"Ono" - читать интересную книгу автора (Terakowska Dorota)

Czerwiec. Pociąg. Miasto

Pojemnik na śmieci jest zapchany i przy każdym ruchu pociągu wysuwają się z niego kartony po sokach, butelki po wodzie, zgniecione kubki po kawie. Mały chodniczek na środku przedziału jest wystrzępiony na brzegach i brudny od butów setek pasażerów. Białe szmatki na wezgłowiach są sprane do szarości i nieświeże. Tylko wiśniowy plusz sześciu siedzeń jest miękki, choć gdy przyłoży się do niego głowę, pachnie kurzem, nikotyną i środkami chemicznymi. „A ja wierzyłam, że pierwsza klasa to naprawdę pierwsza klasa”, myśli z żalem Ewa, szukając śladów luksusu, który kojarzył się jej z tym pojęciem.

Z kąta koło drzwi, spod długiego trencza zawieszonego na haczyku, wystają długie męskie nogi w dżinsach i glanach. Koło anonimowych nóg przycupnęła zakonnica o pomarszczonej twarzy, kontrastującej ze świeżą, sztywną bielą welonu; trzyma czarną walizeczkę, mocno przytulając ją do habitu. Miejsce naprzeciw Ewy zajmuje starszy, nobliwy pan, koło niej siedzi kobieta w średnim wieku, z telefonem komórkowym przy uchu.

– Nie… Tak… Tak… Nie… – mówi kobieta, a jej głos zlewa się z rytmicznym, pulsującym stukotem kół na szynach: „tak-tak-tak… nieeee… tak-tak-tak… nieee…”

Koło kobiety z komórką siedzi dziewczyna w widocznej ciąży, ubrana w luźną, elegancką sukienkę.

„Więc jest nas dwie. Jeden przedział i dwie kobiety w ciąży”, dziwi się Ewa. Wzrok dziewczyny przywiera do skrawka gołego brzucha Ewy, do jej ciasno opiętych dżinsów, potem wędruje ku rękom. „Szuka obrączki”, myśli Ewa i czeka, kiedy tamta odwróci głowę. Odwraca i wyjmuje z torby kolorową gazetę.

Niezrażona, Ewa nadal ogląda współpasażerów. Właściciel długich nóg w dżinsach wciąż nie wysuwa się spod trencza. „Równie dobrze może to być kobieta. Nie, ma za duże buty, więc chyba facet?” Zakonnica, nie patrząc na nikogo, odpina energicznie czarną walizeczkę i wyjmuje z niej laptop. Po chwili w przedziale rozlega się ciche, rytmiczne stukanie w klawiaturę.

– Oooo… – mówi Ewa z zaciekawieniem, ale zakonnica przesuwa po niej obojętnym wzrokiem i ponownie zagłębia się w pisanie.

Kobieta z komórką wykręca kolejny numer.

– Tak, jadę… Za trzy godziny. No, trzy i pół, licząc ze spóźnieniem. PKP przecież bankrutuje. Niedługo w ogóle nie będzie czym jeździć. Zlikwidują połowę transportu lub więcej, zobaczysz – oznajmia do słuchawki.

– Naprawdę? – dziwi się Ewa. – Zlikwidują pociągi?

Kobieta patrzy na nią tak, jakby jej nie widziała, potem przymyka oczy i zakłada ręce z komórką na piersiach.

Starszy, nobliwie wyglądający pan ma wzrok skierowany ku przesuwającemu się za oknem krajobrazowi, ale w jego oczach nie widać zainteresowania.

– Bocian! – woła Ewa z ożywieniem. – Bocian wędruje po łące!

Pan porusza głową tak, jakby mu zesztywniał kark i znowu wbija wzrok w brudne szyby.

Ewa usiłuje pochwycić spojrzenie kogoś ze współpasażerów, lecz jest to prawie niemożliwe. „Jakby się nawzajem nie widzieli”, myśli gniewnie. Ono porusza się gwałtownie, wyraźnie udziela mu się jej zirytowanie.

Pociąg dla odmiany turkocze teraz i stuka. Tur, tur, stuk, puk, tur, tur, stuk, puk. Słychać tylko pociąg, a ludzie siedzą, jakby byli manekinami.

– Nie rozumiem! – woła nagle Ewa w przestrzeń przedziału i dodaje cichszym i spokojniejszym głosem, nachylając się w stronę brzucha: – Nie denerwuj się…

Współpasażerowie zerkają na nią, lecz gdy trafiają na jej spojrzenie, umykają ze wzrokiem.

– No nie! Nie! Tak nie może być! Dlaczego nikt nic nie mówi? – woła Ewa. – Czemu nikt nikomu nie powiedział „dzień dobry”? Dlaczego nikt nikogo o nic nie pyta, a gdy ja spytam, to nikt nie odpowiada? Czy to tak zawsze? Czy tak musi być? Czy tak podróżuje się pociągiem?

Teraz wszystkie oczy patrzą na Ewę.

– O czym pani mówi? – pyta kobieta z komórką.

– Będziemy jechać razem ponad trzy godziny, czy musimy być sobie aż tak obcy? Dlaczego nie mamy sobie nic do powiedzenia? Myślałam, że jak się długo jedzie pociągiem, to ludzie się zaprzyjaźniają.

– Ha… Kurde, no… – mówi niezdecydowanie dziewczyna w ciąży, odkładając kolorowe pismo.

– Tylko nie klnij. One wszystko słyszą – ostrzega ją Ewa.

– Kto słyszy? – zaciekawia się starszy pan.

– Dzieci. Nie narodzone dzieci. Wszystko słyszą.

– Kurde! – woła z uczuciem w głosie dziewczyna. – Co za bzdura! Przecież nie chciałyby wtedy przyjść na świat! Wystraszyłyby się!

– I o tym właśnie mówię – stwierdza Ewa ściszonym głosem. – One nie lubią hałasu, ale na przykład teraz Ono boi się waszego milczenia. Tylu ludzi stłoczonych w jednym ciasnym miejscu i w ogóle ze sobą nie rozmawiają. Dlaczego?

Kobieta z komórką patrzy na Ewę wzrokiem tyleż stropionym, co zirytowanym.

– Przecież jesteśmy sobie obcy – oświadcza wreszcie, z naciskiem na słowo „jesteśmy”.

Starszy pan marszczy brwi:

– Tak, jesteśmy… Ale to ciekawe, że ludzie dzisiaj są sobie aż tak obcy. Mam uczucie, że kiedyś tak nie było. Gdy nie istniała telewizja, komórki, komputery, chyba rzeczywiście w pociągach się rozmawiało. Kiedyś ludzie byli sobie bliżsi, dziś bliższe są im przedmioty?

Kobieta roześmiała się z gniewną dezaprobatą.

– Proszę bardzo. Wyłączam komórkę i zobaczymy, czy będziemy sobie bliżsi.

Dwa ciche piknięcia oznajmiły, że rozśpiewana i rozgadana komórka została wyciszona nerwową ręką właścicielki. Wszyscy zamilkli i spojrzeli po sobie z napięciem.

– To całkiem naturalne. Ta obcość. I ostrożność – oznajmia nagle dziewczyna w ciąży. – Pociągi są teraz niebezpieczne. Nie wiadomo, kto nimi jeździ. Może kiedyś jeździli tylko prawdziwi pasażerowie, ale dzisiaj… Kradną, napadają, czytałam, że na trasie Opole-Wrocław potrafili wpaść, uśpić pasażerów i ograbić cały wagon. Grasowali tak przez kilka miesięcy. Niedawno temu ich złapali, ale na pewno już są jacyś nowi…

– No tak – przyznaje starszy pan. – Kiedyś ludzie w pociągach częstowali się kanapkami, jajkiem na twardo, herbatą z termosu. Często podróżuję, ale dawno nie widziałem nikogo z jajkiem na twardo i termosem. No, ale dziś lepiej nie brać niczego od obcych. W jednym z pociągów jeździł złodziej, który usypiał pasażerów herbatą lub piwem, a potem okradał.

– I dlatego lepiej z nikim nie rozmawiać. Obcy to obcy – powtarza dziewczyna w ciąży.

Zakonnica stuka nieprzerwanie w klawiaturę i nie podnosząc głowy, mówi:

– Sądzisz, dziecino, że jak będziesz milczeć, to cię to uchroni od grabieży, napadu albo od przemocy? Modlitwa by cię uchroniła, ale milczenie nie.

Kobieta z komórką nagle się ożywia:

– Kiedyś, za PRL-u, pociągami jeździli tylko w tak zwane delegacje. Wte i wewte i znowu i tak bez przerwy, głównie w poniedziałki. Udawali, że coś załatwiają, przybijali sobie pieczątki w jakichś urzędach i wracali. Nudzili się, nie mieli co robić, no to rozmawiali w czasie jazdy. Ale naprawdę to nie było gdzie i po co jeździć. Siedziało się w pracy i w domu. Były pociągi delegacyjne i pociągi puste.

– O, nie. Były jeszcze pociągi przyjaźni, z Polski do Związku Radzieckiego – ożywił się starszy pan. – Cały pociąg był wtedy zapchany kryształami, dżinsami, kremami Nivea, wodą Przemysławką i wódką. Za używane dżinsy można było kupić telewizor Rubin. Kolorowy. Wprawdzie lubił się znienacka zapalić i potem płonęło od niego całe mieszkanie, ale jednak był to prawdziwy kolorowy telewizor.

– Przecież dzisiaj wszyscy mamy kolorowe telewizory – dziwi się dziewczyna w ciąży.

– No właśnie. Wszyscy. A wtedy tylko nieliczni i dlatego to było miłe – wyjaśnia tęsknie pan.

– To były pijane pociągi, te pociągi przyjaźni – komentuje kobieta. – Zaczynali pić w Warszawie, a kończyli w Moskwie. Mój eksmąż nimi jeździł.

– Dlaczego eks? – zaciekawiła się Ewa.

– Nie zaadaptował się do dzisiejszych czasów, mam wrażenie, że on nadal jeździ tym pociągiem przyjaźni, od stacji Nie Wiadomo Co do stacji Nie Wiadomo Gdzie. A ja założyłam firmę, haruję od rana do nocy i nie będę go utrzymywać! Rozwiodłam się, zarabiam, a on, w papuciach, całymi dniami ogląda telewizję i rozwiązuje krzyżówki – śmieje się kobieta. Jej ręka odruchowo powędrowała ku komórce, lecz zaraz się cofnęła.

– No i jednak rozmawiamy – westchnęła Ewa z ulgą. – Nie chciałabym, żeby Ono miało poczucie, że ludzie są sobie aż tak obcy. Przecież Ono nas słucha i poznaje świat w pociągu.

Dziewczyna w ciąży poruszyła się nerwowo:

– To bzdura. Takie to nic nie słyszy. I nie chcę, żeby słyszało. To byłoby straszne.

Starszy pan kręci głową w zadumie:

– Uczyłem w szkole biologii. Moja świętej pamięci żona też była nauczycielką, ale ona uczyła rosyjskiego. Umarła w 1992, nagle, na serce, bo okazało się, że nikomu nie jest potrzebna. Wszyscy chcieli uczyć się angielskiego lub niemieckiego, a rosyjski został wyklęty. I ona zamartwiła się tym na śmierć. Dziś znowu uczą się rosyjskiego, bo handlują z Rosją, choć pewnie już nie dżinsami i nie Przemysławką. No, ale mojej żony już nie ma. Co to ja mówiłem… Biologia… Otóż niektórzy uczeni twierdzą, że pantofelek słyszy i kurczy się lub rozkurcza zależnie od dźwięków. Bo już plankton to nie. Plankton jest głuchy. W pantofelka to ja wierzę, ale embrion ludzki? Nieeee… Człowiek jest zbyt prymitywny, żeby mógł słyszeć na poziomie płodu.

Zakonnica na moment podniosła głowę znad klawiatury:

– Życie poczęte jest święte.

– A narodzone niewiele warte i ląduje na śmietniku – powiedziała agresywnie kobieta.

– Proszę państwa – zaczął uroczyście starszy pan. – Nie spierajmy się o aborcję, bo skoro już tak ładnie zaczęliśmy się zaprzyjaźniać, to lepiej zmienić temat, niż zacząć się kłócić. Aborcja i polityka to tematy gorące jak kartofle z ogniska.

– Aborcja to polityka – stwierdza sucho kobieta z milczącą komórką.

– Aż tym pantofelkiem to jak jest, bo ja już zapomniałam. Jak on się rozmnaża? Muszą być dwa pantofelki? i co? Rozpoznają się jakoś? – pyta dziewczyna w ciąży.

Zakonnica, nie przerywając swojego zajęcia, wtrąciła:

– Pantofelek nie ma duszy.

– Nigdy nic nie wiadomo – pokiwał głową starszy pan. – Życie to wielka tajemnica i biologia jej nie wyjaśnia. Religia też nie.

– To prawda. Tu, na ziemi, jest więcej tajemnic, niż myślą uczeni. Na przykład Internet… Internet może być sumą ludzkich dusz – zamyśliła się zakonnica.

– Boże! – wzdrygnęła się kobieta. – Siostra wie, jakie świństwa wypisują w Internecie? Ile tam pornografii i przemocy?

– Każdy znajduje to, czego szuka – stwierdziła spokojnie zakonnica.

Ono kopnęło Ewę z całej siły.

– Kopie. Jest chyba zaniepokojone – powiedziała Ewa. – Za dużo naraz się dowiaduje.

„Najpierw wszyscy milczeli, teraz nie mogą przestać mówić. Byli sobie obcy, a teraz opowiadają o swoich żonach, mężach, o pantofelkach i swoim życiu”, pomyślała ze zdziwieniem.

– Nie chcę, żeby moje dziecko już teraz cokolwiek słyszało – powtórzyła dziewczyna. – Wystraszy się i odmówi przyjścia na świat. Mój lekarz powtarza mi, żebym patrzyła tylko na piękne przedmioty, bo to może mieć wpływ na dziecko.

– …ale skąd brać same piękne przedmioty? – starszy pan rozejrzał się po przedziale, zerkając na brudne okno. – Kiedyś, dawno temu, mówiono, że kobieta w ciąży może się na coś zapatrzyć. Na przykład zapatrzy się w ogień i dziecku wyskoczy plama na twarzy. Znałem człowieka z taką wielką czerwoną plamą. Upierał się, że jego matka, będąc w ciąży, widziała pożar i z przestrachu złapała się ręką za policzek.

