"Ono" - читать интересную книгу автора (Terakowska Dorota)Sierpień. Światło i cień– Pojadę do Krakowa. Może ci coś kupić? Jakąś płytę? Ojciec patrzy na nią niebieskimi oczyma, w których czai się popłoch i dziecięce zdziwienie. – Nie masz pieniędzy. „Mam”, myśli Ewa. „Wojtek przysłał mi pięćset złotych, Andrzej list i kolejny tysiąc. I ja tę forsę wzięłam. I jeszcze wezmę. Wezmę wszystko, co mi dadzą. Dlaczego miałabym nie brać?” – Mam. Mam pieniądze – mówi głośno. – Nic mi nie kupuj, ale zrób coś dla mnie – mówi cicho Jan. – Będziesz w Krakowie krótko, ale spróbuj w niego wejść, poczuć go. Usłyszeć. Usiądź na skraju fontanny na Rynku Głównym i wpatrz się w wieżę Mariacką, tę z koroną. Nie tak zwyczajnie, jak patrzymy na coś, co mijamy, więc trochę od niechcenia, ale trochę z uwagą. Nie patrz na tę wieżę, jak uczestnik turystycznej wycieczki, głowa w prawo, głowa w lewo, tu mamy obiekt z piętnastego wieku, a tam jest wiek siedemnasty. Usiądź przy fontannie, spróbuj się wyłączyć i patrz uważnie, długo, najpierw z dołu do góry, potem na niebo, tak by na jego tle zobaczyć złotą koronę i potem znowu powoli, powolutku schodź wzrokiem w dół, wzdłuż ciemnych ceglanych murów, ku wielkiej drewnianej rzeźbionej bramie. Ja tak robiłem, gdy mieszkałem w Krakowie jako student. Codziennie przechodziłem przez Rynek i widok wieży nieodmiennie mnie przyciągał… – …ale ja już byłam w Krakowie, ze szkolną wycieczką. Wiem, jak wygląda wieża Mariacka – mówi niepewnie Ewa. Nie wybiera się tam, by zwiedzać. Jedzie dowiedzieć się, co nastąpiło po „ponieważ”. Adres pisarki znalazła w książce telefonicznej. – Nie szkodzi, że wiesz – mówi Jan. – Na pewno nigdy się jej nie przyjrzałaś. Wycieczki szkolne nie patrzą na nią w ten sposób, w jaki chciałbym, żebyś spojrzała. Albo w ogóle na nią nie patrzą. Rzucają okiem od niechcenia i biegną oglądać sklepy, kramy w Sukiennicach, karmić gołębie, kupować precle i pokemony. Jako dziecko wychodziłem na tę wieżę. Liczyłem schody, było ich dwieście dwadzieścia dwa, najpierw kamienne, potem drewniane, a idąc, wyglądałem przez malutkie, wąskie okienka, miały biało-żółte, witrażowe szkło. A gdy już się tam wspiąłem, z samej góry, na wprost, widać było Wawel. I gdy patrzyłem ponad miastem ku zanikowi, zapominałem o czasie, myślałem o tych, którzy żyli tam kiedyś i patrzyli stamtąd na wieże i myślałem o tym, jakim ułamkiem chwili jest nasze życie. Co mamy zrobić, aby nadać mu jakieś znaczenie? Idź potem ulicą Grodzką na Wawel. Stań koło katedry i zapomnij na chwilę o bieżącym czasie. Tam jest łatwiej. Tam to się udaje. I tylko tam. Gdy staniesz przy zamkowym murze, znów zobaczysz wieżę Mariacką. I pomyśl, że zamek i wieża tak patrzą na siebie od wieków. I nadal będą patrzyć. Świat się zmienia i musi się zmieniać, to normalne, ale muszą być jakieś stałe, niezmienne punkty odniesienia. Jakieś dowody na to, że naprawdę istnieje ciągłość, że to ona nadaje sens naszemu przemijaniu. W Krakowie to widać, tam się splata przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Wiesz, że gdyby nie ten wypadek z ręką, pewnie mieszkalibyśmy w nim na stałe, tam byłby nasz prawdziwy dom w tej chorej dolinie Wisły, gdzie rzadko świeci słońce, często są mgły i wilgoć. Nie ma piękniejszego miasta. – Nigdy o tym nie opowiadałeś. Złamałeś rękę, ale kiedy, w jaki sposób? – pyta Ewa, bo nie chce rozmawiać o zabytkach, nigdy ich nie lubiła i nie wie, czy potrafi spojrzeć na stare miasto tak, jak ojciec. – Tańczyłem rock and rolla z twoją mamą – mówi Jan cicho. – Tańczyłeś rocka… o rany, przecież ty chyba nie umiesz tańczyć! – Ewa bezwiednie wybucha śmiechem. Wyobraźnia podsuwa jej wizję dużej, grubej matki i skaczącego wokół niej drobnego, chudego ojca. Jest to dość groteskowe, śmieszne i nieprawdopodobne. – Nie umiem tańczyć, tak. Nie umiem i nigdy nie umiałem. Czasem myślę, że to jakiś rodzaj kalectwa, bo człowiek powinien tańczyć, jego ciało jest do tego stworzone. Jan muzyk doskonale czuł rytm Szopenowskich walców, mazurków, czuł zmienny, porywający rytm wielkich koncertów fortepianowych Rachmaninowa i Griega, symfonii Wagnerowskich, sonat Beethovena. Nie czuł rytmu rock and rolla, który opanował wszystkie taneczne sale, nie miał pojęcia, jakim cudem dziewczyny w swoich opiętych spódniczkach niemal fruwają w powietrzu, wyrzucane w górę zwinnymi rękami partnerów, których uda naśladowały ekwilibrystykę Elvisa Presleya, spazmatyczną i pełną nie tajonej erotyki, nie rozumiał, dlaczego te pary tańczą na parkiecie tak, jakby na oczach setek świadków prowadziły wstępną grę miłosną. Wszyscy wtedy chodzili do kina, wszyscy trenowali przed lustrem ruchy, rytm, przegięcia. Jan i Teresa zawsze siadali blisko parkietu – tak chciała Teresa – i nie rozmawiali, gdyż w ogłuszającym huku muzyki było to niemożliwe i nie o to chodziło, bo Teresa na swoim krześle podrygiwała całym ciałem, wspaniałym ciałem dwudziestojednoletniej dziewczyny (nikt wtedy nie słyszał o anoreksji, dziewczyny miały piersi, biodra, wypukłe pośladki, wąskie talie, nogi podobne do butelek szampana, uda szersze od łydek, a więc mnóstwo miejsca na to, by położyć na tym ciele rękę i poczuć je). Teresa chciała tańczyć, była jedną z najlepszych tancerek w swym mieście, jej ciało wyrywało się do rocka, ale nikt nigdy jej nie prosił. Miała męża, dziecko, mąż studiował w Krakowie i nie było go przez cały tydzień. Przez ten tydzień chłopcy czatowali na nią na ulicy, gdy szła na spacer z dzieckiem lub do sklepu na zakupy; przez ten tydzień udawało im się czasem pochwycić ją na skwerku, objąć w cienkiej talii i pocałować znienacka w szyję (sprawiała wrażenie, że na to czeka, że tego potrzebuje), ale gdy przyjeżdżał mąż, trzymali się od niej z daleka, posyłając tylko spojrzenia i uśmiechy. Teresa chciała tańczyć, a tańce odbywały się właśnie w soboty i niedziele, ale ten nieduży, drobny mąż prawie w ogóle nie tańczył, nie umiał, najwyżej jakiś wolny kawałek (licząc w myśli kroki i usilnie dbając, by nie nadepnąć jej na nogi) – nie umiał i nie chciał tańczyć jak Travolta, a Teresa cierpiała. Cierpiało jej ciało i duma. Przez pięć dni w tygodniu była dumna, że jej mąż studiuje w Krakowie, że jeździ za granicę i że stale będzie jeździł, niech tylko ukończy akademię muzyczną, niech wygra kolejny konkurs, że będzie jeździć wszędzie, nie tylko do Moskwy i Pragi, ale na prawdziwy Zachód, zabierając ze sobą ją i dziecko. Ale pięć dni tygodnia szybko mijało i nadchodziła sobota. W miasteczku nie było co robić, w sobotę szło się na tańce, do lokalu przy rynku. I sobota była dniem upokorzenia dla Teresy, dniem, w którym wstydziła się nieudanego męża. Był najlepszy, gdy go nie było – i niedorobiony, gdy się pojawiał i szli razem do miasta. W dodatku wcale nie chciał wychodzić, chciał posiedzieć w domu, z nią i z malutką Ewą i za każdym razem musiała go przemocą wyciągać, grożąc, że zrobi mu wstyd i pójdzie sama. – Chodź, no chodź – powtarzała niecierpliwie, zagryzając wargi niemal do krwi. Chciała go zmusić, by wreszcie wstał; jeszcze wtedy tańczono parami i żadna z dziewcząt nie odważyła się wyjść samotnie na parkiet. – Chodź – mówiła Teresa. – Co ja z ciebie mam, ani tańca, ani życia, wszyscy się bawią, tylko my siedzimy jak kołki, chodź, na miłość boską! Po co w ogóle przyjeżdżasz, skoro nawet nie zatańczymy! Nienawidzę cię! Jak nie pójdziesz ze mną, to się zabiję… – Nie, nie umiem, proszę cię, Teresa, zostaw. Zatańcz z kimś innym. – Nie mogę – syczała mu w ucho. – Wszyscy przyszli parami, nie widzisz? Wstawaj… wstawaj, do diabła! W oczach miała łzy, na policzkach rumieńce, które dodawały jej urody, choć wcale tego nie potrzebowała, miała jej aż za dużo. Te łzy przesądziły, kochał ją, nie mógł znieść łez, więc wstał. Wtedy, gdy złamał rękę, ona prowadziła go na parkiecie, to ona nie puszczając jego ręki, wirowała, a on obracał się nieporadnie, usiłując nadążyć za jej szybkimi ruchami, to ona przytulała się do niego gwałtownie, aby następnie odbić się piersiami i przechylić do tyłu i ledwo był w stanie ją utrzymać. Czuł, że wszyscy na nich patrzą, był spocony, bardziej ze strachu niż zmęczenia, wyobrażał sobie, jak śmiesznie muszą razem wyglądać, a muzycy właśnie przyspieszyli rytm, jakby chcieli zrobić mu na złość, ośmieszyć go jeszcze