"Ono" - читать интересную книгу автора (Terakowska Dorota)Czerwiec. Bliżej lata– Nie znalazłaś przypadkiem wody w mleku? – pyta Złotko. – Co ty bredzisz? – pyta Teresa. – Woda w kartonie zamiast mleka – wyjaśnia Złotko. – Zajmij się lekcjami, a nie tym, co kupuję w sklepie…! Tak, wiem, że wszędzie są oszuści! i gdybym znalazła wodę w kartonie, to już bym im pokazała! – drze się Teresa. – No, ale ty nie wiesz… – zaczyna Złotko, lecz Teresa przerywa jej z furią, bo nie ma żadnych wiadomości od Ewy, bo waga rano pokazała, że znowu przybyło jej trzy kilogramy, bo w nocy śniła jej się Bridget Jones i miała o wiele ciekawsze życie od niej, mimo nadwagi i braku mężczyzny, bo wprawdzie zaczął się czerwiec i powinno być trochę słońca, ale jest ponury, deszczowy dzień, bo Teresa zaspała, nie kupiła w sklepie świeżych bułek i Jan poszedł na pocztę bez śniadania. – Kości mnie bolą od tego deszczu. Miałam zrobić pranie, ale pralka znowu się zepsuła, bo ma już dwadzieścia lat, a ojciec nic nie umie naprawić, a to była tylko mała dziurka w wężu i wystarczyło obciąć dziurawy koniec i przesunąć, a tak przyszedł mechanik i skasował kolejne pięćdziesiąt złotych, nie wiadomo za co i teraz nie kupię ci nowych sandałów, choć w starych urwał się pasek. Człowiek tyle ma na głowie, a ty mi zawracasz głowę bzdurami! – A miałaś wodę w mleku? – pyta z niepokojem Złotko. – Nie miałam. Już ja bym im pokazała, gdybym miała wodę zamiast mleka! – woła gniewnie Teresa, a Złotko oddycha z ulgą. O konkursie dowiedziała się właśnie dziś, przerażona, że mama nic o nim nie wie. „Najpierw tata nie wie, kto napisał – Każdego mogą oszukać, wszędzie są kanciarze, co ty myślisz, że niby na czym życie polega? Jak sama nie nauczysz się kantować, to inni cię zrobią w capa. Idź, do cholery, odrobić lekcje – kończy Teresa, ale Złotko nie daje się zbyć. – Ale gdybyś miała wodę w mleku, to nie wyrzucaj kartonu! – krzyczy Złotko. – Bo kto ma wodę zamiast mleka, ten wygrywa samochód! Teresa nieruchomieje ze ścierką w ręce i wpatruje się w córkę zdumionym wzrokiem. – Jezusie Maryjo, Józefie święty! Niemożliwe! Nie mogli wymyślić czegoś tak głupiego! – woła. – Przecież nie każdy poleci robić awanturę z tym kartonikiem, ktoś może go wyrzucić do śmieci! To nieuczciwe, żeby tak obchodzić się z ludźmi. Dlaczego mi nie powiedziałaś, ty głupie dziecko, kupowałabym po dwa kartony, bo jeszcze nas na to stać! – Sama się dzisiaj dowiedziałam. Koleżanki mówiły. Na lekcji religii. Bo Jezus przemieniał wodę w wino, a ta fabryka zamieniła mleko w wodę i daje za to samochód. Więc ksiądz mówił o Jezusie, a dzieci od razu zaczęły o tym mleku… – Jak oni mogli wymyślić coś tak głupiego i nie napisać o tym na każdym płocie, na każdym słupie, w każdym sklepie! – Pewnie gdzieś było napisane. – Do sklepu nie chodzi się po to, żeby czytać, tylko żeby kupować. Dobrze, że mi powiedziałaś. „Nie wiem, czy dobrze”, zastanawia się Złotko. „Teraz będziemy musieli pić więcej mleka, bo mama będzie czyhać na szczęśliwy kartonik. Ale gdyby miała go przegapić…” „Ewa wyruszyła szukać męża i może będzie to ktoś bogaty, z samochodem i normalną posadą, a nie taką jak na poczcie”, myśli Złotko. „Mama gra w totolotka, a teraz będzie jeszcze kupować dodatkowe mleko. Tata na pewno pojedzie do «Milionerów», skoro obiecał, że to zrobi. Byle tylko już przyszło pismo z telewizji. I może wreszcie wszystko się ułoży, bo na razie tylko czekają na szczęśliwą odmianę. Co zrobimy, jak szczęśliwa odmiana nie przyjdzie?”, zastanawia się Złotko. Ostatnio pani w klasie kazała im się składać na biedne dzieci. „Biedne dziecko to ja”, pomyślała Złotko z nagłym poczuciem buntu. Wciąż ma przed oczami tamtą scenę i wciąż ją ona uwiera jak zeszłoroczne półbuty. – Mamo, dasz mi sto złotych! Jedziemy za tydzień do Krakowa! – krzyczy Złotko, wbiegając radośnie do domu. – Sto złotych? – powtarza ze zgrozą Teresa. – Bilet w obie strony i zwiedzenie Wawelu tyle nie kosztują! – Wawel, Rynek, Barbakan, Floriańska, Kanonicza i kilkadziesiąt kościołów. Tak, tak, Złotko musi to zobaczyć – ożywia się Jan, przywołując z pamięci studenckie lata. – Jaki Wawel! – woła Złotko. – My jedziemy do multikina na Rodzice patrzą na nią w milczeniu. Jan nadal myśli o Wawelu, który nagle zniknął z programu szkolnej wycieczki, a Teresa przelicza pieniądze, które im zostały do pierwszego i te, których zabraknie. – Nie ma mowy – mówi wreszcie. – Gdyby Ewa nie zabrała tych dwu pięciuset… Ale wzięła i odjechała. Jan najpierw ucieka w bok spojrzeniem, a potem wynosi się i zamyka w swoim pokoju. Teresa głośno trzaska garnkami. „Biedna Złotko, taka okazja… Prawdziwy hipermarket! Złotko płacze. Pochlipuje cały wieczór, a gdy już leży w łóżku, Teresa wchodzi cichutko i mówi: – Opowiem ci o hipermarkecie. Byłam tam dwa lata temu z żoną naczelnika poczty. Opowiem ci wszystko i przynajmniej będziesz wiedzieć. – Opowiedz – szepcze Złotko, wciąż pociągając nosem. – …hipermarket jest jak pałac, a każdy dzień, a nawet noc są w nim pełne światła i słońca. Jest kryty szklanym dachem i rosną w nim palmy i drzewa cytrusowe, wielkie juki, bambusy, baobaby albo figowce, wyrastając nie ze zwykłej brudnej ziemi, ale z czyściutkiego, białego żwirku. – a jak zwiędną na zimę? – …to natychmiast wsadzają nowe, świeże drzewo, bo hipermarket nie zna jesieni ani zimy, tam zawsze jest lato. I są fontanny, z których tryska źródlana woda, tak czysta jak Bonaqua lub Żywiec Zdrój. – …a coca-cola? – Coca-cola jest wszędzie, gdziekolwiek się obrócisz. Coca-cola jest zawsze! Do hipermarketu wchodzisz przez wielkie szklane drzwi, które same otwierają się na twój widok, jak Sezam Ali Baby, bo hipermarket kocha ludzi i bezustannie na nich czeka. Potem przechodzisz, koło akwariów, gdzie pływają złote rybki albo nawet prawdziwe rekiny, ale nie musisz się ich bać, bo są stłoczone za grubym szkłem i to one nas się boją. Na górę prowadzą prawdziwe ruchome schody, które same cię wiozą, żebyś się po drodze nie zmęczyła. Rozglądasz się, a wszędzie wokół są czyściutkie, jasne kafle, na podłogach, na ścianach, w ubikacjach, a nawet w windzie. – A jak na dworze jest błoto i ludzie ubrudzą kafelki? – …to od razu jadą duże odkurzacze, które wycierają twoje ślady, wycierają, wycierają bez przerwy, cały dzień i całą noc. Hala z towarami jest większa niż cały nasz rynek, a ekspedientki wyglądają jak księżniczki, w jednakowych, wesołych strojach i niektóre z nich jeżdżą na wrotkach, dlatego są śliczne i szczupłe jak lalki Barbie. I bez przerwy coś ważą, liczą, pakują, układają na półkach i mówią „proszę” i „dziękuję”, uśmiechają się i mają zawsze czyste paznokcie. – Nigdy się nie męczą? – Nigdy. Nie wolno się im męczyć. Przecież płacą im za to. A jakbyś trafiła tam przed świętami Bożego Narodzenia, to w wielkiej