"Ono" - читать интересную книгу автора (Terakowska Dorota)Lipiec. Miasteczko– Wakacje… – mówi Złotko, nie wiedząc, czy się cieszyć, bo wreszcie nie ma szkoły, czy płakać, bo jak zwykle nigdzie nie pojedzie. – Wakacje – potwierdza gorzko Teresa. – a z „Milionerów” nic, ani słowa. W kwietniu wysłaliśmy zgłoszenie i do dzisiaj cisza. Co dzień pilnujemy listonosza i nic. Listonosz pyta: „A jakby pani wyjeżdżała na urlop, to komu ten list przekazać?” Na urlop… Boże ty mój… Urlop… Za Gierka byliśmy dwa razy nad morzem, z FWE Ewa też z nami była. A ty nawet morza nie zobaczysz. Z własnej winy. Bo paplasz i paplasz i wszystkich denerwujesz. – Co to jest zagierka i efwupe? – pyta Złotko. – Lepiej się zamknij, a gdybyś dobrze się uczyła, to ksiądz wziąłby cię na obóz dla biednych dzieci! – krzyczy Teresa. – Nie chcę być biednym dzieckiem. A na obóz i tak by mnie nie wzięli – burczy Złotko i przełyka łzy. Dziesięcioro najbiedniejszych dzieci z jej klasy pojechało nad morze pod opieką księdza. – Liczyli i liczyli i wyszło im, że zarabiacie za dużo o pięćdziesiąt złotych. To wasza wina, nie moja. – Twoja, bo wygadujesz bzdury na religii! – Ale powiedz, co to jest zagierka i efwupe – upiera się Złotko. – Głupia jesteś – mówi Teresa. – Ewa, wytłumacz jej, kto to był Gierek! Ja nie mam do tego głowy! – Nie zdążyłam tego przerobić, nie pamiętasz? Przerwałam naukę. Skąd mam wiedzieć, co było za Gierka? – mówi Ewa niechętnie i Złotko pozostaje z nie rozwiązaną zagadką zagierki i efwupe, które zabierały ludzi nad morze. A już dziś trzeba na to pieniędzy. – Więc ja nigdy nie zobaczę morza? Już zawsze będę oglądać je tylko w telewizorze? – buzia Złotka wykrzywia się w podkówkę. – Może kiedyś, gdy dojdziesz do czegoś w życiu, to zobaczysz – pociesza matka, z naciskiem na „dojdziesz do czegoś”. – Ale do czego? Do czego mam dojść? – docieka Złotko, lecz Teresa idzie włączyć telewizor i nie odpowiada. Telewizor jest dziś ponury jak pogoda za oknem. Paru panów w jednakowych garniturach i niemal identycznych krawatach kłóci się o coś, gwałtownie wymachując rękami. – Wybory. Wybory we wrześniu – mówi Teresa z kwaśnym uśmiechem i pyka pilotem. – i nic z nich nie mamy, najwyżej te cholerne ulotki. Dziesiątki ulotek. Setki ulotek! Człowiek codziennie depcze po jakichś politykach, którzy poniewierają się na wycieraczce! Na żadne wybory nie idę, chyba żeby mi zapłacili. Ewa milczy i przygląda się siostrze. „Jaka ty będziesz, gdy dorośniesz? Taka jak mama? a może stanie się cud i nadal będzie ci żal baranka?” Na dwa dni przed rozdaniem świadectw Złotko znowu przyniosła dwóję z religii i list od księdza, który zażądał spotkania z rodzicami. – Co zrobiłaś! Co tym razem zrobiłaś? – darła się Teresa. Okazało się, że Złotko porównała niebo do hipermarketu. – Dlaczego? – zdziwiła się Teresa. – Bo jest w nim wszystko, a w niebie też podobno niczego nie brakuje – stwierdziła Złotko. Teresa zamilkła, porażona tą argumentacją. Ona sama nigdy nie zastanawiała się, do czego podobne jest niebo. „Mam dziwne córki”, pomyślała z niepokojem. „Nie chcę mieć dziwnych córek, chcę takie, jakie mają inni”. – W hipermarkecie potrzebne są pieniądze, a w niebie chyba nie? – dodała niepewnie, bo nie wyobrażała sobie miejsca, w którym mogłoby nie być pieniędzy. – Jasne, że nie. Niebo jest podobne do hipermarketu, w którym wszystko jest za darmo i możesz brać sobie, co tylko chcesz – wyjaśniła Złotko, która niedawno wróciła z wycieczki do krakowskiego Plaza Centrum. („A Wawel? w ogóle nie byliście na Wawelu?”, spytał zaniepokojony Jan. „Ależ tak. Oglądaliśmy Wawel z ulicy. Wystarczyło podnieść głowę i już był”. „Sale królewskie, dziedziniec, katedra…”, zaczął Jan, ale Złotko mu przerwała: „Nie zdążylibyśmy do autobusu. Cała klasa głosowała, gdzie kto chce iść i wszyscy, nawet nauczyciele, wybrali hipermarket”). Wycieczka nie zakończyła się w pełni szczęśliwie. Troje uczniów zostało przyłapanych na kradzieży. Złotko nikomu nie powiedziała, że tych troje miało zwykłego pecha, bo pozostałym, w tym i jej, udało się wynieść batoniki Mars i gumy do żucia. Dziewczynki wynosiły je w majtkach, chłopcy wpuszczali w spodenki. „Jeśli czegoś jest tak strasznie dużo jak tam, to chyba nie jest to kradzież?”, zastanawiała się potem Złotko, lecz nie umiała tego rozstrzygnąć. Ksiądz na religii mówił, że kradzież jest grzechem, ale przecież ksiądz musi tak mówić, nie wypada mu inaczej. – Ukradłabyś