"Ono" - читать интересную книгу автора (Terakowska Dorota)Maj. Kasztany– Ach, to pan – powiedział naczelnik na widok Jana i postukał długopisem w biurko. – Żona mówiła mi, że podobno wylosowano pana w audiotele i nie wiedział pan, kto napisał Jan patrzy na naczelnika w schludnym, ciemnym garniturze, z lśniącymi smugami od prasowania, na jego srebrzysty długopis, na precyzyjny porządek na jego biurku i mówi: – Tak, tak… To możliwe. Naczelnik lekko czerwienieje i stwierdza gniewnie: – No, ale przegrać taki samochód, to chyba niemożliwe! Jan zastanawia się chwilę i odpowiada: – Niemożliwe, ma pan rację. Naczelnik znowu stuka długopisem o biurko i mówi: – Ja wiem, połączenie telefoniczne panu siadło. Te nasze telefony… Niech pan się trzyma. Jan zamyśla się i odpowiada po chwili: – Trzymam się. – Bo widzi pan, jak się czegoś nie ma, to się nie ma, ale jak się mogło to mieć i się nie ma, to zawsze jest gorzej – mówi naczelnik i dodaje: – Aha, w tym roku komputeryzacji jeszcze nie będzie. Samorząd jest wciąż za biedny. Niby to lepiej, bo nikogo nie muszę zwalniać, ale jak my będziemy wyglądać w oczach Europy i świata? My i nasze miasto…? Aha, na kogo będzie pan głosował? Przecież we wrześniu wybory… – Nie wiem – mówi Jan. – Nie wie pan? Jak to pan nie wie? Nie wie pan, kto napisał Jan kiwa głową i idzie do swojego biurka w głębi sali. Kiedyś była to sala widowiskowa domu kultury. Ale domy kultury stały się zbędne, nie ma na nie pieniędzy, w każdym razie nie w takim mieście jak to. Jan wyjmuje pieczątki i układa papiery, listy i przesyłki w kolejności, w jakiej należy przybijać na nich pieczęcie. – Bach! – rozlega się tępe, głuche uderzenie, a Jan zastanawia się, dlaczego ci, co naśladują ten dźwięk, używają miana jego ulubionego kompozytora. – Bach! – pieczątka uderza po przesyłkach, tym samym niemelodyjnym i niemiłym bębnieniem. – Bach! – odpowiada biurko, a Jan nagle zastyga: „Coś się stanie… Już coś się stało. Coś się stało z Ewą”. – Idziesz sobie – mówi matka, patrząc, jak Ewa pakuje plecak. – Wiesz, że nie możesz wracać bez niego? Dziecko musi mieć ojca, a w najgorszym razie alimenty. – Idę, ale to nie tak. To inaczej – odpowiada Ewa. „Jaki ten plecak mały, jak niewiele w nim rzeczy, jak niewiele mam. Kilka par majtek i rajstop. Biustonosz na zmianę, sweter, spódniczka, druga para spodni… Śmieszne. Za to po raz pierwszy w życiu mam coś naprawdę swojego, coś, co jest cenne, czego nie można kupić za żadną kasę. Mam to, choć wciąż nie wiem, czy dobrze zrobiłam i czy tego chcę”. – Takie młode matki jak ty są strasznie głupie – obwieszcza Teresa, patrząc ponuro na córkę. – Nic nie wiedzą o dziecku i bardzo szybko myślą tylko o tym, żeby podrzucić je matce albo teściowej, potem płynie czas, dziecku wyrzyna się pierwszy ząb, a one go nie widzą. Dziecko wypowiada pierwsze słowo, a one go nie słyszą. Dziecko po raz pierwszy siada, one o tym nie wiedzą. A potem, gdy stawia pierwsze kroki, mówi „mamo”, „tato”, śmieje się, one dziwią się, jak ten czas szybko zleciał i szukają zmarszczek na swojej twarzy. Pewnego dnia odkrywają, że to wszystko im uciekło, że nie wiedzą, jak to się stało, że z niemowlęcia wyrósł ktoś, kto chodzi, mówi, myśli i nagle uświadamiają sobie, że to już nie wróci, że coś straciły i już tego nigdy nie odzyskają… Ewa patrzy uważnie na matkę. Po raz pierwszy od bardzo dawna Elvis Presley nie akompaniuje ich rozmowie, nie zagłusza jej, a matka mówi bardziej do siebie niż do niej. Matka odkrywa coś, o czym sama nie wiedziała. „Ono, ty uczysz czegoś moją mamę, a więc ktoś tak mały jak ty może uczyć innych. Dorośli myślą, że wszystko wiedzą lepiej, a często okazuje się, że to nieprawda”, myśli Ewa i głośno mówi: – Dlatego urodziłaś Złotko, choć ja już miałam sporo lat, prawda? – Co? – pyta Teresa i patrzy zdziwiona. Potem wzdryga się, przez jej ciało przechodzi dreszcz tak widoczny, że Ewa pyta: – Zimno ci? Zadrżałaś. – Śmierć koło mnie przeszła – uśmiecha się blado Teresa i myśli: „Panie Boże, przebacz”. Złotko: babcia kapeluszowa, matka Jana, choć jeszcze nie przekroczyła sześćdziesięciu pięciu lat, po śmierci męża zaczęła starzeć się tak szybko, że dostrzegli to sąsiedzi. „Mamusia znowu zostawiła odkręcony gaz i wyszła, na szczęście ludzie poczuli”, raportowała sąsiadka, telefonując do Teresy. „Wzywaliśmy straż pożarną, bo mamusia spała, a tam na piecu garnek się palił i dymu było tyle, że zaczadziłaby się, biedna kobieta, ale sąsiad zaalarmował”, donosiła inna. „Pana matka nie umiała trafić z kościoła do domu. Odprowadziłem biedaczkę…”, donosił telefonicznie dawny znajomy rodziców Jana. „Coś musicie zrobić z panią doktorową, bo kobieta mądra i w ogóle, ale stanowi zagrożenie dla całej kamienicy”, informował usłużnie inny sąsiad, gdy przyszli odwiedzić babcię Irenę. Teresa widziała popłoch w oczach Jana, gdy dochodziły do nich kolejne wieści, ale choć nic już nie miała przeciw babci Irenie, obojętnie przyjmowała zaniepokojenie sąsiadów. Wciąż tkwiły w niej słowa jej matki: „Ona nami gardzi. Ona się wywyższa. Też mi jaśnie pani, z nosem zadartym do góry, a niby w czym ona od nas lepsza? Gdybyś miała z nią mieszkać, to weszłaby ci na głowę i słowa byś nie mogła powiedzieć we własnym domu”. Teresa miała świadomość, że jej matka jak zwykle widzi niebezpieczeństwo nie tam, gdzie ono jest naprawdę. Teściowa nie tyle jej nie lubiła, ile patrzyła na nią tak uważnie, jakby chciała przeniknąć na wylot, a co gorsze, Teresa czuła, że jej się to udało. „Ona wie”, myślała, zanim jeszcze zdarzył się wypadek z ręką Jana. Niechęć Teresy do teściowej rosła więc z upływem czasu. „Ona wie”, powtarzała sobie, choć nie określała nigdy tego, co teściowa wie. Teresę już dawno niepokoiła myśl, że będą zmuszeni wziąć teściową pod opiekę, a zatem zabrać pod swój dach z tego dużego, opustoszałego mieszkania w starej kamienicy przy rynku, zwłaszcza że chciała je odzyskać dawna właścicielka. A potem przyszedł wylew, z którego matka Jana wprawdzie wyszła dość szybko, ale już nie ta sama. Już wtedy wymagała opieki. „Nie zniosę jej obecności w naszym domu”, myślała wówczas Teresa, wyobrażając sobie uważne spojrzenie teściowej, które będzie ją prześladować dniem i nocą. „Wciąż będę się czuła winna, choć nie zrobiłam nic złego”, powtarzała w myślach, zastanawiając się nad uniknięciem lub odwleczeniem tego nieuchronnego momentu. „Jan nic mi nie powie, tylko będzie czekał. A pewnego dnia nie wytrzymam tego oczekiwania i będę musiała mu powiedzieć: «tak, bierzemy ją do nas…»„ Sama nie wiedziała, kiedy i jak wpadło jej do głowy rozwiązanie. Jan jeszcze wówczas sypiał razem z nią, w ich małżeńskiej sypialni, choć oba łóżka już były oddzielone; każde stało pod inną ścianą, zamiast koło siebie, co Teresa tłumaczyła prosto i przekonująco: w pokoju było teraz więcej miejsca. Tamtej nocy, tuż po zgaszeniu światła, Teresa niemal z nieśmiałością (czego nie rozumiała) weszła do łóżka męża zamiast do swojego i objęła go pełnym, pulchnym ramieniem. – …kiedyś było nam razem dobrze, prawda? – szepnęła. Jan znieruchomiał. Objął ją, mimo że prawie zapomniał, jak to się robi – i zapomniał dotyku jej ciała. Potem się zdziwił, jak bardzo jest miękkie (kiedyś było smukłe, twarde, elastyczne) i jak strasznie jest go dużo (niegdyś Teresa była szczupła i wiotka). „Teraz jest kobietą rubensowską”, pomyślał odruchowo i uprzytomnił sobie, że zawsze uwielbiał gotyckie postaci kobiece, kruche i smukłe, lubił też dziwne dziewczyny Mondriana przypominające wykrzykniki. Nie znosił tłustych, różowych i dojrzałych kobiet Rubensa. W pierwszym odruchu miał ochotę wstać i uciec. Został jednak. Teresa obejmowała go i tuliła i miał uczucie, że tonie, „Duszę się”, pomyślał z lękiem, ale dobrowolnie w niej zatonął, myśląc cały czas o wiotkiej Teresie sprzed lat i o tym, jak długo nie dotykał kobiecego ciała. „Nawet gdy go za dużo, jest piękne i gładkie jak muzyka Saint-Saënsa”, myślał, ostrożnie badając dotykiem, do jakiego stopnia Teresa się zmieniła. Matka nadal zapominała zamknąć gaz, dwa razy zalała sąsiadów z dołu i raz wyszła z mieszkania bez klucza, zatrzaskując drzwi. Otwierali je z pomocą ślusarza, w asyście ciekawskich sąsiadów. A potem Teresa oznajmiła: – Jestem w ciąży. Będziemy mieli drugie dziecko. To zdanie najpierw go olśniło. Nie spodziewał