hali chodzą setki świętych Mikołajów. – Dlaczego nie jeden? Jeden byłby prawdziwy, a jak jest ich tylu, to jak odróżnić prawdziwego od fałszywych? – Jeden święty Mikołaj na cały hipermarket? Złotko, tam są kilometry hal, tysiące półek i miliony klientów! Jednego świętego Mikołaja kupujący nawet by nie zauważyli, a skoro płacą, to mają prawo mieć tylu, ilu chcą! w hipermarkecie sprzedają towary, o których nawet nie wiesz, jak się nazywają i jak smakują, ani że w ogóle istnieją. Samych serów jest przynajmniej dwieście różnych gatunków! – Ewa mówiła, że sery śmierdzą. – Nie w hipermarkecie, tam nic nie śmierdzi. Hipermarket zawsze pachnie, bo codziennie spryskują go najwspanialszymi perfumami i gdzie padnie kropla tych perfum, tam wszystko z powrotem staje się świeże i lśniące, bo hipermarket to kraina nieustającej świeżości. – …a jak jednak coś się zaśmierdzi? – To dają biednym dzieciom. W hipermarkecie czas płynie inaczej, o wiele szybciej, można tam spędzić cały dzień i człowiek nawet nie policzy godzin. Przychodzą tu całe rodziny i najpierw jeżdżą wózkami po wielkiej hali, potem chodzą po pięknych salonach, mierzą buty i płaszcze lub kurtki, owijają się kolorowymi szalami, kupują proszki od bólu głowy, potem idą na pizzę, do kina, z kina idą na kawę z ciastkiem albo na bilard. – Nie idą spać do domu? – Idą, jak już wydadzą wszystkie pieniądze. – A jak nie mają pieniędzy, tak jak my? – Wtedy siedzą i patrzą na tych, co jeżdżą wypełnionymi po brzegi wózkami i marzą o dniu, w którym oni też tak przejadą, przez całą halę, koło kas, potem koło fontanny, akwarium, palm i podjadą na parking, pod swój błyszczący samochód, żeby wrzucić to do bagażnika. Widziałam… widziałam… Tak, ja to wszystko naprawdę widziałam. W hipermarkecie możesz spędzić cały swój czas, bo nigdy go nie zamykają. Wszystko mogą zamknąć, urzędy, szewca, fryzjera, aptekę, kościół, pałac prezydenta i radę ministrów, ale hipermarketu nie. – A jak się już tam zmęczę? – Jak się zmęczysz, to usiądziesz pod palmą, popatrzysz na akwarium, w którym pływają złote rybki i jak będziesz mieć szczęście, to rybka spyta cię o jakieś życzenie. – I co mam wtedy powiedzieć? – …że chcesz tyle pieniędzy, by zostać w hipermarkecie jeszcze cały dzień i całą noc, a może nawet do końca życia. Raz w życiu byłam na Wawelu, ze szkołą i nic nie pamiętam. A hipermarketu nigdy nie zapomnę. Złotko znowu płacze, a Teresa patrzy na nią ze współczuciem. Nagle zaciska wargi i mówi: – Dam ci te sto złotych. Nie będziesz gorsza od innych. Co to za dziecko dwudziestego pierwszego wieku, które nigdy nie było w hipermarkecie! Ludzie jeżdżą do Paryża i Londynu, opalają się na Karaibach, kupują w hipermarketach przynajmniej raz w tygodniu, a my oglądamy to wszystko tylko w telewizji! Zastawię nasze obrączki w lombardzie i pojedziesz na tę wycieczkę. „W hipermarkecie zawsze jest słońce, nawet gdy jest zima lub pada deszcz. I wcale nie zjem pizzy, jak inne dzieci. Kupię sobie karton mleka. Może będzie w nim woda?”, myśli Złotko, zasypiając. – …a dziś dla odmiany znowu przysłali z centrali pismo, że komputeryzacja jest niezbędna, bo przecież nie możemy wejść do Unii z liczydłami – mówi naczelnik do Jana. – Na razie nie mamy pieniędzy, ale jak wreszcie będą, to sam pan wie. Komputery są dla młodych, a my, starzy, pójdziemy na renty lub zasiłki. Przyzna pan, że jest coś nienaturalnego w tym, że młodzi, po studiach, są bez pracy, a my tkwimy wciąż za tymi biurkami jak za króla Ćwieczka i stukamy w kalkulatory i liczydła? Ale jak postawią tu komputery, to młodzi sami się zlecą, bo ciągnie ich do nowego, to oni mają mózgi otwarte na naukę, a nasze już zdrętwiały. Ja, jako naczelnik, pewnie dotrwam do emerytury, ale reszta… – naczelnik macha ręką i wypija kolejny łyk słabej herbaty. „Tak, tak, pokolenie urzędników jedzących kanapki przyniesione z domu i popijających je słabą herbatą ustąpi miejsca tym, którzy w porze lunchu wyskoczą po hamburgera do MacDonald’sa i będą pić coca-colę z automatów ustawionych na każdej poczcie. Ale mózg regeneruje się i uczy do późnej starości, komputery są łatwe w obsłudze, a starzy mają takie samo prawo do życia jak młodzi”, myśli Jan, a mimo to kiwa głową bez protestu, bo już nauczył się, by nie przekonywać nie-przekonanych, a zwłaszcza szefów. „Co najmniej raz w miesiącu będę słuchał o komputeryzacji i o młodych, ale dopóki samorząd nie ma pieniędzy, wciąż będę przynosił do domu tę małą pensję, która Teresie nie wystarcza do szczęścia, choć jakoś wystarcza, by przeżyć. Ale dlaczego nauczyliśmy się wszyscy, jak przeżyć, a wciąż nie umiemy po prostu żyć?” Ewa powoli przeżuwa jajko na miękko i bułkę z serem, popijając mlekiem za swoje pięć złotych. Po szybie uchylonego okna obcego pokoju tłucze się pszczoła; wpadła przez szparę, pragnie wylecieć na zewnątrz. – Pomogę ci – mówi do niej Ewa, otwierając szerzej okno i nagle przypomina sobie jedną z rozmów z babcią Ireną. „Wolność? Babciu? Jak mam dać mu wolność, skoro nawet nie wiem, co to jest?” – Tak, wam jest trudniej – kiwa głową babcia Irena. – Najtrudniej jest odnaleźć wolność w czasie wolności, gdyż jej kontury zamazują się, nie wiadomo, gdzie są granice niewoli, a gdzie jej koniec. Można stać się niewolnikiem kolejnych dni, nic o tym nie wiedząc, niewolnikiem mody, pieniądza, stylu życia, telewizji, kolorowych pism. Mnie było łatwiej, ja swoją wolność odkryłam w 1953 roku i ona była przejrzysta, jasna i widoczna. – Gdzie ją znalazłaś? – W pszczole. Tu, w tym budynku, byłam trochę młodsza od ciebie – uśmiecha się babcia Irena. Pszczoła: umarł Stalin. Józef Wissarionowicz. Soso. Ojciec Narodów. Całą szkołę zebrano w auli. Wszyscy odświętnie ubrani w granat i biel. Uczniowie starszych klas włożyli koszule w kolorze nieokreślonej zieleni, niektórzy nauczyciele pojawili się w żałobie. Na głównej ścianie auli wisi wielki portret Wodza przewiązany kirem. Na scenę wchodzi szkolny chór i cichutko, ze smutkiem szemrze melodię Irenka ma w oczach łzy. Soso… Mały, dobry Soso. Umarł. Dyrektor stał na scenie zgarbiony i wystraszony. Czego się bał? Życia bez Wodza? a może bał się o swoje przemówienie, pospiesznie spisane na dwóch karteczkach, które zaczął odczytywać? Czytał, jąkając się, co można było złożyć na karb wzruszenia, ale jego oczy nerwowo wędrowały w stronę pierwszego rzędu. A tam, z kamiennie żałobnymi twarzami, siedzieli Goście. …już została przeczytana pierwsza karteczka. Zaczęła się druga. Czas biegł szybko. Zbyt szybko. Jak na tak wielką i smutną chwilę – te dwie karteczki przemówienia to mało. o wiele za mało. To lekceważenie. To krótki żal i mała żałoba. Dyrektor to czuł. Z każdym wypowiadanym słowem, z każdą kolejną linijką napisanego tekstu. Już wiedział, kończąc czytać drugą i ostatnią karteczkę, że