coś, gdybyś miała pewność, że ci się upiecze? – spytała Ewę, ale ta odparła w zadumie: – Kiedyś pewnie tak, teraz już nie. Bałabym się, że Ono to wyczuje. Muszę się pilnować. – Ty to masz pecha z tym dzieckiem – stwierdziła Złotko ze współczuciem. – Musisz być lepsza, niż jesteś. – Tak – przyznała Ewa. – i czasem mi to wychodzi, a czasem nie. Oddała matce tysiąc złotych, resztę zatrzymała, schowaną na szafie w zakurzonej kopercie. – Masz forsę, więc znalazłaś tego faceta – powiedziała matka z nadzieją. – Znalazłam – przyznała Ewa. – Kiedy przyjedzie? – spytała Teresa bez tchu. – Nie wiem. Nie wiem, kiedy. „Ono, mama nie wie i nie może wiedzieć, że znalazłam wszystkich trzech. Jeden chce się ze mną ożenić, bo jego matka kocha go tak mocno, że on, jak bezradna mucha, nie umie znaleźć wyjścia z lepkiej pajęczyny jej miłości. Dopiero gdy uda mu się wymknąć, zacznie szukać siebie. I myślę, że gdy się odnajdzie, to w takim miejscu, w którym będą damskie pończochy, ale nie powinno być ich właścicielek ani dzieci. Drugi z nich jest w porządku, ale nas nie potrzebuje. A trzeciego to ja bym nie chciała. Znalazłam też matkę, która jest gotowa zapłacić za to, żebym odczepiła się od jej syna. A więc chce mi zapłacić za nic. Dokładnie za nic. Być może wezmę od niej pieniądze, bo czasy są takie, że gdy dają forsę za darmo, to trzeba ją brać. Jest też żona doktora, która pragnie, bym pozwoliła jej udawać, że jesteś jej dzieckiem. Da mi forsę na sukienki, na kino, na dyskoteki, na wyjazdy do Krakowa i Warszawy, a może nawet na wycieczkę do Paryża albo na Seszele, bo wtedy zniknę i ona zostanie tylko z tobą. Da ci wielką miłość, ale taką, której ja sama się boję, bo to będzie miłość próbująca nadrobić straty, a z miłością jest jak ze snem, nie da się odespać nieprzespanych godzin. I wreszcie mam babcię, która zapisała mi w testamencie jakieś pieniądze. Może wystarczy ich dla nas, zanim oboje zdążymy się dowiedzieć, o co chodzi w życiu. Może trzeba się tego uczyć z książek? Ale ja nie wiem, czy są książki, które potrafią na to odpowiedzieć, bo na pewno nie Ono, w każdym razie świat jest dobry dla spryciarzy. Jestem spryciarzem. Nie miałam przed sobą nic, tylko wielki znak zapytania, a teraz mogę wybierać. Ale nie umiem. Bo nie wiem, czego chcę”. – Co to znaczy: nie wiem? – złości się Teresa. – Pytam, czy on się z tobą ożeni? Czy da ci pieniądze? a może już dał? – Da. I trochę dał – mruczy niewyraźnie Ewa. – Pamiętaj, że nie wolno ci ich przepuścić. Dasz mnie, a ja będę wiedziała, co z nimi robić. Z pieniędzmi to nie takie proste, nie wystarczy je mieć, trzeba wiedzieć, jak wydawać. A niekiedy można nawet je pomnożyć – planuje Teresa gorączkowo. „Jasne. Kupisz kolejne kupony totka”, myśli Ewa. – Jestem głodna. Co jest na obiad? – Makaron z sosem pomidorowym. – Ono, ty już podobno rozróżniasz smaki – mówi cicho Ewa. – i znowu makaron… – Przestań mówić sama do siebie! – woła Teresa z irytacją. – Tylko wariaci mówią do siebie, normalni ludzie nie! a temu dziecku jest obojętne, co ty jesz na obiad! – Nieprawda – mówi Ewa. „Siódmy miesiąc: okres rozwoju kolejnych zmysłów. Bardzo rozwinięty jest zmyśl smaku i ono odróżnia to, co jesz i co z tego lubi, od tego, co mu nie smakuje. Może też odczuwać ból, ale ból fizyczny, a nie ten wyższego rzędu – choć wiele zjawisk związanych z rozwojem płodu wciąż pozostaje tajemnicą. Otwierają się też oczy, lecz trudno stwierdzić, jakie kolory ono zaczyna odróżniać. Zmyśl słuchu jest już niezwykle precyzyjny, płód rozpoznaje dźwięki przyjazne i niepokojące. Porusza się w odpowiedzi na dotknięcie. Reaguje na delikatne masowanie brzucha, a uderzenie odczuwa jako agresję. Choć ono jest w tym okresie świadome swego otoczenia, jego mózg jest wciąż niedojrzały i jeśli pojawiają się jakieś «myśli», są bardzo proste”. – Skąd wiecie, co Ono myśli? – Ewa w odruchu buntu rzuca na podłogę wymiętoszoną broszurkę. – a może Ono jest mądre jak Sokrates? Po chwili podnosi broszurkę, starannie ją wygładza i wkłada pod materac. Nie chce, by ktokolwiek widział, że ją czyta. Ma uczucie, że Ono – jego cechy, talenty i umiejętności, jego brwi, rzęsy, oczy, które już potrafią się otworzyć, mózg, który myśli – że to wszystko jest tylko jej tajemnicą. Zanim broszurka zniknie pod materacem, Ewa jeszcze raz przygląda się dziewczynie na okładce: „Mam już prawie taki duży brzuch jak ona”, myśli. „Trochę obrzydliwy. Ale kryje tajemnicę”. Zjada powoli