– Co za bzdury – powiedziała kobieta. – Genetyka na pewno to jakoś wyjaśnia.

– To nie bzdury. Gdy się jest w błogosławionym stanie, dobrze jest się zapatrzyć w Pana Boga i w ciepły rodzinny dom – oświadczyła zakonnica, składając laptop.

„Ciepły dom”, pomyślała Ewa. „Muszę znaleźć ciepły dom, a wtedy Pan Bóg sam się znajdzie. Albo i nie”.

– Należy się zapatrzyć w to, co jest piękne na świecie i w dobrych ludzi – zamyślił się starszy pan.

– A gdzie chce pan to znaleźć? Na świecie są same konflikty, wojny, przemoc, a dobrzy ludzie… Wygląda na to, że gdzieś się pochowali – oznajmiła kobieta.

Pociąg zaczął zwalniać.

– A to co? – spytała kobieta. – Przecież nie Warszawa?

– Roboty drogowe – wyjaśniła zakonnica. – Jeżdżę na tej trasie i od miesiąca coś tu naprawiają.

– Ja nie mam czasu, muszę być punktualnie. Jadę na przetarg – powiedziała nerwowo kobieta.

– Kiedyś kobiety jeździły na targ, a dziś na przetargi. Kiedyś zarabiała tylko głowa rodziny, a dziś nie wiadomo, kto jest tą głową. Trochę to niepokojące – zamyślił się starszy pan.

– Dobrzy ludzie na pewno wciąż gdzieś są. Szukajcie, a znajdziecie – stwierdziła nagle zakonnica, upychając laptop do czarnej walizeczki.

Długie nogi w dżinsach i wielkich glanach poruszyły się, a trencz się odchylił.

– Szukajcie, a znajdziecie – powiedział z nerwowym uśmiechem młody mężczyzna, odsuwając płaszcz, a potem jednym ruchem zerwał się z siedzenia. Wyrwał zakonnicy walizeczkę i wybiegł z przedziału. Na korytarzu rozległ się tupot nóg i donośne trzaśniecie drzwi.

– Jezus Maria! – zawołała kobieta.

– Złodziej… ratunku… – wyszeptał starszy pan tak cicho, że usłyszała go tylko Ewa.

– Złodzieje! – wrzasnęła znowu kobieta, a już po chwili wszyscy pchali się na korytarz. Tylko zakonnica podeszła do okna, chwilę mocowała się z nim, a potem je opuściła.

– Już go nie ma. Biegnie tam, między drzewami – obwieściła spokojnie, wychylając głowę.

Pociąg znowu zaczął przyśpieszać i po chwili turkotał w szybkim, jednostajnym rytmie.

– Pani ma komórkę, trzeba dzwonić na policję i lecieć po konduktora – mówił w podnieceniu starszy pan.

– Zatrzymać pociąg! – zawołała dziewczyna w ciąży.

– Tylko nie zatrzymywać! Mój przetarg! – powiedziała nerwowo kobieta.

Ono natychmiast dostało czkawki, a Ewa razem z nim, czując, jak jej przepona zaczyna tańczyć.

„Nie bój się, nas nie okradną. Nic nie mamy, tylko siebie”, szepnęła do dziecka, ale zakonnica już mówiła:

– Bóg dał, Bóg wziął. I tak był zepsuty.

– Przecież siostra cały czas na nim pisała! – zawołała kobieta.

– Boże chroń, tak sobie tylko stukałam. Uczyłam się, gdzie są literki i cyfry. Klasztory teraz się komputeryzują, więc siostry ciągnęły słomki, na którą wypadnie, żeby pierwsza się nauczyła. I padło na mnie. Alę wciąż się boimy żywego komputera, więc kupiłyśmy na giełdzie zepsuty taki, do oswojenia.

– Do czego to doszło. Komputeryzacja klasztorów… No nie wiem, nie wiem, czy mi się to podoba, czy religia nie powinna pozostać tam, gdzie się narodziła, wśród piorunów, nawałnic, trzęsień ziemi i wybuchów wulkanów, wśród wszystkiego, czego człowiek do dziś nie może pojąć i czego się boi, a nie wśród linii energetycznych i elektroniki – mruczy starszy pan.

– Głosu Boga tam siostra nie usłyszy – przytaknęła kobieta.

– Nigdy nie wiadomo – zamyśliła się zakonnica. – Bóg przejawia się we wszystkim, czemu nie miałby przejawić się komputerze?

– No i widzicie! – mówi Ewa głośno i z radosnym uśmiechem. – Wszystko może się dobrze skończyć, prawda?

Zakonnica patrzy na nią uważnie.

– Nie, dziecino – mówi wreszcie. – Nie wszystko.

– No tak – stwierdza starszy pan i zaciska wyciągniętą rękę. – Na przykład pantofelek to, ooo… tak się kurczy, gdy czuje niebezpieczeństwo.

– Ono też się wtedy kurczy – szepcze Ewa. – i czuje niebezpieczeństwo wcześniej niż ja, ale nie zawsze potrafi mnie ostrzec.

– Podróż dobiega końca. Jakoś jesteśmy sobie mniej obcy, prawda? – pyta starszy pan.

– Mniej, mniej – mówi nerwowo kobieta i zaczyna zbierać rzeczy. – Warszawa się zbliża.

– Warszawa… – cieszy się Ewa. – Zobaczymy wielkie, prawdziwe miasto. Widziałam je tylko raz, dawno temu, w szkole podstawowej. Na wycieczce – wyjaśnia współpasażerom, ale już nikt nie zwraca na nią uwagi.

Ściągają z półek walizki i torby, strzepują wymięte ubrania, kobieta i dziewczyna pudrują twarze, pierwsza z nich przeciąga po ustach kredką, druga czesze włosy i spryskuje się dezodorantem. Zakonnica układa rzeczy w czarnej, zniszczonej torbie, wszyscy na siebie wpadają, potrącają się, myśląc już tylko o tym, co będą robić po wyjściu z pociągu.

„Znowu jesteśmy sobie obcy”, myśli Ewa ze smutkiem i patrzy przez okno na zbliżającą się stolicę. „Więc to już. Jestem w Warszawie. Ale dlaczego ona tak się zaczyna?”


Dlaczego ona tak się zaczyna:

coraz więcej drutów wysokiego napięcia. Coraz mniej zielonego koloru, coraz więcej brzydkich domów i wybetonowanych ulic. Domy-rezydencje, skryte w ogrodach lub za wysokimi murami. Domy rudery, walczące o przetrwanie. Domy z wieżyczkami i pełne łuków, jak w cygańskim pałacu. I śmieci. Coraz więcej śmieci. Mnóstwo śmieci. I graffiti. Wszędzie graffiti. Splątane wielokolorowe linie, podkreślające brzydotę betonowych fasad lub wyskakujące jak wykrzyknik z białego, nowego muru. I chropawe betonowe ściany, które nagle wyrastają z obu stron kolejowych szyn i osaczają pociąg. Szary beton przemienia się powoli w równie szary sztuczny marmur. A potem wielkie, kolorowe billboardy, coraz więcej kolorowych billboardów, które uderzają w oczy natarczywymi hasłami: „ZAWSZE COCA-COLA”, „BANK – TWOIM PRZYJACIELEM”, „IDEA – ŚWIAT w ZASIĘGU RĘKI”. Billboardy, graffiti, billboardy, graffiti, perony. Tłumy ludzi biegnących gdzieś i potrącających się nawzajem.

Agresywny głos z megafonów, niewyraźnie zapowiadający przyjazdy i odjazdy, rosnący wciąż gwar odchodzących i pojawiających się pasażerów, pojedyncze okrzyki i nawoływania, wizg pociągów nadjeżdżających z daleka i sapanie tych, które zbierają się powoli do odjazdu.

– Jesteśmy w brzuchu wieloryba – mówi Ewa, rozglądając się po dworcu.

Ruchome schody. Zepsute. „Tak bardzo chciałam się nimi przejechać”, myśli z żalem i wspina się do góry. Wychodzi przed dworzec. Widzi lśniące bryły bardzo wysokich, kolorowych biurowców, w których przegląda się pochmurne niebo – i wszechobecny stukot tramwajów. „Tramwaje”, myśli Ewa. „Marzenie mojej mamy: prawdziwe miasta to takie, w których nocą budzi ludzi stukot tramwajów”.

Niespiesznie idzie ulicami, choć wokół niej wszyscy gdzieś pędzą, niekiedy ją potrącając, czasem ktoś syknie, zirytowany tym, że musi ją wyminąć.

To miasto nie mówi, lecz huczy; to wielka orkiestra symfoniczna, która uparła się grać równocześnie wiele różnych utworów. A dyrygenta nie widać. Może się spóźnia, a może nigdy nie przybędzie. Wydaje się, że ludzie poruszają się w przyspieszonym rytmie, nie chodzą, ale mkną; obcasy ich butów nie są w stanie wygrać żadnej dającej się rozróżnić melodii, za dużo tych butów i za dużo aut, które wszystko zagłuszają. Wśród wizgu, wycia, donośnych miauknięć, sapnięć i pisku wybijają się agresywne sygnały karetek pogotowia i policyjnych aut. „Czy tu wciąż umierają ludzie? Czy policja musi bez przerwy za czymś gonić i czegoś pilnować?”, myśli Ewa z niepokojem.

Ono cały czas kopie, przewraca się, zaciska piąstki, nerwowo ziewa, jakby brakowało mu tlenu.

– Cśśśśś… – szepcze Ewa. – To pewnie tylko jakieś ćwiczenia, pewnie te karetki i policyjne wozy tylko trenują. Nie może tylu ludzi naraz wołać pomocy lekarza lub policji. Ćśśś… uspokój się, nic ci nie grozi, to tylko miasto. Duże miasto.

Napierające ze wszystkich stron budynki, wąskie i wysokie, jedynie patrzą, ale nic nie mówią, jakby wiedziały, że i tak nikt ich nie usłyszy.

Pałac Kultury wciąż nachyla się nad miastem i chce przemówić w jakimś obcym języku, ale głos został mu odebrany. Lśniące bryły wielkich biurowców odbijają światło, lecz pochłaniają dźwięki i już ich nie oddają. Są błyszczące, lecz martwe.

– Nie zrozumiem mowy tego miasta – mówi Ewa. – Ono, słuchaj jej, ale nie próbuj zrozumieć, to daremne…ile sklepów, wszędzie sklepy! „Mamie byłoby tu o wiele gorzej, choć wciąż marzy o wielkim mieście. Byłoby jej żal wielu rzeczy, których nie może kupić i codziennie by o tym mówiła. Mama byłaby tu nieszczęśliwa, choć nic o tym nie wie i to dobrze, bo może hodować swoje marzenia. A ja wciąż nie mam żadnych marzeń. Bo ty nie jesteś moim marzeniem, Ono, ty jesteś moim przypadkiem, na który się zgodziłam”.

Na jednym z chodników siedzi kobieta z małym dzieckiem. „Odpoczywa czy żebrze?”, zastanawia się Ewa.

– …nie tu. Tu nie wolno. Odstraszasz klientów, idź, bo zawołam policję – powtarza barczysty mężczyzna w garniturze, nachylając się nad nią, ale ona nie rozumie. Karmi dziecko kawałkiem bułki, wpychając mu ją do buzi. Dziecko ma czkawkę i rozgląda się wielkimi, czarnymi oczami. „Co robicie, gdy jest zima?”, myśli Ewa i idzie dalej.

Na ulicach tego miasta króluje coca-cola. Jest wszędzie. Prawdziwa – w ulicznych budkach, na wózkach, wystawach, w torbach przechodniów – i na wielkich reklamach.

„Zawsze coca-cola”, myśli Ewa i przypomina sobie opowieść babci Ireny.

Zawsze coca-cola:

– …nie, no skądże, w ogóle jej wtedy u nas nie było, była tylko tam, za mityczną żelazną kurtyną, ale wciąż o niej słyszeliśmy i wydawała się nam czymś niezwykłym, niedoścignionym, była ucieleśnieniem marzeń, wolności, pięknego życia. Ona, coca-cola. Istota żeńskiego rodzaju, ale z boskimi przymiotami. Tęskniliśmy do niej.

Nikt z nas nie wiedział, jak wygląda, więc wyobraźnia podpowiadała nam, że musi być niezwykła, wielka, wspaniała, obezwładniająca. Czuliśmy, że w cudowny sposób odmienia ludzi; wystarczy jeden łyk, aby stać się kimś innym. Lepszym.

Byłam w szkole podstawowej – ostatnia klasa? – gdy do Polski trafiła objazdowa wystawa OTO AMERYKA.

– Jedziemy – powiedziała nasza pani. – Cała szkoła pojedzie, musicie zobaczyć, dlaczego amerykański styl życia jest gorszy od naszego, jak upodlił człowieka i co z niego robi. Dlaczego w socjalizmie żyjemy godniej.

Wystawa była w Krakowie, w muzeum. Choć szkoła wykupiła wcześniej bilety, trzeba było stać w długiej kolejce. Chyba każdy marzył o tym, by zobaczyć, jak Ameryka upodliła ludzi. Tłum cisnął się podekscytowany i odnosiło się wrażenie, że kolejka nie będzie miała końca.

Weszliśmy po paru godzinach, a oczekiwanie wzmogło naszą ciekawość. Byliśmy głodni wrażeń, Ameryki, coca-coli – i zwykłej bułki, bo staliśmy w kolejce od południa, a wcześniej tłukliśmy się dwie godziny zdezelowanym autobusem.

Już od wejścia przywitała nas hałaśliwa, rytmiczna muzyka. Dziwna muzyka. Inna niż ta, którą znaliśmy do tej pory. Pobudzająca i zmuszająca ciało, aby zaczęło podrygiwać w jej rytm, bez udziału woli. Początkowo stawialiśmy opór, ale niespostrzeżenie zaczęliśmy przegrywać z tym zaraźliwym rytmem. Więc podrygiwaliśmy. Wszyscy. Cała nasza klasa. Cała szkoła. Dziesiątki innych szkół i mnóstwo poważnych, dorosłych ludzi.

– Rock and roll. Tego słucha amerykańska dzicz – zaczęła przewodniczka w zielonej, zetempowskiej bluzie, ale jej noga zaczęła rytmicznie podrygiwać. Usiłowała to powstrzymać i nie mogła. Jedna jej noga tańczyła, a druga stała prosto, na baczność.