nie jest to, jak na taką chwilę, przemówienie wystarczająco długie i porywające. Kończąc, był wyraźnie zdenerwowany i skulił się w sobie tak, że na czarnym garniturze zrobiły się głębokie fałdy; „…i nawet nie wyprasowałeś sobie garnituru”, powiedziały mu oczy Gości. W żałobnej uroczystości czegoś zabrakło. Nie była dość żałobna. Wszyscy to czuli. Tymczasem niczego braknąć nie mogło. Nie dzisiaj. Nie na tej ceremonii. Nie po to przecież przybyli Goście i zasiedli w pierwszym rzędzie, aby stwierdzić, że raptem w pół godziny od ogłoszenia tej wielkiej żałoby uczniowie z pełnym ulgi wrzaskiem wypadną z auli na dziedziniec i zaczną zwyczajnie grać w piłkę lub w zośkę. Dyrektor już wiedział, że w scenariuszu żałoby kryje się jakiś ponury błąd. Niedopatrzenie, które należy naprawić, ba, które musi zostać naprawione. Może zaśpiewać jeszcze raz Suliko? z większym wzruszeniem? Nie, to nie to. Przeczytać jeszcze raz przemówienie? Bez sensu. Zmyślić kolejne dwie kartki tekstu? Niebezpiecznie. Myśli fruną niekiedy tam, gdzie nie powinny. Dyrektor skończył czytać i spazmatycznie otwierając usta dla nabrania powietrza, powiedział cichym, lecz stanowczym głosem: – A teraz chwilą milczenia uczcimy pamięć o naszym wielkim, nieodżałowanym Wodzu. Proszę powstać. Zaszurały nogi. Zatrzeszczała podłoga. Zafalowało powietrze. – Zarządzam… zarządzam… zarządzam pięć minut ciszy! W auli powiało cichym, niemym zdumieniem. Uniosło się ono ku żyrandolom i zawisło pod sufitem, jak wcześniej drżące nuty Suliko. Goście byli oszołomieni, ale pełni uznania. Pięć minut. Nie minuta. Tak. W końcu nie chodzi o śmierć zwykłego człowieka. Pięć minut to tyle ile trzeba. I zapanowało milczenie. Najpierw było to milczenie zwykłe, jakie zachowuje tłum ludzi przez kilkanaście sekund, gdy przytłoczy go jakiś ciężar lub strach. Po następnych sekundach przemieniło się w inny rodzaj trwania: takiego, który jest po prostu ciszą. Ale powoli, zrazu niedostrzegalnie, cisza wydobywała z siebie schowane w niej dźwięki. Ktoś przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą i cicho skrzypnęła podłoga. Ktoś inny westchnął głębiej niż zazwyczaj i w tej ciszy westchnienie zakończyło się śpiewnym, pojedynczym jękiem. Niby jęk, a niby ziewnięcie, melodyjne, przyjemne dla ucha, które nagle udzieliło się jeszcze paru innym osobom i scaliło w jeden wyrazisty dźwięk, który przemknął przez salę. …nagle spadło coś na podłogę z donośnym stuknięciem, połączonym z nerwowym szurgotem pojedynczego krzesła. I już nie było to prawdziwie milczące milczenie sprzed minuty, martwe, ciężkie, z lękiem, zawieszonym w gęstym, nieświeżym powietrzu. Było to milczenie żywe. Szesnastoletnia Irena stała w tej milczącej gromadzie i nagle zaczęło jej się wydawać, że słyszy oddechy kolegów, donośne, przypominające sapanie ogromnego wieloryba wyrzuconego na plażę. Łzy już obeschły na jej twarzy i teraz rozpaczliwie usiłowała się na czymś skupić, w obawie, że przydarzy się jej to, co niekiedy przytrafia się żałobnikom na pogrzebie: chcą rozpaczać, ale nagle uśmiechają się idiotycznie, potem uśmiech zamienia się w złowieszczą odmianę niechcianego, histerycznego śmiechu. Wbiła wzrok w jeden punkt na ścianie naprzeciw – w przyobleczony kirem portret mężczyzny z wąsami – i bezwiednie łowiła kolejne dźwięki budzącego się w żałobnym milczeniu życia. Ktoś wytarł nos, usiłując zrobić to jak najciszej, ale rozpaczliwy wysiłek nie zdał się na nic, gdyż nos siąkającego zagrał nagle niepojętą melodię, prawie jakby wygrywała ją trąbka. I nagle rozległ się ten niewyraźny, a przecież coraz lepiej słyszalny, leciutki chichot. Ktoś szybko zakaszlał, ktoś inny odchrząknął, niektórzy zaszurali nogami. Wytarcie nosa stało się sygnałem do pozbycia się paru dodatkowych dźwięków, których nie można było zatopić w ciszy. Potem znowu zapadło martwe, kamienne milczenie, jakby w czwartej minucie kryzys minął – ze zmęczenia, z lęku, z obojętności – więc zamilkła podłoga, ustały oddechy, uspokoiło się powietrze i na kolejnych kilkanaście sekund zapanowała cisza nieomal doskonała. Dopiero w piątej minucie rozległ się w auli wyraźny już dźwięk. – Bzzzzzzzz… mmmmmmmm… bzzzzzzzzzz… „Pszczoła”, pomyślała Irena. „Pszczoła wpadła do środka, mimo zamkniętych szczelnie okien i zaczęła głośno bzyczeć, niespokojna o swój powrót do świata kwiatów i słońca”. Część sali zaczęła odwracać głowy w kierunku bzykania. Pszczoła fruwała w pobliżu ostatnich rzędów, więc głowy odwracały się cichutko, z szelestem wykrochmalonych kołnierzyków, z chrzęstem kręgów szyjnych, z głośnym przełykaniem śliny. – Mmmmmm… bzzzzzz… mmmmmm… Pszczoła? Dźwięk narastał, powoli zamieniał się w melodię, w rodzaj zagubionej i odnalezionej mantry i wydawało się, że w auli miota się nie jedna pszczoła, lecz kilkadziesiąt. Już niemal wszyscy zebrani, uczennice i uczniowie, nauczyciele i Goście, odwracali głowy, usiłując wypatrzyć źródło dźwięku. – MMMMMMM… BZZZZZZZZZ… Te dwa różne tony rosły, ogarniały aulę, dzwoniły w uszach, wwiercały się w mózg i powoli scalały się w jeden potężny rój. – BZZZZZZ… MMMMM… Po chwili Irena już też była pszczołą i wszyscy byli pszczołą. Sześciuset uczniów było pszczołą, wielką, groźną, niewidoczną, lecz nieustępliwą. I wielka pszczoła zapamiętale bzyczała, czekając na finał. Nastąpił. Przez radosny śpiew wyzwolonej pszczoły przedarł się rozpaczliwy głos dyrektora. Dyrektor, jak dyrygent potężnej orkiestry, stał na podium, zwrócony plecami do portretu z kirem. Rozpostarł szeroko ręce, a potem uniósł je w górę gestem, jakim nakazuje się ciszę instrumentom. – Dość! I cisza nastąpiła. Wszystkie pszczoły umilkły. A potem, w cudownie odzyskanym milczeniu, uczniowie i goście zaczęli opuszczać aulę. – I wyleciałam pszczołą – szepnęła babcia Irena. Rozejrzała się wokół i dodała rzeczowo: – Aulę podzielono na wiele małych pokoi, dlatego jej nie widzisz. Była gdzieś tutaj. Dlatego okna wciąż są tak wielkie, choć pokoik malutki. A nasz dyrektor gdzieś wtedy zniknął i już nie wrócił, mówiono, że zmarł w więzieniu na zawał serca. Aresztowano też sześciu uczniów z najstarszych klas i trzymali ich tam pół roku. Jeden z nich, najzdolniejszy, który miał jechać na studia do Moskwy i zrobić tam karierę, w pół roku po wyjściu z aresztu wyskoczył z okna. Myślę, że się bał. Bał się, że kiedykolwiek mógłby trafić tam z powrotem. Nie umiał żyć z tym lękiem. – Babciu, nie rozumiem. I to wszystko za takie nic? Za bzyczenie pszczoły? – spytała zdziwiona Ewa. – Wtedy to nic było bardzo ważne. A dziś to, co ważne, bywa niczym. Chciałabym, żebyś nauczyła swoje dziecko odróżniać ważne od nieważnego, ale boję się, że dziś jest to trudniejsze niż w tamtych czasach. – Nie rozumiem, babciu – powtarza zrozpaczona Ewa. – Historia kręci się w kółko, jak mały bączek, wprawiony