makaron i stwierdza, że sos pomidorowy nie jest taki zły: „Teraz wszystko będziesz oglądać na różowo”, uśmiecha się. Jakie kolory Ono widzi? Jaki kolor przybierają jej wody płodowe, czy są zależne od tego, co zje? Czy te wody falują, jak jezioro na wietrze, gdy ona chodzi, zmienia pozycję? Czy Ono ma skrzela, skoro ziewając, nie topi się w nich? Co Ono myśli, gdy Ewa delikatnie gładzi swój brzuch jak grzbiet kota? Czy złości się, gdy robi to wtedy, gdy Ono akurat śpi? – Mojej mamie, gdy nosiła brzuch z moim bratem, strasznie się bekało i miała zatwardzenie – informuje ją Marysia, gdy spotykają się na ulicy. – a ty jak? „…a ja się zastanawiam, czy Ono już umie myśleć jak Sokrates”, uśmiecha się Ewa i nic nie mówi. – Kiedy wreszcie uwolnisz się od tego brzucha? – ciągnie dalej Marysia. „Czy kobiety, gdy są w ciąży, myślą głównie o swoich dolegliwościach? Patrzą na swój wielki brzuch jak na coś, co na wiele miesięcy odebrało im szansę normalnego życia? Normalnego – czyli jakiego? Czy niegdysiejszy stan błogosławiony jest już tylko stanem fizjologicznym? Dlaczego?” – Nic nie wiem. Wiem, że nic nie wiem – mówi Ewa głośno. – Był już listonosz? – woła Teresa na cały dom. – Nie wiem. Wiem, że nic nie wiem. Matka skończyła czytać – Przeczytałaś całą? – dziwi się Ewa. – Wszyscy ją przeczytali, nie będę gorsza – oświadcza Teresa i z głębokim westchnieniem idzie do lustra. Patrzy na siebie długo, z ponurą miną. – Też bym tak mogła. Gdyby mi się tylko chciało opisać moje życie! Mogłabym napisać coś podobnego i zarobić mnóstwo pieniędzy. Przecież też jestem za gruba i bez faceta – oznajmia gniewnie. – Masz tatę – przypomina Złotko. – To już lepszy byłby pijak! – krzyczy Teresa i wybucha płaczem. …bo po pijaku na ogół wiadomo, czego się spodziewać (choć trzeba przyznać, że nie zawsze, bo bywają pijacy zaskakujący). Pijak wypije, powrzeszczy, nawet uderzy, ale gdy wytrzeźwieje, jest dobry. I ludzie lubią pijaków. Rozumieją ich lub próbują zrozumieć. Ludzie nie rozumieją nieudaczników. Bo jak ktoś pije i mu nie wychodzi, to wszystko jasne, można mu nawet współczuć. Ale gdy nie pije, a mimo to zagubił się w świecie, to lepiej od takiego trzymać się z daleka. Taki to przyjdzie i może powiedzieć: „pożycz stówę”. Albo: „załatw mi robotę”. Taki jest niebezpieczny. Dlatego takich się nie lubi i ucieka przed nimi. Na ich widok przechodzi się na drugą stronę ulicy, nie zaprasza na imieniny ani do knajpy. I w pierwszej kolejności zwalnia się z pracy. – Lepszy byłby pijak. Pijaka przynajmniej bym zrozumiała – wzdycha Teresa i jej wzrok wędruje ku zamkniętym drzwiom na pięterku, zza których monotonnie sączy się Bach. – Musisz więcej grać w totolotka – mówi z powagą Złotko. Za oknami rozpościera się lipiec, jak zielona łąka i miasto, nawet tak niewielkie jak ich, przypomina ul, z którego większość pszczół wyleciała gdzieś daleko, tam gdzie jest piękniej i bardziej kolorowo. Złotko i matka siedzą przy stole i nie wiedzą, co robić. Nudzą się. Skończył się Big Brother, a nowy zacznie się dopiero po wakacjach. Wieczory stały się puste, na małym ekranie nie ma nikogo bliskiego. Gdzie są Gulczas i Manuela? – We wrześniu będzie nowy, jeszcze lepszy Big Brother. Może tym razem zrobią sobie jakieś dziecko? – mówi pocieszająco Złotko. – No co ty, Złotko! – obrusza się matka. – Co ty wygadujesz! – Pewnego dnia będziemy telefonować do Big Brothera z odpowiedzią, czy chcemy, żeby zabili Alicję, czy może lepiej zabić Gulczasa – zaczyna Ewa. – Potem wszyscy będą wysyłać SMS-y o treści: „Jak to zrobić?” Chcesz ich powiesić, zastrzelić, a może trucizna w coca-coli? Sokratesowi podali cykutę. – Kto to jest Sokrates? – pyta Złotko. – Nie mów takich rzeczy! – obrusza się Teresa. – i nie rób Złotku wody z mózgu jakimś Sokratesem i bzdurami, które wygadujesz o Big Brotherze! Oni obiecali, że tam nie będzie żadnych świństw, bo oglądają to dzieci! Matka przerzuca kanały. Obrazki przelatują jak w kalejdoskopie. „Nie, kalejdoskop był ładniejszy, bo były w nim gwiazdy”, myśli Ewa. Na jednym z kanałów helikopter wbija się w potężny szklany budynek, a Bruce Willis pędzi, aby ratować ludzi. Na innym grupa polityków kłóci się, energicznie gestykulując. Nawet bez dźwięku można poznać, że to politycy, po rzucających się w oczy krawatach. „Rywalizują ze sobą na krawaty. Który ma ładniejszy, szerszy i droższy. Ooo, dwóch ma taki sam, ale plama…”, myśli Ewa. Długonogie żyrafy mkną przez