Nikt z nas nigdy nie słyszał takiej muzyki. Nigdy.

„Hej, babariba, hop, babariba, ouuh, babariba, uuuh, babariba…”

Babariba schwyciła nas w swoje ramiona i mocno trzymała. Zwiedzający przesuwali się powoli wzdłuż przeszklonych szafek z eksponatami, a ich nogi podrygiwały do tego dzikiego, cudownego rytmu. Kolejka powoli zamieniała się w żywego węża, drgającego w jednym takcie.

– Ta muzyka ma swoje korzenie w muzyce amerykańskich niewolników. Biali panowie zabrali im wszystko, nawet ich muzykę – mówiła monotonnie przewodniczka, a jej noga drgała, dłonie rytmicznie zaciskały się i rozwierały, słowa bezwiednie wkraczały w rytm rock and rolla i stawały się jego częścią.

Sznur zwiedzających powoli, niespostrzeżenie, lecz coraz mocniej zarażał się rock and rollem. To była epidemia. Ba, to była pandemia.

– Pistolet – powiedziała przewodniczka.

W pustej przeszklonej witrynce leżał samotny pistolet.

– W Ameryce ludzie codziennie do siebie strzelają i zabijają się bez powodu. Trwają tam uliczne wojny gangów i wciąż nasila się przemoc.

W mocny, gorący rytm rock and rolla płynnie wtargnęły te wyobrażone przez nas pistoletowe strzały.

– Pif-paf! – powiedział ktoś ze zwiedzających z emocją w głosie.

– Pif-paf! Hej, babariba! – odpowiedział ktoś inny.

– Hej, babariba! – wrzasnęli pozostali.

– Krawaty – oznajmiła przewodniczka. – Spójrzcie, jakie krawaty noszą amerykańscy mężczyźni. Ameryka jest pełna świństw, Ameryka jest nieprzyzwoita, nikt nie szanuje tam ludzkiej godności. Dziewczynki, proszę odwrócić głowy…

Witryna z krawatami porażała wzrok jaskrawymi kolorami. Z każdego krawata dumnie prężyła ciało naga kobieta z gigantycznym biustem.

– Hej, babariba! – wrzasnął ktoś dyszkantem i żywy, rozedrgany rock and rollem wąż podchwycił natychmiast:

– Hej, babariba! Ouuuh, babariba!

– Długopis – powiedziała przewodniczka. – Amerykanie są leniwi, nie chce się im pisać, więc wymyślili długopisy i to z nieprzyzwoitymi rysunkami.

Wąż przylgnął do witryny. Na wąskich, niewielkich długopisach znów wyginały się gołe kobiety.

– Uczniowie piszą tym wypracowania – powiedziała ze wstrętem przewodniczka, a jej biust zafalował w rytm rock and rolla.

– Hop, babariba! – odkrzyknęła kolejka z tęsknotą w głosie, zacierając ręce poplamione zwykłym atramentem, czerpanym jeszcze z buteleczki.

Wąż wił się, oglądając teraz zapalniczki zippo i kolorowe jednorazówki („Nie umieją wyprodukować porządnych zapałek”), kajdanki („Policja może tam aresztować kogo chce i kiedy chce”), kolorowe koszule z rozebranymi kobietami, a także koszule w kwiaty, w pawie, w ptaki, rybki lub niepojęte, pseudopicassowskie mieszaniny wzorów („Amerykanie są nieprzyzwoici, nie mają moralności, co widać nawet na ich koszulach”), puszki z zupą pomidorową („Klasa robotnicza, wykorzystywana przez kapitalistów, haruje od świtu do nocy i nie ma czasu gotować”), fraki z cylindrami („Codzienny ubiór kapitalisty”), grube, brązowe cygara („Papierosy są dla ubogich, cygara dla bogaczy”), tablice reklamowe („Reklama chce wam wmówić, żebyście kupili za duże pieniądze to, czego nie potrzebujecie, reklama wyprzedza popyt, kłamie i oszukuje ludzi pracy”).

– Hej, babariba! – wrzasnął ktoś znowu, ale nim inni to podchwycili, przewodniczka powiedziała:

– W następnej witrynie coca-cola.

I wtedy zapadła cisza. Wszyscy wstrzymali oddech, babariba przestała być słyszalna – choć wciąż śpiewała swoje, chrypliwym, czarnym głosem gangstera, który przed chwilą zgwałcił jedną z kobiet na krawacie – nagle poczuli się jak w kościele.

– Coca-cola… – wionął nabożny, przejęty szept.

– Coca-cola…

– Prawdziwa coca-cola…

Szepty mknęły przez salę, a wokół ostatniej witryny zaczął narastać i kłębić się rozpalony tłum.

– Coca-cola… Coca-cola… COCA-COLA!

W dużej przeszklonej witrynie stała jedna, jedyna, malutka, opływowa w kształcie butelka, z brązową cieczą i czerwoną etykietą. Wszystkie spojrzenia zawisły na niej z taką intensywnością, że butelka powinna eksplodować i rozprysnąć się wraz z gablotą. Ale wciąż stała. Nieduża, nieruchoma, nieosiągalna. Nic szczególnego.

– Ulubiony napój kapitalistów, przy jego produkcji od rana do nocy pracują tysiące robotników, a kapitaliści zgarniają nienależne im zyski. Od coca-coli psują się zęby i żołądek. Istnieje hipoteza, że są w niej domieszki narkotyków i trucizny, które powodują postępujące uzależnienie i otępienie umysłu klasy robotniczej – mówiła monotonnie przewodniczka, lecz nikt jej nie słuchał.

– Przetrawialiśmy w milczeniu nasze straszne, dojmujące rozczarowanie – szepnęła babcia Irena. – Coca-cola powinna być wielka i niezwykła. A była mała i niepozorna. Powinna być niesamowita. A była ot, taką sobie butelką, jedynie trochę węższą od tych, które znaliśmy. Napój powinien być tęczowy, nie do zapomnienia, a tymczasem miał znany nam kolor kawy.

– Coca-cola to narzędzie politycznej walki, to kwintesencja amerykańskiego stylu życia – oznajmiła z naciskiem przewodniczka.

Nikt jej nie uwierzył. Coca-cola była nijaka, choć wystawa OTO AMERYKA była fantastyczna.

Wkrótce uczniowie z całej Polski śpiewali piosenkę, którą ułożył nie wiadomo kto:

„To jest Ameryka,

To słynne U-Es-A,

To jest ogromny kraj,

Na ziemi raj!”

I wszyscy opowiadali sobie o babaribie, o pistolecie, kolorowych koszulach, o krawatach z gołymi babami, zapalniczkach zippo i długopisach – ale milczeli o coca-coli. Bo nie było o czym opowiadać.

A jednak przewodniczka w zielonej zetempowskiej koszuli miała rację. Coca-cola była narzędziem politycznej walki – i była stylem życia. I miała w sobie magiczną moc: potrafiła rozpleniać się jak chwast, ogarniając sobą tysiące kilometrów, ba, całą ziemię!

– U nas pojawiła się w latach siedemdziesiątych, za Gierka – kontynuuje babcia – wtedy, gdy jeszcze nie było cię na świecie. Już nie upodlała klasy robotniczej, przeciwnie, miała być dowodem naszego postępu i doganiania reszty świata. I od razu stała się narzędziem walki pomiędzy północą a południem. Na południu Polski była pepsi, coca-cola na północy. Tak nas podzielił Gierek. Czterdzieści dziewięć województw, pepsi-cola, coca-cola i wszystko jasne. No cóż, w socjalizmie człowiek przynajmniej wiedział, gdzie coś się kończy i gdzie zaczyna – uśmiecha się babcia Irena. – My, z południa, udawaliśmy, że pepsi jest lepsza, ale naprawdę czuliśmy się gorsi od północy, od Warszawy, od prawdziwej coca-coli. Wtedy też zrozumiałam powód naszego rozczarowania na wystawie OTO AMERYKA. Tam była tylko ta jedna, jedyna butelka coca-coli, a tymczasem jej siła tkwiła i wciąż tkwi w ilości. Muszą być setki, tysiące, miliony, ba, miliardy butelek! Ich skromny wygląd musi być zamaskowany przepychem reklam: gwiazda sportu wypija ją duszkiem po zdobyciu medalu na olimpiadzie, sławna piosenkarka chłodzi się nią tuż po koncercie, piją ją nawet białe niedźwiedzie na Alasce. Bo coca-cola jest jak narkotyk, a nie zwykły napój – uśmiecha się babcia Irena i popija powoli herbatę z grubego kubka.

– Zawsze coca-cola, babciu – szepcze Ewa, obserwując wszechobecność coca-coli w stolicy.

…jakaś kobieta, gruba, stara, biegnie pospiesznie, potrąca Ewę, z jej rąk wylatuje plastikowa siatka, wysypują się bułki i jabłka. Nikt nie pomaga ich zbierać. Za nią biegną kolejne trzy osoby. Zatłoczony chodnik przed przejściem dla pieszych nagle jakby zawirował i wydaje się, że zawraca przechodniów w przeciwnym kierunku. W jednej chwili wszyscy biegną w jej stronę, niemal wprost na nią. Słychać głośne sapanie, okrzyki, ktoś klnie, ktoś inny wzywa Matkę Boską, ale krzyki już są zagłuszone przez policyjne gwizdki i pisk samochodowych hamulców. Hamuje naraz kilkanaście – nie, nie kilkanaście, już kilkadziesiąt, ba, kilkaset aut!, niektóre nie zdążyły i słychać, jak blacha uderza o blachę. Ewa stoi, ogłupiała w tym hałasie i zamieszaniu, a ktoś popycha ją w głąb chodnika:

– Co tak stoisz! Strzelają! Schowaj się! „Jestem w kinie”, myśli.

Na moment robi się cisza, niezwykła jak na to miejsce, cisza pełna nabrzmiałego wyczekiwania – i nagle wszystko znowu zaczyna się poruszać, ale w odwrotnym kierunku. Ludzie zawracają, pchają się teraz z powrotem ku przejściu, policja – która nagle pojawiła się nie wiadomo skąd – próbuje odsunąć napierających: „Proszę się rozejść… Rozejść się! Nie ma na co patrzyć!”

Kierowcy błyszczących samochodów usiłują odkleić się od siebie; ich auta wyglądają jak komórki pszczelego plastra. Kierowcy wrzeszczą, ich agresywne głosy zderzają się w powietrzu i odskakują od siebie jak pingpongowe piłeczki.

– Zawracać! Objazd! – krzyczy policjant na przejściu.

– Cofać się! Nie tędy! Dookoła! – krzyczy drugi policjant na przechodniów.

– Kobieta w ciąży… Ludzie, nie pchajcie się tak – mówi ktoś przytomnie i osłania Ewę. „To ja jestem kobieta w ciąży?”, dziwi się Ewa. Słowo „kobieta” brzmi dziwnie poważnie, zbyt serio i dopiero teraz Ewa wzrokiem kobiety patrzy na to, co się dzieje i pyta:

– Co się stało?

– Napad na bank. Zabili cztery osoby.

– Bandytów? Bandytów zabili? – docieka inny przechodzień.

– Nie, tych z banku. Trzy kobiety. A może dwie.

– Kurwa…

– Matko Boska…

– A tam leży jakieś ciało, po drugiej stronie…

– Może to bandzior, może przechodzień, kto to wie…

– Jebana sprawa, prawie jak w Nowym Jorku – mówi kilkunastoletni chłopak z mieszaniną lęku i dumy.

– Takie coś widziałem tylko w kinie lub w telewizorze, a teraz nagle tutaj, w środku miasta… Strach wychodzić z domu, a przecież szedłem tylko na pocztę – wzdycha nerwowo starszy pan.

– Miesiąc temu zastrzelili złodzieja samochodów. Leżał w centrum, pod czarną plandeką.

– Nie pod plandeką, tylko pewnie w czarnym worku, takim jakie widać w amerykańskich filmach – włącza się kobieta w eleganckim kostiumie.

– Tydzień temu podłożyli bombę pod samochód w centrum miasta. Wszystkie szyby poleciały w pięciopiętrowym budynku, a w samochodzie zwęglony trup.

– Kurwa… Nowy Jork… Nowy Jork… – powtarza zafascynowany nastolatek.

Ono wykonuje salto, Ewa ma uczucie, jakby wyciągnęło do góry ręce i usiłowało uchwycić się jej zaciśniętą piąstką za jelita, żołądek, za gardło. „Zaraz zwymiotuję, rany boskie”, myśli z przestrachem. „Ono, uspokój się… puść… nie teraz, nie tutaj”. Ewa wie, że Ono ma zamknięte oczy i nie chce na to patrzyć. Boi się. Boi się tłumu, który wciąż napiera ze wszystkich stron, boi się jego lęku przemieszanego z ekscytacją, jego emocji – zbijających się z wielu przyspieszonych oddechów w wielką, ciężką, dławiącą chmurę; boi się wrzasku kierowców na jezdni, donośnie klnących na innych i ostrych policyjnych gwizdków. „A strzałów wcale nie było słychać”, myśli zdziwiona. Zatem tylko na filmie brzmią donośnie i ostro, są trudne do pomylenia z innymi dźwiękami, tutaj wtapiają się w codzienne odgłosy dużego miasta. A jeśli codziennie ktoś gdzieś strzela codziennie ktoś kogoś zabija, ale nikt o tym nie wie? – Ono, cicho, cicho. To już minęło, już jest spokój. To tylko przypadek, przypadek – powtarza Ewa, mając uczucie, że nie mówi prawdy. Przypomina sobie codzienne wiadomości w radiu, pełne strzelaniny, wybuchów bomb i katastrof. „Tak, ale to zawsze było gdzieś daleko i wydawało się nierealne. A jeśli to nie jest przypadek, ale codzienność?”

Ale Ono już wie i Ewa to czuje. Skręca w boczną ulicę, która jest równie zatłoczona, ludzie idą szybko, ale spokojnie. „Skąd ich tu tyle o tej godzinie? Powinni być w pracy. Co oni tu robią? Gonią ulicą za swoimi marzeniami? Za pieniędzmi? Za okazją? Za znajomymi, którzy pomogą im coś załatwić?”