bardziej, więc on też musiał przyspieszyć, pociągnięty przez Teresę – i właśnie wtedy upadli. Poczuł ból w lewej dłoni, na której odruchowo się oparł i równocześnie, poprzez głębokie brzmienie saksofonów, usłyszał cichutkie chrupnięcie, jakby ktoś rozgryzł orzeszka. – Ty idioto – powiedziała Teresa, wstając z podłogi (inne pary, śmiejąc się, głośno biły im brawo). – Ty idioto, nie daruję ci, pół miasta będzie się z nas wyśmiewać… – Chyba złamałem rękę – odparł cicho. Nie usłyszała i chcąc go szybko podnieść z tego poniżającego, ośmieszającego upadku, schwyciła go właśnie za tę rękę i pociągnęła. Dopiero gdy jęknął głośno, zatrzymała się zaniepokojona. Orkiestra właśnie przestała grać i mógł już powiedzieć normalnym tonem: – Chyba złamałem rękę. – Och… – odparła niepewnie, zbita z tropu, ale już gotowa udawać, że nic się nie stało: – Trzy tygodnie w gipsie i po krzyku. A jednak trwało to sześć tygodni. W tym czasie dwukrotne łamanie kości, bo źle się zrastały. Dyżurny lekarz na pogotowiu spytał: – Ktoś panu to naciągał czy jak? „Teresa”, pomyślał. „Teresa schwyciła mnie za złamaną rękę, bo chciała, aby nikt nie zauważył naszego upadku”. – Nastąpiło przesunięcie kości i wątpię, żeby to się dobrze zrosło – dodał lekarz. – Jestem pianistą – wyszeptał, czując rwący ból, do którego za moment miał się dołączyć inny ból, świadomość prześladująca go przez resztę życia. – Był pan pianistą! – powiedział lekarz z naciskiem. Wielokrotnie zmieniali chirurgów. Jeździł z matką do Krakowa, do Wrocławia i Warszawy, a nawet do Moskwy. – Czajkowskogo ty lubisz? – spytał nagle profesor, obmacując mu rękę z bolesną dokładnością. – Lublu. Koncert bemol – odpowiedział z nagłą nadzieją. – Nu wot, tiepier’ budiesz tolko słuszat’ etot koncert – oznajmił profesor i wyszedł. Jan miał w domu kilka nagrań koncertu Czajkowskiego, także to najsławniejsze, w wykonaniu Światosława Richtera z lat pięćdziesiątych, a nawet miał Richtera na kasecie wideo: zwalisty, duży mężczyzna o jasnych włosach podchodził wolno do wielkiego, czarnego fortepianu, siadał na krześle, powoli kładł duże ręce na czarno-białej klawiaturze – a potem uderzał w nią, wydobywając pierwsze akordy koncertu b-moll. Uderzał z taką siłą, że wydawało się, iż walczy z instrumentem, który początkowo próbował stawiać mu opór, aż wreszcie poddawał się i robił już tylko to, czego chciał pianista. Jan godzinami wpatrywał się w tę kasetę, puszczając równocześnie płytę. „Richter… Richter…”, powtarzał szeptem to magiczne w świecie muzyki nazwisko. – Profesor powiedział, że dźwigać pan będzie mógł, ale grać nie, bo granie wymaga miękkości przegubu i precyzji ruchu, a tego nie da się przywrócić. Ręka nie będzie słabsza, ale mniej doskonała – oznajmiła tłumaczka. Płakał. Płakał najpierw w ramionach Teresy; czuł, że do niej jeszcze nie dotarły konsekwencje tego, co się stało. Przecież ręka się zrosła! – Przepiszesz się na muzykologię i znajdziesz jakieś zajęcie – szepnęła matka, rozumiejąc jego rozpacz. – Będziesz blisko tego, co kochasz. – Nie. Nie wrócę na akademię – powiedział. – Nigdy nie wrócę na akademię. Znalazł pierwszą pracę – instruktora ogniska muzycznego w ich miasteczku. Wśród jego uczniów nie było ani jednego dziecka kochającego muzykę; przychodzili wyłącznie ci, których posyłali rodzice, marzący o sławie dzieci na miarę Zimermana. Znienawidził te lekcje, kulił się w sobie i cierpiał, gdy słuchał wciąż tych samych gam i podstawowych ćwiczeń, wykonywanych bez odrobiny talentu. Gdy miasteczko wraz z całym krajem odzyskało wolność polityczną i wolność rachunku ekonomicznego, matka wykorzystała swoje znajomości, aby dostał drugą posadę. Dom kultury podupadł, brakowało pieniędzy na ogniska plastyczne, taneczne, muzyczne. Rodzice żądali dla dzieci kursów komputerowych, wypytywali o lekcje gitary elektrycznej i tenisa, a nie fortepianu. Do domu kultury przeniesiono pocztę. Bowiem poczta, komunikująca się wcześniej tylko z innymi, gminnymi i wojewódzkimi pocztami – nagle zaczęła rozmawiać z całym światem. I nie tylko poprzez listy i telefony. Triumfalnie wstawiono dwa faksy i wszyscy pracownicy z nabożeństwem wpatrzyli się w cienki arkusik papieru, który powoli przesuwał się na plastikowych wałkach, a choć fizycznie obecny był tutaj, nie znikał – to równocześnie wypluwał identyczną kartkę w Warszawie, Nowym Jorku, Paryżu czy Berlinie. – Niesamowite! Czego to ludzie nie wymyślą… – dziwowali się urzędnicy, nie mogąc oderwać wzroku od tego cudu techniki. Jan przypomniał sobie opowieść Teresy o jej matce wpatrzonej w pralkę Candy kupioną na raty za Gierka – która „sama prała”. Maria godzinami siedziała na zamkniętym sedesie w łazience i nie odrywała oczu od pralki, w której obracał się srebrzysty bęben, która sama pobierała wodę, wirowała, regulowała program i mrugała światełkami. – Czego to ludzie nie wymyślą, to się musi źle skończyć – powiedziała wreszcie z pewnym niepokojem. Naczelnik przyjął Jana do pracy. I tak do dziś Jan przybijał pieczątki, ważył listy na delikatnej, malutkiej wadze, wysyłał pisemne wezwania do odbioru urzędowych pism, nadawał telegramy zwykłe i ozdobne oraz faksy. Wokół faksów już nikt się nie tłoczył, spowszedniały, utraciły swoją zdumiewającą magiczność. – …a więc upadłeś, tańcząc z mamą – powtórzyła powoli Ewa. – To nie była jej wina – wyjaśnił pospiesznie. – Nie musiałem tańczyć, przecież nie umiałem. Ewa zaczęła myśleć, jakie byłoby ich życie, gdyby Jan się nie przewrócił, nie złamał ręki, gdyby jeździł po święcie jako sławny pianista, laureat konkursów, gdyby nagrywał płyty i stawał we fraku na najsławniejszych estradach świata i gdyby mieszkali w Krakowie. „Przestań”, powiedziała sobie. „Ono, nie będziemy tak myśleć. Nigdy. Bo wtedy rozważalibyśmy o życiu, którego nie ma i nigdy nie było. A musimy myśleć o tym, jakie mamy, ponieważ… Jedziemy do Krakowa po to «ponieważ», wiesz?” – Może kupię ci jakieś nagranie tego koncertu Czajkowskiego? – spytała. – Nie. – A masz go? – Mam. Nigdy go nie słucham – szepnął, patrząc nie na nią, lecz w ścianę upstrzoną pożółkłymi karteczkami. „Chciałabym cię objąć, tato, ale nie umiem. Dlaczego?”, pomyślała. „Za to już wiem, czego chcesz. Chcesz, żebym zobaczyła miasto twojej młodości i wielkich nadziei. Domyślasz się, że wiele tam się zmieniło od czasów, gdy w nim przebywałeś, ale te dwie budowle, wieża Mariacka i Wawel, wciąż trwają niezmienione i trwać będą nadal, nawet gdyby obudowano je wokół dziesiątkami hipermarketów i knajpami MacDonald’sa. Dobrze. Ono, spróbujemy spojrzeć na nie tak, jak on chce. A on chce, żebyś poznało w życiu coś, co jest niezmienne i trwa ponad czasem, jak Titanic, ale nie tonie”. – Jadę jutro rano i szybko wrócę. Dobranoc, tato – powiedziała Ewa. Złotko już spała, matka chlapała się w łazience, telewizor miał nieograniczoną wolność, więc wyrzucał z siebie wiadomości, nerwowo, pospiesznie, jakby chcąc zdążyć między tokszołem, filmem akcji i kinem Playboya, „…talibowie. Prawo szarijatu zakazuje kobietom pokazywania twarzy, a w razie choroby lekarz musi postawić diagnozę bez oglądania pacjentki. Kobiety posądzone o zdradę lub sprzeniewierzenie się nakazom religijnym są kamienowane. Po wkopaniu ciała do połowy w ziemię…” – Gulczas – powiedziała matka z promiennym uśmiechem, wychodząc z łazienki i łapiąc za pilota. – Jeszcze nie ma nowego Big Brothera, ale zaraz nadadzą najbardziej pikantne kawałki starej wersji. Złotko śpi, możemy sobie pooglądać. Kraków był piękny głównie na widokówkach. Tak naprawdę zobaczyła na przedmieściach zniszczone budynki i tandetne reklamy, odbijające jaskrawymi kolorami od szarości kamienic. Dworzec autobusowy był brudny i ciasny, a kolejowy zastawiony rusztowaniami. – Ono, pójdziemy do Rynku, to najwspanialszy Rynek świata – oznajmiła z przekonaniem. Usiłowała sobie przypomnieć wrażenia ze szkolnej wycieczki, ale wciąż miała przed oczami Wawel z widokówek, a z jego wnętrz zapamiętała tylko to, że uczniowie ślizgali się w filcowych papuciach po rozległych salach, chichocząc, gadając i puszczając mimo uszu monotonne informacje przewodników. Przypominała sobie kształty wieży Mariackiej i Wawelu, lecz nigdy nie wpadła na myśl, że powinna – jak chciał ojciec – wsłuchać się w ich głos. Nie wiedziała, że mają głos. Ulica Floriańska