sawannę, ale po wciśnięciu pilota zamieniają się w czołgi, które pokonują tonące w słońcu wzniesienia. „Nie ma dnia spokoju na Bliskim Wschodzie”, mówi dobitnie spiker. Pyknięcie – i pojawia się spokojne telewizyjne studio z zadbanym, mocno upudrowanym prezenterem. – Tak, ja kocham życie i życie trzeba kochać, ponieważ… – mówi bezwiekowa kobieta, a na dole ekranu przelotnie miga napis: „pisarka”. Krótkie, łatwe do zapamiętania nazwisko. Pilot w ręku matki znowu pyka i twarz pisarki zastępuje gładka twarz Ibisza. – Cofnij! – woła Ewa. „Ono, musimy wiedzieć, co nastąpiło po tym «ponieważ»„, myśli gorączkowo, ale matka oznajmia miękkim, gruchającym głosem: – Skoro nie ma Big Brothera, niech będzie chociaż Ibisz. Jest taki słodki. – Ibisz. Słodki – potwierdza energicznie Złotko. „Wielki Brat to program dla całej rodziny. Hipermarket to program dla całej rodziny. Bridget Jones i Harry Potter to program dla całej rodziny. Ibisz to program dla całej rodziny. Wiosną mamy rekolekcje dla całej rodziny, z których wracamy i siadamy przed telewizorem. Telewizja to nieustający program dla całej rodziny; bez niej rodzina nie wie, co ze sobą zrobić. Bez telewizji czujemy się ze sobą źle. Ona jest jak nieprzyzwoita przyzwoitka, skraca do minimum czas, w którym musielibyśmy spojrzeć sobie w oczy i coś sobie powiedzieć”, myśli Ewa. „Ale jak mam opisać dziecku świat? Ten dobry i mądry świat? Ten, na którym warto się pojawić? Przecież musi być i taki. Musi być. Kto pomoże mi go znaleźć? Co ta kobieta powiedziała po «ponieważ»? Kocham życie, ponieważ… Ponieważ co?” – Tato – mówi Ewa, wchodząc do pokoju Jana: – Tato, czy Sokrates był najmądrzejszym człowiekiem na świecie? Jan podnosi głowę znad książki i uśmiecha się. „Tata uśmiecha się, gdy do niego mówię. Powinnam częściej do niego przychodzić. Dlaczego tego nie robię?”, zastanawia się Ewa. – Na świecie było wielu mądrych ludzi. Trudno ich ustawić w szereg i ponumerować. I myślę, że nadal gdzieś są, ale nie mogą przebić się do nas ze swoim głosem. Tak, Sokrates na pewno był mędrcem. – Daj mi do przeczytania coś, co napisał – prosi Ewa. Jan znowu się uśmiecha, tym razem inaczej, zadowolony, że może z kimś dzielić się swoją nikomu niepotrzebną wiedzą: – Sokrates nigdy niczego nie napisał. Ani jednego zdania. Dziwne, prawda? Ewa stoi oszołomiona. – Jak to? Ani jednego zdania? To czemu uchodzi za mędrca? – Może właśnie dlatego? – ojciec znowu się uśmiecha, ale zaraz poważnieje i mówi cicho, jakby zawierzał córce wielką tajemnicę: – Mnie to też fascynowało. Długo nad tym myślałem, szukałem potwierdzenia u innych filozofów i już wiem, że Sokrates był mędrcem nie dlatego, że pierwszy powiedział „wiem, że nic nie wiem”, a zdanie to powtórzyły za nim tysiące mądrych ludzi. Ani też dlatego, że Platon przekazał nam jego słowa w swoich – Tak. Chyba tak – mówi Ewa i myśli: „Wiem, jakie są nasze codzienne rozmowy. Moje, mamy, Złotka, ludzi w pociągu, na ulicy, ludzi w kawiarniach, klubach, hipermarketach i domach”. – Kurwa, ja pierdolę… – Zajebiście! – Debeściak… – I ja mu tak, a wiesz, co on na to? – Fak ju… – Obiad! – A co jest? – Makaron. – Kurwa, znowu makaron… – Bezrobocie w roku 2002 wzrośnie do dwudziestu procent. – Płyta na pita, czyli CD z programem, który wypełni za ciebie formularz podatkowy! – Balcerowicz popełnił holocaust na polskim narodzie. – Najwartościowsze marki świata: Coca-cola, Microsoft, IBM. – Poślę ci SMS-a. – Kuuuuurwa! Żydzi na Madagaskar! Wisła pany! – Wy-rzu-cić Ali-cję z Big Bro-the-ra! – Harry Potter debeściak! – Tak, tak, jestem jak Bridżet Dżons, nikt mnie nie kocha… – Bridżet, rulez! – Apgrejduj i zrestartuj. – Frugo za friko. – Indeks Dow Jones poszedł w dół. – Według najnowszych sondaży opinii publicznej SLD ma już czterdzieści sześć procent poparcia. – …i ten radny bez przetargu kupił kamienicę i skosił taaaaaką kasę… – Boże, pieniądze, zawsze te pieniądze. – Zawsze coca-cola. „A ja z tobą naprawdę rozmawiam, Ono. Może głupio, może nie mam ci nic ważnego do powiedzenia, ale rozmawiam”, myśli Ewa i znowu wpatruje się w malutką fotografię przypiętą pinezką nad biurkiem ojca. Weranda porośnięta dzikim winem. Uśmiechnięty mężczyzna z małą dziewczynką na kolanach. I fauny, których nie widać, gdyż wylegują się w słońcu na pobliskiej łące. Kto ma dziś czas i ochotę, żeby szukać faunów? „Tato”, mówi Ewa bez słów. „Rozmawiałeś kiedyś ze mną, gdy byłam dzieckiem, tak jak ja dziś