się już niczego od życia, a tymczasem życie dawało mu coś tak cudownego jak drugie dziecko. Kolejne zdanie Teresy spowodowało jednak, że poczuł się nagi i bezbronny, jakby pozostawiony z dala od domu, gdzieś na mrozie, mimo że była właśnie pełnia lata: – Teraz musimy wspólnie zdecydować, czy weźmiemy do siebie twoją matkę, czy pozwolimy sobie na dwoje dzieci. Chyba rozumiesz, że jedno wyklucza drugie? Zamilkł, patrząc na nią w rozpaczy. Niewątpliwie miała rację. Matki trzeba wciąż pilnować, może przecież wywołać pożar lub spowodować inne nieszczęście, a jeśli będzie tu malutkie, bezbronne niemowlę… – …to chyba oczywiste – ciągnęła Teresa. – Wyskrobiemy dziecko, bo w końcu jedno już mamy, całkiem duże, a przecież nie oddamy twojej matki do jakiegoś zakładu! I tak urodziła się Złotko. Matka znalazła się w zakładzie kilka lat później. Jan już wiedział, że Złotko była ceną określonej transakcji. To Jan, gdy była malutka, mówił do niej „Złotko” i niespostrzeżenie wszyscy przestali nazywać ją Marysią (po babci Marii), a nazywali Złotko. I tak pozostało, choć stopniowo i nieubłaganie zniknęła z nazwy czułość, zawarta w jej pierwotnym sensie. – Zamknij się, Złotko! – krzyczała co chwilę Teresa, gdyż tę drugą córkę musiała wychowywać sama, bez pomocy matki i uczyła się teraz, jak to jest, gdy niemowlę krzyczy po nocach, a człowiek chce spać. Zwłaszcza że Złotko przez siedem pierwszych miesięcy cierpiała na kolkę i płakała prawie co noc, a także często w ciągu dnia. Gdy Jan i Ewa wychodzili z domu – on do pracy, ona do szkoły – Teresa niekiedy zamykała się w swoim pokoju, byle nie słyszeć wrzasku dziecka. – …i co? – pyta teraz Ewa z tajonym gniewem. – Więc gdy Złotko przyszła na świat, to nie uroniłaś ani jednej minuty jej życia? Teresa odwraca się plecami do córki i przekłada coś na stole. – Mamo! – woła Ewa. – Odpowiedz! Milczenie przedłuża się, narasta, olbrzymieje i Ewa nie wątpi, że zaraz przerwie je coś niedobrego. – Mam tylko was – mówi wreszcie Teresa łamiącym się głosem, wypełnionym łzami, odwraca się i szybko wychodzi. Mam tylko was: …mieliście być inni, lepsi, piękniejsi, ja sama miałam być lepsza i lepiej żyć. W innym domu, z inną rodziną, a może nawet w innym świecie. Miałam tak wyglądać jak kobiety w kolorowych magazynach. Mój dom miał być taki jak ich domy, efektowny, bogaty, pełen dywanów, mebli i obrazów w złoconych ramach. Miałam podróżować dookoła świata, od jednego wielkiego miasta do drugiego. Mój mąż miał stać we fraku na estradzie i kłaniać się w rytm oklasków, a potem mówić: „Wszystko, całą karierę zawdzięczam mojej żonie… Oto ona!” Presley tak mówił o swojej Priscilli i śpiewał dla niej Ewa stoi nieruchomo, patrząc na swój spakowany plecak i myśli: „Ono… Gdzieś w przyrodzie są samice, które pożerają samca po stosunku, uczyłam się o tym na biologii, ale byłam marną uczennicą, więc nie wiem, jak te stworzenia się nazywały, a zresztą to nie ma znaczenia. Są też w przyrodzie czułe matki pożerające własne dzieci. Robią to z miłości, bo obawiają się, że te dzieci są zbyt słabe do życia. A wśród ludzi są samice, które pożerają same siebie, bo nie mogą dać sobie ze sobą rady. Moja mama jest tymi wszystkimi samicami równocześnie i nie chcę, nie mogę być kiedyś taka jak ona. Ono, ratuj mnie, tylko ty możesz sprawić, że będę inna, musisz być tylko mocniejsze i mądrzejsze niż ja. Ono… Obiecuję ci w zamian, że nie będę cię mieć, ale będę z tobą, a to są dwie różne rzeczy. Nie wiem, jak to ma wyglądać w normalnym, codziennym życiu, ale wiem, jak wyglądać nie powinno, więc może się tego nauczę…” Ewa bierze plecak, zarzuca go na ramię i schodzi na dół. W kuchni ryczy Presley. Matka, stojąc plecami do drzwi, porusza się do taktu, kołysząc szerokimi biodrami. – Wyruszam – mówi Ewa. – Rób zawsze tak, jak podpowiada ci serce – szepcze nagle Teresa, ale głos jej się łamie, a Presley go zagłusza, więc córka tego nie słyszy. Wyciąga tylko rękę i głaszcze plecy matki, myśląc o tym, że biustonosz wpija się jej w tłuste ciało, żłobiąc głębokie fałdy i że wygląda to paskudnie, zwłaszcza gdy nosi się obcisłe sweterki. „Jeśli kiedyś będę mieć pieniądze, kupię jej ładny, luźny sweter. Niebieski”, myśli Ewa i mówi głośno: – Wrócę. Nie wiem kiedy, ale wrócę. Nie wyrzucaj mnie, gdy wrócę sama. „Nigdy nie opuściłam tego obrzydliwego miasta, choć zawsze chciałam to zrobić. Nie wyszłam za mąż za tego, kogo kochałam i nawet nie wiem, czy w ogóle ktoś taki był. Nie wiem, kiedy moje córki postawiły pierwsze kroki i jakie wypowiedziały pierwsze słowo. Nigdy nie wygrałam w totka i na pewno nie wygram. Już zawsze każdy mój dzień będzie taki sam jak ten, co minął wczoraj, a przecież mam dopiero czterdzieści… nie, czterdzieści jeden lat. Gdyby ktoś mnie objął i powiedział: «ale ja cię kocham». Gdyby…”, myśli Teresa, a potem patrzy przez łzy na Ewę i wybucha: – Chyba nie wyjdziesz w takim stroju! Za oknami rozkwita maj i trwa jeden z tych gorących, niemal letnich dni. Ewa ma na sobie minispódniczkę i krótki, opięty podkoszulek. Zaokrąglony brzuch ledwie mieści się w spódnicy, a pomiędzy paskiem i dołem podkoszulka widać kawałek jasnej, napiętej skóry. – W jakim stroju? – pyta. – Do cholery, włóż coś na TO, jakiś trencz albo luźny sweter, przecież każdy zobaczy, że jesteś w ciąży! – A nie jestem? – mówi Ewa, przechodząc do holu i drzwi wyjściowych. Teresa chowa się za firanką („Trzeba by ją uprać, już wiosna, kurz włazi mi do nosa”, myśli mimochodem) i patrzy za córką. Po drodze Ewa wymija listonosza i Teresa nerwowo odchyla firankę. Ale listonosz idzie dalej, nie zatrzymując się koło ich domu. „I znowu nic nie przyszło z «Milionerów». Jak oni tak mogą”, myśli z goryczą i powraca wzrokiem do córki. Zamiast iść chodnikiem, Ewa wchodzi na jezdnię i idzie jej środkiem, rozglądając się gniewnie dokoła. – Patrzą na nią. Wszyscy na nią patrzą – stwierdza z wściekłością Teresa. „Patrzą na mnie”, myśli Ewa. „Patrzą ukradkiem, zza firanek, jak mama, albo wręcz przeciwnie: otwierają szeroko okna, opierają o parapety tłuste cielska i wpijają wzrok w mój brzuch. Odwracają głowy w głąb mieszkań i wołają do mężów, do dzieci, do sąsiadów: «widzicie tę gówniarę? Ale się doigrała!» Słyszę was. Słyszę. I mam was w dupie. Tak, pokażę wam wszystkim, że Ono jest. Bo jest. I że się go nie wstydzę. Ono, słyszysz? Nie wstydzę się ciebie”. Drzewo pod oknem domu doktora jest teraz zupełnie inne. Czarne gałęzie zasłania bogactwo szerokich liści i białych kwiatów. Drzewo śpiewa tak, jak każe mu wiatr, cicho, melodyjnie, a na kwiatach przysiadają brzęczące pszczoły. – …jednak kasztan – mówi głośno Ewa i uśmiecha się. – Ono, to jest drzewo, którego nigdy nie miałoś zobaczyć, jak kwitnie. Miałoś nigdy nie dowiedzieć się, czym ono jest. Jest kasztanem. Wtedy gdy już wyjdziesz ze mnie na świat, te białe kwiaty zmienią się w kolczaste zielone jeże i powoli będą spadać na ziemię, pękając. Gdy się je rozłupie, wypadnie brązowy, gładki i ciepły owoc. A pod brązową skórką jest wnętrze kasztana. Białe, soczyste, podobno słodkie. Urodzisz się dzięki kasztanom i chcę, żebyś było do nich podobne. Ukłuj, gdy dotknie cię ktoś, kogo nie chcesz i nie lubisz. Pokaż miękką, ciepłą skórę, pozwól jej dotknąć i ją pogłaskać, gdy stwierdzisz, że ktoś jest dobry i go lubisz. Ale wnętrze zawsze zachowaj tylko dla siebie i dla niewielu ludzi, którym zaufasz, bo na pewno są gdzieś tacy, tylko trzeba ich znaleźć. Ja jeszcze ich nie znalazłam, ale może… – O, to ty – Ewa słyszy czyjś głos za plecami. Odwraca się i widzi żonę doktora. Schludna, szczupła, bezwiekowa (dla Ewy każdy, kto przekroczył czterdziestkę, jest bezwiekowy lub stary). Elegancka, gdyż prawie nie widać, co ma na sobie („Gdybym była bogata, być może chciałabym, żeby wszyscy widzieli w co jestem ubrana. A może nie, lepiej nie, bo wtedy człowiek jest mniej ważny niż jego ubranie”, myśli Ewa). Wzrok kobiety ześlizguje się na brzuch dziewczyny, potem wraca do jej twarzy. – To będzie chłopiec czy dziewczynka? – pyta. – Nie wiem – mówi Ewa. – Dziś każdy wie. Wystarczy USG i zaraz ci powiedzą. – O, nie! – woła Ewa z urazą. – Przecież Ono chce mi zrobić niespodziankę! Kobieta przygląda się jej uważnie. – Uciekłaś wtedy – mówi, a w jej głosie nie słychać ani pytania, ani stwierdzenia, raczej namysł. Ewa odwraca