Zza budynków i kolorowego sznura aut, powoli ciągnących w długim korku, miga skupisko zieleni i Ewa z ulgą zmierza w tamtą stronę.

– Gdzie leziesz? Idź na pasy, idiotko… Głupia krowa i do tego w ciąży! – drze się kierowca luksusowego auta. Ewa cofa się i kieruje ku pasom.

Park. Ławki. Matki z bawiącymi się dziećmi, matki z wózkami, starsi ludzie drzemiący w słońcu. Niewielki stawek z mętną wodą.

„Usiądę i odpocznę od tumultu, od strzelaniny, od tłumów ludzi, od chodników, które wydają się spieszyć razem z nimi, od sklepów, w których i tak nic nie kupię”, myśli, siadając z ulgą na ławce.

Przez chwilę ma uczucie, że wreszcie jest normalnie. Dzieci gaworzą lub swojsko pokrzykują. Matki rozmawiają o dzieciach. Dwa rozleniwione łabędzie na stawie bez przekonania wyjadają kawałki bułki, wydając ciche syki. Poszczekują psy. Chrzęści żwir pod stopami spacerowiczów, słychać nawet szum drzew.

– Nikt nie strzela – mówi Ewa głośno, a jakaś kobieta z pobliskiej ławki patrzy na nią zdziwiona.

Ewa nie spieszy się, wie, że już dziś jest za późno, by czyhać na Artura pod jego uczelnią, zostawi to na jutro, dziś pójdzie szukać Patrycji pod adresem, który dała jej Marysia. Adres jest prosty: hipermarket, dział spożywczy.

Patrycja to jedna z tych dziewczyn, którym się udało. Udało się jej wyrwać z ich miasteczka i urządzić się w stolicy. Podobno pomogli jej w tym chłopcy z zielonego renault. „Ho, ho”, mówią sąsiedzi, „ona to ma dobrze, pracuje w prawdziwym hipermarkecie, wśród tych wszystkich wspaniałych rzeczy. u nas nikt nie wybuduje hipermarketu, kto by chciał go budować dla piętnastu tysięcy ludzi bez forsy?” Patrycji udało się w życiu i to po wielokroć, na przykład z imieniem. Jej rodzice szukali dla niej imienia wśród Andżelik, Sandr, Natalii, Izaur, Nikoli – a Ewa z Marysią długo czuły się upokorzone. „Nie wysilili się nasi starzy”, stwierdziła ponuro Marysia. „Gdybym miała na imię Andżelika, od razu byłabym kimś innym”, dodawała z przekonaniem. Andżelikę na pewno spotykały w życiu romantyczne przygody, Sandra byłaby bogata, a Patrycja powinna być elegancka. Ewa pomyślała, że to całkiem możliwe, imię odgrywa przecież magiczną rolę. „Dostajesz imię i stajesz się kimś konkretnym”, myśli. „A kim jest Ewa? Nikim w tłumie Ew”.

„Patrycja na pewno cię przenocuje”, mówiła Marysia. „Patrycja będzie chciała się pochwalić, jak ma odlotowo. Jak się uprzesz, to złapiesz ją w tym hipermarkecie”.

Aby dostać się do hipermarketu, wystarczy wsiąść w tramwaj, przejechać kilka przystanków i zaraz widać, jak wyrasta z ziemi, otoczony powiewającymi flagami, otulony głośną muzyką, tak jakby co dzień było tu jakieś święto, a hipermarket miał własną państwowość, a nawet hymn.

„Więc taki jest hipermarket?”, myśli zdziwiona Ewa. Jest jak wielki hangar z falistej blachy, pomalowanej na wiele jaskrawych kolorów. „Hangar”, powtarza Ewa z rozczarowaniem. Ale wokół tłoczy się tłum ludzi, parkują wciąż nowe samochody, wielkie billboardy krzyczą, że zawsze jest coca-cola, zawsze są batoniki Mars, zawsze jest wielka obniżka cen i rozczarowanie ustępuje miejsca zaciekawieniu.

Teraz trzeba przejść długimi, wykafelkowanymi korytarzami, pełnymi butików, aby dotrzeć do serca budynku, do ogromnej hali.

Hipermarket mówi głosem megafonów. Przez megafony puszczają pogodną, rytmiczną muzykę, obiecującą nieustające święto zakupów. Niekiedy muzyka na chwilę cichnie i optymistyczny męski tenor na zmianę z damskim sopranem wymieniają najniższe ceny, najlepsze towary, najatrakcyjniejsze promocje.

Koło butiku z ciuchami Ewa myśli: „Nie mam ani jednej ładnej sukienki”. Przy wystawie pełnej butów wzdycha: „Mam tylko stare tenisówki”. Na widok sklepu z walizkami przypomina sobie, jak zszywała rozdarcie z boku starej torby. Perfumeria dotkliwie dała jej odczuć, o ile można być ładniejszą, gdy użyje się kremów i pudrów. Markowy sklep z dżinsami uprzytomnił, że już ledwie dopina ostatni guzik u swoich: „Pewnie cię to gniecie, Ono”.

Oglądając wystawy, nie może pojąć, jakim cudem powiewna sukienka z cienkiego materiału na ramiączkach może kosztować osiemset sześćdziesiąt złotych. „Cała moja pensja u Grubego”, myśli. Kto i dla kogo zrobił buty na tych wysokich, cieniutkich szpilkach za tysiąc pięćset i jak można w nich chodzić? Czy naprawdę istnieją kobiety, które bez drżenia rąk mają odwagę wetrzeć w twarz krem za trzysta siedemdziesiąt pięć złotych?

– Tu można zginąć, Ono. Wejdziesz i od razu chcesz mieć wszystko, co zobaczysz. To nie jest w porządku – mówi półgłosem.

Pomyślała, że gdyby przystała na propozycje Andrzeja lub jego matki, mogłaby wchodzić do tych sklepów z kartą kredytową lub z portfelem z prawdziwej skóry wypełnionym gotówką i kupować, kupować…

– Nie, nie – szepnęła. – Albo ja tu mam coś do powiedzenia, albo hipermarket.

Ono poruszyło się gwałtownie, więc dodała uczciwie:

– Tak, ty też, ty też masz coś do powiedzenia. Ruszyła naprzód. W wielkiej hali panował tłok. Aby dojść do działu spożywczego, musiała przemaszerować przez mnóstwo stoisk. Gdy dotarła do pieczywa, była spocona i nieszczęśliwa. Uprzytomniła sobie, że nie stać jej na rzeczy, które kupują normalni ludzie, że nie ma kolorowej pościeli, jej poduszka jest zbita, twarda i płaska jak naleśnik, nigdy nie nosiła firmowych stringów i francuskich biustonoszy, jej wszystkie T-shirty są wypłowiałe, a jedyny top już wyblakł od częstego prania; nigdy w życiu nie była nad morzem, żeby popływać na przezroczystym materacu w kształcie fotela, nie ma też modnego kostiumu kąpielowego. Nie miała szansy przekonać się, czy w puchatym szlafroku frotte wyglądałaby jak Julia Roberts. Nie posiedzi pod tym kolorowym parasolem, aby wypić coca-colę z lodu przy białym ogrodowym stoliku. Nie położy na swoim tapczanie tego puchatego koca w niezwykłym kolorze. Nie będzie mieć w oknach powiewnych, marszczonych firanek, upiętych jak na zdjęciach w kolorowych magazynach.

Na stoisku z pieczywem wybrała bułkę za trzydzieści groszy, nie wiedząc, na którą z kilkudziesięciu rodzajów się zdecydować – i żuła ją powoli, myśląc o tym, że jest malutką szarą myszką, schwytaną w wielką, przeszkloną i błyszczącą pułapkę hipermarketu.

Miała szczęście. Patrycja właśnie nadjeżdżała na wrotkach. Wyglądała jak królewna w króciutkim, czerwonym fartuszku w grochy i w takiej samej opasce na włosach. Bez przerwy się uśmiechała. „Musi się uśmiechać, przecież ma to wszystko na co dzień”, pomyślała zazdrośnie Ewa.

Dziewczyna jechała ku niej, rozglądając się wokół, podjeżdżając do klientów sprawiających wrażenie zagubionych lub szukających czegoś.

– Patrycja – powiedziała półgłosem, pociągając ją za fartuszek. – To ja, Ewa.

Patrycja spojrzała na nią z góry, gdyż wrotki podwyższały ją i wykrzyknęła:

– Kurwa, co tu robisz?

W tej samej chwili przytknęła dłoń do ust i szepnęła:

– Po premii, jak mnie ktoś usłyszał i doniesie.

– Przyjechałam, no i… wiesz… Mogłabyś mnie przenocować? Jedną noc albo dwie?

Patrycja kręciła się w kółko i znowu szepnęła:

– Nie mogę tak stać koło ciebie, udawaj, że coś kupujesz… Oglądaj te margaryny. A potem idź prosto do stoiska z serami, potem do alkoholi, a za garnkami skręć w lewo, wejdź w alejkę i czekaj przy rybkach. Za pół godziny mam kwadrans przerwy.

„Przy rybkach?”, zastanawia się Ewa, ale rusza przez ogromną halę, szukając serów. Są. Półokrągła lada z przeszklonymi witrynami – i sery. Dziesiątki serów. Sto rodzajów albo i więcej.

– Po co komu tyle serów? – dziwi się. W jej mieście, w sklepie Grubego, były tylko trzy: biały krowi, żółty twardy i topiony do smarowania. Pewnego dnia Gruby sprowadził dziwny, miękki ser, uginający się pod palcami i obie z Marysią uczciwie ostrzegały zaprzyjaźnionych klientów: „Nie kupujcie, bo śmierdzi”. I śmierdział. W końcu zaśmierdział się całkiem i Gruby nigdy więcej go nie sprowadził. A tu śmierdziały prawie wszystkie. Musiały być zepsute. Spojrzała na ceny: niektóre były droższe niż szynka. Westchnęła.

…były ryby, ale chyba nie te, o które chodziło Patrycji. Stoisko z rybami. Dziesiątki ryb, leżących na lodzie z rozwartymi pyskami, zastygłymi w niemej agonii; były też raki, wielkie langusty i homary, zmrożone krewetki, ślimaki w skorupach i bez, żaby z rozpaczliwie rozłożonymi sztywnymi nogami i kawały różowego łososia. „Chyba wyłowili z mórz i oceanów wszystko, co tam żyło, ale po co? Kto to wszystko zje? Co oni z tym zrobią, jak to się zepsuje? Zabili tyle ryb i je wyrzucą? Gdzie?” Było jej żal morskich stworzeń. „Mączka rybna”, przypomniała sobie. „Świnie i kury karmi się mączką rybną”.

Stoisko z alkoholami oszołomiło ją mnogością rodzajów wina. u Grubego przez pewien czas było wino marki Wino i bułgarska Sophia za osiem złotych. Bułgarskiego szło jednak niewiele. Sophię rozpoznała po etykiecie, ale obok stały inne, po dwadzieścia, po pięćdziesiąt złotych, a na jednej z półek nawet jakieś po sto pięćdziesiąt. „Jaka jest różnica między upiciem się winem za osiem złotych, a takim, na które trzeba wydać jedną piątą pensji? Czy kac nie jest zawsze taki sam?”, zastanawiała się. Ojciec Marysi lubił wypić i Marysia twierdziła, że każdy trunek działa na ojca tak samo agresywnie, wtedy bije matkę twardą ręką.

– Ono… – szepnęła cicho. – Nie umiem ci wyjaśnić, dlaczego ludzie wymyślają coraz droższe rzeczy do jedzenia, do picia, do ubrania. A może zamykają się w swoich domach i jedząc te drogie szynki czy sery, pijąc wino za sto pięćdziesiąt złotych, ubrani w równie drogie ciuchy, starają się sobie wmówić, że wszystko jest w porządku? Że świat jest piękny i bezpieczny? Bo gdy się je najdroższe szynki, najdroższe sery, najdroższe ryby i popija się najdroższym winem, siedząc w bogato urządzonym mieszkaniu, w najdroższych ciuchach, to myśli się o tym, że skoro nas na to stać, to jesteśmy bezpieczni, odgrodzeni od tego, co w świecie najstraszliwsze. A gdy żuje się chleb z margaryną i najtańszym serem lub pasztetówką, wtedy myśli się o tym, że wciąż nam czegoś brakuje, a od myślenia o naszych brakach przechodzimy do myślenia o brakach i wadach świata i ten chleb z najtańszym serem wystawia nas na wszystkie niebezpieczeństwa ziemi.

Garnki… setki garnków, błyszczących, z pokrywkami ze szkła, w dziesiątkach kolorów. Ewa przypomniała sobie wciąż przypalane przez matkę gary, które trudno było domyć. W lewo, za garnkami, zobaczyła wykafelkowaną alejkę i tłum ludzi, oglądających wystawy butików. Teraz musiała pokonać kasy. „Cholera, zjadłam tę bułkę”, uświadomiła sobie, ale wzruszyła ramionami i zostawiając przy kasjerce pusty koszyk, przeszła na drugą stronę. Tylko ona szła z pustymi rękami, dookoła ludzie jeździli wypchanymi po brzegi wózkami i Ewa poczuła się głupio. Blada, spocona kasjerka obejrzała się za nią przelotnie, nie przerywając ani na chwilę wygrywania melodii na fiskalnej kasie.

Ewa zrobiła kilka kroków, gdy tuż koło niej pojawił się ochroniarz.

– Pokaż plecak – powiedział niewyraźnie, żując gumę.

– Dlaczego? – zdziwiła się.

– Dziecino, stąd nikt nie wychodzi z pustymi rękami.

W plecaku miała parę majtek, jedne już używane, zapasowy biustonosz, dwa podkoszulki, spódnicę i sweter.

– Nie będziesz grzebać w moich rzeczach – obruszyła się, ale on westchnął i powiedział zmęczonym głosem:

– Płacą mi za to, kotku. Jak zachowasz się spokojnie, nikt nie zwróci uwagi.

– Ale dlaczego? – spytała znowu.

– Pokaż, co schowałaś w plecaku – powtórzył trochę ostrzej.

Podała plecak i patrzyła w milczeniu, jak gmera w nim, wyjmując biustonosz, podkoszulki, majtki. Westchnął:

– Nie rozumiem. Po cholerę tu właziłaś, jak nic nie kupujesz i nic nie wynosisz? Następnym razem kup chociaż jogurt za siedemdziesiąt groszy, bo mamy promocję. Najtańsze jogurty w stolicy.