w ruch ręką dziecka – mówi babcia, bez związku z rozmową. – Nasza pamięć jest zawodna, wybiórcza lub naznaczona nowym czasem. Więc powtarzamy, powtarzamy, wciąż powtarzamy te same błędy. Może tak musi być? Może musi być tak, że ciebie i mnie dzieli taka cienka, nieprzejrzysta szyba? …nasze niegdysiejsze wybory i decyzje będą dla nich niezrozumiale, nasze wspomnienia śmieszne lub nieważne, nasze wyznania niepojęte, a lęk lub szczęście umniejszone. Niektórzy uznają nas za grzeszników, którym nie wybacza się, że potrafili uśmiechać się w strasznym czasie, a nie tylko modlić się, lękać lub walczyć. Inni dla odmiany powiedzą: „A co nas to obchodzi, tamte czasy, tamte ustroje, ważne jest tylko jutro, przecież mamy już dwudziesty pierwszy wiek!” Albo powiedzą jeszcze inaczej: „Ta wasza demokracja… Te wasze opozycje i Solidarności… Co z tego mamy? Bezrobocie, korupcję, przemoc, wysoko oprocentowane kredyty. Potrzebna jest rewolucja. Wolność, równość, braterstwo. Socjalizm”. I zaczną wszystko od nowa, powtarzając te same błędy. – Jakie ja będę miała wspomnienia? – zastanawia się głośno Ewa. – Wszystko, co na razie przeżyłam, zlewa mi się w jeden długi, podobny do innych dzień. „Wszystko, poza jedną nocą”, dodaje w myśli. – Nasze wspomnienia kładą się na bardzo ciemnym tle, może dlatego są wyraziste? – zastanawia się babcia. – Wasze tło jest tak kolorowe jak kalejdoskop, którym kiedyś bawiły się małe dzieci. Trudno w nim coś odróżnić. Nawet zło zatraca kontury. I chodzi o to, żeby twoje życie nie okazało się kiedyś garścią szkiełek, które już w nic się nie ułożą, choć zdawało się, że tworzyły spójny świat. A skoro ja mogłam być szczęśliwa w tamtym smutnym czasie, tym bardziej ty musisz znaleźć swój rodzaj szczęścia, byle je budować nie tylko z gromadzonych zachłannie przedmiotów, bo one są nietrwałe, tylko z przeżyć, myśli i zdarzeń, bo one zostają – kończy babcia Irena. „Muszę znaleźć swoją własną pszczołę”, myśli Ewa, patrząc, jak prawdziwy, żywy owad wylatuje przez otwarte okno. Zjada do końca jajko, starannie wybierając łyżeczką resztki białka osadzone na ściankach skorupki. Za pięć złotych trzeba zjeść każdy kęs bułki, wypić ostatnią kroplę mleka, wyskrobać dokładnie jajko. Żuje resztkę bułki i mechanicznie słucha wiadomości radiowych: – Policja w Białostockiem aresztowała zorganizowaną grupę nieletnich przestępców, którzy włamywali się do sklepów, napadali na starsze kobiety i mężczyzn, kradli samochody. Najstarszy miał siedemnaście lat, a najmłodszy trzynaście. Bezrobocie w Człuchowie, w województwie pomorskim, przekroczyło już trzydzieści siedem procent… Ewa bierze plecak. – Autobusy masz co godzinę – mówi gospodyni (przypomina babcię Marię, ma wąskie usta i gładko upięte ciemne włosy z pasmami siwizny) i znowu uważnie lustruje jej brzuch. – z takim brzuchem chyba jest trochę bezpieczniej. Ale mniej niż kiedyś. Kobiety same są sobie winne, że to się zmieniło – dorzuca po namyśle. kiedyś brzuch ciężarnej kobiety był nietykalny, a jego właścicielka chroniona niepisanym prawem uprzywilejowania. Kobieta w ciąży była świętą krową. Nie wolno było podnieść na nią ręki ani głosu, nawet nie wypadało zwracać jej uwagi, gdy zrobiła coś nie tak, bo od razu ktoś brał ją w obronę. Kobieta w ciąży miała prawo do nerwów, kaprysów, do różnych smaków i zachcianek; nawet gdyby chciała jeść ziemię z doniczki, nikt jej nie mógł zabronić. „Zostawcie ją, widocznie musi, bo to bardzo dziwny i tajemniczy stan”, mawiali mądrzy ludzie. Wielki brzuch był adorowany i żądał dla siebie szacunku. Był obiektem kultu i opiekuńczości, nie tylko ze strony swoich, ale i obcych. Nawet ręka złodzieja wycofywała się, gdy zorientował się, że okrada kobietę w ciąży. Wielki brzuch to był stan święty, tajemniczy, powszechny, a przecież nieoswojony. – Byłaś tak bezpieczna, jakbyś miała pistolet schowany w tym brzuchu. Brzuch cię chronił. I tak to trwało, dopóki nie pojawiły się kolorówki, kino, telewizja, poradniki i politycy – kiwa głową gospodyni. – Niedawno biorę gazetę do ręki, patrzę, na okładce piosenkarka w ciąży, w podkoszulku takim jak twój, ze spodniami ledwo dopiętymi na biodrach i wygięta tak, żeby brzuch był większy, niż jest. Myślę sobie, oj, niedobrze, koniec ze świętością, już zawsze będzie poniedziałek, a nie niedziela. Rozumiesz? – Nie – mówi Ewa. – Jak coś jest tajemnicą, to nawet gdy wszyscy o niej wiedzą, pozostaje tajemnicą. A co publiczne, to publiczne. Otworzyli kobiecie ten brzuch i podzielili na kawałki. Wzięli go sobie do reklam, do kolorowych pism, do polityki, do partii, do ustaw sejmowych i przemówień, do awantur ulicznych i do gazet. Dlatego już jest tylko poniedziałek. Rozumiesz? – Tak. Już rozumiem – mówi Ewa. Ewa znalazła się w mieście, z którego pięć lat temu trzech chłopców wyruszyło na studia do stolicy, ale tylko jednemu udało się tam zaczepić. Było ono większe niż jej miasto, a idąc w stronę centrum, patrzyła na sklepy oblepione reklamami, przypominające wnętrze miodowego plastra, podzielonego na niezliczoną ilość komórek. Wszystkie wystawy były do siebie podobne, a znudzeni właściciele sklepów wystawali na progu z założonymi rękami, patrząc z nadzieją na przechodniów. Ewa w swoim mieście przywykła, że właściciele najpierw wkładali mnóstwo wysiłku w to, aby ich sklep odróżniał się od innych, wciąż przekładali w witrynach różne przedmioty z jednego miejsca na drugie, pisali wywieszki: „Obniżka cen!”, „Okazja! Tylko u nas!”, potem wystawali na progach sklepów, a ich zmęczone spojrzenia ciążyły na przechodniach jak deszczowe chmury; wkrótce sklep zmieniał nie tylko właściciela, ale i branżę, z kosmetycznego stawał się papierniczym, z papierniczego odzieżowym, z odzieżowego przeobrażał się w spożywczy, ale spożywczy przegrywał z pobliską imitacją supermarketu, więc już za chwilę był tu szmateks, który trwał cierpliwie przez wiele miesięcy, dopóki ktoś obok, w miejsce perfumerii, nie otworzył drugiego szmateksu. Tutaj nie było inaczej, ale komputerowy sklep w rynku był tylko jeden i najwyraźniej prosperował nie najgorzej. Wystawa sklepu z komputerami różniła się od innych, była oszczędna, niemal pusta, jakby komputer reklamował się jedynie sobą, swoim istnieniem, brzydkim, kanciastym, plastikowoszarym, a jednak coraz bardziej niezbędnym: „Patrzcie, jaki jestem mądry! Kupcie mnie, a wasza cena też urośnie!” Ewa mogła zajrzeć do wnętrza przez szybę witryny i od razu zobaczyła Brada Pitta. Przyglądała mu się uważnie, wiedząc, że nie zwróci na nią uwagi, zajęty demonstrowaniem klientowi nowego monitora. W sklepie był jeszcze drugi sprzedawca, ale odwrócony plecami układał na półce kolorowe pudełka, więc Ewa spokojnie wpatrywała się w Andrzeja, rozumiejąc już, skąd skojarzenie z amerykańskim gwiazdorem. Andrzej miał