przytłoczyła ją tłumem spieszących w obie strony ludzi, zalewem reklam i setkami wystaw sklepowych, które usiłowały zająć każdy centymetr zabytkowej kamienicy. Floriańska sprzedawała się w każdej godzinie, minucie, sekundzie i Ewie migały przed oczami Cotton Club, Levi’s, MacDonaWs, Cardin, Benetton, Ecco, Lancôme, Pizza Hut, Big Star. Zawsze coca-cola. „Tata przeczuwał”, pomyślała, śpiesząc ku Rynkowi. Usiądzie na skraju fontanny i dopiero wtedy podniesie głowę i spojrzy na wieżę Mariacką, zobaczy złotą koronę na tle nieba, a potem wolno, powoli będzie opuszczać wzrok ku ziemi, aż oprze go na szerokiej, ozdobnej bramie. I znajdzie się poza czasem. I ponad czasem. – Ono, teraz opowiem ci, co widzę – powiedziała, siadając ze spokojem na kamiennym brzegu fontanny. Zamknęła oczy i otworzyła je powoli, odwracając głowę ku kościołowi Mariackiemu. – Nie… Nie. Proszę, nie… – powiedziała błagalnie, a kilku przechodniów spojrzało na nią z zaciekawieniem. – Nie. To niemożliwe – powtórzyła, zrywając się z miejsca i zasłaniając, to znowu odkrywając oczy, Ale ten widok nie znikał. Był. Trwał. Równie wysoki jak wieża. Od złotej korony aż ku monumentalnej prastarej bramie zwieszała się z wieży gigantyczna morda psa bernardyna. Zazwyczaj miła i łagodna, tu nagle zwyrodniała za sprawą nadnaturalnego rozmiaru. Wielkie oczy psiska spoglądały na Rynek Główny i Sukiennice bez dobrodusznej sympatii dla ludzi, lecz jakby z okrutną ironią. Pysk, który miał sprawiać wrażenie, że pies się uśmiecha, przez monstrualne powiększenie wyglądał tak, jakby bernardyn miał zamiar zeskoczyć i pożreć przechodniów. – WINTERTHUR – przeczytała potężny, pionowo biegnący napis w kolorze jaskrawego szafiru, wymalowany na sztywnym, jasnym transparencie, który wisiał na frontonie kościoła i prawie całkowicie zasłaniał wieżę. Usiadła z powrotem na fontannie i zapatrzyła się w bernardyna. Wielki pies mówił do niej, ale w obcym języku, którego nie rozumiała. Może prosił, aby go zdjąć? Może czuł – w przeciwieństwie do ludzi – że to nie jest dla niego dobre miejsce? – Nie zostaniemy tu. Do zobaczenia – powiedziała po chwili tej gigantycznej mordzie, wstała z obramowania fontanny i ruszyła dawnym Królewskim Traktem, który prowadził ulicą Grodzką i też przemawiał wyłącznie językiem reklam. Ludzie zderzali się ze sobą, potrącali przy witrynach sklepowych, zatrzymywali na chwile, kontemplując wzory i ceny towarów, ogłoszenia o promocjach i wyprzedażach. Grodzka i Floriańska były nadal jednymi z najcenniejszych ulic starego Krakowa, choć z innych przyczyn niż niegdyś. Podeszła pod wawelskie wzgórze. Szeroka, stroma, brukowana droga wiodła na zamek wzdłuż murów fortyfikacji. Choć roiło się tu od wycieczek i co krok wyrastały plastikowe budki z tandetnymi pamiątkami, jednak wciąż czuło się niezwykłość tego miejsca. – Ono, posłuchaj, stare mury mówią inaczej. Możliwe, że śpiewają. Wawel będzie nawoływał wieżę, ale ona mu nie odpowie, chyba że zaszczeka głosem bernardyna – przemawiała głośno, ale nikt na nią nie zwracał uwagi. Przeszła pod wielką, starą bramą i znalazła się w długim cieniu katedry. – Tu przystaniemy i spojrzymy, jak prosił tata. W lewo będzie potężna brama i królewski dziedziniec, a na wprost ogrody i mury – oznajmiła dziecku. – Nie znam historii, jestem niedouczona, w szkole wszystko zawalałam, ale pamiętam, że mieszkał tu Stańczyk. I że mury dalej chronią to miejsce, aby pozostało takie jak niegdyś. No to patrzymy, Ono… Na wprost, przesłaniając stary mur fortyfikacyjny z białego wapienia, jaskrawo czerwieniały parasole – ZAWSZE COCA-COLA. („Byłaś tam? Widziałaś?” – spyta tata. „Tak”, odpowie Ewa. „I wciąż są takie same i niezmienne, prawda?”, uśmiechnie się on z niewzruszoną pewnością. „Tak, są niezmienne”, odpowie Ewa. „Wokół wszystko się zmienia, ale nie one”, powie on z dziecięcym, ufnym uśmiechem. „Bo zmiany są naturalne i konieczne. Ale musi być coś stałego i nietykalnego, coś, co pozwoli uwierzyć w ponadczasowy sens tego szalonego świata”. „Tak”, zgodzi się Ewa). Pisarka czekała na nią w swoim domu o umówionej godzinie. Telefonując, Ewa udawała dziennikarkę, a mimo to zaskoczyło ją, że kobieta nie pyta o temat rozmowy. „Przywykła, że wciąż ją o coś pytają?”, pomyślała. „Jeśli tak, to możemy mówić o byle czym”. Zdziwiło ją też blokowisko, na którego jałowych skwerach biegały rozwrzeszczane dzieci, a którego jednolite, szare bryły domów, pozbawione architektonicznej wyobraźni, zaświadczały o czasie, w jakim je zbudowano. Myślała, że pisarze mieszkają w domach tak niezwykłych jak oni sami. Podobnie jak w telewizorze pisarka sprawiała wrażenie osoby bezwiekowej. I trochę niechlujnej w luźnych spodniach i męskiej obszernej koszuli z podwiniętymi rękawami. Pokój, do którego ją wprowadziła, przypominał Ewie gabinet ojca: książki, książki, książki. Na półkach, pod tapczanem, na komodzie, na etażerce koło lustra, na podłodze pod oknem. Za pisarką podążał duży pies, który ułożył się u jej nóg, gdy usiadła w fotelu i zawarczał cicho, gdy Ewa zajęła krzesło obok. Na kolana wskoczył jej rudy kot i zaczął się myć. – Nie jestem dziennikarką – powiedziała Ewa. Pisarka kiwnęła głową i przyglądała się jej bez słowa. – Widziałam panią w telewizji i powiedziała pani: „Kocham życie, ponieważ”… – zaczęła niepewnie. – Ponieważ? – powtórzyła pisarka. Głos miała lekko schrypnięty i trochę agresywny. – …i ponieważ moja mama w tym momencie włączyła inny kanał, nie wiem, jak pani skończyła to zdanie. – No i…? – zapytała pisarka. – Moje dziecko ma już siedem miesięcy. Usiłuję opowiedzieć mu o świecie, o tym, jaki on jest i dlaczego warto na niego przyjść… – Ewa urwała w poczuciu bezradności i bezsensu tej wizyty. Pisarka przyglądała się jej w milczeniu. Sięgnęła po papierosa i zapaliła go. Nad jej głową, w kącie pokoju, pająk usiłował rozsnuć pajęczynę. „On się natrudzi, a ona jednym ruchem zmiecie go ze ściany”, pomyślała Ewa z nagłym żalem. Pisarka podniosła głowę i spojrzała w ślad za wzrokiem Ewy. Nagle uśmiechnęła się. – Bałaganiara jestem, co? – spytała, nie czekając na odpowiedź. – Chcę mu dać szansę. On też lubi życie – oznajmiła, patrząc na pająka. – Ponieważ… – podpowiedziała Ewa. – Ponieważ mamy tylko jedno. Jedno życie. Tylko raz nam je dają. Jeżeli oczekiwałaś jakiegoś filozoficznego wywodu, to zmarnowałaś czas. A jeżeli chcesz swojemu dziecku wyjaśnić świat, to podjęłaś się strasznie trudnego, prawie beznadziejnego zadania, w którym ci nie pomogę. Ja nauczyłam się tylko szukać. Pająk spokojnie tkał swój nowy dom-pułapkę, a pisarka wydmuchiwała dym z papierosa. Kot z nastroszonymi wąsami zeskoczył jej z kolan. Pies leżał nieruchomo, wodząc brązowymi ślepiami za Ewą i był po prostu psi, niepodobny do monstrualnego bernardyna z wieży. – Czy świat to jest już tylko „kupić” i „sprzedać”? – spytała Ewa. Pisarka spojrzała z zaciekawieniem. – Denerwuje cię to? Nie podoba ci się? Ludzie zawsze handlowali, od tysięcy lat. Całe życie spędzali, sprzedając towary lub siebie. Handel istniał zawsze, zmieniała się tylko cena i towar. Człowiek też był i jest towarem, raz jako niewolnik, to znów robotnik najemny. I też miał i ma swoją cenę. Pozwoli się kupić i sprzedać. Pisarka zaciągała się papierosem i uśmiechała krzywo, ironicznie, z antypatią. – Czy świat to już tylko przemoc, zbrodnia, gwałty? Prawie nie ma dnia, żeby nie stało się coś złego i w tylu miejscach świata naraz – powiedziała Ewa błagalnie, czekając, aż ona powie: „To nic. Wkrótce będzie lepiej i piękniej, bo…” – Powinnaś czytać, wtedy nie przychodziłabyś z tym do mnie – pisarka machnęła ręką w stronę półek z książkami, a popiół z papierosa miękko się stoczył i opadł na jej koszulę. Strąciła go niedbale, więc zsunął się na ciemne spodnie i rozmazał w popielatą smugę. Przyjrzała się smudze i wzruszyła ramionami. – Świat to gwałty, zbrodnie, przemoc, wojny. Nigdy nie było inaczej. Ale kiedyś dowiadywaliśmy się o tym z opóźnieniem lub wcale, bo świat był ogromny i wiadomości jechały na przykład konnym dyliżansem, płynęły wiele miesięcy parowcem, a jeszcze wcześniej przekazywano je sobie za pomocą bębnów, dymu z ogniska lub domyślano się ze znaków na niebie. Większość wiadomości nigdy nie docierała do wszystkich. Odnajdujemy je dopiero po wiekach w starych kronikach i często