– A nie można wejść i nic nie kupić? Popatrzył zdziwiony.

– Tu jest hipermarket. Tu się wchodzi, żeby kupować.

Od razu domyśliła się, gdzie są rybki, o których mówiła Patrycja. Akwarium – wielkie, pełne podwodnej roślinności, migoczące złotymi i czerwony-mi welonami – stało koło drzewa. Podniosła zdziwiona głowę, widząc nad sobą szklany dach. Pierwszy raz w życiu oglądała drzewo rosnące pod dachem i zaczęła się zastanawiać, czy to w porządku wobec drzewa.

– Ono… – powiedziała, dotykając wysuszonej kory. – To jest tak, jakbym zamknęła cię na zawsze w moim brzuchu i nie pozwoliła nigdy zobaczyć prawdziwych słonecznych promieni, jakbyś znało je tylko z moich opowiadań.

Patrycja już nadchodziła, pospiesznie zwijając czerwony fartuszek.

– Schowaj go do plecaka – powiedziała, rozglądając się nerwowo. – Personelowi nie wolno siedzieć pod rybkami i gadać.

– Masz przerwę…

– Tylko kwadrans. I mam być w tym czasie na zapleczu i jeść.

– Już nie palisz?

– Nie wolno palić. Potem ręce śmierdzą tytoniem.

Palaczy nie zatrudniają.

– Zazdroszczę ci. Wyglądasz tak ładnie w tym fartuszku i jeździsz na wrotkach jak artystka – powiedziała Ewa z westchnieniem.

– Nie życzę ci jeżdżenia na wrotkach przez osiem godzin – odparła ponuro Patrycja. – Gdybyś widziała moje nogi, zanim przywykłam… i ten wieczny strach, żeby nie leżeć. Jedna leżała, wjechała w stoisko, rozwaliła je, zwichnęła rękę i co? Zwolnili. A najgorzej jest w nocy. Marzysz o spaniu, a jeździsz na wrotkach. Do świtu.

– Nie ma nocnej przerwy? – zdziwiła się Ewa.

– Hipermarkety muszą być czynne całą dobę. Po to są hipermarketami. Tyle że nocą mniejszy ruch. Nad ranem, gdy prawie nie ma klientów, zmieniamy rybki.

– Zmieniacie wodę rybkom?

– Zmieniamy rybki – powtórzyła Patrycja i pstryknęła palcami w akwarium. – Wywalamy te, co zdechły i wrzucamy nowe. Zdychają, bo nie lubią warszawskiej wody. Czysty chlor i zgnilizna. Nawet rybka tego nie zniesie. Przedatowany jogurt tu ujdzie, zdechłe rybki nie. One zdychają też dlatego, że ludzie wrzucają do akwarium różne świństwa.

– Czemu?

Patrycja wzruszyła ramionami.

– Myślisz, że wiem? Wrzucają i tyle. Bilon, śmieci, zakrętki z coca-coli, a nawet pety. Rybka delikatniejsza niż człowiek i nie może żyć w takim syfie. W nocy zmienia się też drzewa, jak zaczynają usychać. A ty, jak widzę, jesteś ciężarówka… Kto to zrobił? i gdzie masz obrączkę? Mów szybko, o co chodzi, bo muszę zaraz lecieć.

– Przenocuj mnie – powiedziała Ewa.

– Od biedy mogę, ta, co ze mną mieszka, pracuje w nocy, więc łóżko jest wolne. Przyjdź o dwudziestej drugiej i czekaj pod rybkami.


Rybki:

matka nigdy nie zgodziła się, żeby miały w domu zwierzę. „Pies wszystko brudzi, zresztą kto go wykarmi i za co?”, mówiła. „Koty są fałszywe, w marcu wyją jak potępione, kotka co roku rodzi małe i potem trzeba je topić, a kocury smrodzą”, powtarzała za babcią Marią.

Złotko pewnego dnia przyniosła do domu rybkę w nylonowym woreczku napełnionym wodą.

– Dostałam od koleżanki – powiedziała z rozpaczliwą peln3 nadziei dumą. Teresa wzruszyła ramionami. Rybka była malutka, złotoczerwona i nerwowo pływała w ciasnym woreczku.

– Słoik! Szybko słoik! – krzyczała Złotko i Ewa przyniosła litrowy słój po ogórkach.

Rybka pływała teraz w przestrzeni nieco większej, lecz rychło okazało się, że wciąż jest to przestrzeń niewystarczająca.

– Taka mała, malutka, a ciągle ryje nosem w szkło. Dlaczego my tak nie robimy w swoich domach? – mówiła posmutniała Złotko.

,,Robimy, robimy tak”, pomyślała Ewa.

Rybka sprawiała wrażenie, że chce się wydostać ze swego więzienia.

– Dam jej wolność i wrzucę ją do rzeki – powiedziała Złotko z rozczarowaniem i dobrą wolą.

– Złote rybki giną w rzece – oznajmiła niepewnie Ewa.

– Nie – zaprzeczyła Złotko. – Nie pamiętasz bajki o złotej rybce? Przecież rybak wyłowił ją z morza!

– Z morza, ale morze jest daleko – stwierdziła Ewa, która już zaczęła przejmować się losem rybki. – To są rybki akwariowe, trzeba dać im piasek i coś zielonego, żeby się im wydawało, że to ich dom, a nie słoik po ogórkach.

Gdy Ewa wróciła z pracy, na dnie słoika żółcił się piasek, w który wsadzone były zielone rośliny.

– Co to? – zdziwiła się.

– Natka pietruszki – oznajmiła z dumą Złotko.

Natka pietruszki szybko zgniła. Rybka nadal trącała nosem ściany prowizorycznego akwarium, sprawiając wrażenie, że chce się wydostać.

– Musi być głodna – powiedziała Ewa. Nazajutrz woda w słoiku była mętna, a rybka pływała dużo wolniej, przewracając się na boki.

– Nakarmiłam ją i teraz drzemie. Chyba jest zadowolona – stwierdziła Złotko.

W słoiku pływały kawałki bułki, a na piasku, koło zgniłej pietruszki leżało coś brunatnego.

– Co to? – spytała Ewa.

– Pasztetówka – oznajmiła Złotko. Rybka zdechła następnego dnia.

– Dobrze, że to tylko głupia, mała ryba – powiedziała Teresa. – Gorzej byłoby z psem. Albo z kotem.

Złotko płakała, krótko, lecz żałośnie, więc urządziły rybce pogrzeb w ich zaniedbanym ogródku. „Ona chciała mieć cokolwiek żywego, coś, co byłoby tylko jej”, pomyślała Ewa.

„Czy tak jest ze mną i z Ono? Chcę mieć coś żywego na własność? – zastanowiła się. – i czy to jest uczciwe?”

Hipermarket wciąż do niej przemawiał różnymi głosami. „Dwadzieścia procent więcej proszku w nowym opakowaniu firmowym”. „Prawy do lewego, lewy do prawego”, wyśpiewywała Kayah i klienci odruchowo przyspieszali kroku. („Nie mogą tu puścić wolnej melodii, bo wtedy ci wszyscy ludzie także zwolnią krok i mniej kupią”, pomyślała Ewa). „Nowa coca-cola light w butelkach ze specjalnym uchwytem, wygodnym w podróży i na ulicy”. „Przecena toreb podróżnych ze skaju i innych skóropodobnych materiałów”. Natalia Kukulska nawoływała „Przyjdź… przyjdź”, a wypełnione towarami wózki skrzypiały, akompaniując piosenkarce.

Ewa odkryła ruchome schody i przejechała się nimi kilka razy, zaskoczona, że jadą tak wolno. W handlowych pasażach przystawała na chwilę przed wielkimi, jasno oświetlonymi wystawami i zastanawiała się, czy ubrana w sukienkę za dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć złotych czułaby się lepiej niż w takiej za dziewięćdziesiąt dziewięć.

„Może byłabym ważniejsza?”, zastanowiła się. „Może ci, co wiedzieliby, że ta sukienka jest aż tak droga, uwierzyliby, że jestem też więcej warta?”

Nadal myślała o tym, co powoduje ludźmi, że produkują coraz droższe, coraz bardziej luksusowe rzeczy i tak mocno pragną je mieć.

Ludzie w hipermarkecie byli hałaśliwi, bardziej ożywieni. Wydawało się, że hipermarket nie tylko do nich przemawia językiem natrętnych reklam i promocji, ale ofiarowuje także energię, radość, wiarę w niezwykłą moc nabywanych przedmiotów.

Patrzyła na młodszych spieszących do multikina, kupujących wielkie plastikowe wiaderka z popcornem, na jedzących hamburgery, pizzę, spaghetti i zapiekanki, pijących kawę, colę i sprite, na małe dzieci pozostawione samym sobie wśród kolorowych piłeczek i na ich matki, które zapomniały o bożym świecie przy kolejnych przecenach i promocjach. Myślała, że hipermarket to dla wielu ludzi drugi dom, w którym zawsze trwa święto. I patrzyła na blade, spocone twarze kasjerek, przerzucających tony towarów przed kasami fiskalnymi z drętwym, przyklejonym do twarzy uśmiechem. Ich palce wstukiwały kolejne liczby, dziesiątki, setki, tysiące liczb, ich oczy błędnie biegały od towaru do towaru, omijając twarz klienta, patrząc jedynie na dłonie podające banknoty, bilon, karty kredytowe. „Kiedyś jedna z nich umrze przy tej kasie, ale nawet po śmierci jej palce będą wygrywać melodie na tym fiskalnym instrumencie”, pomyślała z tępym przerażeniem.

Nawet nie zauważyła, że minęło kilka godzin i już była dwudziesta druga.

– Ono, tu się tonie. Wszystko chce się kupić i ma się uczucie, że jak się kupi, to będzie się lepszym od tych, co nie kupili – powiedziała, siadając z powrotem koło rybek. Jedna z nich już zdechła i pływała brzuchem do góry.

Zerknęła na drzewo: kilka liści uschło, ale reszta wciąż była zielona. „Masz jeszcze trochę życia”, powiedziała do drzewa. Nad szklaną kopułą już stała noc. Drzewo umierało w sztucznym słońcu tysiąca świateł, rozjaśniających hipermarket przez dwadzieścia cztery godziny, przez tydzień, przez miesiąc, przez cały rok, przez całe życie.

– Zawsze mi się nogi trzęsą, jak zdejmę te pierdolone wrotki. Ale ludzie to lubią. Jak nas widzą na wrotkach, mówią: „patrz, jaki to wielki hipermarket, bez wrotek one by szły godzinę z jednego końca na drugi”. Hipermarket z wrotkami jest bardziej szpanerski – powiedziała Patrycja.

Najpierw długo jechały tramwajem i Ewa oglądała przez okno rozświetlone ulice. Niepostrzeżenie przechodziły jedna w drugą, a im dalej jechały, tym mniej było świateł, reklam, ludzi, domy stawały się coraz niższe i bardziej odrapane. Potem przesiadły się do autobusu, w którym słabe oświetlenie nadawało twarzom jadących niepowtarzalny kolor szarości i zmęczenia.

– A co hipermarket robi z tym, czego ludzie nie kupią i się zepsuje?

– Nie wiem – wzruszyła ramionami Patrycja. – Wyrzucają?

Ewie przypomniała się babcia Maria i jej surowe upomnienia, że nie wolno wyrzucić ani jednej, nawet suchej kromki chleba, bo każdego, kto to zrobi, spotka kara boska.

– Spotka ich kara boska – mruczy Ewa, a Patrycja znów wzrusza ramionami:

– Ktoś mi mówił, że mielą to na pasze i nawozy. Potem zje to jakaś świnia albo posypią tym łąkę i zje krowa, a potem z powrotem zjemy to my.

– O Jezu – wstrząsa się Ewa i myśli: „Zaraz się porzygam”.

Hipermarket jawi się jej teraz jako gigantyczny potwór, który wchłania monstrualne ilości żarcia i przepuszcza je powoli przez swoje kiszki. Te sery, zalegające lady i chłodziarki, powoli, lecz konsekwentnie dojrzewają tak bardzo, aż rozpuszczą się na dygocącą, cuchnącą maź; wędliny wysychają lub stają się śliskie i pokryte niepokojąco żywą warstwą śluzu; skórki owoców porastają mchem puszystej pleśni, a w mące, kaszy i ryżu obłe wołki robią wąskie korytarze. Jogurty fermentują z cichymi kląśnięciami, jak bagno w głębokim, mrocznym lesie, cukier w słodyczach zamienia się w skwaśniały alkohol, mięso z różowego przemienia się w sine z szarym nalotem, a oczy ryb, leżących na lodzie, stają się białe i ślepe. Coca-cola cicho musuje w butelkach z nadmiaru gazu i chemii, aż wreszcie wybucha, rozsadzając wyrafinowanego kształtu butle („Nasza cola dostosowuje swój kształt do twojej ręki, nogi, mózgu, a nawet serca…”). I wówczas hipermarket wyrzuca to wszystko ze swych wnętrzności, w postaci potężnej, gnijącej sterty odpadów. Wielkie maszyny mielą odpady na papkę, inne pakują je ponownie w jaskrawe, kolorowe pudełka z barwnymi napisami – i hipermarket znów się zapełnia towarami. „Niedobrze mi. Ratunku, chcę wysiąść i o tym zapomnieć!”

Wysiadły z autobusu i szły jeszcze kawałek w mętnym świetle ulicznych latarni, potykając się o nierówne płyty. Patrycja mieszkała w starej odrapanej ruderze.

Był to jeden pokój z trzema wąskimi tapczanami, oświetlony nie osłoniętą, czterdziestowatową żarówką. Na stole walały się resztki jedzenia, na gwoździach wbitych w ścianę wisiały zahaczone byle jak ciuchy. Koło jednego z tapczanów leżała brudna podpaska i zmięte rajstopy. Patrycja wkopała podpaskę pod tapczan i powiedziała:

– Tu będziesz spać. Ale tylko do szóstej, potem wróci Andżelika i walnie się w wyro. Ma randkę o czwartej, musi dobrze wyglądać.

– Siusiu mi się chce – powiedziała nieśmiało Ewa.

– Nie mogłaś zrobić w hipermarkecie? Tam byś sikała luksusowo, a tu do klopa w korytarzu. A tam śmierdzi.