równie ładną twarz, z regularnymi rysami, o niemal dziewczęcym wdzięku, jasne, gęste włosy i duże niebieskie oczy. Czekała cierpliwie, aż klient wyjdzie, nie chciała Andrzejowi przeszkadzać w interesach. „Patrz i uważaj”, powiedziała do dziecka. „Wszystko teraz zależy od ciebie, ja nic nie pamiętam”. Ono poruszyło się łagodnie i ledwo wyczuwalnie. Weszła wreszcie do „salonu komputerowego”, wciąż zastanawiając się, co powiedzieć oprócz „dzień dobry” i ten chłopak ją zaskoczył, gdyż natychmiast spojrzał na jej brzuch i zawołał z niezrozumiałą ulgą: – Jesteś! Przyjęła ten okrzyk za pomyłkę, zapewne wziął ją za kogoś innego, ale on zaraz dodał: – Wojtek telefonował. To nie wyjaśniało dziwnego zadowolenia na jej widok, więc zjeżyła się nieufnie, jakby tym powitaniem odebrał jej prawo do pierwszego, ważnego ruchu. – Skoczymy na kawę – ciągnął Andrzej i powiedział do kolegi: – Dopilnuj wszystkiego, być może nie wrócę. – Jasne – odparł tamten, patrząc na Ewę z bezczelną, ale przyjazną ciekawością. Szli ruchliwą, choć boczną ulicą. Na jej zakręcie, już z daleka widać było rozkwitłe jak maki czerwone parasole z napisem „Zawsze coca-cola”. Sklepy wciąż tłoczyły się jeden za drugim, jak panny wystrojone na zabawę, których prawie nikt nie prosi do tańca. Pod parasolami przy stolikach siedziała głównie młodzież, trochę znudzona, zapatrzona w przechodniów, wymieniając między sobą nieważne, leniwe zdania. Słówko „zajebisty” fruwało od stolika do stolika, raz służąc aprobacie, to znowu zastępując wiele innych zapomnianych na zawsze przymiotników. – Te, Motyl, zajebista panna, szkoda, że w ciąży – powitała ich uwaga od sąsiedniego stolika. – Mnie pasuje – odparł z takim samym uśmiechem Andrzej. „Motyl”, zamyśliła się Ewa. „Jest podobny do motyla. Dobrze ubrany, lekki, zwinny. Umie tańczyć”. – Dlaczego Motyl? – spytała. Wzruszył ramionami. – Kiedyś, jeszcze w podstawówce, mama na zabawę przebrała mnie za motyla. Miałem piękne skrzydła z tiulu, wyszywane cekinami. Mama uszyła. A czemu ty nie nosisz sukienki? – spytał nagle. – Te spodnie i byle jaki podkoszulek… Dziewczyny tak ładnie wyglądają w sukienkach – uśmiechnął się, pokazując białe zęby. Miał wydatne, duże wargi i odruchowo poczuła, że mu ich zazdrości. „Pięknie wyglądałyby z jasną szminką”, pomyślała z poczuciem niedorzeczności. – Ubieram się w szmateksie. Podkoszulki i spodnie są tam najtańsze – wyjaśniła rzeczowo. – Dobrze by ci było w zielonej sukience, takiej jak koszulka, na cienkich ramiączkach, z jedwabiu albo z lnu. Ale jedwab lepiej układa się do ciała. Kawa? Coca-cola? Piwo? Pokręciła głową. – Ono tego nie lubi. Może być ciastko i sok. – Ono… Ono to… – Tak. – Podobno z nim rozmawiasz – przechylił się i szepnął tonem osoby wtajemniczonej. – Nie ma w tym nic dziwnego – nastroszyła się, a on szybko przytaknął: – Nie, no skądże. Zgodził się z nią zbyt łatwo; czuła, że jest w tym coś dziwnego. Rozmawiając, cały czas bawił się serwetką, zwijając ją w wąziutki rulonik, to znowu rozwijając. „Ma piękne ręce, jak kobieta. I jakie zadbane paznokcie… Chyba wciąż je czyści i piłuje. Błyszczą jak polakierowane”, pomyślała. – To nie ty mnie wtedy uderzyłeś – stwierdziła nagle. Zaczerwienił się i przechylił ku niej konspiracyjnie, mówiąc ściszonym głosem: – Słuchaj, chciałbym, żebyś wiedziała… Żaden z nas nigdy nie zgwałcił dziewczyny. Jeździły z nami dobrowolnie. Dobrowolnie wsiadały do mojego renault i… sama wiesz. Ty też wsiadłaś dobrowolnie. Do głowy by nam nie wpadło, że ty… że to twój pierwszy raz. Nie mówmy o tym, kto cię uderzył, nie ma znaczenia, który z nas. Wiem, to była nie ta jazda. Ale ty byłaś tak ubrana… To było mylące. – Jak byłam ubrana? – spytała z nagłym poczuciem winy. – Fantastycznie wyglądałaś. Jak Britney Spears – zaśmiał się znowu, tym razem z aprobatą. – Britney jest dziewicą. Piszą o tym w gazetach – odparła sztywno. – Ale nie pisali tam nic o twojej cnocie – śmiał się głośno z własnego żartu. – Dziewczyny chyba wiedzą, po co i jak się ubierają? To musi być przyjemne, prawda? Wciąganie pończoch, zapinanie obcisłej jedwabnej sukienki… Malowanie ust i rzęs… – Nigdy tak o tym nie myślałam – powiedziała niepewnie. – Dziewczyny ubierają się chyba po to, żeby inni im zazdrościli. Ale wciąganie rajstop nie jest przyjemne. Jeśli są z mocnej lycry, to nawet nie wiesz, ile trzeba się namordować. Tak łatwo zahaczyć paznokciem i zrobić dziurę, a jak kosztują ze trzy dychy, no to wiesz… – Dobre rajstopy kosztują sto pięćdziesiąt albo więcej – oznajmił. „O czym my rozmawiamy, u licha? Skąd on wie, ile kosztują dobre rajstopy?”, pomyślała gniewnie. – Przecież ty masz sklep z komputerami, nie z rajstopami – powiedziała z cienką nutką agresji. – Wezmę cię na obiad, chcesz? Pewnie w tym stanie powinnaś dużo jeść? – zmienił nagle temat. – Powinnam. I jestem głodna – przyznała. Ciastko ją tylko zamuliło, a sok pobudził apetyt. Różnicę między swoim a tym miastem dostrzegła natychmiast w restauracji. W jej mieście były tylko bary z piwem, z golonką, sztuką mięsa i śledziami w śmietanie, budki z hot dogami i pizzeria. Pizzerie były pewnie wszędzie. Ta restauracja wyglądała trochę jak te, które widywała w telewizji lub w kinie. Szkło, lśniący metal, powiewne zasłony w oknach, gruba, puszysta wykładzina na podłodze, błyszczące białe obrusy. – Krewna, panie Andrzejku? – spytała z sympatią kelnerka. – Narzeczona – odparł z oficjalną, nienaturalną powagą. Dziewczyna trochę się zdziwiła, ale na jej twarzy rozlał się rutynowy uśmiech. Spisała zamówienie i odeszła, a Ewa poczuła gwałtowny skurcz w żołądku. „Jakbym się czegoś wystraszyła”, pomyślała. – Nie rób sobie takich żartów – powiedziała. – Słuchaj, ja wiem, że to jest moje dziecko – oznajmił ściszonym głosem. – Ale ja jeszcze nie wiem. Ono nie dało mi znaku – stwierdziła nieufnie. – Wystarczy, że ja wiem. I ożenię się z tobą. Ono będzie miało ojca. Wszystko będzie tak, jak powinno być – szepnął. Jadła w milczeniu, bez apetytu, choć jedzenie pachniało zachęcająco i było ładnie podane na wąskim, prostokątnym półmisku z granatowej porcelany. „Ono, obudź się. Obudź się i powiedz coś. Daj znak. Zrobię tak, jak zechcesz, ale to wszystko idzie za łatwo”, myślała, dziobiąc widelcem w talerzu. Starała się na niego nie patrzyć, ale i tak wciąż widziała te szeroko otwarte niebieskie oczy z bardzo długimi rzęsami („Jakie ciemne, jak wytuszowane lub po hennie”, pomyślała). Ono nadal spało albo słuchało uważnie ich rozmowy. Było spokojne i nieruchome. – Muszę zobaczyć trzeciego z was – oznajmiła z powagą. – Oczywiście, to jasne. Artura złapiesz w Warszawie, akurat ma sesję, więc nie będzie problemu. A potem tu wrócisz. – Najpierw wrócę do domu – powiedziała sztywno. – Nie ma sprawy. Dam ci tysiąc, żebyś się swobodnie poruszała. Kupię ci