głowę w stronę kasztanowca i myśli buntowniczo: „Nie będę się jej tłumaczyć”. Kobieta patrzy w ślad za wzrokiem dziewczyny: – Też lubię to drzewo. Codziennie widzę je z okna. Cały rok. Oglądam wszystkie fazy jego narodzin, rozkwitania, dojrzałości i śmierci. Kasztany kojarzą mi się z dziećmi… Początkowa nieufność i niechęć Ewy ustępuje miejsca zaciekawieniu. – Pani też? – pyta odruchowo. – Gdy przychodzą do męża sterane, zmęczone kobiety, zawsze mi ich żal. One nawet by chciały mieć to dziecko, ale już nie mają siły. Gdy przychodzą takie dziewczyny jak ty… Nie uciekaj, przecież nie wiesz, co chcę powiedzieć! – podnosi głos doktorowa. – …bo pani nic nie wie – mówi gniewnie Ewa. – Wiem. Mąż mi mówił. Nie bój się, nikomu nie powiem. Wiem, co w takim miasteczku jak nasze gadaliby o zgwałconej dziewczynie. Właśnie o niej, nie o gwałcicielach. Ale gdy przychodzą takie dziewczyny jak ty, to ja od razu myślę o tym, jak niesprawiedliwy jest świat. Bo my nie możemy mieć dzieci… – Z czyjej winy? – dopytuje się Ewa odruchowo. Kobieta patrzy na nią spokojnie: – Nie ma w tym niczyjej winy, jest czyjeś nieszczęście. Ja i mój mąż nie możemy mieć dzieci i chcieliśmy je adoptować. Dwójkę. Ale okazało się, że jestem chora na stwardnienie rozsiane. Mogę żyć z tym długo i być wystarczająco sprawna, aby wychować nie dwoje, ale nawet czworo dzieci. Ale wszystkie komisje odrzucają nas jako potencjalnych rodziców właśnie z powodu mojej choroby. Czy rozumiesz coś z tego? – I pani myśli, że takie dziewczyny jak ja… – zaczyna Ewa gniewnie, ale kobieta znowu jej przerywa: – …że mogłyby urodzić i dać to dziecko takim jak my, poza wszelkimi urzędami, paragrafami i tym cholernym prawem. Ewa milknie. – Więc ja tylko chciałam ci powiedzieć, że gdybyś nie wiedziała, co zrobić, gdy je urodzisz, gdybyś miała jakieś kłopoty, no to… Ewa patrzy na nią z namysłem: – Gdybym nie wiedziała, czy je chcę i czy podołam? – pyta. – Tak. Wtedy zawsze możesz przyjść. Stoją i niby patrzą na kasztan, a niby na siebie. Naprawdę każda patrzy w siebie. – Ilu dziewczynom pani to proponowała? – pyta Ewa po chwili. – Paru. Może pięciu? – Żadna nie przyszła? – Żadna. – Myśli pani, że pokochały swoje dzieci i… – Nie wiem. Tak byłoby najlepiej. Ale bywa różnie. Najczęściej one poznają w końcu tego właściwego mężczyznę, a on mówi, że nie chce cudzego dziecka. – I co wtedy? – pyta Ewa. – Czteroletniego Michałka z Warszawy matka i jej kochanek utopili w Wiśle. Umierał przez całe dwieście czterdzieści sekund. Skąd wiesz, co ty kiedyś, za kilka lat… Ewa odwraca się na pięcie i szybko odchodzi. „Po co ona mówi takie straszne rzeczy, przecież Ono słyszy… a może śpi, może nie słyszało? i czy ja wiem, co zrobię kiedyś, za kilka lat? Wiem? Nie wiem?”, myśli, przyśpieszając kroku. Ale jeszcze raz się ogląda: doktorowa, szczupła i schludna, wciąż stoi pod drzewem i za nią patrzy. „Ona myśli o tych wszystkich niemowlętach, które wyskrobał jej mąż i które mogłyby być jej dziećmi. Mogłaby nosić je na rękach, ubierać w najpiękniejsze ciuszki, nucić im kołysanki, robić pamiątkowe zdjęcia do rodzinnego albumu. Mogłaby opowiadać im bajki, uczyć je, jak trzymać w ręce kubek z mlekiem i śpiewać piosenki. Gdyby to było takie proste, wtedy każda, która nie chce dziecka, mimo to by je rodziła, bo za drzwiami już czekałaby matka, która go pragnie i stworzy mu prawdziwy dom. Ale to nie jest tak… Nie tak. One je rodzą i wyrzucają na śmietnik, albo je rodzą i nienawidzą za to, że przyszły na świat i zniszczyły im życie. Oddają je do domu dziecka… Gdyby to było takie proste, ale nie jest i pewnie nigdy nie będzie”. Ewa wsiada do autobusu. Przez mętne szyby przygląda się swojemu miastu. Brud wypełzł na ulice razem z wiosną i nawet reklamy nie są w stanie go ukryć. Przeciwnie – nieliczne jaskrawe billboardy i plakaty odbijają kontrastowo od poszarzałych ścian. Autobus mija ostatnie zabudowania i mozolnie wspina się pod górę. Ewa odwraca głowę. Miasto rozpościera się teraz przed nią jak japoński wachlarz, wtulone w wypukłe, zielone wzgórza. Bloki skryły się gdzieś w wysokich drzewach i widać tylko zmytą deszczami czerwień dachów, spatynowaną zieleń kościelnych wieżyczek i wąskie okna odbijające promienie słońca. Zza jednego ze wzgórz wychyla się nagle kręty pasek niebieskiej rzeki, przeciętej na pół starym, drewnianym mostem. „Ależ to ładne miasto”, myśli zdziwiona Ewa. „Dlaczego wszyscy mówią, że jest brzydkie? Dlaczego go nie lubimy? Czemu pragniemy stąd uciec? Dlaczego zawsze wydaje się nam, że tam, gdzie nas nie ma, jest piękniej i lepiej?” Autobus wspina się coraz wyżej, ku autostradzie, od której stłumiony hałas już dobiega przez uchylone okna. Autostrady: podobno kiedyś w ogóle ich tutaj nie było, jak opowiadała babcia Irena. No, była jedna, jedyna, legendarna, pod Wrocławiem. „Poniemiecka”, mówiła babcia. Babcia Irena znała Polskę, gdyż jeździła z synem wszędzie, gdzie koncertował. „Nie było cię wtedy na świecie”, mówiła małej Ewie. Tata koncertował we fraku – prawdziwym fraku, własnym, uszytym na miarę przez przedwojennego krawca. Sprzedali go, gdy było pewne, że już nigdy więcej nie wyjdzie na żadną estradę. „Komu sprzedaliście?”, pytała Ewa. „Badylarzowi”, mówiła matka i zaraz dodawała: „Ale on już nie jest badylarzem, tylko biznesmenem”. Co robił badylarz? „Hodował warzywa w szklarniach”, wyjaśniała Teresa. „A biznesmen?”, pytała Ewa. „Też hoduje warzywa w szklarniach, ale jest ich więcej i są inne. Nie tylko pomidory, pietruszka i marchew, lecz także brokuły, cukinia, bakłażany i melony. Weź jakieś kolorowe pismo i poczytaj. Dziś mało kto daje przepisy na marchewkę z groszkiem, to dobre dla jakiejś garkuchni, jest za to cukinia z bakłażanem, awokado, brokuły. Bakłażan czy melon są eleganckie, a marchewka nie”, ekscytuje się Teresa, która wprawdzie ich nie kupuje, gotuje wciąż mrożoną marchewkę z groszkiem, ale swoje wie. Wchłania wszystkie porady z kolorowych pism, bo wciąż nie traci nadziei, że kiedyś jej się przydadzą. Kiedyś. Ewa nadal nie pojmuje różnicy między badylarzem a biznesmenem, za to może wyobrazić sobie krainę bez autostrad. Gdy chodziła do szkoły podstawowej, pojechali raz do Krakowa, aby obowiązkowo zwiedzić Wawel i autobus toczył się powoli wąską, pełną zakrętów drogą. Zapadał zmierzch i Kraków wyskoczył tuż za jednym z zakrętów, ale trudno było uchwycić granicę pomiędzy miejscem, w którym się zaczynał i tym, gdzie się kończył. „Gdy jechaliśmy kiedyś z Janem autostradą do Amsterdamu, miasto błyszczało z daleka tak, że wydawało się, iż rozciąga się nad nim wielka, różowa kopuła pełna światła. Myślałam, że jestem gdzieś w kosmosie i zbliżam się do obcej, nieznanej planety. A autostrada grała silnikami samochodów jak cała orkiestra. I brzmiała jak Wagner”, opowiadała babcia Irena. Kilka lat temu do miasta dotarła wieść o budowie w pobliżu autostrady i wznieciła sprzeczne emocje. „Boże, żeby zbudowali ją tak blisko, bliziutko nas, najlepiej, żeby przecięła miasto na pół, wtedy wreszcie zaczęłoby się tu jakieś życie”, mówiła podekscytowana Teresa. Jan nerwowo śledził we wszystkich gazetach doniesienia o tej budowie i pewnego dnia z ulgą powiedział przy obiedzie (makaron z pomidorowym sosem, odgrzewany z poprzedniego dnia): „Autostradę wytyczają obwodnicą i nas ominie”. Ewa nie wiedziała, czy ma się tym martwić, jak matka, czy cieszyć, jak ojciec. „Nie jest dobrze mieszkać przy autostradzie”, powiedziała babcia Irena. „Dobrze jest mieszkać u celu autostrady albo daleko od niej”. Ewa zobaczyła tę nową autostradę, gdy chodziła do liceum. Wybrały się z paroma koleżankami do krakowskiego kina, na Titanica. Pieniądze na tę wyprawę dała jej babcia Irena, mama jak zwykle nie chciała. „Myślisz, że na poczcie zarabiają kokosy? a Titanica pokażą w naszym kinie za jakieś pół roku”. Titanica rzeczywiście pokazali i mama wróciła do domu rozszlochana. „Ach, ten DiCaprio…” wyjąkała, wyciągając z torebki kolejne chusteczki higieniczne. „Ten okręt naprawdę zatonął, a razem z nim 1500 osób, a DiCaprio wciąż żyje”, zauważył ojciec, ale matka tylko machnęła ręką. „Tragedia jakiegoś okrętu nie byłaby nic warta, gdyby nie ta wielka miłość, a ty jak zwykle nic nie rozumiesz, gdy w grę wchodzą prawdziwe uczucia”, stwierdziła. Ewa usiłowała wyłuskać spoza romansu dramat