dziwimy się, że nasi przodkowie byli tacy sami jak my, ani lepsi, ani gorsi. Dziś świat jest strasznie mały i to, co w tej chwili dzieje się tysiące kilometrów stąd, już za kwadrans znajdziesz w Internecie, w radiu, w telewizji. Zła nie przybyło, jedynie szybciej i precyzyjniej się o nim dowiadujemy, więc wydaje się, że jest go więcej. Musisz polubić świat taki, jaki jest. – I właśnie to mam powiedzieć dziecku? – spytała zrozpaczona Ewa. – Czytaj książki – powtórzyła kobieta. – Przyszłam do pani, bo przecież to pani je pisze! – zawołała Ewa z żalem. – O, nie… O, nie – powiedziała gwałtownie pisarka, wciskając się w fotel. Pies cicho zawarczał i podniósł łeb, a jego spojrzenie przypomniało nagle wzrok bernardyna. – Ja piszę, bo nie wiem. I czytam, bo nie wiem. Oni też nie wiedzieli. Wszyscy szukali. Ja też szukam. Być może po to przybywamy na ten świat, aby szukać. Choć najpierw musimy się tego nauczyć. Ale nie zawsze znajdujemy. – Pani znalazła? – spytała Ewa. Kobieta wstała, popiół z papierosa stoczył się po koszuli i spodniach na podłogę, sięgnęła po duży album leżący na komodzie i otwierając go na jednej ze stron (prawie sam już się na niej otwierał), położyła na stole. I znowu zapadła w fotel. – Co widzisz? – spytała, zapalając drugiego papierosa, choć pierwszy jeszcze się tlił w popielniczce. Rozgniotła go mocno, aż się złamał i rozpadł na drobne strzępy – żółty tytoń i biała wata filtra. Ewa zapatrzyła się w album. Z lewej strony ujrzała obraz siwowłosego i siwobrodego starca, który nachylał się z nożem nad bezbronnym chłopcem, drugą ręką zasłaniając mu oczy. Nad obojgiem zawisł uśmiechnięty, choć groźny anioł. – Baranek. Baranek i Voldemort – uświadomiła sobie nagle. – Że jak? – zdziwiła się pisarka. – Abraham i Izaak. Ale w końcu zabili niewinnego baranka, a Izaakowi darowano życie. Moja siostra, która ma osiem lat, powiedziała, że tylko Voldemort mógł żądać śmierci chłopca lub baranka. – Pojawia się nagle jakiś jeden, nieprzewidziany element i wszystko staje na głowie – mruknęła pisarka. – Dajmy temu spokój, nie rozstrzygniemy tego. Lepiej spójrz na obraz z prawej strony. – Mnich – powiedziała głośno Ewa. Mnich trzymał w ręce książkę i uważnie ją czytał. – Światło i cień – oznajmiła pisarka niezrozumiale. Dzieliły się nawzajem swym niezrozumieniem, pełne dobrej woli. „Rozmawiamy”, uświadomiła sobie Ewa. „Naprawdę rozmawiamy. Jak Sokrates z ludźmi na rynku. Sokrates, który wciąż szukał. Szukał prawdy, bo chciał żyć w prawdzie. Ale umarł”. Pisarka wysunęła rękę i położyła ją na reprodukcji. – To są obrazy Rembrandta. Naprawdę nazywał się van Rijn, ale uparł się, by podpisywać swoje dzieła wyłącznie imieniem. Ci, co go znali, przekazali potomnym, że był precyzyjnym rzemieślnikiem bez wyobraźni i malował jedynie to, co widział. Do namalowania obrazu Jakuba, Izaaka i anioła potrzebował modeli, nie umiał stworzyć ich z głowy. Mnich także mu pozował. Ale Rembrandt nie zasłynął jako wybitny portrecista, lecz jako człowiek, który w sposób zdumiewający umiał oddać światło i cień. Spójrz na mnicha… Ewa patrzyła. Mnich musiał stać w pełnym, jaskrawym słońcu, gdyż cienie na jego kapturze układały się w nieregularne, gęste czarne plamy. Książka, którą trzymał w ręce, rzucała cień na jego rękawy i dłonie, lecz mała słoneczna plamka przesmyknęła się między uchylonymi kartkami i zajaśniała na skraju szaty. Pół twarzy mnicha wyłaniało się łagodnie i miękko spod kaptura, drugą połowę drapieżnie zawłaszczył cień. – Rembrandt malował tylko rzeczywistość, nie sięgał do wyobraźni. Może jej nie miał? Za to był mistrzem w oddawaniu światła i cienia. Dziś zachwycamy się Rembrandtem, jego obrazy osiągają na aukcjach niebotyczne ceny kilkuset milionów dolarów. Kupno i sprzedaż. Zachwycamy się namalowanym światłem i cieniem. Nie umiemy zachwycić się nimi, gdy je widzimy w rzeczywistości. A przecież są. Żyjemy wśród nich, przechodzimy obok, nie zwracając uwagi. Znajdź w życiu swoje światło i swój cień, bo nie kupisz ich za żadne pieniądze – zakończyła niespodziewanie pisarka wysokim, ostrym głosem. Ewa wiedziała już, że nic więcej nie usłyszy. Pająk bezszelestnie tkał swoją pajęczynę. Kobieta milczała i głaskała łeb psa. Jej głowa i jedno ramię tonęły w cieniu i wydawały się młodsze od ręki, leżącej na albumie. Słońce, padające z uchylonego balkonu, uwydatniło na dłoni brązowe plamy, błękitne żyły i pomarszczoną skórę. „Oba obrazy są prawdziwe. Ona z tym jasnym, ostrym, niemal młodym głosem, lecz z bezwiekową twarzą i jej stara, zmęczona ręka na stole”, pomyślała Ewa. Wstała. Pisarka wstała również, nie skrywając westchnienia ulgi. Lecz uchylając drzwi, powiedziała jeszcze, pospiesznie i zdecydowanie: – Człowiek to nie matematyka. Nic się w nim ze sobą nie zgadza. Dodasz dwie liczby, wyjdzie ci wynik ujemny. I na odwrót. Szukaj. Naucz się szukać. Książki nie dają odpowiedzi, nawet te najmądrzejsze, ale pomagają stawiać pytania. Wykrzycz je sama sobie, nawet gdybyś nigdy nie miała znaleźć odpowiedzi. Pytania są niezmienne, odpowiedzi często się zmieniają. Ewa spała w pokoju wynajętym z ogłoszenia, które znalazła na słupie koło dworca. Tuż przy kłębowisku tramwajowych linii biegnących w różne strony. „Chcę mieszkać w mieście, w którym nocą jeżdżą tramwaje, nie dając ludziom spać. Wtedy przynajmniej wie się, że miasto żyje też nocą, nie tak jak nasze, które śpi nawet w dzień”, mawiała Teresa. Ale tramwaje w nocy też spały i ich metaliczny zaśpiew Ewa usłyszała dopiero koło piątej rano. „Mama boi się ciszy”, pomyślała, przewracając się z boku na bok. Już o siódmej siedziała w autobusie, blisko kierowcy, razem z innymi zaspanymi pasażerami. – …prawdopodobnie nad bronią biologiczną pracuje też Irak. Ale pomysłowość amerykańskich uczonych idzie w innym kierunku, na przykład nowo skonstruowana bomba wysysa tlen z najbliższej okolicy i powoduje śmierć przez uduszenie – oznajmiło radio, a kierowca uśmiechnął się do niej w lusterku: – Czego to ludzie nie wymyślą? Cwaniaki, nie? Mieć taką bombkę i pierdolnąć w sąsiadów, to byłoby coś. Ewa się nie odezwała. – Ono, nasze miasto. Już je widać. Chciałabym powiedzieć ci: wracamy do domu, ale nie umiem… – zaczęła. – Że co? – spytał kierowca, patrząc na nią w lusterku. – Że nic – odparła. Miasto rozpostarło się przed nimi jak delikatny rysunek na japońskim wachlarzu. – Można je polubić – oznajmiła, ale dodała ostrożnie: – Chyba można je polubić. W każdym razie można próbować. Spostrzegła, że porośnięte lasem wzgórza, wieże kościelne i stary ratusz toną w porannym słońcu, a dolina, gdzie był ich dom, kryje się w cieniu. – Cień jest dowodem na to, że istnieje światło. Nie zawsze trzeba się bać cienia – powiedziała, a wzrok kierowcy w lusterku zrobił się czujny i podejrzliwy. Wchodząc do domu, wyczuła, że coś się stało. We flakonie babci Marii, w którym zawsze tkwił zakurzony bukiecik sztucznych kwiatków (niegdyś te kwiaty oswajały fortepian, potem oddawały hołd telewizorowi), znajdowały się prawdziwe róże, bogato przybrane wstążkami. Ewa nie znosiła takich ozdób, miała uczucie, że chcą zabrać urodę kwiatom. Na stole, na samym środku, leżało wielkie pudło czekoladek („Merci, kochanie, uwierz mi…”, przypomniała sobie Ewa znaną reklamę. Czekoladki w telewizji wyglądały wytwornie, a modelka rozkwitała na ich widok, stając się jeszcze piękniejsza). Ewa wydobyła z pamięci ich cenę, z czasów gdy pracowała u Grubego: „sześćdziesiąt pięć złotych. I nikt ich nie kupował, bo za tyle forsy można by dostać porządne buty”. W ich domu nigdy nie było przedmiotów reklamowanych w telewizji, poza tanim proszkiem do prania, „tańszym niż wszystkie proszki”, który zbijał się w pralce w twardą, nierozpuszczalną kulę (Teresa zazwyczaj brała nóż i rozbijała kulę trzonkiem, mamrocząc pod nosem przekleństwa). Pudło na stole było otwarte i do połowy wyjedzone. „Tata dostał zaproszenie do «Milionerów»”, pomyślała z przestrachem. „On nie może tam jechać… Nie może!” – Gdzie ty się szwendasz! – zawołała matka na jej widok. W jej głosie nie było wrogości, przeciwnie, matka uśmiechała się szeroko, niemal promiennie, pokazując metalową plombę w górnej trójce, prezent od kasy chorych po reformie służby zdrowia. – Wczoraj był twój narzeczony! Przyjechał zielonym samochodem! Nie mówiłaś, że