bilet pierwszej klasy, nie chcę, żebyś wsiadała do byle przedziału. Pociągi nie są teraz bezpieczne – mówił z wyraźnym ożywieniem. – Dobra – przytaknęła. „Nigdy nie jechałam pierwszą klasą. I nigdy nie byłam w Warszawie”, pomyślała. „I oddam mamie cały ten tysiąc. Ależ ona by się ucieszyła, gdyby słyszała naszą rozmowę! Dlaczego ja się nie cieszę?” – Pójdziemy teraz do mnie do domu, przedstawię cię matce – stwierdził energicznie Andrzej. – Już jej o tobie mówiłem. – Dlaczego? – spytała nieufnie. „Powinien udawać, że mnie nie ma”, pomyślała. – Musiałem ją przecież przygotować, nie? – odparł pytaniem na pytanie i dodał nagląco: – Ewa, zrozum… Będzie ci ze mną dobrze. Niczego ci nie zabraknie. Wyniesiemy się z tego zadupia i wynajmiemy mieszkanie w Warszawie czy w Poznaniu, albo w innym mieście, tam gdzie zechcesz. Otworzę drugi salon komputerowy. A może salon z wytworną damską odzieżą, co? Taki naprawdę elegancki, z najpiękniejszymi ciuchami, z ekskluzywną bielizną… Zawsze marzyłem, żeby mieć taki sklep, ale przecież nie tu, no bo kto by to kupował… Uregulował rachunek, zostawiając hojny napiwek uśmiechniętej kelnerce. Znowu ruszyli przez to niewielkie, ale ruchliwe miasto i już po paru minutach dotarli na spokojną ulicę, zabudowaną małymi, nowymi domkami. W niczym nie przypominały szarego pudła, w jakim Ewa mieszkała z rodzicami. – To tam – powiedział Andrzej, wskazując na jeden z domów z czerwonym dachem. – Bardzo ładny. „Ma taras i ogródek – zapatrzyła się w ten dom i nagle zaczęła niecierpliwie poganiać Ono. „Obudź się i zrób coś… Daj znak. Moglibyśmy tu zamieszkać. Siedziałabym na tym tarasie na leżaku i piła kawę, a ty byś się bawiło w ogródku. No, obudźże się – Ten dom byśmy sprzedali, mamie kupili garsonierę, a sami urządzilibyśmy się gdzieś na swoim. I nie tu, ale w większym mieście – mówił Andrzej szybko, coraz szybciej, odbierając jej natychmiast słoneczną wizję kawy na tarasie. – i posłuchaj… Mamie możesz wszystko powiedzieć. Niczego nie musisz udawać. – Co wszystko? – spytała zdziwiona. – o tym… o gwałcie. Jak to z nami było. Ono poruszyło się na moment i znowu znieruchomiało, a Ewa razem z nim. – Dlaczego? – spytała ponownie. – To w końcu moja matka. Powinna znać prawdę, nie? – uśmiechnął się niepewnie i znowu był w tym uśmiechu łudząco podobny do Brada Pitta. W jednym z okien poruszyła się biała firanka. – Ktoś na nas patrzy – powiedziała Ewa. – Mama – odparł Andrzej. – Mama zawsze wygląda zza firanki, gdy wracam do domu. Gdy nie wracam, też patrzy. Nie chciała wchodzić do tego domu i stawać przed jego matką. Ale czuła, że musi. Domofon przy furtce cicho zaterkotał i ruszyli ścieżką z różowej kostki. „Moja mama by taką chciała”, pomyślała, przypominając sobie, że do ich domu prowadzi szary kawałek wysłużonego betonu. Taras też wyłożono różową terakotą, a drzwi wejściowe były z jasnego drewna. – Mamo, to Ewa – oznajmił Andrzej pustemu, przestronnemu pokojowi, urządzonemu tak jak salony znanych ludzi w kolorowych magazynach: mało mebli, dużo przestrzeni. – Mamo… Mamo? To były drogie meble, nie musiała tego wiedzieć, wystarczyło im się przyjrzeć. „A łazienka i kuchnia pewnie całe w kafelkach”, pomyślała i zerknęła na wyfroterowane na błysk, drewniane schody, które kręcąc się spiralnie, wiodły na piętro. – Mamo – powiedział Andrzej do jasnej ściany, na której wisiał witrażowy krzyż w czerwono-pomarańczowym kolorze ze srebrnymi, cynowymi żyłkami. – Mamo, nie będzie procesu ani policji, ani oskarżenia o gwałt, mówiłem ci już, że nie będzie. Po prostu się ożenię. – Słuchaj, ja… – zaczęła szeptem Ewa, ale on położył palec na ustach, więc odruchowo zamilkła. Ściana z krzyżem też milczała. – Mamo… – zawołał jeszcze raz Andrzej już z mniejszą energią i niepewnie. W pokoju zapadła cisza. „O takiej ciszy mówi się, że jest kamienna. Taka cisza jest zimna jak lód”, pomyślała Ewa. Nagle usłyszała za plecami czyjś drżący, melodyjny i cichy głos. – Czy naprawdę nie mogłaś tego usunąć? Aż podskoczyła, gdyż głosu nie poprzedziły odgłosy kroków, żaden szmer. „Nie chciałabym z nią mieszkać. Miałabym uczucie, że jest wszędzie i wszystko słyszy, że bezszelestnie pojawia się w każdym dowolnym miejscu”. Odwróciła się powoli i z namysłem, chcąc odwlec chwilę odpowiedzi. Ale już mówił Andrzej: – Mamo, przecież ty jesteś przeciw aborcji. Założyłaś ten komitet i w ogóle… – Tu chodzi o ciebie – powiedziała kobieta. Była zaprzeczeniem Teresy. Drobna, szczupła, o wielkich oczach i wypukłych wargach („on ma je po niej”). „Żurnalowa”, powiedziałaby babcia Maria. Ewa jeszcze nigdy nie widziała kobiety ubranej w tak elegancką domową suknię. – Mogłam usunąć. Rozmyśliłam się – odparła po chwili. – I szantażujesz mojego syna – oznajmiła kobieta tym samym łagodnym głosem, choć słowa zabrzmiały brutalnie. – Kiedy ja… – zaczęła Ewa, lecz Andrzej już mówił, pospiesznie, wpadając jej w słowo: – Oczywiście, że musimy uniknąć rozgłosu, bo to by mi zaszkodziło, przecież wiesz. Ale to ja jestem winien. Byli świadkowie. Wszędzie bym przegrał, w każdym sądzie, może nawet by mnie skazali. Gdy się ożenię, nikt nie pomyśli o gwałcie, tylko o… o wpadce. Każdemu się zdarza. Weźmiemy cichy ślub i szybko wyjedziemy, żeby nie gadali. Gdybyśmy chcieli ustalać ojcostwo, jak proponowałaś, no to sama wiesz… Całe miasto będzie mówić tylko o tym. – Chcę z nią porozmawiać – oznajmiła kobieta tym samym łagodnym głosem. „Nie”, zamierzała powiedzieć Ewa, lecz Andrzej znowu odpowiedział za nią: – Nie. Ona nie chce. Nie powinnaś jej denerwować, bo jak się coś stanie… Ona jest w szóstym miesiącu. Kobieta nagle oparła się jedną ręką o ścianę, a drugą dotknęła gwałtownie długiej, cienkiej szyi: – Krople… – szepnęła. – Są w kuchni w kredensie albo w łazience w szafce. W tej na piętrze. Andrzej odwrócił się gwałtownie i wybiegł z salonu. Ewa podeszła do kobiety. – Proszę usiąść – powiedziała, nieporadnie podsuwając najbliższy fotel. Nogi fotela zgrzytnęły na jasnej, lśniącej posadzce. Wąska dłoń kobiety powędrowała na ramię Ewy i zacisnęła się. – Dam ci dwadzieścia tysięcy gotówką, od razu. Albo będę posyłać co miesiąc po tysiąc, to ci wystarczy. Ludzie muszą dziś żyć za mniejsze pieniądze. Zrobimy umowę u notariusza, jeśli mi nie wierzysz. Ale go zostaw. „Dwadzieścia tysięcy… Jezu… Albo po tysiąc… Tylko jak długo? Może do końca życia?”, myśli gorączkowo Ewa. – Zastanowię się – szepnęła. Po twarzy kobiety przemknął ledwie widoczny uśmiech. – Wiedziałam – powiedziała cicho. „Ono, ty głupi, leniwy śpiochu… Zawsze śpisz, gdy jesteś potrzebne, a budzisz się, gdy podają najgorsze wiadomości w radiu, w telewizji, gadają o nich w autobusie, na ulicy i słuchasz ich tak uważnie, jakby dawały prawdziwy obraz świata. Obudź się, do cholery i powiedz, co mam robić. Dają nam