niezatapialnego transatlantyku, ale DiCaprio i Kate Winslet skutecznie jej w tym przeszkadzali. Autostrada wyglądała całkiem inaczej niż w opowieści babci. Nie grała jak orkiestra silnikami samochodów. Te silniki huczały, wyły, warczały i Ewa nie słyszała w nich żadnej przyjaznej melodii. Wielkie tiry wymijały rozklekotany autobus i wtłaczały do środka duszący zapach spalin. Miasto nie wyglądało z oddali jak świetlista, różowa kopuła i nadal, mimo wielkiej, kolorowej tablicy z napisem „Kraków wita”, Ewa nie wiedziała, w którym miejscu on się zaczyna. Za to czuła się jak w gigantycznym garażu. Jej mętne, choć piękne wyobrażenie o autostradzie uratował kierowca autobusu: „To nie jest prawdziwa autostrada, tylko zwykła dwupasmówka”, powiedział z pogardą. „To dobrze”, pomyślała wtedy Ewa. „Może znajdę się kiedyś na prawdziwej autostradzie, we własnym szybkim aucie i jego silnik przyłączy się do tej orkiestry, o której mówiła babcia Irena”. Słuchając muzyki, dobiegającej z zamkniętego pokoju ojca, Ewa zastanawiała się niekiedy, który z utworów byłby podobny do szumu silników. „Na pewno nie Bach. I nie Debussy”, stwierdziła. Wagnera jeszcze wtedy nie rozróżniała, mimo że trudno byłoby go pomylić z kimś innym w jego próżnym patosie. „Jeszcze kawałek, przystanek przed autostradą, a potem znajdę to miejsce i będę czekać. Ciekawe, jak długo. Marysia dowiedziała się, że on jeździ tędy we wtorki. Jeśli będę mieć szczęście, to doczekam się go za kilka godzin”, myśli Ewa. Johnny Depp, ciemnowłosy chłopak z zielonego renault („Wojtek?”, myśli niepewnie Ewa), był kierowcą tira, który co wtorek przejeżdżał tędy w drodze z Rosji do Zielonej Góry, ku drugiej granicy, a przystawał właśnie tutaj, w jednym z przydrożnych moteli, które rozkwitły jak chwasty wraz z rozbudową autostrady. „Dlatego jeżdżą do naszej dyskoteki, bo mają blisko”, tłumaczyła Marysia. Tak, to nie była prawdziwa autostrada, skoro swobodnie można było wędrować jej skrajem. Ewa widziała w telewizji prawdziwe trzypasmowe i dwukierunkowe trakty, pełne wiaduktów, ślimacznic, z szerokim pasem trawy lub z betonową przegrodą pośrodku i wysokimi barierami wzdłuż granic. Nie było tam zbyt wielu barów czy moteli, a tylko z rzadka rozsiane, lśniące stacje benzynowe. I nie stały przy nich tirówki. Tirówki też zobaczyła pierwszy raz, dotąd słyszała o nich w telewizji. Stały wzdłuż autostrady, nieznośnie kolorowe i rozstawione prawie tak równomiernie jak drzewa. Co drugie, co trzecie auto zwalniało na ich widok – i Ewa zrozumiała, że w tej feerii kolorów jest metoda: tirówki musiały przebić upierzeniem jarmarczne reklamy. Przechodziła koło nich najpierw zaniepokojona, a potem spostrzegła, że ich wrogie spojrzenia obojętnieją, a nawet łagodnieją, na widok jej brzucha. – One nie są złe, nie bój się. Robią, co muszą, widocznie ktoś to musi robić – szepnęła swemu brzuchowi i dodała po namyśle: – Skoro jest taki zawód, ktoś powinien go wykonywać. – Jak zgubiłaś mężusia, to tu go nie znajdziesz – powiedziała jedna z dziewcząt tonem pozbawionym agresji i Ewa uśmiechnęła się do niej. Teraz dopiero dostrzegła to, czego nie było widać z autobusu: niektóre z tych barów i knajpek były sklecone byle jak, z surowego, ledwo oheblowanego drewna, z innych obłaziła stara, byle jak położona farba. Napisy reklamowe ogłaszające „Bar Nonstop”, „Minibar”, „Cafebar”, karczmę „Całusek” lub „Saloon Johnny Nevada” i zachwalające taniość firmowych dań były wykonane po amatorsku, byle jak, zawierały ortograficzne błędy lub kusiły klientów kiczowatym rysunkiem cycatej dziewczyny o wyszczerzonych w uśmiechu zębach. Autostrada meblowała się chaotycznie, choć z energią, jak niezdecydowany posiadacz domu, którego pokoje zapełniają przypadkowo kupione antyki, nowoczesne „dizajnerskie” meble, zużyte rupiecie zgarnięte z wysypiska, a jarmarczność i wielkomiejskość współżyją tu ze sobą jak bliźniaczy bracia. Autostrada śpiewała głosem setek trąb i trąbek, grała koncert pełen dysonansów i zgrzytów. – Śpij, nie słuchaj tego, nie warto – powiedziała Ewa. Motel „Tir Nonstop” nie wyglądał inaczej niż jego sąsiedztwo – ani lepiej, ani gorzej. Otoczony był ogrodzeniem z gipsowych, gotowych elementów, miał szeroki, wybetonowany podjazd i wielki, zatłoczony parking. Tiry, które tam stały, w pierwszej chwili wydały się Ewie podobne do siebie i przeraziła się, że nie rozpozna tego, którego szuka. Dopiero wpatrując się w te mechaniczne potwory, zauważyła, że różnią je nie tylko numery rejestracyjne, napisy z boku kabin, ale i kolory plandek lub karoserii. – Tir, którym jeździ Wojtek, jest jaskrawożółty. A on wozi ze sobą maskotkę, takie japońskie wiatrowe dzwonki, nie wiem, jak to wygląda, ale podobno jak patyki. Te dzwonki wiszą na przedniej szybie – mówiła Marysia. Niemal we wszystkich kabinach potężnych maszyn dyndały maskotki, zawieszone na sznurkach, wstążkach, łańcuszkach; były to głównie pluszowe zabawki, krzyże lub obrazki Matki Boskiej w jaskrawych kolorach. Wspinała się na stopnie wysoko zawieszonych kabin, by do nich zajrzeć, ale wiatrowych dzwoneczków nigdzie nie było. Wiedziała, jak wyglądają, widziała je w telewizyjnym programie o feng shui, chciała je kiedyś kupić matce na Gwiazdkę, ale uświadomiła sobie, jak bardzo nie pasowałyby do ich domu. „Ciekawe, dlaczego on je wozi? Może dała mu je jakaś dziewczyna?”, zastanowiła się przelotnie, dziwiąc się równocześnie, ile rzeczy można upchnąć w kabinie tira, by stworzyć namiastkę jeżdżącego domu. – Co ty tu robisz? – usłyszała za sobą męski, zirytowany głos. – Panienki puszczamy tylko z kierowcą, nie mogą same się szwendać, tu nie bajzel, tylko motel. Odwróciła się. Wzrok mężczyzny szybko ześlizgnął się z jej twarzy na brzuch, a zaraz potem na ręce; choć nie dostrzegł obrączki, wyraz jego twarzy złagodniał. – Jeśli gonisz alimenty, to nie u mnie – powiedział spokojnie, lecz stanowczo. – Nie mogę tracić klientów. Klient musi czuć się u mnie bezpiecznie, rozumiesz? – A mogę posiedzieć przed barem? – spytała. Wzruszył ramionami, a tatuaż na jego piersi wykonał dziwny, smoczy taniec. – Nie wiem, nie wiem, twoja sprawa, nie moja – stwierdził obojętnie. Siedziała na skraju autostrady i patrząc na pędzące samochody, zastanawiała się, jak mogła zachwycić się kiedykolwiek tamtym zielonym renault. Mechaniczne, kolorowe pudła śmigały tu podobne do siebie, dziwnie niezgrabne, brzydkie, smrodliwe, pełne nieprzyjemnego warkotu. – Wiesz co? – powiedziała półgłosem do swojego brzucha. – Tylko ludzie mogli stworzyć coś tak nieporadnego. Całkiem inaczej wygląda spadająca gwiazda. Ryba pływająca w jeziorze. Ptak lecący w powietrzu. Ładniejsze są pociągi, bo przypominają gąsienice, samoloty – bo wzorowane są na ptakach; łodzie, bo naśladują ryby. Dlaczego ludzie licytują się, czyje z tych pudeł jest droższe i lepszej marki, dlaczego siedząc w nich, czują się lepsi od innych, skoro jadąc nimi, wydalają najgorsze zapachy świata, a wysiadają niezgrabni i spoceni, w pomiętych ubraniach, przesiąknięci paskudną wonią spalin? Pomyślała o balonach, o których uczyła się Złotko i zrobiło jej się żal, że Ono przyjdzie na świat pozbawiony ich lekkości i dumy, zapchany kolorowym żelastwem zapełniającym ulice wielkich metropolii, a nawet jej niewielkiego miasta. – Masz jeszcze cztery miesiące spokoju – powiedziała swojemu brzuchowi. – Przez cztery miesiące będę cię chronić przed tym światem, nim go zobaczysz, gdy już wyjdziesz ze mnie. Niekiedy coś przemilczę, a czasem upiększę, ale uprzedzam cię, że to, co ujrzysz, nie zawsze będzie łatwe do przyjęcia. I wtedy już samo będziesz musiało szukać tej lepszej strony i może ją znajdziesz, bo ona jest. Musi być. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, jak Ono usiłuje drzemać, budzone co chwila hukiem przejeżdżających aut. Wiedziała, że drzemie, gdyż nie poruszało się, zatem spało, spokojne i ciche, z zaciśniętymi piąstkami. „Dłonie pięciomiesięcznego płodu są już na tyle sprawne, że potrafią mocno się zacisnąć, jakby chciały cos’ schwytać. Być może ten gest wyraża jakieś emocje. W ogóle płód jest już bardzo aktywny. Potocznie mawiamy, że kopie, ale naprawdę jego ruchy są bardziej złożone. Ma około dwudziestu pięciu centymetrów, waży około trzystu, trzystu pięćdziesięciu gramów. Jego rączki i nóżki są już prawidłowo rozwinięte. Na główce zauważyć można pierwsze włoski. Pojawiają się brwi i rzęsy. Rozwijają się też kości szczękowe. Dziecko jest dosyć chude, ponieważ pod jego skórą nie ma dostatecznie rozwiniętej tkanki tłuszczowej. A jednak w tej skórze są „już gruczoły potowe. Jego czkawkę matka odczuwa jako rytmiczne, delikatne pukanie. Czkawka pojawia się, ponieważ dziecko łapczywie pije wody płodowe”. – Może napijesz się coca-coli? – spytał mężczyzna, wychodząc przed bar. – Nie chcę, żeby Ono piło coca-colę – wyjaśniła z powagą. – Może wody? – Dobra coca-cola, z lodówki. Pierwsze słyszę, żeby kobieta w ciąży nie mogła jej pić. Coca-cola jest zdrowa. Przecież piszą w reklamach. Moja stara piła w ciąży piwo i dobrze jej robiło. Dziecko urodziło się wesołe. Bardziej niż coca-cola zaszkodzą ci te spaliny z autostrady. Nawet ja się od nich duszę, zwłaszcza w upale, choć już przywykłem. A w ogóle to na kogo tu czekasz? W jego pytaniu nie było szczególnego zainteresowania, pytał raczej dla porządku niż z ciekawości. Wymieniła nazwisko, ale on tylko wzruszył ramionami. – Rozpoznaję ich po imionach, przezwiskach i tirach – powiedział. – Niekiedy po dniach tygodnia – dorzucił po namyśle. – Wtorki. Wojtek. Ciemnowłosy, ma chyba… chyba dwadzieścia pięć lat? Jeździ z Rosji do Niemiec. Tir żółty, kabina z czarnym paskiem, w środku dzwoneczki wiatrowe. – Te patyki na sznurkach to dzwoneczki? – zdziwił się. – Zawsze zastanawiam się, co to jest, ale zapominam go o to spytać. To on cię tak urządził? – Nie wiem – odparła szczerze, a mężczyzna dopiero teraz zaciekawił się: – Więc można tego nie wiedzieć? – Można. Spojrzał na nią podejrzliwie. – No to jak to się stało? Przecież nie z ducha świętego? – zaśmiał się krótko i bez złośliwości. – Zwyczajnie – odpowiada Ewa i myśli: „Przecież ci nie powiem, jak. Tego się nie mówi. To był gwałt. Zwyczajny gwałt”. …no, zwyczajny gwałt. Są ich setki. Tysiące. Nikt o nich nie mówi, czasem ktoś napisze, ale bez nazwisk, a nawet bez imion. W gwałcie jest coś wstydliwego, głównie dla ofiar. Gwałcone istoty – dzieci obojga płci, nieletnie i nieletni, dziewczyny, chłopcy, kobiety samotne i mężatki, a nawet staruszki – milczą. Zamykają to wspomnienie na klucz, klucz wrzucają do rzeki czasu, modląc się, by nigdy już na niego nie natrafić, nawet przez przypadek. Te nieliczne, które odważą się o tym głośno powiedzieć, są osaczane przez dziesiątki agresywnych pytań, zadawanych przez rodziców, krewnych, przyjaciół, sąsiadów, policję, sędziów, prokuratorów, adwokatów, dziennikarzy. „Sprowokowałaś go czymś. Czym? Miałaś za krótką spódniczkę? Gołe ramiona? Przykrótki podkoszulek? Za duży dekolt? Pochyliłaś się i zobaczył twoje piersi? Założyłaś nogę na nogę i widział twoje udo? Podniosłaś ręce i ujrzał twój brzuch? Nie? Nie?! NIE?!!! No to uśmiechnęłaś się do niego i powiedziałaś coś, na przykład «dzień dobry»…” – Zwyczajnie – powtarza Ewa i uśmiecha się. – Ale ja od niego nic nie chcę, chcę tylko go o coś spytać. I za chwilę był. Mężczyzna nawet nie musiał wskazywać jej tego tira, bo Ono już kopnęło ją z całej siły. – Cicho bądź – powiedziała Ewa. – Ja wiem. Dała mu czas, by wysiadł z tej wielkiej, wysoko umieszczonej kabiny i przez chwilę słyszała ciche granie dzwoneczków, zanim zmusił je do milczenia, zatrzaskując drzwi. Pozwoliła, by się przeciągnął, poprawił spodnie, wsunął w nie podkoszulek i szeroko ziewnął. Ziewnięcie zamieniło się w życzliwy uśmiech na widok znajomego mężczyzny, potem obojętnym wzrokiem przemknął po niej i ruszył w stronę baru. – Pić i jeść. Wiesz, co lubię – powiedział mężczyźnie, wciąż nie zwracając na nią uwagi. „Nie poznaje mnie”, pomyślała. „Właściwie to mu się nie dziwię”. Poszła za nim, usiadła przy jednym ze stolików i patrzyła, jak je. „Może ostatni raz je tak spokojnie? Mogę mu to dać w prezencie, ten ostatni spokojny posiłek”, pomyślała, a Ono znowu ją kopnęło. „Mnie, gdy jem, mama zawsze mówi: Wam to dobrze. Bo wy myślicie, że to takie proste ugotować obiad… – i żarcie staje mi w gardle”. Wam to jest dobrze: makaron jest rozgotowany i kleisty. Sos pomidorowy z torebki: biały proszek Knorra i dwie łyżki przecieru. Za dużo soli, za mało cukru. Złotko, ojciec i Ewa żują ten obiad jak gumę, z której wyssano cały smak, została tylko miękka, zamulająca usta masa. Ojciec wbił wzrok w obrus. Chciałby patrzeć w gazetę, ale Teresa nie pozwala czytać przy jedzeniu. „W moim domu nikt nie będzie czytać przy stole. Matka mnie uczyła, co wypada, a co nie wypada i ja was też nauczę”, powtarza. Ewa przyrzeka sobie w duchu, że gdy już będzie na swoim (co to jest „na swoim?”, zastanawia się), to jedząc coś, co lubi, zawsze będzie czytać. Dwie przyjemności naraz. Potrawa, od której w ustach i w przełyku robi się miękko i miło – i książka, od której mózg robi się ciepły, a to ciepło promieniuje na całe ciało, na zimne stopy i dłonie. „Na swoim zawsze będę czytać przy jedzeniu”, decyduje, odkładając tę decyzję na nieokreślony czas. …więc żują ten kleisty rozgotowany makaron w rytm słów Teresy: – Wam to jest dobrze… Jedno pójdzie do szkoły i wróci, całe zadowolone, drugie odsiedzi swoje na poczcie, a trzecie pobiega sobie, udając, że pracuje. A ja? Czy wy myślicie, że taki makaron to spada na ten stół z nieba? Przecież ktoś musi zrobić zakupy, przydźwigać je w siatach do domu, czując, jak trzeszczy mu kręgosłup, a ręce bolą w stawach, ktoś musi to wszystko wstawić do szafek i lodówki, ktoś musi postawić garnki na piecyku, nalać wody, wsypać soli, wrzucić makaron, dopilnować, by nie wykipiał ani się nie przypalił, ktoś musi pomyśleć, co dodać do tego makaronu, żebyście go łaskawie zjedli, na przykład zrobić sos, mieszając go bez przerwy, żeby nie przywarł do gara i podać to wszystko ciepłe na stół. A wy tylko siądziecie, weźmiecie widelce i zjecie wszystko w pięć minut, choć ja nad tym stałam całą godzinę lub nawet dwie. Wam to jest dobrze, chciałabym mieć takie życie jak wasze. „Wam to jest dobrze” towarzyszy jako stały dodatek do każdego posiłku – jak innym czerwone lub białe wino. „Jak już będę na swoim, zawsze będę milczeć, gdy ktoś będzie jadł, żeby mu nie rosło w ustach, nie stawało w gardle, nie zsuwało się opornie po ściankach przewodu pokarmowego, czepiając się ich, chcąc zawrócić”, przyrzeka sobie Ewa za każdym razem. – To jest niedobre – mówi Złotko, która jeszcze wciąż ma przywilej powiedzenia głośno, co chce, choćby po to, aby matka mogła odpowiedzieć: „Jedz, inaczej nigdy nie urośniesz”. Małej Ewie powtarzała to babcia Maria, ale babcia gotowała lepiej. „W przeciwieństwie do mamy, która nie lubi chyba niczego, co robi, poza słuchaniem Presleya”, myśli Ewa, a makaron zbija się jej w żołądku w wielką kleistą kulę. Jadł w sposób pobudzający apetyt, bez zachłanności, ale ze smakiem. Zapłacił, wstał i znowu się przeciągnął. Wtedy podniosła się. Mężczyzna za barem pokręcił głową, jakby mówiąc: „Nie tutaj. Tutaj musi być cicho i miło, bo on płaci także za pewność, że nic nie zakłóci mu odpoczynku”. Kiwnęła głową, że rozumie i wyszła. Wiedziała, że on też zaraz wyjdzie. Wyszedł. Dopiero teraz mu się przyjrzała. Nigdy nie widziała go w świetle dziennym, jedynie w sztucznych światłach stroboskopów i czerwonej poświacie, bijącej od baru w dyskotece. Już wiedziała, skąd wzięło się skojarzenie z Johnnym Deppem. Miał urodę równie pochmurną jak tamten. „Czy ja go nienawidzę?”, zamyśliła się, patrząc jak wolnym krokiem zmierza w stronę parkingu. „Nie, jeszcze nie, przecież go nie znam”. – To ja – powiedziała, stając za jego plecami, gdy otwierał drzwi kabiny. – Widzę, że ty – odparł, odwracając się. Jego wzrok wędrował po niej, sunął wolno, jak mrówka po piasku, poczynając od twarzy i trochę spoconych, kręconych włosów, poprzez szyję i piersi, ku jej brzuchowi, lekko wystającemu między dołem podkoszulka i paskiem krótkiej spódniczki. Gdyby się ubrała inaczej, jak chciała matka, nikt by nie dostrzegł, że jest w ciąży („Poza babcią Ireną, która poznaje to po twarzy”, pomyślała przelotnie). I tu, na tym wydętym brzuchu, jego wzrok się zatrzymał. „Szkoda. Nogi mam ładne”, pomyślała, patrząc na niego uważnie. – Wiesz co, jestem jakiś odklejony po długiej drodze. Co znaczy to „ja”? Jak masz na imię? – spytał. – Ewa, ale to ci nic nie powie. Chyba nie wiedzieliście, jak mam na imię, to