– Kurwa, ciszej, łeb mi pęka – odezwał się zachrypnięty głos spod koca.

– To Mariola – szepnęła Patrycja. – Była wieczorem na balandze. Rano musi iść na zmianę. Chodź na podwórko, zapalimy, pogadamy.

Podwórko było ciemne; z uchylonych okien jednego z mieszkań dobiegała pijacka awantura.

– Nie bój się, u nich tak zawsze. To melina – powiedziała spokojnie Patrycja.

– Nie możesz znaleźć czegoś lepszego? – spytała Ewa.

– Mówisz o mieszkaniu? Człowieku, to, co tu mamy? to skarb. We trzy płacimy tylko cztery stówy, jest gaz, stara pralka i da się żyć. Można zaoszczędzić na ciuchy w szmateksie, na browar i na disco. Kto by się martwił, jak tu wygląda. Przecież ja tu nie siedzę, tylko kładę łeb na poduszkę, potem wstaję i już mnie nie ma.

– W domu miałaś własny pokój – powiedziała niepewnie Ewa.

– Ale pierdzielisz. Przecież tu jest Warszawa. Mieszkam w stolicy, a nie w takiej dziurze jak nasza. Każdy z naszej dziury dałby wszystko, żeby się ze mną zamienić. Nie wierzysz? Spytaj Maryśki. Tu przynajmniej znajdę faceta i wyjdę za mąż. Tutaj jest sto dyskotek i to jest odlot, mówię ci. A jakie chłopaki przychodzą…! a tam? Tam nawet facetów nie ma – oznajmiła Patrycja i znowu spojrzała na brzuch Ewy. – No, kto cię tak urządził?

– Nie znasz go – powiedziała niepewnie Ewa.

– I co? Ożeni się?

– Chce się żenić – odparła pewniejszym tonem.

– Jezu, to nad czym się zastanawiasz?

– Nie wiem – odparła Ewa. – a ty co?

Patrycja uśmiechnęła się tajemniczo:

– Słuchaj… Ale nikomu nie mów, dobra? Zgłosiłam się do Big Brothera. Wprawdzie zapisało się już trzydzieści pięć tysięcy ludzi, ale nigdy nie wiadomo, może to ja będę mieć szczęście i zaproszą mnie na przesłuchania? Posłałam ładne zdjęcie, wiesz, miniowa, głęboki dekolt, a drugie w majtkach i staniku, bo oni w tym domu chodzą półgoło i trzeba mieć co pokazać. A ja mam. Jak mnie nie wezmą, to może trafię do n Amazonek”, do „Baru” albo do „Blondynek”. I jeszcze jestem zapisana na statystkę w jednej agencji. Już robiłam za tłum w filmie.

– Zobaczę cię w kinie? – ucieszyła się Ewa.

– Za dużo nas było, żeby dało się mnie zauważyć w tłumie, ale kasę dali. Ty, Ewka, nawet nie wiesz, jakie tu są możliwości. Ani się obejrzysz, a nagle wypływasz na szerokie wody, jak ci z Big Brothera. Wczoraj byłaś nikim, jutro jesteś kimś. Tu warto spać nawet pod mostem, byle być blisko prawdziwego życia. No chodź, chodź, bo nas szczury zjedzą. W nocy wychodzą żerować.

Tapczan śmierdział stęchlizną, a pościel była lepka od brudu. Patrycja zamknęła okno, by wyciszyć hałasy dobiegające z meliny, więc w pokoju cuchnęło potem i brudną bielizną.

Ewa przewracała się z boku na bok, obejmując brzuch rękoma. „Dobrze, że jesteś wewnątrz mnie, a nie tu, gdzie ja”, mówiła w myślach do Ono.

O szóstej trzydzieści przyszła Mariola i z okrzykiem „Ja pierdzielę” zwaliła się na tapczan. „Manuela z Big Brothera krzyczy ciągle «ja pierdzielę» i teraz mówią to wszyscy. Bo wszyscy chcą być jak Manuela. I ty możesz zostać Manuela. Zawsze Manuela, zawsze coca-cola”, myśli Ewa, ochlapując się pospiesznie w wyszczerbionej miednicy.

– Nienawidzę hipermarketu – wymamrotała Patrycja, otwierając oczy, ale gdy pół godziny później jechały tramwajem, już mówiła z ożywieniem:

– Wiesz, ilu facetów poznaję w pracy? Czasem się któryś umówi, weźmie na dyskotekę albo do kina, postawi piwo czy pizzę. To śmieszne, ale chyba te wrotki działają na facetów bardzo erotycznie.

Patrycja wysiadła i Ewa patrzyła zza szyby tramwaju, jak biegnie w stronę gigantycznego hangaru, oferującego wszystko, co jest potrzebne człowiekowi do ucieczki przed światem.

– …a on i tak was dopadnie – mruczy Ewa, obejmując brzuch.

Zajęcia na uczelni najwidoczniej zaczynały się wcześnie, bo zaspani studenci już zmierzali do budynków rozsianych za pożółkłym murem, między z rzadka rosnącymi drzewami. Ewa usiadła na ławce i czekała. Rozpoznała go z daleka – miał charakterystyczną, zgrabną sylwetkę, a podkoszulek i dżinsy nosił z niedbałym wdziękiem Mickeya Rourke’a. Postanowiła się nie spieszyć i dać mu czas, aż załatwi w tym budynku swoje sprawy i ponownie z niego wyjdzie. Usiadła na ławce. Zasłoniła brzuch plecakiem i sennie wpatrywała się w szeroką bramę, by go nie przegapić.

– Wiesz, Ono, tu jest całkiem fajnie.

Przypomniała sobie dziewczyny ze swojej klasy, które wybierały się na studia do Warszawy, Krakowa, na Śląsk. Nie mówiły, co chcą studiować ani kim chcą zostać, jakby to było najmniej ważne.

– Jak się człowiek tam zaczepi, to pewnie jakoś się urządzi. Wszystko, byle już tu nie wrócić – mawiały z nadzieją.

„Ono, dlaczego nie lubimy swoich miast? Swoich domów? Swoich ulic? Widoku z okna? Dlaczego pies umie polubić swoją budę i nie chce zamienić jej na inną? Czy jest wierny i kocha raz na całe życie? a my, czy potrafimy kochać, czy tylko udajemy?”

Przymknęła oczy i nieomal się zdrzemnęła, ale uniwersytet wciąż przemawiał do niej jasnymi, wesołymi głosami i choć budynki wydawały się stare, on sam był młody i emanował energią. Uniwersytet mówił pospiesznym rytmem kroków lub szelestem kartek w skryptach, nawoływaniami studentów, urywkami ich rozmów: „Łoł… łał… odlot… kuul… czadowo… zajaram… luknij… poprawka… debeściak… superowo”. Na to nakładały się spokojne słowa starszych: „Dzień dobry, panie kolego… Co u pani koleżanki… Pani profesor już zaliczała?… Czekamy na te granty… Semestr za nami… Dotacje z budżetu znowu obcięte…”

Ewa zorientowała się, że oba te światy współżyją w zgodnej, feudalnej koegzystencji, nie przeszkadzając sobie nawzajem, to łącząc się, to rozdzielając i żywiąc się sobą; starsi wchłaniali młodość, młodzi nagle przejmowali ten namaszczony styl, kłaniając się i tytułując rozmówców, a wszyscy razem wytwarzali jakiś wspólny język, którym przemawiał uniwersytet.

„Ono, jestem na to za głupia – powiedziała Ewa. – Nie umiałabym być ani tu, ani tam, wciąż nie znalazłam swojego miejsca. Mam nadzieję, że ty mi w tym pomożesz? Nie wiem, jak, ale musisz coś wymyślić. Wymyślisz, na pewno”.

Wychodził. Szedł z grupą kolegów i koleżanek, więc wstała z ławki i powoli ruszyła za nimi.

– Ono, obudź się i uważaj – rozkazała głośno, aż jakiś chłopak obejrzał się za nią, ale bez szczególnego zdziwienia, może sądził, że powtarza zdania wyuczone do egzaminu.

Szła za nimi w równej, parometrowej odległości i z jego spojrzeń, rzucanych do tyłu, zorientowała się, że zauważył ją. „Telefonowali do niego, jeden z nich albo obaj”, pomyślała. „Nie pamięta mnie, jak tamci, ale rozpoznaje po brzuchu”.

I miała rację. Nagle się odwrócił, podszedł do niej i powiedział cicho:

– Jak ty wyglądasz, kurde… Skręcę w prawo, a ty idź za mną, ale nie obok, tylko z tyłu. I udawaj, że się nie znamy.

Szła za nim, patrząc, jak z wdziękiem wymachuje torbą z książkami; widziała spojrzenia przechodzących dziewcząt, które nie omijały jego sylwetki. Przypomniała sobie ruch ręki, jakim poprawiał fryzurę; zarejestrowała kpiący uśmiech, z opuszczonymi kącikami ust. „On naprawdę jest jak z Dziewięć i pól tygodnia”, pomyślała. „Ale ja nie jestem Kim Basinger”.

Nawet nie zauważyła, kiedy przeszli kilka ulic i znaleźli się na niewielkim skwerze z ławeczkami.

– Siadaj – powiedział, gdy się z nim zrównała. – Siadaj i słuchaj…

Przykucnęła obok ławki i podniosła coś z ziemi.

– Co robisz? – spytał niecierpliwie.

Rozwarła dłoń.

– Kasztan. Zeszłoroczny. Zgniły kasztan. Nie zbieracie tu kasztanów? Dlaczego?

– Odbiło ci? Kto tu ma czas zbierać kasztany?

I o czym ty gadasz?

Na jego twarzy malowała się irytacja. Pytanie o kasztany zbiło go z tropu.

– Kasztany są piękne. Nigdy się im nie przyjrzałeś? Nie powinny gnić. Lepiej, żeby wyschły w domu, gdzieś na parapecie albo w tapczanie. Gdy są w tapczanie, ma się dobre sny. One spadają w jesieni, dla nas i trzeba je zbierać – wyjaśniła z powagą.

Milczał chwilę, nie wiedząc, jak zareagować, choć przygotował sobie każde słowo. Wreszcie westchnął i powiedział bezradnie:

– Wiem od Wojtka, że jesteś pierdolnięta.

Znowu zapadło milczenie.

„Ono, słuchaj… Słuchaj jego głosu, słuchaj tego, co w nim ukryte”.

Odetchnął głęboko i powiedział cicho, lecz dobitnie:

– Nie zrobisz mi bydła, bo na to nie pozwolę. Nie spieprzysz wszystkiego, co udało mi się osiągnąć.

– Nie – przytaknęła zgodnie, a on spojrzał na nią ze zdziwieniem. Mimo to ciągnął dalej:

– I tak nikt by ci nie uwierzył. Byli świadkowie, widzieli, co wyprawiałaś.

– Co? – spytała, trochę spłoszona.

– Chyba wiesz? Tańczyłaś tak, jakbyś się pieprzyła, nie?

„Tak”, pomyślała. „Tak, teraz to wiem. Patrzyłam na teledyski, na reklamę telefonów komórkowych i dżinsów i chciałam tak tańczyć i tak wyglądać jak tamte dziewczyny. Bo myślałam, że to jest jakie? Kuul…”

Zacisnął pięść. Jej milczenie wyraźnie go denerwowało.

– Ale rozpoznałeś mnie – powiedziała wreszcie.

– Nie. Zobaczyłem twój brzuch, skojarzyłem z telefonem. Nie jestem głupi. Z daleka widać, skąd jesteś. Z małego zafajdanego miasteczka, w którym dziewczyny kiszą się jak ogórki w beczce i czekają. Dlatego jeździmy do was na dyskotekę. A ty tańczyłaś tak, jakbyś myślała tylko o pieprzeniu. Pięciuset ludzi cię widziało i każdy to potwierdzi. I poszłaś z nami dobrowolnie. Też wszyscy widzieli. I barman i goryle i didżej. Rollaś sobie jakieś mrzonki. Za kogo się miałaś? Za królewnę z zasranej dziury, po którą przyjechali trzej rycerze? Gdybyś odmówiła, żaden z nas by palcem nie kiwnął, żeby cię namawiać. Sama nam wlazłaś. Czujesz bluesa czy nie? – kpił Artur, a ona wiedziała, że on chce pogardą ją upokorzyć i zranić.

– Łoł… – powiedziała z uśmiechem, który go zaniepokoił.

„Chodzi ci o to, że nie mówię «łoł», tylko «rany boskie»? i nie «kuul», tylko «fajnie»? i że mam dżinsy ze szmateksu, a nie ze sklepu Diesla?”, pomyślała i parsknęła śmiechem. Znowu się zaniepokoił i sprawiło jej to pewną satysfakcję.

– To ty mnie uderzyłeś. Już wiem – stwierdziła spokojnie.

– Nie ma znaczenia, kto – odparował szybko. – Jesteśmy kumplami, jeszcze z podstawówki i żaden nigdy nie sypnie drugiego. W każdym sądzie z nami przegrasz. Nie będziesz się za mną włóczyć i szantażować mnie, rozumiesz? i nie dam ci żadnej kasy, bo nie mam. A jak będę miał, to też ci nie dam. Żenię się po wakacjach. Nie zepsujesz mi tego. Żenię się z córką radnego. Facet ma wejścia i ja też będę miał wejścia – dodał z dumą, a ona znowu się uśmiechnęła. „Nic nie mówi o tej dziewczynie, tylko o jej ojcu. Więc ona się nie liczy”.

– Też mogę wyjść za mąż. Za Andrzeja – powiedziała, a on, zdumiony, parsknął śmiechem:

– Ale wymyślił! No tak… Kurcze, odlot. Przecież on… – urwał i wzruszył ramionami. – Jego sprawa – zakończył, ale znowu się zaśmiał. – w takim razie załatwione, nie?

– Nie. Milczeli.

„Ono, to nie on, prawda? Nie on, bardzo cię proszę… Nie chcę, żeby to był jego plemnik”.

Ono poruszyło się i kopnęło. Poczuła, jak zaciska piąstki i marszczy brwi. Ziewa. A potem zasypia. Artur był mu całkowicie obojętny. Odetchnęła.