rozmawiam z Ono. Rozmawiałeś ze mną tak, jak Sokrates rozmawiał z ludźmi na ateńskim placu, mimo że miałam cztery, pięć czy osiem lat. I może dlatego dziś powoli wracają do mnie słowa, których dawno nie używałam, bo zapomniałam o nich i wracają do mnie całe myśli, bo kiedyś uczyłeś mnie myśleć. Ale dlaczego wciąż nie umiem ci tego głośno powiedzieć…?” – A pisarze są mądrzy? – pyta Ewa. – Powinni być. Ci, których tu mam, są chyba mądrzy – mówi ojciec, ogarniając wzrokiem księgozbiór rozsypany po niedużym pokoju. – Dziękuję – mówi Ewa i wychodzi. W pokoju Ibisz nadal uśmiecha się do telewidzów, a w kuchni ryczy włączone radio: „Pracownicy ONZ, zatrudnieni w Afryce, molestują seksualnie dzieci i nieletnich w obozach uchodźców w Liberii, Gwinei i Sierra Leone. Zebrane informacje są przerażające, przyznał Wysoki Komisariat ONZ. W wielu obozach żywność i lekarstwa nie są rozdawane, ale stanowią zapłatę za przymusowe stosunki seksualne. Żołnierze ONZ kupowali też stosunek za dziesięć centów. W obozach zdarzają się zbiorowe gwałty”. – Czego ty słuchasz? Wyłącz te świństwa – mówi matka, wchodząc za Ewą. – Nie umiesz znaleźć nic przyjemnego? Przełącz na RMF, tam przynajmniej coś grają. – Co za syf – mówi Złotko. – Jak ty się wyrażasz?! Ewa cię nauczyła? – drze się Teresa, a Złotko wzrusza ramionami. – Wszyscy tak mówią. – I to jest syf, fakt – przytakuje zrezygnowana Teresa. Ewa wychodzi. – A co będzie z Ewą, mamo? Wyjdzie za mąż? – pyta Złotko konspiracyjnie. Wielki brzuch siostry trochę ją śmieszy, trochę przeraża. Dobrze, że szkoła się skończyła i zaczęły wakacje, bo dzieci w klasie już się tym brzuchem zainteresowały. „Siostra Marysi będzie mieć bękarta”, powiedział klasowy prymus na lekcji religii, a reszta uczniów zachichotała. – Nieszczęściu trzeba współczuć, a nie je wyśmiewać – oznajmił z naciskiem ksiądz. – Moja siostra nie jest nieszczęśliwa! – zaprotestowała Złotko. – Tym gorzej – powiedział surowo ksiądz, a Złotko zaczerwieniła się, czując wpatrzone w siebie oczy klasy. – Nie wiem, nie mam pojęcia, czy ona wyjdzie za mąż – denerwuje się Teresa. – Ona nie chce nic powiedzieć, ona w ogóle jest nienormalna, mówi sama do siebie i wygaduje takie bzdury! Nawet z tą ciążą jest nienormalna! Normalne kobiety mają dziś kłopoty z zajściem w ciążę, latają po lekarzach, leczą się z bezpłodności, a ona jest jak królik w Australii! Od pierwszego razu! …normalne kobiety dzisiaj mają normalne kłopoty z zajściem w ciążę. Chodzą po doktorach, zmuszając mężów, by im towarzyszyli, szukają winy w sobie lub nich, albo chcą, by dawali spermę do szklanych pojemników. Pragną, ale nie zachodzą w ciążę. A jak już zajdą, to nie mogą jej utrzymać, mają poronienia, krwawienia, bóle, muszą kłaść się do łóżka na parę miesięcy, na pół roku, lub nawet dać się zaszyć, żeby dziecko z nich nie wypadło w czwartym czy piątym miesiącu. Albo w ogóle nie chcą mieć dzieci i to też jest normalne. Normalne kobiety dzisiaj po prostu nie zachodzą, żeby nie mieć kłopotów, lub najpierw liczą, czy je na to stać. – …a ona zaszła od pierwszego razu i jeszcze lata z tym brzuchem jak głupia, jeździ nie wiadomo gdzie i wciąż trzyma toto w tym brzuchu, zdrowe i pchające się na świat, choć właśnie nam by się należała jakaś ludzka, zwyczajna sprawiedliwość i ona powinna poronić, bo wtedy byłby święty spokój! – kończy Teresa i wkłada kasetę do kieszeni radia. – Pójdziesz jutro do babci? – pyta ojciec Ewę. – Byłem u niej wczoraj, ale ona czeka na ciebie. Lubi twoje wizyty. Czuję to. Idź i weź ze sobą Złotko. Złotko łapie kurczowo rękę matki i woła: – Nie pójdę! Nie chcę tam chodzić! Tam śmierdzi! Śmierdzi kapustą! i siuśkami! „Tak”, uświadamia sobie Ewa. „Tam śmierdzi gotowaną kapustą i moczem. Wciąż ich karmią kapustą, bo jest tania, a ubikacje są wiecznie zatkane i ci starzy ludzie nie mogą zdążyć do nich na czas. Niektórzy, jak współlokatorka babci, noszą pieluchy. W telewizji reklamują pieluchy dla niemowlaków i pokazują ich gołe pupy. Pampers, który wchłania całą wilgoć, w dodatku w kolorze błękitnym i pupa gładka jak aksamit. Coraz lepsze, coraz bardziej udoskonalone pampersy. Wkrótce będą pampersy na cały tydzień, a gdy niemowlę się zesika, to pampers zagra ładną melodyjkę, poda datę i godzinę, a nawet połączy z Internetem i nada faks. Życie zaczynamy od pieluch, ale możemy je też skończyć w pieluchach, ale tych drugich pieluch nigdy nie pokażą w telewizorze. W reklamie