ma samochód! Jak mogłaś nie powiedzieć! Przywiózł mi kwiaty i czekoladki. Patrz, jakie eleganckie pudło. I drogie. Od razu widać, że drogie… – Sześć smaków, jeden marcepanowy – wtrąciła podekscytowana Złotko. – Ale te z marcepanem już zjedzone. – …i oglądał cały dom, od parteru po strych – ciągnęła Teresa bez chwili wytchnienia. – i od razu powiedział, że można tu dobudować drugie piętro. Bo on pracuje i musi dużo jeździć, powiedział, że prawie go tu nie będzie, ale chce, żeby tobie było wygodnie. I jak się ucieszył, że pomożemy wychować ci dziecko! a ja się znam na chowaniu dzieci, w końcu dwie panny już odchowałam! Teresa chichocze, jest zarumieniona, przejęta, oczy jej błyszczą, wydaje się niemal ładna mimo tuszy. „Pieniądze… pieniądze tak na nią działają. Wierzy, że człowiek, który kupuje, jest lepszy. Ma nadzieję, że będzie miała za co kupować”, myśli Ewa. – Ale ślub weźmiecie już po porodzie, żebyś ładnie wyglądała w ślubnej sukience – stwierdza kategorycznie matka. – On powiedział, że kupi ci francuską sukienkę! – krzyczy Złotko. – Podobno wszyscy biorą teraz śluby we francuskich sukniach! z firmy Cymbały! – Cymbeline, nie cymbały – poprawia ją Teresa i ciągnie bez tchu: – Nigdy nie mówiłaś, że to taki chłopak na poziomie, dobrze ubrany, z manierami… Ty nigdy nic nie mówisz, w każdym razie nie mówisz tego, co najważniejsze. A on pocałował mnie w rękę! Wyobrażasz sobie? Pocałował mnie w rękę, a ojcu powiedział, że ma nadzieję, że go polubimy. Dobrze wychowany i jaki ładny! Ty to masz szczęście! Ewa wpatruje się w matkę, odruchowo podtrzymując brzuch rękami. „Ono, powiedz coś. Daj znak. Zrób coś. Bo inaczej sprzedam cię za święty spokój. Ono…?” Ale Ono milczy. Złotko z namaszczeniem rozpakowuje kolejną czekoladkę i wsadza do buzi. – Babcia umarła – bełkoce, przeżuwając słodkie nadzienie. – Nie – mówi Ewa, czując, jak cierpnie jej skóra, a wszystkie włoski stają na baczność. – Nie. Nie mogła tego zrobić. Nie było mnie tylko jeden dzień! – Jak to nie mogła? Była chora, to umarła. We śnie. A może nie we śnie. W każdym razie poszła wieczorem spać, a rano się nie obudziła. Każdy chciałby mieć taką śmierć – stwierdza obojętnie Teresa, przeglądając starannie zawartość pudła „Merci”. – Zostały już tylko kawowe. A ja wolę te z białą masą. Złotko, świntuch jesteś. „Babciu… Babciu? a twoja szkoła? Czy jej głosy umarły razem z tobą? Czy w tamtym budynku jest już tylko ponury dom osamotnionych starców?”, myśli Ewa. „Dlaczego akurat wyjechałam? Dlaczego mi to zrobiłaś, nie poczekałaś dwóch dni?” – Zostawiła ci list. Ojciec go ma. Chciałam przeczytać, ale nie dał, a rodzina to przecież rodzina i nie powinna mieć przed sobą tajemnic – oznajmia Teresa kłótliwym tonem. – Ale ty i tak wiesz, po co do niej chodziłaś, nie? Bo jak się okazuje, ona jeszcze miała forsę i wszystko ci zapisała. Cwana jesteś. Wychodziłaś to sobie. A moglibyśmy zrobić kafelki w łazience. Na szczęście teraz, jak wyjdziesz za mąż, to i kafelki będą i schody i nowa wykładzina, a nawet całe nowe piętro. Dzwoń do tego swojego Andrzeja. Teraz dzwoń. Od razu. Zostawił wizytówkę. Patrz… biznesmen… Głupi to ma szczęście w życiu! Ewa bez słowa wychodzi na górę, a za każdym następnym stopniem goni ją głos matki: – Jak ty nie zadzwonisz, to ja zadzwonię! Albo wezmę cię za kark i zawiozę do niego! Nie pozwolę, żebyś zmarnowała taką okazję! Zresztą, jak cię zaciążył, to musi się żenić albo płacić! Ewa ma ochotę powiedzieć: „To nie on, mamo”, ale nic nie mówi. Matka zaczęłaby zadawać pytania i trzeba by wszystko wyznać. Wszystko. A Ewa już nie chce kłamać. Straciła tę wspaniałą, dobrą i potrzebną umiejętność. Wie, że Ono słucha jej każdego słowa, uważnie, czujnie – i doskonale odróżnia kłamstwo od prawdy. „A kłamanie jest takie przyjemne. Teraz mogę najwyżej milczeć”, myśli z żalem. Kłamanie jest takie przyjemne: mała Ewa tylko raz w życiu miała wizytową, aksamitną sukienkę – taką, o jakiej marzą wszystkie dziewczynki, przekonane, że przeistoczy je w królewny. Dostała ją od babci Ireny na piąte urodziny. Sukienka była czarna, marszczona od pasa, z połyskliwymi guziczkami na karczku i z białym, koronkowym kołnierzem. Piękna. Jak z obrazka. I nie wolno jej było włożyć. Nigdy. Nie spodobała się babci Marii. – Jak można dziecku kupować czarną sukienkę! Czarne to nieszczęście, to pogrzeb w rodzinie! Czarne nosi się tylko w żałobie, gdy ktoś naprawdę umrze – wydziwiała babcia Maria, zadowolona, że ma powód do upokorzenia babci Ireny. Sukienka powędrowała do szafy. Ewa mogła ją podziwiać na wieszaku i dotykać, zachwycając się tym, jaka jest przyjemna, miękka, cudownie lśniąca. – Babciu, umarła sąsiadka z naprzeciwka, ta gruba, co choruje na nogi – skłamała pewnego dnia. – Mogę ubrać się w sukienkę na żałobę? Oczy babci błysnęły, zamigotały w nich ciekawość i strach. – Umarła… Ja niedługo też umrę – powiedziała z mieszaniną żalu, strachu i dumy. – Ale czy mogę ubrać się w sukienkę? – pytała cierpliwie mała Ewa. Nie musiała określać, o jaką sukienkę chodzi. Sukienka była tylko jedna, właśnie ta, reszta to były zwykłe ubrania. – Co za głupie dziecko – zaburczała babcia Maria. – To obca osoba, nie przywdziewa się żałoby po obcych. – Przecież ją lubiłaś! Rozmawiałaś z nią! – zaprotestowała mała Ewa. – Co z tego? Obcy to obcy – zaburczała znowu babcia. „Więc ubiorę się w sukienkę dopiero wtedy, gdy umrze babcia Maria”, uświadomiła sobie Ewa. – Skłamałaś! – wrzasnęła nagle babcia i trzepnęła Ewę w twarz. Jeden z policzków dziewczynki zarumienił się od uderzenia, a drugi ze złości, że kłamstwo tak szybko się wydało. – Skłamałaś! – powtórzyła triumfalnie starsza pani. – Kłamczuchy idą do piekła i smażą się tam przez resztę życia! Obie zobaczyły przez okno grubą, kulejącą sąsiadkę, jak powoli schodzi po schodach, ostrożnie balansując nadmiarem ciała. Babcia podniosła rękę, by uderzyć Ewę w drugi policzek. Zawsze robiła to symetrycznie, z obu stron. I boleśnie. Mała Ewa uchyliła się i krzyknęła: – To mama! Mama mówiła, że ona umarła! Ręka babci zatrzymała się, potem cofnęła. – O, tak, ta plotkara wszystko mogła powiedzieć – westchnęła. „Ubiorę się w sukienkę, gdy wreszcie umrzesz”, pomyślała mściwie mała Ewa. Od tego dnia kłamstwo było dla niej aksamitne, miękkie i cudownie lśniące. Kłamstwo było jak ta sukienka, więc mała Ewa polubiła je i instynktownie zaczęła odróżniać kłamstwo głupie, prymitywne, od wyrafinowanego, pełnego fantazji. Posługiwała się nim coraz sprawniej i z coraz większą przyjemnością. Kłamstwo upiększało kłopoty powszednich dni. – Babcia zasłabła, leżała na podłodze, a nogi i ręce podskakiwały jej w górę i w dół, o tak… – pokazywała w szkole pani od matematyki. – Boże święty, pewnie ma padaczkę! To się nazywa „wielka choroba”. Słyszeliście o niej? Mieli ją królowie i arystokraci – mówiła pani i wszyscy zapominali o nie odrobionym zadaniu Ewy. Jej kłamstwa stawały się coraz wymyślniejsze, obudowane opowieściami, wspierane gestem, mimiką, łzami w oczach, które efektownie spływały po twarzy. Kłamiąc, wzruszała się, czuła się lepsza i przez pewien czas wierzyła w to, co mówi. – Babciu! Babciu…! Na jutro muszę mieć dwadzieścia złotych! Zbieramy na panią od fizyki. Wyszła wieczorem i napadli na „nią. Wyrwali torebkę, a miała tam wszystkie pieniądze. Uderzyli ją w głowę i zapomniała, jak się nazywa. Błąkała się po ulicach, ale w końcu trafiła do domu. Otworzyła gaz, bo chciała zrobić sobie herbaty i z tego wszystkiego zapomniała go zapalić. Gaz się gromadził i gromadził, a jak zapaliła zapałkę, wszystko wybuchło. Ona teraz nie ma pieniędzy, nie ma domu, nie ma ubrań, nie ma nawet ukochanego kota, bo ten kot spalił się w mieszkaniu. Nie ma nic, mieszka w szkole, sypia w pokoju nauczycielskim! – Jezusie Maryjo… – mówiła babcia i nie czekając na Teresę, wyjmowała dwadzieścia złotych, mimo że było to dużo, bardzo dużo, za dwadzieścia złotych można było zrobić dwa obiady. Mała Ewa szła do cukierni i opychała się ciastkami z kremem, wysokimi, różowymi, z jasnym lukrem, a kłamstwo znowu było miękkie, gładkie, aksamitne, w dodatku miało wspaniały słodki smak. Gdy babcia Maria umarła, okazało się, że Ewa wyrosła z czarnej sukienki i nie mogła jej włożyć ani na pogrzeb, ani do szkoły. Stojąc cierpliwie w kościele, a potem na