– Facet z kasą proponuje ci ślub. Zawsze chciał się wyrwać i nie umiał. Spadłaś mu jak z nieba jak manna. Więc czego jeszcze chcesz? – spytał, nagle zaniepokojony. – Po cholerę tu przyjechałaś?

– Patrzę na ciebie i Ono też patrzy na ciebie. I słucha.

– I co? – spytał odruchowo, ale zaraz się poprawił: – Wiesz co, pieprzysz jak pobita. Na mózg ci padło. To zdarza się w ciąży.

– Muszę wiedzieć, czyje Ono jest, to wszystko. Dlatego tu jestem. Nie dla ciebie.

– I co? – powtórzył.

– Nie jest twoje – odparła spokojnie. – Na szczęście nie jest twoje.

– Na szczęście? – nagle się zaperzył.

– Gdyby było twoje, pewnie nie umiałabym go pokochać – wyjaśniła z powagą.

Przeżuwał w milczeniu jej słowa, ale udał, że nie rozumie. Odprężył się i uspokoił.

– Więc już wiesz, który z nas?

– Wiem – powiedziała.

– Najgłupsze jest nie to, że pieprzysz jak pobita. Najgłupsze jest to, że prawdopodobnie masz rację, choć nigdy się o tym nie dowiesz – stwierdził ze zdziwieniem. – i co teraz?

– Jadę powiedzieć mu, że to on, ale nic od niego nie chcę.

Wyczuła, że teraz jest zakłopotany i urażony.

– Jeżeli to dziecko jest nasze, to mamy do niego prawo. Jeden z nas ma do niego prawo – powiedział nagle, jakby sam zdziwiony tym, co mówi.

Roześmiała się. Teraz, gdy już poznała wszystkich trzech i znała prawdę, poczuła się wolna. Wolna od nich, wolna od upokarzającej, przytłaczającej wizji siebie wgniecionej w siedzenie samochodu, czującej na sobie nienawistny ciężar i własny ból.

– Myślisz, że gdy pszczoła albo motyl bezwiednie zapylą jakiś kwiat, to owoc należy do nich? – spytała, a potem nagle się odwróciła i zostawiła go na ławce zakłopotanego.

Ruszyła przed siebie, trzymając ręce na brzuchu. Coraz częściej kładła teraz ręce na brzuchu, jakby chciała uchronić dziecko przed odgłosami świata, dobiegającymi zewsząd w postaci nie kontrolowanego hałasu, pełnego dźwięków zarówno jasnych i czystych, jak i niepokojącej kakofonii i fałszu.

Ewa szła, tęskniąc za ciszą, w której słowo lub dźwięk nabierają znaczenia. „Nie usłyszę własnych myśli, więc nie będę wiedziała, czy w ogóle myślę”.

– …Kupię sobie sukienkę – powiedziała do siebie, wbrew swojemu nastrojowi.

Nie miała sukienki; będzie to pierwsza w życiu sukienka kupiona w normalnym sklepie, sukienka dla niej, a nie po kimś.

Zobaczyła ją na manekinie: czarna, miękka, w ciemnoczerwone kwiaty, na cienkich ramiączkach, za sto osiemdziesiąt złotych.

„O Jezu… Nigdy nie miałam ciucha za sto osiemdziesiąt złotych. Nawet płaszcz kupiłam w szmateksie za piętnaście zet”, uśmiechnęła się. – Teraz kupuję ją dla siebie i dla dziecka, nie dla nich – stwierdziła z zadowoleniem.

Przymierzyła sukienkę, pasowała jak ulał.

– To ładny model i bardzo tani. Firma Zara – powiedziała elegancka ekspedientka, ale nazwa firmy nic Ewie nie mówiła i nie miała dla niej znaczenia. – Teraz pani wygląda inaczej, o wiele lepiej. Co marka, to marka – stwierdziła dziewczyna z rutynowym uznaniem.

– Nieprawda, to ja już jestem inna, a sukienka bierze to ze mnie – wyjaśniła rzeczowo Ewa, ale ekspedientka nie zrozumiała. „Ono, teraz wiem, że to my nadajemy znaczenie rzeczom, a nie one nam”, szepnęła w duchu.

Zapłaciła z pieniędzy, które dał jej Andrzej. „Należą mi się”, usprawiedliwiała się przed sobą. Wyszła ze sklepu w sukience, a do firmowej torby wrzuciła dżinsy i podkoszulek. Kilka osób na ulicy przeciągnęło po niej wzrokiem, jakby zauważając zmianę.

„Jesteś ładna w tej sukience”, mówiła do niej ulica.

– To ja jestem marką dla tej sukienki, a nie ona dla mnie – poinformowała głośno rozgadaną ulicę i paru przechodniów obejrzało się ze zdziwieniem.

Wracała dwoma pociągami, z przesiadką. Jeden był gorszy od drugiego. Zaśmiecone, brudne, od wejścia zasypane papierkami, petami, zachlapane piwem, śmierdzące zastarzałym brudem kolei i toalety, w której robiło się niedobrze zaraz po uchyleniu drzwi.

„A tak zazdrościłam wszystkim, którzy podróżują”, myślała z rozczarowaniem.

Także tutaj ludzie byli sobie obcy. Patrzyli na siebie spod oka, nieufnie, potem gapili się bez zainteresowania na przesuwające się za oknem widoki i sami nie wiedząc kiedy, zapadali w drzemkę, z ich otwartych ust wydobywało się ciche chrapanie, ale zaraz budzili się, czujni, niespokojni, łapiąc rękami swoje teczki, torby, sprawdzając kieszenie i omiatając współpasażerów niechętnym spojrzeniem.

– Piwo! Piwo! – krzyczeli na korytarzu przypadkowi sprzedawcy.

„Kiedyś były pociągi przyjaźni, a teraz są pociągi piwne”, pomyślała Ewa. W tych pociągach, jadących ze stolicy w głąb kraju z donośnym klekotaniem, pociągach bez pierwszej klasy, bez wagonu restauracyjnego, zatrzymujących się na każdej, nawet najmniejszej stacji, nikt nie wyjmował laptopa – choćby zepsutego – aby położyć sobie na kolanach, za to co chwilę ktoś przykładał do ucha komórkę i hałaśliwie informował rozmówcę:

– Jadę… No, mówię, że jadę.

Na widok pierwszej komórki wyjętej przez pasażera inni natychmiast ożywiali się i wyciągali swoje.

– Jadę, a co? – mówiła jakaś dziewczyna z kolorowymi włosami: – Przecież mówię, że jadę.

– Jadę… Tak, jadę – stwierdzał chłopak z potężnymi bicepsami i w brudnawych dżinsach.

„Pociąg komórkowy”, pomyślała Ewa. „Ja nie mam komórki i nawet nie miałabym do kogo dzwonić. Oni mają, ale dlaczego dzwonią, skoro nie mają nic do powiedzenia?”

Starszy mężczyzna otworzył niemodną, zniszczoną teczkę i wyjął z niej termos i jajko na twardo.

– Jajko na twardo – powiedziała z ożywieniem Ewa. – Podobno kiedyś ludzie w podróży jedli jajka na twardo i rozmawiali. Ze sobą. Teraz rozmawiają przez komórki i nie jedzą jajek. Dlaczego?

Mężczyzna spojrzał na nią z bolesnym zdziwieniem.

– A co? Nie wolno jeść jajka? Żona mi dała, to jem.

– Zajebiście – oznajmił przez swoją komórkę barczysty chłopak i dodał z uczuciem: – Ja pierdzielę.

„Nie umiemy ze sobą rozmawiać, jesteśmy sobie obcy. A jak rozmawiamy, to mamy tylko tyle do powiedzenia: zajebiście, ja pierdzielę, kuul”, pomyślała Ewa.

– Ono, Ono… – powiedziała półgłosem: – Muszę się dla ciebie nauczyć mówić, inaczej będę mówiła tak jak wszyscy wokół, jak sama mówiłam jeszcze niedawno temu. Muszę poznać mnóstwo wyrazów, których nie znam i które kiedyś podobno istniały, lecz wyszły z użycia. Bo jeśli ja ich ciebie nie nauczę, to kto?

I znowu była na autostradzie i czekała na Wojtka. Gdy nadjechał i wyskoczył z tej swojej wysokiej kabiny, wcale się nie zdziwił.

– Wróciłaś. Ładnie wyglądasz w tej sukience – stwierdził.

– Tak – powiedziała.

– Wiedziałem, że wrócisz – oznajmił. – Już wiesz, tak? Oni ci powiedzieli?

– Oni są twoimi kumplami, nic nie powiedzieli. Jeden z nich chce się ze mną żenić.

– Andrzej? Jasne. Wykorzystuje okazję do ucieczki – mruknął z irytacją. – To na co czekasz?

– To Artur mnie wtedy uderzył – ciągnęła, nie zwracając uwagi na pytanie.

– No, taki on już jest.

– …ale ty jesteś ojcem.

Westchnął głęboko i rozłożył ręce:

– Jednak ci powiedzieli?

– Ono mi powiedziało. Przecież ci mówiłam, że Ono wyczuje, który to z was i da mi znak.

Pokręcił głową i zamyślił się.

– No tak, kumple na siebie nie donoszą. Tak, to ja. Ono się nie myli.

Drapał się bezmyślnie po głowie, mierzwiąc gęste włosy i przygryzał wargi.

– Kurwa! Myślałem, że zrobię sobie dzieciaka bardziej romantycznie! Tymczasem tak jakoś to wszystko wypadło… Głupio.


Tak jakoś to wypadło:

– Nie wrzeszcz tak, kurwa…

Zwinięta w pięść dłoń Artura ląduje na twarzy Ewy.

– Po co ją uderzyłeś? – Andrzej odwraca się od kierownicy. Jest zdenerwowany i napięty. – Krew leci jej z nosa!

– Skoro z nami wsiadła, to chyba wie, po co, nie? Widziałeś, co wyrabiała na tym podium? Pieprzyła się sama z sobą. Nie lepiej, jak zrobi to z nami? O, Wojtek nie traci czasu…

Artur chichocze, podekscytowany, jego ręce szukają w ciemności ciała dziewczyny.

– i jak? Wojtek? Wojtek? No jak?

– Ładnie pachnie. Markowe perfumy… Przyjemnie to z nią robić, a co? Odpieprz się, Artur, będziesz następny.

– Gdzie ja jestem… Mamo… – jęczy Ewa. Jedna z rąk dziewczyny obejmuje Wojtka, nie wiadomo, czy go odpycha, czy rozpaczliwie przyciąga ku sobie, a druga wędruje w górę, macając na oślep po zaparowanej szybie auta i po dachu.

– w niebie jesteś, kotku, w niebie – chichocze Artur, patrząc z fascynacją na jasną skórę Ewy, widoczną w mroku spoza pleców Wojtka.

– Zostawcie ją, ona tego nie chce – powtarza Andrzej. – Ja w tym nie biorę udziału. I ta krew… Moja tapicerka…

– Ciekawe, że ty nigdy nie chcesz. Ty się lepiej zastanów, Andrzej, co z tobą jest – mówi Artur i niecierpliwie próbuje odciągnąć Wojtka.

Ewa jęczy przeciągle.

– Chciała i chce. Nie słyszysz? No, Wojtek, kończ, kurwa, teraz ja.

– Dobrze mi – głos Wojtka jest stłumiony, gdyż twarz ma wciśniętą między piersi Ewy.

Ewa zaczyna się poruszać. Wojtek ma uczucie, że utworzyli wreszcie jedność, że ich ciała poczuły rytm i wchodzi w Ewę głębiej, zapominając, gdzie jest i że obok czekają niecierpliwi świadkowie.

– Kończ, kurwa! – złości się Artur. – Kumplowi nie dasz?

Ewa jęczy coraz głośniej, odchyla głowę i zaczyna wymiotować. Wojtek odskakuje.

– Kurwa! Rzyga! – woła Artur. – Odlatuje, ale do Rygi!

– Moje auto… – mówi zrezygnowany Andrzej. – Kto to posprząta? Mama od razu poczuje.

– Pierdolony dzidziuś. Mama… Zawsze ta twoja mama – sapie Wojtek, odpychając wreszcie Ewę. – Posprzątamy.

– Ja nie sprzątam – oznajmia Artur. – Nic z tego nie miałem i nie będę miał, bo jestem, kurwa, esteta i z taką nie chcę. Wojtek posprząta. I wywalamy ją.

– Wywalamy – przytakuje Andrzej, rozglądając się nerwowo.

Daleko na szosie migają reflektory samochodu.

– Tak nie róbmy – mówi Wojtek. – Odwieziemy ją do tego pierdolonego miasteczka i tam wywalimy. Chcecie, żeby tu zamarzła?

Auto toczy się teraz po czarnej, pozbawionej śniegu szosie, prowadzone drżącymi rękami Andrzeja. Artur pali papierosa. Wojtek usiłuje ubrać Ewę, która oprzytomniała i niezdarnie mu pomaga.

– A ty, Andrzej, wrażliwy jesteś, kurwa… Nie masz jakiegoś spraya? Cuchnie tu. Wódka i rzygowiny. Nie znam gorszego połączenia – mówi Artur.

– Zostaw Andrzeja, odpierdol się od niego! – woła Wojtek, zerkając z niepokojem na Ewę. Już nie wymiotuje, ale z jej nosa nadal sączy się krew. Chłopak wyjmuje chusteczkę i wyciera jej twarz.

– Gdzie jestem? – powtarza Ewa, rozglądając się półprzytomnie. – Gdzie jestem?

Ewa otwiera szeroko oczy i patrzy na Wojtka.

– …więc tamci dwaj w ogóle nie?

– W ogóle nie – przyznaje Wojtek.

Nie patrzą na siebie i milczą. Wzrok Ewy przywiera do zieloności drzew i szuka w niej oczyszczenia. Dziewczyna oddycha głęboko, ale wciąga w płuca tylko spaliny i smród przypalonego oleju.

– Tak. To nie było romantyczne – przytakuje cicho. – Ono już wie, jak to było, ale kiedyś opowiem mu, że może być inaczej. Że może być pięknie.

– Tak. Może być pięknie. Też w to wierzę – przyznaje Wojtek.

– Więc nie przeżyłeś jeszcze nic pięknego? – pyta zdziwiona dziewczyna.

On zamyśla się, przygryza wargi, czochra włosy, potem kręci głową.

– Chyba nie.

Teraz on także wciąga głęboko w płuca zapach spalin i mówi:

– No i czego chcesz? Obiecywałaś, że nic.