nie było dla was ważne. – Imię zawsze jest ważne – odparł, przyglądając się jej ze skupioną uwagą. – Nie wtedy i nie tam. Dyskoteka. Sylwester nowego wieku – podpowiedziała, cały czas nie spuszczając z niego oczu. Gdyby nie przyglądała mu się aż tak uważnie, nie dostrzegłaby reakcji. Ale jego tęczówki zwęziły się gwałtownie, choć stali w cieniu. – Sylwester, tak. Sylwestra pamiętani, ciebie nie. Było tam z pięćset osób, a może więcej. Masa dziewczyn. – I was trzech – dorzuciła. – i ja. A teraz jest jeszcze Ono – wskazała głową na brzuch. Stał chwilę, nic nie mówiąc, a potem nagle rzucił się gwałtownie w przód: – Właśnie! Trzech, a nie jeden, więc czego chcesz ode mnie? Ślubu? Sądu? Alimentów? i za co? Za to, że dobrowolnie wepchałaś się nam do auta? Nikt cię nie ciągnął. Sama wlazłaś. Nie wmówisz mi, że to był gwałt. Nigdy nikogo nie zgwałciłem, wszystkie same lazły. Gdzie miałaś rozum, żeby w nocy włazić do auta trzem obcym facetom?! Dlaczego to zrobiłaś?! Która porządna dziewczyna tak robi? Tak robią tylko te, które wiedzą, do czego to zmierza, nie? Ono zapukało od środka, cicho i delikatnie, lecz nerwowo. – Spokojnie – powiedziała. – On nic ci nie zrobi. Musi pokrzyczeć. Broni się, ale ty się nie bój. Spojrzał na nią z agresywnym zdziwieniem: – Do kogo mówisz? – spytał. – Do dziecka. – Zwariowałaś? Przecież ono jeszcze nic nie słyszy. Ileż ono ma? Zaraz… czekaj… pięć miesięcy. Mały szczurek. – Wszystko słyszy i słucha cię. Cały czas cię słucha – powiedziała. – Ma już uszy, włosy, brwi, rzęsy, ma palce u rąk i nóg. Ziewa, uśmiecha się, marszczy buzię. Śpi albo się rusza i nasłuchuje. Odróżnia dobrą muzykę od złej, pewnie polubiłoby twoje wiatrowe dzwoneczki, bo to jest dobry dźwięk, ale nie znosi techno. Chyba zakłóca mu to jego własny rytm. A Ono chce być wolne. Patrzył na nią coraz bardziej zdziwiony i sprawiał wrażenie, jakby przez chwilę zapomniał z kim i o czym rozmawia. Wyciągnął wolno rękę ku niej, jakby chciał położyć ją na jej brzuchu, dotknąć i sprawdzić, czy to wszystko prawda. Po chwili gwałtownie ją cofnął. – Dobra. Nie będziemy tak głupio pieprzyć. Czego chcesz? Kasy? – spytał ostro. – Kasa by się przydała – przyznała rzeczowo. – Mam tylko niecałe dwa pięćset, za które chciałam je wyskrobać. To by wystarczyło, żeby się go pozbyć, ale nie wystarczy, by Ono żyło. No i to nie moja forsa, ale mamy. – Za późno zorientowałaś się, że jesteś w ciąży – odkrył z gniewną satysfakcją. – To był mój pierwszy raz, skąd miałam się zorientować? Ale nie było za późno. – Pierwszy raz? – spojrzał na nią z nieuświadomionym lękiem. „Oni się boją pierwszego razu, ten pierwszy wydaje się im zobowiązujący. Właściwie dlaczego?”, zastanowiła się przelotnie. – Muszę mieć forsę, żeby zobaczyć każdego z was. – Po co? – Przecież ja nie wiem, czy wtedy, gdy jest tyle plemników naraz, to tylko jeden łączy się z jajeczkiem, czy wszystkie. Jestem na to za głupia, z biologii miałam ledwie trójkę. A co zrobię, gdy Ono mnie kiedyś spyta, jak wyglądał jego ojciec? Jak miał na imię, jaki był, w jaki sposób się poruszał? Muszę to wiedzieć. Muszę mu wskazać jednego z was. Tego właściwego. – I niby skąd się tego dowiesz? – zaśmiał się gniewnie. – Ono mi powie. Spojrzał na nią, oszołomiony i niespokojny: – Oszalałaś? – Nie, Ono to będzie wiedzieć, ale musi ujrzeć was wszystkich trzech, po kolei. Wtedy da mi znak. Stał, milcząc, a jego gniewne zdziwienie spotkało się w pół drogi z jej spokojną pewnością. – Chora sprawa – mruknął, bardziej do siebie niż do niej, a potem zaśmiał się krótko: – Czyli co, weźmiesz ode mnie kasę i pojedziesz do tamtych dwóch? – Tak. – Pojeździsz sobie po Polsce. Każdy jest w innej stronie. – To skąd wzięliście się razem na dyskotece? – Jesteśmy kumplami – wyjaśnił. – Wszyscy z jednego miasta. Prowincja… Sama zobaczysz, bo Andrzej wciąż tam mieszka. Razem kończyliśmy liceum. Razem wybraliśmy się do Warszawy na studia. Ale tylko Artur je kończy. Mnie umarł ojciec, muszę utrzymywać matkę, więc przerwałem. Andrzej dostał spadek po wuju. Artur walczy dalej jak młody szczur. – Mickey Rourke – szepnęła Ewa. – …że jak? Kino ci się myli z życiem? – Już nie. – Andrzej toby ci się nadał! Ja ci dam najwyżej pięć baniek, bo więcej nie mam, ale Andrzej ma prawdziwą kasę. To jego renówka, ma też sklep z komputerami. Farciarz – parsknął śmiechem, w którym nie było żadnej wesołości. – Ono jeszcze nie umie liczyć – wyjaśniła z powagą. – Ono zna na razie tylko uczucia. Znowu przyjrzał się jej podejrzliwie i spytał kpiąco: – I co Ono ci teraz mówi? Teraz, gdy patrzy na mnie? – Ono nie patrzy, przecież wiesz – poprawiła go spokojnie. – Ono słyszy, a to coś innego. I jeszcze nic nie mówi. Jest tylko zaciekawione. Mówiłam, że musi poznać was wszystkich i porównać, dopiero wtedy zdecyduje. – I niby jak Ono ma poznać, który to z nas? Ewa zastanawia się nad tym. – No, nie wiem – przyznaje z powagą. – W takim razie jeszcze się zobaczymy – stwierdza. – Nie wiem. Ono mi powie. Pokręcił głową, czochrając dłonią swoje krótkie, ciemne włosy i znowu zaśmiał się bezradnie. – Ale jaja… Chora sprawa – powiedział bardziej do siebie niż do niej. – Tylko nie klnij, Ono tego nie lubi – szepnęła ostrzegawczo. – Ono tego nie lubi – powtórzył bez chęci przedrzeźniania jej, lecz jakby zastanawiając się nad tym zdaniem. – No dobra, ale powiedz mi, co będzie, jeżeli Ono ci powie, że to jest na przykład Artur, a Artur oświadczy, że ma w dupie i ciebie i Ono. – Prosiłam, żebyś nie klął – powtórzyła cierpliwie. – Nic nie będzie. To przecież proste. Przyjrzę się dobrze temu Arturowi, żebym mogła kiedyś opowiedzieć dziecku, jaki był jego ojciec. To wszystko. Tym razem zaczął obgryzać paznokcie. – Bredzisz tak, że zaczynam wierzyć, że to był twój pierwszy raz. Ale po co w takim razie wlazłaś do tego auta? – spytał, ale jakby wcale nie oczekiwał odpowiedzi. – Ta dyskoteka wydawała mi się wtedy jak z bajki, a wy pojawiliście się tak, jakbyście wyszli z jakiegoś filmu, którego akcja toczy się w lepszym i piękniejszym miejscu. I chyba miałam nadzieję, że mnie tam zabierzecie. Już wiem, że to głupie. Nie ma lepszych miejsc. Są tylko lepsi ludzie. Może kiedyś na nich trafię. Wzruszyła ramionami, a on powtórzył znowu, choć z większym przekonaniem: – Chora sprawa. – No to daj mi te pieniądze, bo czeka mnie podróż, a z nim nie mogę ryzykować. Muszę gdzieś spać, pod dachem, a nie przy drodze. No i coś jeść. I śpieszę się – stwierdziła rzeczowo. W milczeniu wyjął portfel i odliczył pięć banknotów. Patrzył, jak Ewa oddala się powoli, lekkim krokiem, nie odwracając głowy. – Hej! – zawołał nagle: – Zostaw swój adres w tym barze! Na wszelki wypadek! Kiwnęła mu z daleka głową. Otworzył drzwi kabiny i w milczeniu patrzył na wiatrowe dzwoneczki. „Ono?”, powiedział półgłosem, z zadziwieniem, a dzwoneczki odpowiedziały cichym, delikatnym, choć niezrozumiałym dźwiękiem. Jan wszedł na piętro po betonowych schodach i zamknął za sobą drzwi. Karteczka od razu rzuciła mu się w oczy, gdyż odcinała się jasnym kolorem od pozostałych, przyszpilonych pinezkami do szarej ściany, pożółkłych od upływu lat. Nie znał jej pisma („Nigdy nie pomagałem jej odrabiać szkolnych zadań i nawet nie wiem, jak ona pisze”, uprzytomnił sobie), ale wiedział, że to od niej. „Tatusiu! Chyba wrócę bez niego i alimentów, ale nie wyrzucajcie mnie, bo na razie nie mam dokąd pójść. Pojechałam go szukać tylko dlatego, że naprawdę nie wiem, jak wygląda i jaki jest, a muszę wiedzieć, bo Ono kiedyś spyta, na pewno. Ja bym tak zrobiła. Nie wiem, dlaczego nigdy nie wypytywałam mamy, jaki ty jesteś, ale myślę, że ona też tego nie wie. Ewa” Teresa ogląda „Milionerów”. Hubert Urbański uśmiecha się, pokazując śnieżnobiałe zęby i mówi: – Na pewno? Jest pan w stu procentach przekonany, że to prawidłowa odpowiedź? – Tak… Nie… To znaczy, nie wiem… Zaraz… – delikwent wije się, zerka niespokojnie na widownię, a potem patrzy w kamerę tak, że Teresa ma uczucie, iż to właśnie ją prosi o pomocny, dyskretny znak. – Ja też nie wiem, dupku! – śmieje się Teresa. – Ale mój mąż wie wszystko i już on wam pokaże! Hubert Urbański śmieje się perliście. – Tak. Tak. Jestem pewien – oświadcza delikwent i ociera pot z czoła. – I ma pan rację! – krzyczy radośnie Hubert, promieniejąc jak wiosenne słońce. – Brawa dla pana! Posłuszna