telewizyjnej nie ma i nie będzie prawdziwej starości”. – Nie zmuszajcie dziecka, skoro nie chce. Ja też tam nie lubię chodzić – mówi z urazą Teresa. „Czy pomyślałaś kiedyś, że za dwadzieścia pięć albo trzydzieści lat być może oddam cię do domu starców?”, myśli Ewa, patrząc uważnie na matkę. Teresa włącza Presleya. W kuchni wciąż rządzi Presley, choć powoli, powolutku ustępuje miejsca Ich Trojgu. – Wreszcie jakieś piosenki, które można zanucić – cieszy się Teresa, pociągając nosem. Ścian pokoju już nie rozsadza rżący śmiech Manueli i chichot Gulczasa. Teresa cierpi i tęskni. Big Brother ma wakacje. Teresa nie ma wakacji. Dni płyną lipcowo, są długie i jasne. Złotko nie znika rano w szkole i nudzi się w domu. Łazi za matką i siostrą, zadając kłopotliwe pytania. – Opowiedz mi bajkę o zagierku, który dawał wakacje nad morzem – dopomina się. Teresa wzdycha. – O FWP za Gierka – poprawia córkę. Złotku jest obojętne, efwupe czy zagierek, byle matka opowiedziała, jak było z tymi wakacjami. Złotko nigdy nie była na prawdziwych wakacjach. najpierw długo, długo jechało się pociągiem i była to cudowna, daleka podróż, prawie jak w obce kraje… …bo w obce kraje nie można było wtedy jeździć. W pociągu tłoczyło się mnóstwo ludzi. Jak już zdobyło się miejsce i rozsiadło, to człowiek oddychał swobodnie i gadał, gadał, gadał, zawierając nowe znajomości… …bo nie było miejscówek i ludzie jak lwy walczyli o miejsca, podając sobie oknem walizki, dzieci i tratując starsze osoby. A potem siedzieli w dwanaścioro w ośmioosobowym przedziale. Zabierało się jedzenie na kilkanaście godzin, kanapki, jajka na twardo, piło się herbatę z termosu, jak na prawdziwym pikniku… …bo nie było wagonów restauracyjnych ani bufetów. Nikt naprawdę nie wiedział, ile kosztują wczasy nad morzem. Wiadomo było tylko, że gdy się złoży podanie, to musi się je dostać. I że były prawie za darmo… …bo nikt wtedy niczego nie liczył; liczyły się tylko słowa, słowa, słowa. A po przyjeździe na miejsce, gdy dostało się już przydziałowy pokój i rozpakowało walizki, zaczynało się cudowne życie, jak w bajce. Śniadanie od siódmej do dziewiątej. Zupa mleczna, bułki, masło w porcjach, żółty ser, plasterek wędliny i dżem bez ograniczeń. – W mojej zupie pływa robak. – Nic nie pływa, cicho bądź, psujesz innym apetyt. – W mojej zupie pływa robak, pewnie siedział w płatkach owsianych. – To zostaw zupę, zjedz bułkę z dżemem. – Moja bułka jest czerstwa. Ja chcę chrupiącą. – Głupia jesteś. Nie ma chrupiących bułek. Nigdzie nie ma chrupiących bułek. Chrupiące bułki nie istnieją. Zawsze po śniadaniu szliśmy nad morze. Nad wspaniałe polskie morze… …na każdym centymetrze brudnego piasku ciała: białe lub spalone na kakao. Kobiety w bikini, kobiety w jednoczęściowych kostiumach kąpielowych. Tłuste kobiety w za dużych majtasach i biustonoszach. Panowie w slipkach, panowie w dynamówkach, panowie w krótkich gatkach. Liście na nosie. Okulary przeciwsłoneczne. Dzieci nagie i w majtkach. Tłusty olejek Miraculum kupiony spod lady u zaprzyjaźnionej ekspedientki, spływający po tłustych ciałach. Najpierw wykopywaliśmy wielki grajdoł, aby osłonić się od wiatru. Tata kopał, ja kopałam, babcia Maria, malutka Ewa… – Proszę pana, to był nasz grajdoł. Wykopaliśmy go wczoraj. Całą rodziną. A pan go zajął. – Ma pani dowody? – Jakie dowody? To jest nasz grajdoł i już. – W państwie socjalistycznym wszystko jest wspólne, grajdoły też. – Cham. – Chamka. – Pani dziecko sypie na mnie piasek. A ja posmarowałam się olejkiem. Olejek był spod lady, a teraz wszystko muszę zmyć tą kurewsko zimną wodą… – Proszę nie chlapać. Ja sobie nie życzę. Wypraszam sobie. W tym nie ma nic przyjemnego. – Niech pani nie trzyma dzieciaka gołą pupą na piasku, bo złapie owsiki. Ten piasek aż się rusza od owsików. O brzeg uderzały wielkie pieniste fale. Jedna, druga, piąta, były bardzo wysokie i wspaniale chłodne… Morze sprawiało wrażenie, że nie ma początku, nie ma końca, nie ma środka, choć ma brzeg. I ten brzeg jest najważniejszy. – Loooooody Pingwin! – A jakie to lody? Państwowe czy prywatne? – Prywatne. – Prywatnym nie wierzę. – Głupia baba. – Podam pana do sanepidu, to będzie pan miał głupią babę. – Pani to jest najpiękniejsza na całej plaży… Od dawna panią obserwuję. Przez lornetkę. A gdyby pani się topiła, to ja bym panią uratował. Słońce nas spalało, więc już od dwunastej czekaliśmy niecierpliwie na obiad. Obiady były pyszne i podawano je jak w