cmentarzu, myślała tylko o tym i płakała. Nie mogła wybaczyć zmarłej tej zmarnowanej, najpiękniejszej sukienki swojego życia. „Umarłaś za późno, babciu”, powtarzała sobie w czasie pogrzebu, tkwiąc między żałobnikami w granatowej, szkolnej spódnicy i pospiesznie przefarbowanym swetrze. Sukienka została sprzedana, ale kłamstwa na zawsze pozostały aksamitne, czarne i miękkie. Ostatnie kłamstwo dotyczyło matury. Gdyby się uparła, mogła ją zdać, ale już wtedy myślała tylko o tym, jak wyrwać się ze szkoły. W połowie roku szkolnego, gdy upewniła się, że Gruby ją przyjmie (Gruby szukał ładnych dziewczyn, wierzył, że handel wtedy „idzie lepiej”), zagadała matkę opowieścią o dobrym biznesmenie, który chce jej dać pracę, a jak będzie solidnie pracować, dostanie co kwartał premię; jeśli podwyższy wyniki sprzedaży, będzie mieć procent od zysków i dwa razy w roku podwyżkę. „On na razie ma jeden sklep, ale niedługo będzie mieć drugi, a potem całą sieć, jak «Biedronka», zobaczysz. I obiecał, że zostanę kierowniczką wszystkich ekspedientek. Jak się nie pospieszę, da posadę innej dziewczynie, a ja na pewno obleję maturę, jestem fatalna z matmy, z fizyki, z chemii, obleję maturę i zostanę na lodzie i ucieknie mi taka okazja… Przecież i tak nie pójdę na studia! Po co komu dzisiaj studia?” Teresa kiwała głową: „Po co komu dzisiaj studia? Ojciec je ma i co? i gówno”. Teresa też kochała piękne kłamstwa, zwłaszcza te, w których brały udział pieniądze. Potrafiła godzinami opowiadać córkom, co zrobi z wygraną w totolotka, a więc kupowała wille lub rezydencje z basenami i meblowała je według projektów z kolorowych pism, zmieniała samochody, wyszukiwała egzotycznie brzmiące nazwy wysp, na które pojadą, aby odpocząć po znoju urządzania rezydencji. Złotko to kochała, wsłuchiwała się w słowa matki z wypiekami na twarzy, pilnowała co tydzień, aby matka w porę wypełniła kupony, podpowiadała szczęśliwe liczby i zasypiała, marząc o wygranej. Ale to było kłamstwo, którego Ewa nienawidziła. Nie upiększało ich życia, przeciwnie, umniejszało wartość tego, co miały. Jej kłamstwa miały odcień prawdopodobieństwa, barwę życia i wiarygodności. Piękne kłamstwo o karierze u Grubego polegało na tym, że Gruby tylko zmierzył ją wzrokiem, kazał pracować w mini, uśmiechać się klientów i z góry zastrzegł, by nie liczyła na podwyżkę, chyba że będzie koncesja na alkohol, wtedy kto wie, może dostanie stówkę więcej. Ale koncesji nie było, koncesje dostawali ci, co mieli chody w gminie, a Gruby ich nie miał; zaczął mieć je teraz, gdy Ewa odeszła. – Nawet alkohol jest polityczny i musi należeć do partii – powiedziała Marysia, która rzeczywiście dostała podwyżkę i awans na kierowniczkę działu z alkoholem. Ba, Gruby otworzył drugi sklep i kłamstwo Ewy nabierało cech prawdopodobieństwa – w przeciwieństwie do maminego totka, wciąż pozostającego nierealną mrzonką, do której trzeba było dopłacać dwanaście złotych co tydzień. „Jak trudno żyć bez kłamstw”, myśli Ewa. „Życie bez kłamstw jest mniej ciekawe. Ale teraz nie mogę kłamać, bo Ono słucha. Dlatego czasem milczę”. Ewa wie, że milczenie też może być bogate, wymowne i wieloznaczne, melodyjne i pełne harmonii. Teraz, gdy matka opowiada o wizycie Andrzeja, Ewa zapada w milczenie pełne fałszywych dźwięków. Milcząc, wchodzi po schodach (na każdym stopniu gonią ją słowa matki: „Kiedy zadzwonisz do niego?! Kiedy?!”) i zastanawia się, czy złote fauny na zielonej łące były aksamitnym kłamstwem ojca, czy prawdą jej dzieciństwa. „Prawdą”, powtarza sobie z uporem. „Fauny były prawdą i kiedyś je odnajdę”. Odwraca się i patrzy: pokój na dole tonie w cieniu, słońce sięga już tylko pierwszego piętra, kryjąc się powoli za sąsiednimi domami. Otwarte w krzyku usta matki ukazują z tej odległości ciemną jamę gardła. Złotko zastyga z buzią wypchaną czekoladką i patrzy to na matkę, to na siostrę. Ona też chce mieć kafelki w łazience, nowe meble i dodatkowe piętro, najlepiej z balkonem. Złotko zazdrości koleżankom balkonów, nawet tych w blokach. Pokój na dole otulony jest mrokiem, jakby to nie było wczesne lipcowe popołudnie, ale jesienny wieczór. „Światło i cień. Chyba nie taki cień miałam znaleźć? Musi być częścią jasności, a nie jej wrogiem”, myśli, uchylając drzwi gabinetu ojca i patrząc na wirujący w słońcu kurz. Ono obudziło się, słysząc wrzask Teresy i teraz nerwowo się porusza. Kopie. Zaciska piąstki tak, że Ewie się wydaje, iż szarpie ją za powłoki brzuszne. „Ono mówi: uciekajmy, tu jest krzyk, który boli”, myśli Ewa. – Uspokój się – mówi do niego, ale odpowiada jej ojciec: – Jestem spokojny. Przecież wiedziałem, że ona musi umrzeć. Przygotowałem się. – Można się na to przygotować? – pyta Ewa. Ojciec myśli chwilę i mówi: – Nie. Chodzi po pokoju, ledwo powłócząc nogami, wydaje się mniejszy i chudszy, bardziej zaniedbany. – Zostawiła ci list. Masz. Podaje jej małą, złożoną wpół karteczkę. – Nie czytałem – dodaje. – Wiem – mówi Ewa. – Do mnie nic nie napisała – stwierdza ojciec beznamiętnie. Ewa rozkłada karteczkę. List jest napisany na kawałku kartki wyrwanej ze zmiętego, pożółkłego zeszytu w kratkę. „Może to zeszyt z jej szkolnych czasów?”, myśli Ewa i patrzy na jasne, czytelne pismo babci Ireny. „Literki są równe, proste i każda ma na głowie kapelusz”. Pośrodku kartki jest tłusta plama, a jej brzegi są wystrzępione. „Moja droga, moja kochana! Byłam złą matką, która odsunęła się od syna. Nie umiałam mu wybaczyć, że zawiódł moje ambicje, choć ja straciłam tylko te marne ambicje, a on utracił to, co naprawdę kochał. Byłam złą teściową, która wymyśliła sobie idealną żonę dla syna, więc nie umiała polubić tej prawdziwej, choć trzeba polubić także to, co niedoskonałe. Byłam złą babcią, zostawiłam cię, a mogłam cię tyle nauczyć. I choć wiem, że odchodzę, nie zostawię ci w spadku żadnej mądrej maksymy, jaką inni przekazują sobie z pokolenia na pokolenie, bo świat wcale nie robi się od nich lepszy. Mój spadek dla ciebie to tylko te niewielkie, głupie pieniądze. Kochanie, rozerwij z ich pomocą ogniwa tego nieudanego łańcucha i pozwól swojemu dziecku być sobą”. Ewa bez słowa podała karteczkę ojcu. Przeczytał. Pociągnął nosem i wyjął z kieszeni piżamy brudną chusteczkę. „Nawet żal okazujemy w sposób niezamierzenie śmieszny. Nie dorastamy do własnych uczuć. Żal i smutek to łzy, katar, drapanie w gardle, ból żołądka, a czasem biegunka. I nie ma skrzydeł, które by nas uniosły wraz z uczuciami gdzieś, gdzie jest tylko światło. Cierpiąc, wpadamy w niewolę własnej fizjologii”, myśli Ewa. Objęła nieporadnie ojca, czując, jak jej duży brzuch napiera na niego i on odsuwa się od niej, trochę z musu, a trochę z braku oswojenia z czułością. „Nigdy się nie obejmujemy, chyba nie umiemy”, myśli Ewa. Znowu przyjrzała się zdjęciu z Mazur, na którym siedziała na kolanach roześmianego mężczyzny na werandzie ocienionej dzikim winem. – Czy byliśmy wtedy szczęśliwi? – spytała, a on zamyślił się i jak to on, długo trwał w tym milczącym zamyśleniu. – Chyba tak – powiedział wreszcie. – Człowiekowi zawsze się wydaje, że kiedyś było lepiej. To niekoniecznie prawda, bo nie umiemy docenić naszego dziś. Drzwi otwarły się z hukiem i w ciszę rozświetlonego słońcem pokoju wpadł wrzask Teresy: – Przestańcie spiskować za moimi plecami! a ty jej coś powiedz, słyszysz? Powiedz jej, że jak ktoś ją wreszcie chce, to musi wyjść za mąż! Zrób coś! Choć raz zachowaj się jak głowa domu! Ewa przemyka się między drzwiami a matką. „Nie, Ono, nie denerwuj się, nie sprzedam cię. Muszę to przemyśleć, ale cię nie sprzedam. Ty nie jesteś na sprzedaż, nie jesteś pokemonem, Harry Potterem, coca-colą ani wieżą Mariacką”. Sierpień płynie leniwie, poranki są już trochę zamglone, a wieczory pełne powtórek z Big Brothera. Listonosz wciąż nie przynosi żadnej wiadomości z „Milionerów”. Popołudniami Teresa ze Złotkiem oglądają uważnie reklamy, jakie znajdują codziennie na progu lub na klamce drzwi wejściowych albo furtki, niekiedy wydaje się, że reklamy codziennie same spadają z nieba, obiecując nieskończony raj. Teresa ze Złotkiem zbierają wszystkie, jakie tylko znajdują i czujnie oglądają, przekrzykując się, pełne emocji na widok tylu rzeczy, o których istnieniu nawet nie miały pojęcia i które są teraz niepowtarzalną okazją. Złotko z tupotem wybiega na górę, aby