forsę. Dużo forsy… Ono! Czego ty ode mnie chcesz, wciąż tego nie wiem!” – Są krople – powiedział Andrzej, wpadając do pokoju. Kobieta wzięła je z rąk syna, dotykając jego włosów z wyraźną czułością. – Załatwicie to według własnego uznania – powiedziała, patrząc wymownie na Ewę błękitnymi oczami. – Tak, załatwimy. Ale ja jeszcze nic nie wiem. A teraz muszę iść. Na dworzec – odparła Ewa. Nie wiedziała, czemu, ale nagle odczuła nieodparte pragnienie natychmiastowego opuszczenia tego eleganckiego domu. – Ostatni pociąg do Warszawy już odszedł. Musisz zostać do jutra. Przenocujesz tutaj. Mamy gościnny pokój – powiedział Andrzej. – Do Warszawy? – zaciekawiła się kobieta, pijąc krople tak, jakby to było wyrafinowane w smaku wino. – Masz tam rodzinę? – Ma rodzinę. I koleżanki – pośpieszył z odpowiedzią Andrzej, zanim Ewa zdążyła cokolwiek wyjaśnić. Brała udział w jakiejś grze, w dodatku z dwojgiem partnerów i nie wiedziała, co to za gra i o co. Mogła się tylko domyślać. Ale jej domysły nigdy nie szły dalej niż do scen i sytuacji znanych z seriali telewizyjnych i filmów, a zatem mało mających wspólnego z prawdziwym życiem. A jednak siedziała na tym ładnym tarasie, w trzcinowym fotelu i piła kawę. Matka Andrzeja siedziała obok. Piły z malutkich porcelanowych filiżanek i Ewa, przyzwyczajona do tanich fajansowych kubków, niezgrabnie trzymała swoją za niemal przejrzyste, cienkie uszko. Gdy wyjęła palcami kostkę cukru z porcelanowej cukiernicy i wrzuciła do filiżanki, kobieta uśmiechnęła się i od niechcenia wzięła do ręki wąskie srebrne szczypce. Bawiąc się nimi, przestawiała kostki z miejsca na miejsce. „Pieprzę cię”, pomyślała z furią Ewa i wzięła w dwa palce kolejną kostkę, choć jedna wystarczała. Kobieta leciutko zmarszczyła brwi, ale na twarzy miała wciąż ten sam łagodny uśmiech. Wieczorem oglądali telewizję, niewiele do siebie mówiąc. – Pewnie chcesz Big Brothera? – powiedziała kobieta i pstryknęła pilotem. Ewa wzruszyła ramionami. Big Brothera w ich domu oglądały matka i Złotko. Ewa bała się natarczywego, wszechobecnego śmiechu Manueli, zbyt poufałego uśmieszku Gulczasa, milkliwości Janusza, szelestu długich włosów Alicji, natarczywego szeptu Małgosi i zachłannego łykania przez nią papierosowego dymu. Dostawała klaustrofobicznego uczucia duszności, gdy któreś z nich wchodziło do pokoju Wielkiego Brata i podekscytowane, mówiło o innych za ich plecami, ale przed wielomilionową widownią. Nie rozumiała emocji matki i Złotka, gdy dochodziło do ringu i wykluczania kolejnych ofiar. „Ciekawa jestem, co by było, gdyby to nasz dom był otoczony kamerami? Kogo z nas ludzie by najpierw wykluczyli? Boję się, że tatę. Tak, na pewno tatę. A potem kogo?” …a teraz Gulczas znów powtarzał swoje lepkie dowcipy, Alicja z obsesyjną perfekcją czesała włosy, Małgosia zachłannie paliła papierosa, Wielki Brat wyciągał na spytki Janusza, Janusz robił pompki, Klaudiusz przyrządzał kolację, Manuela śmiała się tak, że trząsł się telewizor, a matka Andrzeja wpatrywała się w Ewę. – Masz maturę? – spytała nagle. – Nie – odparła Ewa z bezradnym poczuciem winy. – …no bo wiesz, ja nie mam nic przeciw Alicji, ale ona ciągle coś gra, rozumiesz – szeptała przenikliwie Małgosia do Janusza, wciągając dym aż do żołądka. – …ja tam nic nie wiem – oświadczył Janusz i spojrzał poprzez monitor prosto na Ewę. „Wszyscy nic nie wiemy i dlatego wszyscy lubią Janusza”, pomyślała Ewa. Kolacja była skromna, lecz pięknie podana. Zapłonęły świece, a pomiędzy półmiskami z serem i wędliną stały w wazoniku żółte kwiaty; każde z nich dostało kolorową serwetkę i sztućce. „Jak w serialu”, pomyślała Ewa. Jedli w milczeniu. Potem nadal milczeli. Po kolacji kobieta co chwilę znikała i pojawiała się tak samo bezszelestnie jak za pierwszym razem. Andrzej otwierał usta, jakby chciał coś powiedzieć i zaraz je zamykał, więc patrzyli oboje w telewizor, milczący i obcy. W pokoiku na górze, obok którego znajdowała się druga, pastelowa łazienka z kolorowymi ręcznikami, była już przygotowana pościel. Wychodząc po spiralnych schodach, Ewa nie dostrzegła nigdzie śladu kurzu, nawet na poręczy. „Ciekawe, kto tu sprząta i dlaczego ten porządek jest równie odpychający jak bałagan, który robi moja matka?”, zastanowiła się. Ta kobieta w eleganckiej sukni, poruszająca się tak cichutko i lekko, sprawiała wrażenie osoby, na której widok kurz i pył same odfruwają z mebli i podłóg, jakby wiedziały, że nie wolno im tu przebywać; pająki uciekają w panicznym strachu, rezygnując ze snucia pajęczyny w zasięgu jej wzroku, a tam, gdzie ona stąpnie wąską stopą w jasnym pantoflu, od razu znikają wszystkie plamy. A tymczasem mama miota się po domu, przesuwając bez sensu różne przedmioty z jednego kąta w drugi i powtarzając wciąż to samo pytanie, które w dodatku nie wymaga odpowiedzi: – Czy wy wiecie, do cholery, ile kosztuje utrzymanie porządku?! – Kto w ten sposób wyciska pastę do zębów i jej nie zakręca, czy wy wiecie, ile się w ten sposób marnuje? Mój ojciec, gdyby żył, już by wam pokazał! Gdybym ja tak zrobiła, ojciec zaraz spuściłby mi lanie! – wrzeszczy Teresa i przepycha pastę w stronę zakrętki, zaginając pusty koniec tubki. Na tubce widać ślady palców, dowodzące, że każdy wyciska ją jak chce, w dowolnym miejscu. – Wy nawet nie wiecie, ile kosztuje utrzymanie porządku! – woła znów Teresa i miota się po łazience. Jej uwaga skupia się na paście, więc już nie widzi własnych włosów, które zatkały sitko w wannie, kłaczków waty leżących po kątach i pajęczyn przyczepionych pod sufitem. Nie czuje charakterystycznego stęchłego zapachu zachodzącej pleśnią wilgotnej, brudnej bielizny i ścierek upchniętych w szafkach, za sedesem, a nawet pod wanną. Tak jak pasta skupia jej całą uwagę w łazience, tak w kuchni czynią to szklanki. To babcia Maria nauczyła ją, że nie wystarczy postawić umyte szklanki na suszarce, by same obciekły, trzeba je długo i starannie wycierać suchą ściereczką, tak aby zaczęły błyszczeć. Ewa i Złotko nie znoszą tego wycierania i stałego rytuału podnoszenia szklanek wysoko ku lampie, by sprawdzić, czy nie ma smug. A smugi są zawsze, muszą być, gdyż żadna ścierka nie jest dość czysta, a półki w kredensie, na które się je odstawia, pokrywa kurz i zastarzałe plamy, na co Teresa już nie zwraca uwagi. Tak jak nie zwraca uwagi na białe smugi z pasty na lustrze w łazience, w umywalce, a nawet na podłodze. Koncentruje się tylko na tubce. „Nigdy, nigdy nie nauczycie się porządnie wyciskać pasty”, powtarza i z uporem przepycha zawartość tubki ku zakrętce. Gdy już to zrobi – a robi to codziennie, czasem dwa razy na dzień, rano i wieczorem – ma poczucie satysfakcji, dobrze spełnionego obowiązku i z westchnieniem ulgi siada w dużym pokoju, aby włączyć telewizor. Ewa bierze prysznic w tej obcej, wykafelkowanej na