eleganckiej restauracji. Zupa w wazie, jednakowe talerze, białe serwetki przecięte na pół dla oszczędności, sztuczne kwiatki na ceracie… … i znowu zupa pomidorowa z rozpaćkanym ryżem. – …bo sprowadzamy z Chin najtańszy ryż, ten lepszy idzie na Zachód. Nasz socjalistyczny ryż zawsze zbija się w gęstą ciamę. Jak gotujesz zachodni, to wszystkie ziarenka są osobno! – Niemożliwe. Nie ma takiego ryżu. – Jest. – Nie ma. Twarda pieczeń wolowa. Tłuczone ziemniaki. Surówka z kiszonej kapusty. – Dostałem za mały kawałek mięsa. Miało być dziesięć deko, a jest może z pięć. – Pewnie kradną. – Wszyscy kradną. Co mają robić? Kompot. Niskosłodzony, bo są przejściowe braki w cukrze. Po obiedzie szliśmy na spacer. Tłumy wczasowiczów spacerowały wzdłuż morza albo główną ulicą kurortu, prawie jak na zachodnim filmie. – Chcesz smażoną rybkę? – Chcę. – Proszę porcję flądry. – Flądra wyszła, jest pstrąg. – Pstrąg? Nad morzem? Świat stanął na głowie! – Dawno stoi, nie widzi pani? – Słońce zachodzi na czerwono. Znowu będzie wiatr. – Piasek w oczy… i pewnie znowu ktoś zajmie nasz grajdoł. Prawie co wieczór były zabawy i wieczorki taneczne, grała prawdziwa orkiestra lub muzyka szła z magnetofonu Pionier. A taki specjalny pan, który nazywał się kaowiec, dbał o to, byśmy się nie nudzili. I nie nudziliśmy się nigdy. Nikt nie nudzi się nad morzem… „…pani, pani Tereso, jest najpiękniejsza na tym turnusie”, szepcze kaowiec, tańcząc z Teresą tango i dyskretnie dmuchając jej w szyję. „Mógłbym tak z panią tańczyć bez końca, ale muszę iść do obowiązków. Tereso… Tereso…”, nuci kaowiec do jej ucha. – Kółeczko! Panie do środka, panowie na zewnątrz! – Wężykiem! – Odbijany! – Hej! Hej! Hej, sokoły! – Proszę wyjąć tę wódkę spod stołu i nie dolewać do oranżady, ja wszystko widzę! Nocą, gdy gasiliśmy światło, słyszeliśmy, jak szumi morze i mieliśmy cudowne sny. – Ciszej tam! Ludzie chcą spać! – Kłócą się i kłócą, prawie co noc! – To dom FWP, a nie wasz własny! A nazajutrz wszystko zaczynało się od nowa i tak przez dwa tygodnie, prawie za darmo. Życie jak w bajce. – A jak jest dzisiaj nad morzem? – pyta Złotko.- Tak samo, tylko trzeba płacić – mówi Teresa. – Dlaczego? – Nie wiem. Właśnie tego nie rozumiem. Za Gierka nie płacono i było w porządku. A dziś za wszystko chcą pieniądze. Za wszystko. Teresa wtula głowę w poduszkę Złotka, a jej tłuste plecy drgają. Poduszka staje się mokra od łez słonych jak Bałtyk. – Mamo? Dlaczego płaczesz? – Bo już nigdy nie pojadę na wczasy FWP. Nigdy. Bo już nie ma FWP. I tata nie zagra w „Milionerach”. Wciąż nie ma listu z Telewizji, nie ma i nie będzie, oni tam wolą innych, takich jak Ibisz, jak Gulczas, jak Hubert Urbański, a nie jak nasz tata… Śpij. Niech ci się przyśni morze. Jak będziesz grzeczna, to za rok wezmą cię na kolonie dla biednych dzieci. I zobaczysz morze. Zobaczysz. Ciekawa jestem, czy dalej kopią grajdoły… a gdy już pojedziesz, to mi opowiesz – szepcze Teresa, a łzy wsiąkają w poduszkę. Tej nocy Teresa nie słucha już Presleya, ale Ich Trojga. Gdy ich odkryła, kupiła kasetę i poczuła, że do nich lepiej się płacze. Nie śpiewają w obcym języku, więc znaczenia słów nie trzeba się domyślać, ale mówią jasno i po prostu: „wstań i powiedz, nie jestem sam…”, można to za nimi powtórzyć, można zamienić to na łzy i tęsknotę za chwilą w której kaowiec, dmuchając jej w szyję, szeptał: „Teresa… Teresa… Jesteś najpiękniejszą dziewczyną turnusu… Teresaaaaaa…” – Efwupe – mówi ze szlochem Teresa, gdyż już nie pamięta imienia kaowca i ten skrót w magiczny sposób go zastępuje. – Efwupe… Padał deszcz i ten dom był bardziej ponury niż zwykle. Staruszkowie wydawali się człapać ciężej i wolniej. Współlokatorka babci zniknęła, pojawiła się nowa, która siedziała tak samo nieruchomo jak tamta, wpatrzona w okno, choć rozpościerał się za nim wciąż ten sam widok na zdewastowany park. Babcia już nie opowiadała o swojej szkole, nie nasłuchiwała młodych głosów z przeszłości, nie czuła tamtych emocji, powoli gubiła wspomnienia. – Jesteś – powiedziała. – To dobrze, bo nie mam czasu. Coś złego dzieje się z czasem. Strasznie się kurczy. I dziurawi się jak ser. Pamiętam to, co było tydzień temu, ale nie wiem, gdzie położyłam okulary, a czasem zapominam, jak ma na imię żona mojego syna. – Teresa – podpowiedziała Ewa, a w oczach babci pojawił się nagle obcy, intensywny blask. – Teresa, tak, oczywiście – szepnęła, biorąc Ewę za rękę i patrząc jej prosto w