pokazać siostrze kolejne odkrycie w reklamowanych cudach. – Trzyosobowa sofa tylko za tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt złotych! Mama policzyła, że to jest prawie za darmo, bo na jedną osobę wypada sześćset pięćdziesiąt! – Dlaczego trzyosobowa? – pyta nieufnie Ewa. – Ty, twój mąż i wasze dziecko – odpowiada ze zdziwieniem Złotko. – Fotel przed telewizor, z podnóżkiem, za jedyne trzysta dziewięćdziesiąt dziewięć. Patrz, jaki wygodny… Wyciągasz nogi i oglądasz Big Brothera – wzdycha na dole Teresa. – Choć wołałabym czerwony, a nie beżowy. Gdy się dobrze poszpera, to niektóre rzeczy w ogóle dają za darmo, pod warunkiem, że kupisz coś innego. Można bardzo dużo oszczędzić – dodaje pełna zachwytu, odkrywając, że białą półkę do łazienki dostaną w prezencie, byle kupiły zestaw sanitarny. Przyszły mąż Ewy miał być wygraną w totolotka. Ona sama była szczęśliwym kuponem. Niemal fizycznie czuła, że matka i siostra rozpościerają ją na podłogach jak wykładzinę, dopychają do ścian jak nową szafę czy półkę, rozkładają w kącie jak trzyosobową sofę, suną z nią po pokoju jak z fotelem, aby znaleźć miejsce, z którego najlepiej widać ekran telewizora. Do Andrzeja zadzwoniła dopiero wtedy, gdy matka ze Złotkiem wyszły gdzieś razem. – Ty jesteś pedałem… to znaczy tym… no… gejem, prawda? – spytała łagodnie, starając się go nie urazić. W słuchawce usłyszała najpierw milczenie, a potem głos graniczący ze szlochem: – Nie, nie. Ja tylko chciałbym być kobietą. Na moment zamilkła, porażona jego zwierzeniem. Możliwość, że jest pedałem („gejem”, poprawiła się zaraz w myślach), wydawała się jej bardziej do przyjęcia niż to, co teraz powiedział. – Są już takie operacje – odparła niepewnie. – Masz forsę, możesz się jej poddać. – Nie, to nie tak. Ja jestem mężczyzną i chcę nim pozostać. Ale chcę być mężczyzną, który… – urwał, a ona czekała, co powie -…który wkłada czasem jedwabną suknię… Zesztywniała, zaskoczona, z słuchawką przy uchu, a jego głos wibrował w niej jak melodia nieznanej piosenki. – …rozsmarowuje na twarzy gładki make-up. Maluje usta soczystą szminką, tuszuje rzęsy, wkłada perukę z długimi, lśniącymi włosami, daje kroplę perfum za uszy i w zgięcia łokci… „Och, biedny”, pomyślała z przejęciem, a on mówił dalej: – …i jest piękny. Nie… Piękna. Jest piękna. Teraz jego głos wygrywał jak flet miłosną pieśń, ale była to miłość do lśniącej lycry, do lejącego się jedwabiu przylegającego czule do ciała, miłość do nie odkrytej tajemnicy luksusowych kosmetyków. Trzymała wciąż przy uchu słuchawkę, zamyślona i pełna współczucia. Przypomniała sobie film, który oglądała kiedyś nocą w telewizji: Priscilla – królowa pustyni. Tamci faceci kochali kobiety i kobiece ciuchy. Byli w nich prześliczni, ładniejsi niż dziewczęta. Śpiewali piosenki zespołu Abba. Tańczyli. I byli samotni. Skazani na siebie, choć szukali kobiet, które pokochają ich odmienność. Już nie pamiętała, czy je znaleźli. Chyba jednemu się udało. Lecz tylko w kinie. – Powiedz jej to. Ona cię przecież kocha – powiedziała z wahaniem („ale czy niosłaby mu do pokoju świeżo wyprasowaną sukienkę i koronkowe majtki, tak jak dżinsy i koszulę?”). – Nie mogę. Właśnie jej nie mogę tego powiedzieć. Kobieta we mnie jest całkiem inna niż ona, cała zbudowana z jej przeciwieństw i w dodatku jej nienawidzi… Głos w słuchawce urwał się z jękiem, przypominającym szloch. – To jednak twoja matka, więc nienawiść… – zaczęła, ale jej przerwał: – Nic nie rozumiesz. Ja ją kocham. Ja. Andrzej. To ona, ta kobieta we mnie jej nienawidzi. A tobie mogę to wszystko opowiedzieć, od razu to wyczułem. Dlatego cię wybrałem. Ciebie z dzieckiem. Bo we troje bylibyśmy szczęśliwi i bezpieczni, mielibyśmy ciekawe życie. Mam pieniądze. „Tak, ja i dziecko jako bezpieczny parawan dla jego prawdziwej miłości. Ja jako przychylny, wyrozumiały widz jego kostiumowych balów. Nie za darmo, ze współczucia czy z sympatii, o nie. Za kasę. Wszędzie jest tylko kupić i sprzedać. Czy poza tym naprawdę nie ma nic? Mam prawo sprzedać siebie, ale jest jeszcze Ono”. – Mnie by to nie przeszkadzało – zaczęła niepewnie i pełna wątpliwości. – Nie, nie przeszkadzałoby mi to, naprawdę… – upewniła się głośno. „Naprawdę? Nie wiem. To mogłoby być zabawne: pomóc mu wybrać sukienkę, poprawić fryzurę i makijaż, zobaczyć go w takim stroju. Zrobić z niego motyla. I to mogłoby być okropne”, pomyślała i szybko rzuciła do słuchawki: – …ale ja ciebie nie kocham i nie pokocham. Nie dlatego, tylko w ogóle. Ono od razu by to wyczuło. Tak jak ja to zawsze wyczuwam. Muszę przerwać ten łańcuch. – Jaki łańcuch? – spytał zdziwiony. – No… łańcuch. Nie umiem tego nazwać, ale wiem, o co chodzi. On jest trochę podobny do tego, który ty chcesz zerwać. Ty też musisz zerwać swój. I nie przyjeżdżaj więcej. Dasz sobie radę bez nas, zobaczysz. – Nie wiem. Spróbuję – powiedział cicho, jakby z góry wiedział, że to nie miało szans udać się. – Ale przyślę ci pieniądze, dobrze? – Dobrze. Ostatni raz – odparła i dodała pytająco: – Ty w ten sposób chcesz pomóc tej kobiecie w tobie, prawda? Milczał, więc uznała, że się zastanawia: „…bo on nie wie, co zrobić z tą kobietą. Ta kobieta w nim jest samotna i pełna rozpaczy”. – Kiedyś cię odwiedzę, jeśli zechcesz. Gdy Ono już się urodzi – obiecała, nie wiedząc, co powiedzieć. – Jeśli jeszcze tu będę. Jednak mi pomogłaś. Skoro podjąłem decyzję, że wyjadę stąd dla ciebie, to teraz łatwiej mi będzie naprawdę odejść. Może nawet zrobię to, o czym marzę: pojadę do Londynu lub Berlina. – Dlaczego tam? – spytała. Pomyślała o wielkim mieście, gdzie mówią bez przerwy, głośno i w obcym języku i zmartwiła się. – Bo tylko tam tacy jak ja nie boją się żyć. Mają swoje organizacje, knajpy, a nawet swoje święta. Telewizja pokazuje ich tak, jak się pokazuje pałac Buckingham czy Bramę Brandenburską. Oni są szczęśliwi. Wiem, bo raz się wyrwałem do Berlina na dwa dni. – To jedź – zachęciła go, choć nie wierzyła w to szczęście z telewizyjnego ekranu. – Jeżeli kiedyś dostaniesz z zagranicy zdjęcie pięknej seksownej kobiety, której nie będziesz znać, to będę ja. Usłyszała w jego głosie śmiech i smutną kpinę z samego siebie. – Dobrze. Czekam na to zdjęcie. Do widzenia – odparła i szybko odłożyła słuchawkę. Do domu wróciły właśnie Teresa ze Złotkiem, objuczone siatkami. – Pomóż wypakować! – zawołała radośnie matka. – Kupiłyśmy cztery pizze, kotlety, szynkę, a nawet mrożony tort i zrobimy sobie ucztę przed telewizorem! Bo on nam zostawił trochę pieniędzy, mówiłam ci? – Nie – powiedziała sztywno Ewa. – A ja mam gumę do żucia i trzy nowe pokemony – pochwaliła się Złotko. – Mamo… – powiedziała Ewa. Teresa ładowała pudła z pizzą do oszronionej zamrażarki. Szron pofałdował się, pogarbił i usiłował wypełznąć na zewnątrz. – Jak jej nie rozmrozisz, to przestanie chłodzić. – Kupimy nową lodówkę, taką, co się sama rozmraża – odparła entuzjastycznie Teresa. – I kuchenkę mikrofalową! – zawołała Złotko. – Zmywarkę do naczyń – uzupełniła radośnie Teresa. – Mamo… – zaczęła znowu. – Oglądałyśmy ze Złotkiem suknie ślubne w tym sklepiku przy rynku, ale mówię ci, co za prowincja! Suknię kupimy w dużym mieście. – Mama powiedziała tej pani, że żadna suknia nam się nie podoba – oświadczyła Złotko z nowo doświadczonym rodzajem zadowolenia. „Więc tak to wygląda”, pomyślała Ewa. „Jeszcze nie masz forsy, tylko nadzieję, a już pokazujesz innym, że jesteś lepsza. Przeliczasz siebie na kasę”. – Mamo… nic z tego – powiedziała głośno i wyraźnie. Teresa w przypływie energii wyrzucała zwiędnięte i nadpleśniałe warzywa z pojemnika na dnie lodówki. – Wszystko się zmieści, trzeba tylko coś wyrzucić. – Mamo, mówię, że nic z tego. – A co? Nie chcesz pizzy? Wolisz kotlety? – Mamo, nie będzie ślubu. Teresa energicznie przestawiała w lodówce garnki z wczorajszym obiadem. – Jasne, że teraz go nie będzie. Przecież mówiłam, że nie teraz. On też chce dopiero wtedy, gdy urodzisz. Jak byś wyglądała w kościele z takim brzuchem? w żadną suknię się nie zmieścisz! – Mamo, w ogóle nie będzie żadnego ślubu. – Nie! Nie zrobisz mi tego! Ja mam być druhną!.