biało łazience, za cieniutką zasłonką z jasnego, nieprzemakalnego materiału i z dziwną satysfakcją patrzy, jak na dnie lśniącej czystością wanny jej nogi odbijają brudny ślad. – Chciałabym go tu zostawić na zawsze, wiesz? – mówi do dziecka, ale brud szybko spływa ze strumieniem wody i znika. Ewa siada na tapczanie i nieruchomieje. Usiłuje wsłuchać się w mowę tego domu, ale on w ogóle nie mówi. „Ono, czy słyszysz coś? Cokolwiek? Ono…?” Ale Ono milczy. „Ten dom, podobnie jak ja, nasłuchuje, kiedy i gdzie pojawi się ta kobieta, a gdy się zjawia, dom milknie, wstrzymując oddech”. – Ciiiiiisza – szepcze Ewa. – Ten dom nie ma swojego głosu. Milczy i męczy się. Niedobre jest takie milczenie. Przydałaby się jakaś pszczoła. Zdziwiona, stwierdza, że brakuje jej Bacha, sączącego się gdzieś zza ściany, a nawet rozfalowanego głosu Presleya, który dobiegałby z dołu, z kuchni; wolałaby, żeby ten dom mówił choćby głosem telewizora, ale on w ogóle nie mówi, kryjąc swoje tajemnice. W nocy długo nie może zasnąć, a gdy już zapada w męczący rodzaj pół snu i pół jawy, wydaje się jej, że klamka cichutko się porusza, potem otwierają się drzwi, a kobieta wchodzi bezszelestnie i staje nad nią, wpatrując się w nią długo, z chorobliwym natężeniem. Wreszcie znika, a wtedy Ewa zasypia. Śni się jej donośny, nieokiełznany śmiech Manueli, który trzęsie jej łóżkiem, podłogą pokoju, potem całym domem. – Nie chcę… Nie chcę, żeby śniła mi się telewizja, wystarczy jej tyle, ile w dzień, to i tak za dużo – mówi Ewa i nie wie, czy powiedziała to we śnie, czy sama do siebie, gdyż właśnie się obudziła i słońce wpada do pokoju przez szyby tak czyste, że wydaje się, jakby okna nie miały szyb. „Żeby chociaż jedna plamka, jedna żywa plamka”, myśli, wychodząc z pokoju. Na schodach spotyka kobietę, która niesie koszulę, błękitne dżinsy i kolorowe bokserki. – Śniadanie na stole – mówi cicho. – Niosę mu ubranie, on co dzień musi mieć świeże, wyprane, wyprasowane. Jest alergikiem, ma uczulenie. A śniadanie jada w łóżku, zostało mu to z dziecinnych lat. Bardzo to lubi. „Tak, on ma uczulenie”, myśli Ewa. Choć śniadanie jest estetycznie podane – kolorowe kubki, talerzyki, miseczki na musli, mleko w dzbanku, gorące parówki pod błyszczącym przykryciem, soki, parująca kawa z ekspresu – Ewa czuje, że w ogóle nie jest głodna. Powoli, łyżka za łyżką, przełyka musli, zdziwiona jego smakiem (znała tylko płatki owsiane, rozgotowane przez matkę na papkę, a to musli jest z orzechami, miodem, z czekoladowymi kulkami i owocami). Obok nakryć na stole leży ozdobny album. „Fotografie”, myśli Ewa. „Chce, żebym je obejrzała”. Więc odkłada łyżkę, z hałasem odsuwa miseczkę i powoli przewraca kolejne strony ze zdjęciami. Tu jest ta kobieta, ale o wiele młodsza – i przytulona do niej mała dziewczynka w bluzce z koronkami. Trochę większa dziewczynka, w aksamitnych spodenkach i pelerynce, trzymana troskliwie za małą rączkę. Bal maskaradowy? Dziewczynka ma włosy w lokach, jest przebrana za motyla, na plecach powiewają jej wspaniałe, tiulowe skrzydła, wyszywane cekinami i rozpięte na lekkim stelażu. – Motyl? – przypomina sobie Ewa. – Tak, motyl – słyszy za sobą łagodny głos i aż podskakuje z wrażenia. Nie słyszała kroków ani otwierania drzwi, szeptała tak cicho, że mogło usłyszeć tylko Ono. Ale ta kobieta usłyszała. „Czy ona przypadkiem nie słyszy też, jak Ono we mnie się porusza? Nie chcę, ona nie ma prawa”, myśli gniewnie Ewa. Już właściwie wszystko wie, mimo to pyta: – Nie ma tu zdjęcia jego ojca. Chciałabym zobaczyć, czy są podobni. Kobieta chwilę milczy, a potem mówi: – Odszedł. Odszedł dawno temu. Porzucił syna. Stracił do niego prawo. Usunęliśmy jego fotografie. Nie, Andrzej nie jest do niego podobny. Jest moim synem. Tylko moim. Wychodząc na ulicę, Ewa przystaje na chwilę i oddycha głęboko, ale w wypielęgnowanym ogródku już rozkwitły kwiaty i wokół roznosi się ich natrętny, mocny zapach. „Trujące”, myśli z niepokojem. Na szczęście podjeżdża Andrzej i Ewa z ulgą wdycha zwyczajny smród spalin. Jednak gdy jej wzrok pada na zielone renault, odruchowo cofa się i niemal wpada na równiutki, zbudowany z kamienia i drewna płot. Ono wykonuje salto w jej brzuchu i Ewa na moment traci oddech. – No, wsiadaj – mówi Andrzej, patrząc na nią zdziwiony. – Nie – odpowiada w pierwszej chwili, ale zaraz opanowuje się i siada na przednim siedzeniu. „Tu mnie nie było, byłam tam, z tyłu”, myśli. „I to auto pachnie teraz całkiem inaczej, inaczej, inaczej”, powtarza sobie, usiłując stłumić lęk. „Nie ma wyziewów alkoholu, smrodu papierosów, zapachu mojego strachu i mojej kretyńskiej nadziei. To jest inne auto, więc uspokój się, idiotko”. Biała firanka znowu się porusza, ale auto odjeżdża, zanim Ewa może się upewnić, czy to wiatr, czy ręka tamtej kobiety. – To tylko kawałek, trzy kilometry – mówi Andrzej i patrząc na drogę, mówi cicho: – Proszę cię, nie zostawiaj mnie. Wróć. Będzie nam razem dobrze, zobaczysz. – To nie ja. To Ono. Ono zdecyduje – odpowiada Ewa niepewnie. Ono wyspało się, najadło, zdążyło ponownie zrobić salto aż śniadanie podeszło Ewie do gardła i nasłuchuje teraz uważnie ich rozmowy. Ma zaciśnięte dłonie, zmarszczone brwi, nie kopie, ale wciąż słucha. „Ono już wie”, myśli Ewa. „Ono wie, że to nie on”. – Wyjedziemy stąd. Sama wybierzesz miasto. Mam pieniądze, więc obojętne, gdzie pojedziemy, wszędzie damy sobie radę – powtarza natarczywie Andrzej. Ewa milczy. – Słyszałaś o Arkadiusie? – pyta on nagle, a ona ze zdziwieniem kręci głową. – No wiesz, tyle o nim piszą w gazetach… Też jest z małego miasta, a teraz mieszka w Londynie. Jest sławnym projektantem mody. Widzisz, gdy się czegoś bardzo chce… Ale najpierw trzeba się wyrwać. Ja mam dopiero dwadzieścia pięć lat, przede mną całe życie, tylko muszę… No, muszę… wiesz… – Wiem – stwierdza Ewa z powagą. Pociąg słychać już z oddali, niepotrzebny jest ten warczący głos z megafonu, nie wiadomo, męski, czy damski. Wagony są szare od kurzu, a szyby brudne. – Nie tu, tylko tam. Pierwsza klasa to te czerwone przedziały – mówi Andrzej. Stoi na peronie i patrzy za nią. Jest coraz mniejszy i coraz bardziej bezradny. Ono, niedobry jest brak miłości i niedobry jej nadmiar. Ponieważ jeszcze nie wiem, czy cię kocham, to wciąż mam szansę nauczyć się, jak to zrobić, żeby tego uczucia było w sam raz. Aby go było tylko tyle, żebyś czuło się wolne i aż tyle, żebyś chciało być ze mną. Tylko tyle, żebyśmy oboje wiedzieli, że poza nami jest jeszcze mnóstwo innych rzeczy godnych uwagi i aż tyle, żebyśmy pojęli, że te inne rzeczy będą piękniejsze, gdy będziemy je razem poznawać. I żebyśmy się zawsze nawzajem słyszeli i mówili do siebie, patrząc sobie w oczy, a wchodząc do domu, żebyśmy głośno tupali, wtedy nasze nogi będą sobie mówić: „Tak, to ja, oto jestem”. |
||
|