widownia bije brawo, a Teresa zastyga w oczekiwaniu na kolejne pytanie. – Kto gra główną rolę w serialu – Kurcze, jak on się nazywa? Nieduży, siwy, przy kości… – mruczy Teresa. – Ja też nie wiem. I też bym nie wiedział, gdybym tam był – mówi Jan, stając znienacka za jej plecami. – Ty wszystko wiesz – odparowuje Teresa z pełnym i zarazem lekceważącym przekonaniem. – a jak nie, to się nauczysz. Ty możesz nauczyć się wszystkiego, przecież pamiętam, jak wygrywałeś „Wielkie Gry”. Uczyłeś się dniami i nocami i w końcu zawsze wszystko wiedziałeś. – Teresa, teraz to są inne teleturnieje, inne pytania, tego nie można się nauczyć. Trzeba mieć szczęście, a ja go nie mam. Ja tylko wiedziałem. – Patrz, jaki on miły, ten Urbański, jak przyjdzie twoja kolej, na pewno ci pomoże. Ludzie lubią patrzeć, jak inni wygrywają, oni tylko nie lubią, jak inni dostają pieniądze – chichocze Teresa. – Przyjdzie zawiadomienie i pojedziesz. Wygrasz, zobaczysz. Musisz wygrać. Nie mamy innej szansy na odmianę życia. Nie dostaniemy żadnego spadku, bo skąd? Ja nie wygram w totka, a Ewa już nigdy nie wyjdzie dobrze za mąż. Oby w ogóle wyszła. Jak ty czegoś nie zrobisz, to nasze życie nie będzie lepsze. Będzie coraz gorsze. Cała nadzieja już tylko w Złotku, ale kiedy tam ona do czegoś dojdzie… Tyle lat, mój Boże… a wystarczy, że tylko pojawisz się w „Milionerach” i wygrasz. Patrz, jakie dupki wygrywają. Ty umiesz, znasz się na tym – wyrzuca z siebie Teresa, nie odrywając oczu od szeroko uśmiechniętego Huberta. – Myślisz, że do lepszego życia wystarczą większe pieniądze? – pyta cicho Jan. – Tak – mówi Teresa z zaciętym wyrazem twarzy. – A jak nie wystarczą? – Głupi jesteś. Nawet pies jest szczęśliwy, gdy dostanie większą kość. Hubert znowu drażni kolejną ofiarę, jest miękki jak atłasowa poduszka z kanapy, pełen uśmiechów i przyjaznych gestów: – Na pewno? Nie ma pan żadnych wątpliwości? Upiera się pan, że to jest dobra odpowiedź? – Na pewno – mówi ponuro delikwent. „Drugi raz już go nie wezmą do teleturnieju”, myśli Teresa. „Nie umie się uśmiechać. Jan też nie umie. Ale wystarczy, jeśli raz wygra, zanim się zorientują, że jest taki… taki nietelewizyjny. Raz, ale dużo. Całą stawkę”. – Gdzie jest Ewa? – pyta Jan. – Pojechała do narzeczonego. I dokładnie tak masz mówić, gdyby kto pytał. Bo będą pytać. Byliby chorzy, gdyby nie spytali. Sama bym pytała. Ci z naprzeciwka już to zrobili – oznajmia Teresa, pochmurniejąc. – Idź sobie. Przeszkadzasz mi. Chyba mam prawo się rozerwać. Złotko obraca się z boku na bok i nie może zasnąć. Myśli o siostrze. Gdzie teraz jest? Gdzie śpi i czy w ogóle śpi? Co je, skoro nie ma pieniędzy? Może jest nieszczęśliwa i samotna? Dziewczynka zapala nocną lampkę i leży, patrząc w sufit. – Złotko? Nie śpisz? Co się dzieje? – Teresa wsadza głowę przez uchylone drzwi. Sześćdziesiąt cztery tysiące złotych powędrowały do kieszeni kolejnego z grających. Gdyby tak mieć chociaż ćwierć tej sumy, można by wyłożyć schody panelami, położyć kafelki w łazience i jeszcze by wystarczyło na płaszcz wiosenny dla Ewy. – Nie mogę spać – mówi z rozpaczą Złotko. Matka marszczy brwi. – Babcia Maria miała wypróbowany sposób na bezsenność. Nie mogę sobie przypomnieć, co to było… – mruczy. – Już wiem! Musisz pomodlić się za swoich zmarłych, wtedy pozwolą ci spać. Bo to oni przeszkadzają nam zasnąć. Złotko długo myśli i wreszcie mówi: – Nie mam swoich zmarłych. – Nie można ich nie mieć. Każdy ich ma – złości się Teresa. – Babcia Maria… dziadek Ignacy… – Nie znałam babci ani dziadka. Dziadka to nawet Ewa nie znała i to nie są moi zmarli, tylko twoi. Nie mam swoich własnych – żali się Złotko. – Może pomodlę się za Konopnicką? Właśnie się o niej uczę, więc troszeczkę ją znam. – Zwariowałaś? – mówi gniewnie Teresa. – Módl się za dziadka – dodaje po namyśle. – Chyba nikt się za niego nie modli i pewnie mu źle w tym niebie? – Czy można się modlić za obcą osobę? Nie wiem, jaki był dziadek. – Jaki był dziadek…? – zastanawia się Teresa. – Niech ona to zje do końca – mówi ojciec, patrząc, jak Teresa ospale dzióbie widelcem po talerzu. – Nie po to matka wystaje po kolejkach za kawałkiem mięsa, żeby mi tu ktoś kaprysił. I nie po to pracuję, żeby jakaś gówniara wyrzucała do śmieci boskie dary. Jedz. Mała Teresa zastanawia się, od kiedy po boskie dary trzeba stać w kolejkach. Może od zawsze? Ojciec, choć już ubrany do wyjścia, w roboczy strój (kufajka w nieokreślonym ciemnym kolorze, wysokie kalosze i wpuszczone w nie opadające spodnie z plamami wapna i cementu na kolanach), siada przy stole naprzeciw córki i patrzy. Pod jego twardym wzrokiem to, co Teresa usiłuje przeżuć, staje w gardle i jest niemożliwe do przełknięcia. – Jedz – powtarza ojciec i trzepie ją lekko po ręce. Jego dłoń jest ciężka od murarskich robót i to trzepnięcie zostawia na ręce Teresy czerwony ślad. – Nie mogę, jestem najedzona, a ten ostatni kawałek ma tłuszcz i żyły. Wyrzygam się – mówi Teresa jękliwie. – Jak się wyrzygasz, to z powrotem to zjesz, inaczej nie wstaniesz od stołu, nawet gdybyś miała tu siedzieć do sądnego dnia. – Mamo… – jęczy Teresa, ale matka stoi w drzwiach kuchni milcząca. – Nie wołaj matki, bo ci nie pomoże. Matka wie, że to, co mówi ojciec, jest święte. Jakby nie było porządku, to każdy by robił to, co chce, a nie to, co musi. A życie polega na tym, że robisz to, co musisz, a nie to, co chcesz, zapamiętaj. No widzisz, zjadłaś… Teresa czeka, aż on wyjdzie i pędem biegnie do ubikacji na podwórku. Ledwo zdążyła. Ubikacja jest zbita z desek i cuchnie lizolem, którym matka codziennie obficie ją zlewa. Jest czysta, deski są wyszorowane, ale i tak jest tu obrzydliwie i Teresa wyrzuca cały obiad. Matka wita ją chmurnym spojrzeniem. – Długo stałam za tym kawałkiem gnata z mięsem. Następnym razem z góry pokażesz, ile zjesz, nie będziemy marnować bożych darów. – To był malutki kawałeczek i z żyłami. Dlaczego mnie nie broniłaś? – Ojciec ma ciężką rękę, przecież wiesz, więc mu nie podskakuj. Ja nie podskakuję, to go sobie chwalę. Chłop to chłop, a kobieta musi znać swoje miejsce w domu. Dziecko też musi je znać. Domem rządzi mężczyzna. Ktoś musi nim rządzić. Gdy ojciec wraca do domu, Teresa już leży w swoim łóżku za zasłonką, która oddziela jej kącik od kąta rodziców. Dalej jest już tylko kuchnia i sień z zimnej, betonowej wylewki. Teresa otula się pierzyną. W domu jest zimno. W telewizji mówili, że są przejściowe trudności z węglem i ich piec jest zaledwie letni. Przydział węgla obcięto o połowę. – Masz cukierka. Czekoladowy – mówi ojciec, nachylając się nad nią. Jego oddech pachnie alkoholem, ale krok ma równy, a mowę gładką. Nigdy się nie upija, choć często pije. – Mieszanka wedlowska – mówi matka, mlaskając. Ona też dostała cukierka. – Kogo to stać na takie cuda i skąd je zdobył? – Dziś Dzień Kobiet – przypomina zgryźliwie ojciec. – Kobietom dawali po pudełku czekoladek i parze rajstop, więc nas częstowały. – Te wasze biurwy… – mówi matka z nienawiścią w głosie. – Te nasze biurwy – kiwa głową ojciec. – Paradują po budowie w czeskich pantofelkach na obcasie. Kupiłbym ci takie, miałabyś do kościoła, ale są tylko w konsumie, na specjalne talony. Dla milicjantów i aktywistów. Teresa przypomina sobie ten kawałek mięsa z żyłami i chowa swojego cukierka pod poduszkę. Będzie na jutro. Choć raz dzień zacznie się na słodko. Nie, nie na słodko… – Jutro wywiadówka. Kto idzie? – pyta matka. – Od wywiadówek są kobiety. Mężczyźni są od zlania tyłka, gdy dziecko się nie uczy. Teresa kuli się pod pierzyną. Jutro wieczorem dostanie lanie. Lanie to rytuał. Tereska zna go na pamięć. Najpierw należy osobiście i bez słowa protestu postawić na środku kuchenny taboret. Potem patrzyć, jak ojciec powoli, z namaszczeniem, rozpina i zdejmuje pasek od spodni. Pasek jest w sam raz, ani wąski, ani szeroki, choć zniszczony. Z dobrej, prawdziwej skóry, bo przedwojenny, jak podkreśla ojciec. To, co przedwojenne, trzyma się długo i dobrze. Pasek już jest wyjęty i ojciec starannie układa go sobie w ręce. – Na co czekasz? – pyta. Teresa czeka na zmiłowanie albo na wstawiennictwo matki, choć wie, że one nigdy nie nadchodzą. Zatem powoli, powolutku zdejmuje majtki. Majtki są z flaneli lub barchanu, grube i niezgrabne, nie takie, jakie noszą koleżanki w szkole, bo matka wierzy, że „tam trzeba