oczy. – Teresa? Słuchaj… Nigdy nie byłam dla ciebie dobra, wiem o tym. Ewa usiłuje uwolnić rękę. Nie chce być swoją matką, na pewno nie akurat nią, ale oczy babci robią się jeszcze bardziej niebieskie i patrzą z taką rozpaczą, że Ewa nagle mówi: – Tak, to ja, Teresa. I nie masz racji. Byłaś dla mnie dobra. – Nie byłam. Ale kochasz mojego syna? Zawsze kochałaś, prawda? – pyta babcia z taką nadzieją, że nie sposób jej zaprzeczyć. – Kocham – szepcze Ewa. „Tak, tato, kocham cię”. – i wyszłaś za niego za mąż, bo dostrzegłaś to, co w nim dobre i piękne, prawda? – Tak – mówi Ewa. – I nadal to widzisz? – Widzę. – Teresa, byłam dla ciebie niedobra, nie umiałam ci wybaczyć. Jemu też nie wybaczyłam, bo mnie zawiódł. Myślałam, że to przez ciebie. Ale może tak miało być? Może właśnie taki los był dla nas przewidziany? Dzięki temu narodziły się Ewa i Złotko, a wkrótce przyjdzie na świat kolejne dziecko. Może taka ma być cena? Może musi rodzić się wiele dzieci, po to, by pojawiło się to jedno jedyne, które coś odmieni i znowu będzie można mówić, że świat nie jest zły. – Tak – potwierdza Ewa, a błękitne oczy babci nagle nabierają bystrości; jej usta układają się w chytry, niedobry uśmieszek; kapeluszowa babcia nagle przypomina babcię Marię. – Teresa, ale ja wiem… Ty miałaś apetyt na jego sławę i pieniądze i gówno dostałaś – chichocze Irena i odpycha rękę Ewy. Odwraca się do niej tyłem, zasłania twarz chudą, pomarszczoną dłonią. Ewa nachyla się nad nią, głaszcze szczupłe, przygarbione plecy, szepcząc: „Babciu… babciu…” Babcia ponownie się odwraca i patrzy na nią jasnym, przytomnym wzrokiem, z mądrym uśmiechem starej czarownicy. – Ewa… Przyszłaś. To dobrze. Miałam niedobre sny. Chciałam uporządkować w snach jawę, ale to chyba niemożliwe. – Masz nową lokatorkę – mówi Ewa. – Tak. Tamta umarła. W nocy. We śnie. To dobra śmierć. Ewa układa na stoliku dwa banany, dwie pomarańcze i czekoladę, lecz starsza pani patrzy bez zainteresowania. – Słuchaj, Ewa, to ważne: zostawiam ci trzydzieści pięć tysięcy. Wiem, to niewiele, ale jak się uprzesz, to ci wystarczy na rok, tobie i dziecku. Ale musisz w ciągu tego roku coś ze sobą zrobić, wymyślić własny sposób na życie, nie czekać, aż ktoś ci coś da, ale sama brać. Uczciwie brać. – Babciu, ty żyjesz. Chcę, żebyś żyła – mówi Ewa odruchowo, lecz równie odruchowo liczy w myślach tamte pieniądze. Na co wystarczą? Na jak długo? Trzydzieści pięć tysięcy to niewiele, a zarazem bardzo dużo. – Może pojadę do większego miasta? – mówi z wahaniem. – Kraków? Warszawa? Babcia nagle się uśmiecha, jest znowu sobą, kapeluszową babcią w doskonałej formie i jej wargi opadają w dół w ironicznym uśmieszku: – Czy to ważne, gdzie oglądamy telewizję? w Warszawie, Krakowie czy tu? Myślisz, że tam ją oglądają mądrzej? Nie miejsce jest ważne, ale człowiek. Zrób coś ze sobą, nie z miejscem. – Tak – mówi Ewa niepewnie. To miejsce miało korytarze pomalowane żółtą olejną farbą, wypełnione było zapachem lizolu, gotowanej kapusty, cuchnących ubikacji, niedomytych starych ciał, samotnej beznadziei. – Moja babcia jest chora – powiedziała Ewa do pielęgniarki w recepcji. – Starość to choroba – odparła lakonicznie tamta, nie podnosząc oczu znad książki. Za jej plecami cicho grało RMF FM; pachniała tania woda toaletowa; książka opowiadała dzieje polskiej Bridżet Dżons, energicznej rozwódki poszukującej kolejnego partnera. – Dobre – uśmiechnęła się radośnie pielęgniarka, szeleszcząc obiecująco kartkami powieści. – Nie, to niemożliwe. Starość to starość. Nie choroba – powiedziała z rozpaczą Ewa. – a moja babcia myli mnie z mamą. – Oni wszyscy mylą wszystkich. Normalka. Radio chrząknęło i powiedziało miękkim głosem: „Hinduiści podpalili pociąg z muzułmanami jadącymi z religijną pielgrzymką. Spłonęło żywcem pięćdziesiąt sześć osób. W pizzerii w Jerozolimie zginęło szesnaście osób, a trzydzieści zostało rannych po wybuchu bomby, przytroczonej do zamachowca-samobójcy. Koniowi jadącemu z Polski do Włoch z transportem przeznaczonym na rzeź uwięzła noga między deskami i przewoźnik odciął ją siekierą…” Pielęgniarka ściszyła radio i powiedziała, pokazując okładkę: – Przeczytaj to. Bardzo przyjemne. Lubię takie. Można się uśmiać. Też jestem po rozwodzie i wiem, co znaczy być bez mężczyzny. – Postukała palcem w okładkę i dodała: – Kup koniecznie. Życiowe. – Moja babcia… – zaczęła Ewa, a pielęgniarka jej przerwała: – Starość nie radość – i wróciła do lektury. |
||
|