- zawołała Złotko, a Teresa pozostała, zgięta wpół przy lodówce, jakby rażona piorunem. Po czym wyprostowała się gwałtownie, uderzając głową o kant wiszącej powyżej półki. – O czym ty mówisz, Ewa? – spytała, rozcierając czoło. – Przyłóż nóż, bo będzie śliwa – powiedziała córka, przypominając sobie stare porady babci Marii. „Przyłóż sobie nóż, to nie będzie siniaka. Posyp solą oparzenie, nie będzie bolało. Daj trochę moczu na język i pleśniawki znikną. Wypij duszkiem wodę i czkawka przejdzie…” – Co ty powiedziałaś przed chwilą? – spytała Teresa, wciąż trąc czoło. Miejsce po uderzeniu stawało się czerwone. – Powiedziała, że nie będzie żadnego ślubu – oznajmiła Złotko zdziwiona i wystraszona. – Więc nie kupimy telewizora z dużym ekranem? Ani nowych mebli? – Ewa, o czym ty mówisz? – powtórzyła pytanie Teresa. – Nie będzie ślubu. – A dziecko? Dziecko musi mieć ojca. – Nie musi. I to nie on jest ojcem, mamo. Nie on. – To kto? – pyta Teresa cichym, zdławionym szeptem, ale ten szept już wymyka się spod kontroli, frunie przez kuchnię, huczy i wiruje w całym domu. „Ona jest jak huragan, jak trąba powietrzna, trzeba uciekać, bo mnie wessie i zadusi”, myśli Ewa, łapiąc się za brzuch. Ono gwałtownie fika koziołki. „Chce się czymś zająć, byle nas nie słyszeć”. W domu na chwilę zalega cisza, ale jest to cisza jak w oku cyklonu. Złotko i Ewa wstrzymują oddech, a w Teresie wzbiera wściekłość, żywiąca się jej zawiedzionymi nadziejami. – Ja cię zabiję! Zabiję! Albo siebie zabiję! – drze się nagle. – Tyle życia ci człowiek poświęcił i wszystko po to, abyś nam się w ten sposób odwdzięczyła!? To z iloma spałaś, ty kurwo?! Złotko zaczyna płakać. Z jej buzi wypływa ślina, zmieszana z gumą do żucia i ścieka po brodzie. – Nie mów tak… Nie mów tak… To przecież Ewa, nasza Ewa – powtarza, szarpiąc matkę za suknię. Przez ich krzyki przebija ostry dźwięk dzwonka. – Listonosz. Przyszedł listonosz – mówi Ewa nie-swoim głosem. Teresa odsuwa ją gwałtownym ruchem i podbiega do drzwi. Ta koperta ma firmowy nadruk Telewizji i przez chwilę nikt nie myśli o Ewie. „O Boże, tylko nie to… Ile nacięć ma kajzerka? Kim była druga kochanka Chopina? Ile impulsów za darmo ofiaruje ci Era GSM? Jaki kolor ma piąta woda po kisielu?” – „Milionerzy”… Na pewno „Milionerzy” – mówi Teresa zdyszanym głosem, miętosząc gwałtownie przesyłkę. – Czytaj! Czytaj! – prosi niecierpliwie Złotko. – On wygra i… i mamy w dupie, z kim nasza córka się skurwiła! – kończy Teresa triumfalnie, rozrywając kopertę. – Informujemy, że… informujemy… że… Nie rozumiem. Złotko, czytaj ty… – …że jest pan zarejestrowany jako kandydat do teleturnieju „Milionerzy” pod numerem porządkowym 45 467. – To niemożliwe – szepcze Teresa. – Niemożliwe. Nie ma aż tylu ludzi. Nie może być aż tylu ludzi, którzy wszystko wiedzą. Nie. To nieprawda. – Jeszcze nie braliśmy tej liczby na matmie. To strasznie dużo, prawda? – pyta Złotko dziecinnie, ale nikt jej nie odpowiada. Milczenie pulsuje, nabrzmiewa, wszystkie marzenia i nadzieje przewracają się w jednej chwili, jak kostki domina. „Niech ktoś coś powie, niech ktoś się rozpłacze, będzie lżej”, myśli Ewa i z ulgą dostrzega łzy w oczach matki. – Dlaczego wszystko naraz spada na człowieka? i przywala go. I zabija… Moja mama wciąż powtarzała, że nieszczęścia chodzą stadami – szlocha Teresa. Maria wkracza do domu z dużą szmacianą torbą i z hukiem zamyka drzwi. – Daj, pomogę – mówi Teresa. – W czym? Pusta torba. No bo co jest teraz w sklepach? Tylko ocet. Żeby choć margaryna. Kawa. Cukier. A tu nic. A jak nie ma cukru, to zawsze potem jest wojna. No i mamy wojnę – oznajmia Maria i stawia na stole dwie butelki octu. – Po co ci ocet? – mówi Teresa. – Latem zrobi się grzybki. Dobrze, że jeszcze są te zeszłoroczne. Zjecie chleb z grzybkami. No i na co komu potrzebna była ta „Solidarność”? – No bo wolność… – bąka Teresa. – Po co komu wolność, jak nie ma co do garnka włożyć? – mówi gniewnie Maria. – Co jest ważniejsze? Rusz tym kurzym móżdżkiem i pomyśl. Jak nic nie można kupić, to zaczyna się koniec świata. Już się zaczął. A ten twój też… Idiota. Jak go puścili na te koncerty do Pragi, to zamiast kupić cukru za granicą, on wraca z butami dla ciebie. I buty za ciasne! Kobieta w ciąży musi jeść, a tu wszędzie tylko ocet. Za moich czasów dziewczęta go piły, żeby się pozbyć ciąży. – Piły ocet? – dziwi się Teresa. – Tak. I skakały. Niekiedy udało się im wyskakać bachora. „Może trzeba było wypić ocet i skakać?”, myśli Teresa, nic bowiem nie jest tak, jak miało być. Jan cały tydzień siedzi w Krakowie, pojawia się tylko na sobotę i niedzielę, a jak wyjeżdża za granicę, to najwyżej do Pragi albo Lipska i w dodatku bez niej. – Nie ma wolności, przecież nie dają mi paszportu! – woła Teresa ze złością. – Tyle lat żyjesz na bożym świecie i nic nie rozumiesz. Małżeństwom nie daje się paszportów, to normalne. Jego puszczają, bo wiedzą, że wróci do żony w ciąży. Oni muszą mieć zakładnika. I mają. Ciebie z bachorem w brzuchu. Gdyby telefony działały, to on by zadzwonił i byś mu powiedziała, żeby kupił cukru i mydła. Ale nie działają, więc on kupuje te nikomu nieprzydatne bzdety. A polityką się nie zajmuj, bo nic dobrego z tego nie wynika. Kobiety nie muszą znać się na polityce, a porządne kobiety nawet nie powinny. Nieszczęścia chodzą stadami. Teściowa patrzy na Teresę niebieskimi, czujnymi oczami i mówi: – Miałaś wcześniej skrobanki, prawda? – Nie miałam! – krzyczy Teresa czerwona po uszy. – Miałaś, wiem. Nie martw się, nie powiem mu. Nie chcę, by cierpiał. On jeszcze sporo wycierpi przez ciebie, więc musi mieć siłę. Teresa wychodzi od teściowej, trzaskając drzwiami. – Po co ty do niej chodzisz? – pyta Maria. – Dała ci coś chociaż? Czasy ciężkie, a oni bogaci, mogła ci coś dać. – Obrus. Dała mi obrus – mówi wkurzona Teresa. Maria bierze obrus i uważnie ogląda w słabym świetle sześćdziesięciowatowej żarówki. o żarówki też trudno. A jak rzucą do sklepu, to sprzedają po jednej. – Obrus z brokatu. Z haftem. Ale używany. Mogła nowy kupić. – Gdzie? Sama mówisz, że w sklepach nic nie ma! – Dolary. Niech da ci dolary. Na pewno mają pochowane, a dolar dzisiaj to majątek. Wiesz, jak ludzie żyją za dwadzieścia dolarów miesięcznie? Jak lordowie! „Internowani mają warunki bytowania jak w sanatoriach”, oznajmia telewizyjny komentator w wojskowym mundurze. – A nie mówiłam? Namącili, namącili i siedzą sobie w sanatorium, a my borykamy się z życiem – mruczy Maria. – i te wyłączenia prądu… Znowu zgasło. Gdzie świeczki? Maria z furią otwiera kolejne szuflady, ale świeczek nie ma. – Co będzie, jak zaczniesz w szpitalu rodzić i wyłączą prąd? Dziecku coś się stanie… – Niech się stanie! Nie chcę tego dziecka! To nie tak miało być! – drze się Teresa i nagle łapie ją pierwszy skurcz. Jest mocny jak trzęsienie ziemi i bardziej bolesny niż rwanie zęba. Drugi skurcz i z Teresy wylewa się bezbarwny płyn, ścieka jej po nogach, rozlewa się na podłodze. – Wody odeszły – mówi zdenerwowana Maria, podsuwając świeczkę pod szeroko rozstawione nogi Teresy. – Co to jest, to świństwo, co się ze mnie wylewa…? Jezu… Ohyda! To boli! – woła Teresa, nie wiedząc, czy kłaść się na tapczanie, czy pozostać na stojąco. – Trochę za szybko. Mówiłam, że nieszczęścia chodzą stadami… – Kuuuuurwa! Rodzę! Zrób coś! Telefony nie działają! To boli! Boli! Nienawidzę tego skurwysyna! Maria patrzy bezradnie, potem podbiega do okna, otwiera je i krzyczy w zimową noc: – Luuuuudzie! Ratunku!!! Kobieta rodzi! Potrzebny samochóóóóód! Jezu! Luuuudzie! Bądźcie solidarni! So-li-daaaaaar-ni!!!!! – …a teraz wypierdalaj mi z tego domu, bo nie będę utrzymywać twojego bachora! – krzyczy Teresa do Ewy. Radio charknęło i przemówiło głosem spikera: – …otóż początkiem naszego świata, a razem z nim życia na Ziemi, nie było wcale potężne BIG BANG, jak sądzili dotychczas uczeni, ale wrogie zderzenie się dwóch martwych wszechświatów. – Jutro wyjeżdżam – mówi Ewa do ojca. Jej wzrok znowu wędruje ku małej fotografii na ścianie. Porośnięta dzikim winem weranda, zatopiona do połowy w półmroku i roześmiany mężczyzna z małą dziewczynką na kolanach, ozłocony słońcem. „Światło i cień”, odkrywa Ewa. Jan wędruje za jej wzrokiem. – Byliśmy tam szczęśliwi – mówi ona z przekonaniem. – Tak, to możliwe. Zatem jedziesz. Ale wrócisz – Jan odzywa się po swojemu, cicho, monotonnie, w jego głosie nie słychać pytania, choć jest wątpliwość. – Wrócisz. Tu może być twój dom. – Tak, może – przyznaje Ewa, choć wciąż nie wie, od czego to zależy. |
||
|