nosić się ciepło, jeżeli chce się mieć dzieci”. – Zdejmuj majtki – mówi ojciec, pełen cierpliwości. – Wiesz dobrze, po co to robię. W twoim interesie. Sto razy ci mówiłem, że muszę trafić pasem w pośladki, tam gdzie jest dużo mięsa, bo nie chcę zrobić ci krzywdy. Nie biję cię po to, by zrobić ci krzywdę, ale żebyś wyrosła na ludzi. Mnie bił mój ojciec, mojego ojca bił dziadek, a ja biję ciebie i taki jest porządek świata, jeżeli ma on stać na nogach, a nie na głowie. Nie chcę, żebyś wyrosła na biurwę. Możesz zajść dalej. Dalej niż ja i matka. Będziesz mieć punkty za pochodzenie, ale musisz się dobrze uczyć. Uderzenia są mocne, celne, odmierzane bez pośpiechu czy gniewu. Teresa wrzeszczy najgłośniej, jak umie, bo wtedy mniej boli. Może wrzeszczeć, bo sąsiedzi dawno wyprowadzili się z tej rudery, została tylko ich rodzina w suterenie. Kamienica przeznaczona jest do rozbiórki, a oni, jak mówi ojciec, dostaną wkrótce mieszkanie w bloku. Jedno z tych, które on buduje. „Nie będziemy czekać jak inni po dwadzieścia lat. Najwyżej dwa, trzy lata, a to niedługo. Dostaniemy przydział z rozbiórki. I zobaczycie wtedy, jakie piękne mieszkania robimy”, tłumaczy ojciec. Jeszcze nie wie, że mieszkanie dostaną za cztery lata, on tego nie doczeka. …a Tereska wrzeszczy najgłośniej, jak umie i stara się nie myśleć o bólu, lecz o tym nowym, pięknym mieszkaniu w blokach z wielkiej płyty, w którym być może będzie mieć własny pokój, a nie kąt za zasłonką. I ojciec już nie będzie jej bił po gołych pośladkach, bo – jak mawia matka – „nadejdzie dzień, gdy mu nie będzie wypadało, staniesz się młodą kobietą, przestaniesz być dzieckiem. Ale wtedy, jak strzeli cię w pysk, to się przewrócisz, więc lepiej już dzisiaj rób to, co on każe, bo tylko on wie, jak ma być”. – No to jaki był ten dziadek? – pyta kapryśnie Złotko. – Był prawdziwym mężczyzną – mówi Teresa po namyśle. – Takim jak tata? – docieka Złotko. – Nasz tata to inteligent – mówi lekceważąco Teresa. – Inteligent nie jest prawdziwym mężczyzną? – dziwi się Złotko. – Inteligent wciąż ma jakieś wątpliwości, a mężczyzna wie swoje i już – mruczy Teresa i poprawia córce kołdrę. – Pomódl się za tego dziadka. To mu nie pomoże, ale i nie zaszkodzi. Złotko zasypia i zmarli już jej nie przeszkadzają. Nawet Konopnicka. Do miasta, w którym mieszka Andrzej – siedemdziesiąt pięć tysięcy mieszkańców, „całkiem duże miasto, pięć razy większe od mojego”, myśli Ewa – jest dwie godziny jazdy autobusem. „Pojadę tam jutro”, decyduje, wędrując wytrwale wzdłuż autostrady i śledząc uważnie napisy: „Pokoje do wynajęcia”. Właściciel baru powiedział jej, żeby nie nocowała w motelach. – Możesz źle trafić – wyjaśnił. – Życie autostrady jest inne niż to, do którego przywykłaś. Różni tu się kręcą, bo autostrada to droga od biznesu do biznesu. Normalny człowiek tylko tędy przejeżdża. Nabierze benzyny na stacji, zje hamburgera w MacDonaldzie i jedzie dalej. Ci, co żyją z autostrady, bywają niebezpieczni. A ty nie masz opiekunów, jak tirówki. Sama sobą musisz się opiekować. Jakbyś chciała się przespać, to wynajmuj pokój gdzieś we wsi w pobliżu autostrady, a nie w motelu. Nawet u mnie nie radziłbym ci nocować, bo różnie tu się dzieje. Teraz Ewa leży w czystej, wykrochmalonej pościeli, nad nią wisi święty obraz, łazienka jest na korytarzu, a gospodyni powiedziała, że za pięć złotych da jej rano mleko, bułkę z serem i jajko na miękko. Ten dom jest stosunkowo nowy, z czerwonej cegły, jeszcze nie otynkowany. Zagaduje Ewę szelestem sztywno wykrochmalonej pościeli, trzeszczeniem drewnianych podłóg, rytmicznymi krokami energicznej gospodyni, która przemieszcza się z pokoju do kuchni, a z kuchni do łazienki; pojękuje wysokim śpiewem pralki wirującej na wysokich obrotach, śpiewnym bulgotaniem wody w dużym saganie, ściszonym dźwiękiem radia, poszczekiwaniem psa za oknem, gdakaniem kur, które zbierają się do spania, bo zmierzch się zagęścił i ustępuje już miejsca nocy. – Dobrze byłoby nosić obrączkę, skoro musisz szwendać się koło autostrady. Bezpieczniej. Kupiłabyś sobie taką najtańszą, za dziesięć złotych, w byle kiosku ze świecidłami – mruczy gospodyni, ścieląc jej łóżko. – Pomyślę o tym – godzi się Ewa. „Ono”, szepcze cicho, gdy gospodyni wyszła. „Mam udawać kogoś innego? Mam się ciebie wstydzić? Powiedz…” Ale Ono śpi, więc Ewa też zamyka oczy i zaczyna zastanawiać się nad ostatnią rozmową z babcią Ireną. – Wyruszam szukać jego ojca – powiedziała babci. Babcia poruszyła się w swoim fotelu. – Nie musisz. Ja już niedługo pożyję i wciąż jeszcze coś mam. Niewiele tego, ale zawsze jest. Udało mi się to uchować przed nimi. Najpierw nie miałaś niczego dostać. Ani ty, ani twój ojciec… – Nie kochasz mojego taty? – szepnęła stropiona Ewa. – Kocham. I właśnie dlatego nigdy się nie zdradziłam, że cokolwiek jeszcze mam. Zniszczyłabym mu spokój. Zbyt ciężko na niego pracował. „Wiem”, pomyślała Ewa. „Nie chcesz, żeby mama zaczęła czekać, aż ty umrzesz”. – Myślałam, że wszystko zapiszę na jakieś charytatywne cele, bo… Jak by ci to powiedzieć… Pieniądze nie dadzą wam szczęścia. Przyniosą kolejne rozczarowania, a wtedy już nic wam nie zostanie, nawet złudzenia. „Wiem”, pomyślała znowu Ewa. „Bo wszystko niby ma się odmienić, gdy tata wygra w «Milionerach», a mama w totolotka. Ale nawet gdyby wygrali, to nie zmieni się nic, najwyżej schody i łazienki, może też przybędzie nam auto i trochę ciuchów”. – …ale teraz sytuacja się zmieniła – ciągnęła babcia. – Wszystko zapisałam tobie. Bo ty i Ono tego potrzebujecie. Wprawdzie nie będziesz bogata, ale nie będziesz całkiem biedna. Wystarczy dla ciebie i dziecka na jakiś czas. Więc nie musisz szukać tego człowieka. Bo dam ci to pod warunkiem, że nie wyjdziesz za mąż za byle kogo, wyłącznie ze strachu. – …tylko z miłości? – pyta Ewa. – Miłość… – uśmiecha się babcia Irena. – Miłość to raptem słowo. Słowo z kina, z książki, z kolorowego pisma. Tak wielu ludzi wierzy, że wystarczy je wypowiedzieć i już będzie dobrze, bo ono uleczy, uratuje, oczyści. A to tylko słowo. Łatwo je wypowiedzieć, równie łatwo unieważnić. Ale spróbuj przekształcić je w prawdziwe, trwałe uczucie, zamień je w ściany domu, który stać będzie latami, niczym nie zagrożony i da ci szczęście, bezpieczeństwo, poczucie sensu i radości z każdej spędzanej wspólnie chwili. To jest trudne, a często niemożliwe. Niewielu to umie. Naucz się tego. Daj to Jemu, gdy już wyjdzie z ciebie na ten nasz świat. Ewa obraca się z boku na bok, pościel jest obca, sztywna, zbyt wykrochmalona, przywołuje wspomnienia z odległego dzieciństwa. Matka nie krochmali pościeli, chyba z lenistwa i Ewa przywykła do tego, że jest miękka i przybiera od razu kształt ciała. Babcia Maria wręcz przeciwnie, grubo krochmaliła, potem naciągała każdy kawałek bielizny wzdłuż i wszerz, obficie spryskując porcją wody nabranej w usta, wreszcie prasowała ją, a mała Ewa przez kilka pierwszych dni czekała, aż pościel pomnie się, ugniecie, polubi ją i jej małe grzechy, zamiast wypominać tą schludną, sztywną czystością wszystko zło, które zrobiła w ciągu dnia. „Pomódl się, zanim wejdziesz do łóżka i przeproś Pana Boga za swoje codzienne grzechy”, mówiła babcia Maria, uklepując poduszki i grzechów nagle przybywało, rosły, ogromniały, przerażały małą Ewę, odsuwały sen. Ono śpi spokojnie, gdyż jego pościelą są wciąż te same miękkie, ciepłe wody. Jest ciche i nieruchome, niemal obojętne na niepokoje Ewy. …nie, poruszyło się delikatnie… Ono… Nauczę cię lubić miejsce, w którym będziesz kiedyś przebywać. To nie będzie łatwe, bo zawsze zazdrościmy innym ich miejsc i rzeczy, myślimy, że najpiękniej i najlepiej jest tam, gdzie nas nie ma. Nasz brzeg rzeki wydaje się zawsze brzydki i jałowy, a ten drugi, nieznany, kryje w sobie najwspanialsze niespodzianki. Tymczasem może być na odwrót. Dobrze i pięknie jest tu, gdzie jesteśmy, ale nie umiemy tego dostrzec, docenić ani polubić, bo coś gna nas tam, gdzie nas nie ma. Jeśli nie uda się nam tam dotrzeć, zmuszamy nasze dzieci, by zrobiły to za nas, a gdy im też się nie uda lub dotrą tam i przekonają się, że to miejsce nie jest takie, jakie miało być, to twierdzimy, że zmarnowały życie nam i sobie. Ono, jest bardzo trudno lubić to, co mamy, ale spróbuje cię tego nauczyć, może mi się uda, jeśli ja sama to pojmę, sama w to uwierzę. |
||
|