Ewa przygląda mu się uważnie. Pod jej spojrzeniem Wojtek czuje się nieswojo, ale nie ucieka ze wzrokiem.

– To, co chcę, to niewiele. Widziałam cię raz, teraz drugi, bo tamto się nie liczy. Nie, nie liczy się! – powtarza głośniej, jakby chciała przekonać samą siebie. – Ono cię słyszy, ale jeszcze nie widzi. I pewnie nigdy nie zobaczy. Więc kiedyś będę musiała mu opowiedzieć, jaki jesteś. Jaki byłeś. Bo Ono to zechce wiedzieć, na pewno. Ja bym chciała na jego miejscu. Muszę ci się przyjrzeć i zapamiętać cię, rozumiesz?

– Zwariowałaś – mówi on, ale uśmiecha się i kiwa głową.

Odwraca się tyłem i zaczyna błaznować; najpierw maszeruje, wymachując rękami jak żołnierz na paradzie. Potem podskakuje, wyrzucając w górę obie ręce i wydając indiański okrzyk. Ze śmiechem staje na rękach i przez chwilę utrzymuje się w tej pozycji, potem zrywa się na nogi. Udaje, że tańczy z wyimaginowaną partnerką, obejmując ją, znowu wybucha śmiechem, gdyż widzi właściciela motelu, który stojąc na progu baru, przygląda mu się podejrzliwie. Nie zrażony, siada na trawie i wykonuje kilka kozłów. Zmachany, zrywa się i na koniec uroczyście kłania się jej z daleka, z dworską ceremonialnością.

– Jeszcze?! – woła w stronę Ewy, która bezwiednie uśmiecha się i odkrzykuje: – Teraz zaśpiewaj!

– Ale fałszuję!

– Nie szkodzi!

Namyśla się, marszczy brwi i nuci monotonnie: „Nic dwa razy się nie zdarza i dlatego z tej przyczyny zrodziliśmy się bez wprawy i pomrzemy bez rutyny”.

– Nie znam tego! – woła Ewa.

– Ja też nie. Wpadło mi w ucho tylko to jedno zdanie. Nie będę mu przecież śpiewał „Prawy do lewego”, bo… bo to nic nie znaczy i Ono mnie nie zapamięta.

Zawraca i wolno idzie w jej stronę. Patrzy na nią – w czarnej sukience w czerwone kwiaty, z wypukłym brzuchem.

„Ono?”, zastanawia się. „Nawet nie wiem, czy to chłopiec, czy dziewczynka. Moje dziecko… Moje?! Dziecko?! Jak to jest mieć własne dziecko?”, przebiega mu przez głowę, ale zaraz odrzuca tę myśl.

– Chora sprawa – mówi półgłosem i gwałtownie się prostuje. – No dobra. Koniec zabawy – oznajmia. – Mam dla ciebie kasę, tym razem tysiąc. Weźmiesz?

– Jasne – mówi ona,

– Poślę coś znowu, ale nie wiem, kiedy. Nie będzie łatwo, bo pomagam matce i odkładam na studia. Kiedyś je zawaliłem, dziś chcę to naprawić. Nie wiem, może zrobię jakieś płatne, zaoczne? Informatyka? Wiesz, że my w trójkę zawsze lubiliśmy komputery? a informatycy wciąż mają robotę. Czysta i ciekawa.

– Powodzenia – mówi Ewa.

– A ty co?

– Nie wiem. Zobaczę. Muszę to przemyśleć. Może wyjdę za Andrzeja.

Wojtek czerwienieje ze złości:

– Oszalałaś?! On się do tego nie nadaje! Nic o nim nie wiesz! i to nie jego dziecko! Ono jest moje! Nie masz prawa przehandlować go za wygodne życie!

Przytomnieje pod uważnym spojrzeniem Ewy, przygryza wargi, uśmiecha się lekceważąco.

„Boże, co ja wygaduję”, myśli. „Jej wariactwo mi się udziela. Ale ja się nie dam. Nie dam się”.

– Zrobisz, jak zechcesz, to twoja sprawa – dodaje już spokojnym głosem.

– Posłuchaj – mówi Ewa cicho. – Ono nie jest ani twoje, ani moje, bo Ono tylko przypadkiem powstało akurat z mojego jajeczka i twojego plemnika. Żadne z nas go nie chciało, żadne z nas nie wołało go na ten świat. Samo się zjawiło, wbrew naszej woli. I dlatego Ono jest swoje własne i nikt nie będzie miał prawa go sobie przywłaszczyć i przelewać na niego swoich pretensji i żalów do życia, zawiedzionych nadziei i nie zaspokojonych ambicji, rozumiesz? Więc odczep się od niego – powtarza tak cicho, że Wojtek musi się ku niej nachylić, by usłyszeć ostatnie słowa poprzez nieustający szum samochodów pędzących autostradą. A potem Ewa odwraca się i wolno odchodzi.

– Przepraszam! Przepraszam za wszystko! – woła za nią, ale ona już się nie odwraca.

– Ono, słyszysz? Jakie to głupie słowo: „przepraszam” – mówi głośno i kłótliwie. – Równie głupie jak „kuul”, „zajebisty” albo jak słowo „miłość”. Bo one same nic nie znaczą. Znaczą coś dopiero wtedy, gdy nazywają coś naprawdę. Tak to jest, Ono. Muszę się nauczyć na nowo znaczenia słów, inaczej ty też ich nie poznasz, będziesz znać tylko puste dźwięki.

– Mówisz sama do siebie? – pyta kolorowa jak papuga tirówka, oparta o drzewo. – Też mówię sama do siebie – oznajmia bez uśmiechu. Jej duże piersi niemal wyskakują z podkoszulka.

„Silikony”, myśli Ewa.

– Zainwestowałam w nie. Może dzięki nim awansuję do agencji towarzyskiej w pobliskim mieście. A może nawet w którymś z większych miast? Tarnów? Radom? – mówi znów tirówka, widząc wzrok Ewy i powtarza:

– Tak, też mówię sama do siebie. Przecież nie będę rozmawiać z tymi skurwysynami. Z nimi się tylko pieprzę.

– Ja mówię do dziecka – wyjaśnia Ewa i poklepuje się po brzuchu.

– Dobrze robisz – kiwa głową tirówka. – Bylebyś mu nie kłamała. Też kiedyś urodzę dziecko, jak zarobię trochę kasy. Już ja mu wymyślę niezłą bajkę o mamusi. Będę musiała zacząć od kłamstwa, byle na kłamstwie się nie skończyło. A co ty mu opowiadasz?

– Co się da, o wszystkim, co wokół, o naszym świecie.

Dziewczyna marszczy brwi:

– Nie opowiadaj mu o świecie. Wymyślaj mu bajki, mów o zwierzętach, drzewach, chmurach, a najlepiej o gwiazdach, bo one są daleko. Jak mu opowiesz prawdę o świecie, to ono stanie dęba, zaprze się i odmówi wyjścia. Ja bym tak zrobiła na jego miejscu.

Ewa przysiada na trawie.

– Czy to, co robisz, nie… jest dla ciebie okropne? – pyta z ciekawością.

Tirówka wybucha śmiechem:

– Gdyby było tak okropne, że nie do zniesienia, tobym tego nie robiła. Robię to, bo nic innego nie umiem, a muszę pracować. Zresztą zamykam oczy i wyobrażam sobie, że to tylko samochody.

– Jak to samochody? – dziwi się Ewa.

– Nigdy nie zauważyłaś, że auto to przedłużenie faceta?

Auto to przedłużenie faceta:

samochód wymyślił mężczyzna. I nadal, jako stwórca go wymyśla, nie daje mu spokoju, pragnie go ulepszyć, uczynić ideałem, jakim sam nie jest i nigdy nie będzie. – Kobiety umieją robić wszystko równie dobrze jak mężczyźni, ale nigdy nie zabrały się do wymyślania aut. Projektują domy i mosty, odkrywają gwiazdy, planety i odbywają podróże kosmiczne, są chirurgami, genetykami, biologami. Zajmują się polityką, zasiadają w zarządach wielkich koncernów, wymyślają nowe programy komputerowe. Ale aut nie. Nigdy – stwierdza rzeczowo tirówka.

Przeciętna kobieta odróżnia samochody po kolorach, na ogół nie zna ich marek, nie odczuwa tej potrzeby i nie potrafi zrozumieć, dlaczego jedna marka auta ma być lepsza od drugiej. Przeciętna kobieta robi prawo jazdy i dzieli samochód na sprzęgło, gaz, wajchę zmiany biegów, przyciski świateł. Wszystko to są dla niej tylko narzędzia. Tak jak sam samochód. Wozi się nim zakupy, dzieci, psy, babcię, jedzie się do pracy i do domu, do kina i na wakacje.

Kobieta prawie nigdy nie utożsamia się ze swoim samochodem. Stanowią dwa oddzielne jestestwa. – Dlatego kobiety tak często nie pamiętają, gdzie położyły kluczyki od samochodu lub gdzie go zaparkowały, bo auto nie jest czułą częścią ich samych – wyjaśnia tirówka.

Dla mężczyzny samochód to jego niezbywalna część. Cierpi, gdy ta część jest marna, kiepskiej, czy nawet średniej marki, a chełpi się, gdy wszyscy widzą, że jest nowoczesna i cenna. – Mężczyźni myślą, choć trudno dać temu wiarę, bo brzmi nazbyt głupio, że ich wartość rośnie wraz z wartością samochodu. Niekiedy powoli, niespostrzeżenie zamieniają się w swój samochód. Gdy ich pudło zaczyna się rozpadać, nie nadąża za innymi, mężczyźni starają się zamienić je na nowy, lepszy model i natychmiast wierzą, że sami też stali się młodszym i nowszym modelem – śmieje się dziewczyna, a jej silikony rytmicznie podskakują.

Samochód jest dla mężczyzn tym samym co penis. Wobec obu stosują matematyczno-fizyczne przeliczniki, by udowodnić, że ten, który do nich należy, jest lepszy od tych, jakie mają inni. Już stary Freud, choć nie znał się na motoryzacji, w swojej teorii marzeń sennych zaliczył samochód do symboli fallicznych.

– …więc ja zamykam oczy i kopuluję z fordem transitem, z mazdą, bmw albo z volksvagenem. Staram się nie czuć, że cuchnie benzyną, ropą, własnym potem i marną wodą toaletową, nawet gdy jest to woda dobrej marki. Wiem, że gdy skończy, zasunie zamek w spodniach, przekręci kluczyk i odjedzie z warkotem silnika, smród spalin rozpłynie się w powietrzu, a mnie zostanie kasa. Rozumiesz? – pyta dziewczyna.

– Tak. Rozumiem. Lepiej niż myślisz. Też kiedyś to przeżyłam z zielonym renault. Ale po tym spotkaniu zostało mi Ono – mówi Ewa.

– Ależ nie z tego zostało ci to dziecko! – woła tirówka wysokim, ostrym głosem. – Nie mówię, że urodzisz za sprawą ducha świętego, ale przecież nie złączył się z twoim jajeczkiem ten samochód, ani nawet facet, który w nim siedział, tylko wolny plemnik! Faceci nic o tym nie wiedzą! Jak zajdę przypadkiem w ciążę, nie będę się zastanawiać, który samochód mi to zrobił! Zrozumiałaś wreszcie?

– Tak – mówi niepewnie Ewa, a tirówka popycha ją:

– No, idź już sobie. Zaraz nadjedzie czerwona toyota, z mnóstwem ozdobnych chromów, reflektorów i lusterek i spyta, czemu rozmawiam, zamiast pracować. Czerwone toyoty są mało eleganckie, ale pewne siebie i agresywne. Czerwone toyoty to jeszcze większy syf niż bmw czy lancia.

– Poczekaj… Powiedz mi, dlaczego nie poszukasz innej pracy?

– Aha – tirówka uśmiecha się krzywo. – Będziesz mnie nawracać? Bezrobocie, idiotko. Bezrobocie zbliża się do dwudziestu procent i głowy ocalą profesjonaliści. Ja jestem profesjonalistką. Ty chyba nie.

– Nie. Jeszcze nic nie umiem. Nic – przyznaje Ewa. – No to cześć – żegna się i rusza w stronę przystanku autobusowego.

– Ty! – krzyczy za nią tirówka. – Naucz się przynajmniej być matką! Bo to jest trudne. Nie znam takiej, która to potrafi!

„Ja też nie, ja też nie znam takiej”, myśli Ewa i przyspiesza kroku.

Autostrada mówi do niej odpychającym, wulgarnym, męskim głosem setek samochodowych silników.

Ono, byłoś ze mną, więc już wiesz, jak mówi duże miasto. Duże miasto mówi głosem istoty wiecznie głodnej, która przywykła kryć swój lęk przed światem za setką śmierdzących serów, za butelkami drogich alkoholi, za coraz droższymi ciuchami, nowymi modelami komórek i samochodów, za kolejnymi metrami podłóg w coraz większych mieszkaniach, do których wstępu bronią ochroniarze.

Ono, jest takie słowo „prestiż”. Podobno odnosiło się wyłącznie do człowieka i jego cech, a dziś już tylko do martwych przedmiotów: są prestiżowe i mniej prestiżowe posady, stanowiska, marki aut i alkoholi, zegarków i wiecznych piór, butów i ubrań, prestiżowe miejsca zamieszkania i całe dzielnice, hotele i sklepy, kraje i wyspy, na których spędza się wakacje. Gdzie mam szukać kogoś, kto objaśni nam ten świat, skoro wszyscy odgradzają się od niego tonami rzeczy, a jak ich nie mają, to do nich tęsknią i posiadanie ich staje się jedynym celem ich życia? Ono, musimy sami się dowiedzieć, na czym polega świat, co w nim jest ważne i gdzie tego szukać. Czy to coś można znaleźć na przykład w ciszy i w niespiesznych myślach, które rodzą się tam, jak nuty Jana Sebastiana Bacha.

Aha. Ono, nigdy nie byłoś w lesie, nie słyszałoś jak mówi las. A ja to pamiętam z dawnych lat, gdy byłam dzieckiem i szukałam faunów na zielonej łące. Drzewa mówią innym głosem niż autostrada, niż duże miasto i niż miasteczko – i obiecuję ci, ze poznasz mowę lasu. A ja ją sobie przypomnę.