"Ono" - читать интересную книгу автора (Terakowska Dorota)Kwiecień 2001. Wielkanoc– Zróbmy coś, żeby było bardziej świątecznie – kaprysi Złotko, rozglądając się po pokoju. – Co niby mamy zrobić? – pyta niecierpliwie Teresa, kładąc obrus na stół. – Ewa, ustaw krzesła tak, żebyśmy mogli przy śniadaniu oglądać telewizję… Nie tak, nie widzisz, że ten, kto tam siądzie, zasłoni wszystkim ekran? „Są święta, dom powinien mówić własnym odświętnym głosem. Czy Ono kiedykolwiek go usłyszy? Czy będzie umiało odkryć kiedyś głos własnego domu i zadbać, aby był ważniejszy niż inne dźwięki? i jaki on właściwie byłby, gdyby nie zagłuszał go telewizor? Skrzypienie drewnianych podłóg, świst wiatru w szparach okien, cicha skarga ścian, dźwigających ciężar stropu, mruczenie kota, miękkie stąpanie wielu stóp, szelest przewracanych stronic książki, dźwięki przypominające muzykę i muzyka przypominająca to wszystko razem i jeszcze więcej?”, zastanawia się Ewa. Złotko przegląda kolorowe pisma mamy. Jan przystaje za nią i niezgrabnie głaszcze ją po włosach. Złotko uchyla się. – Zburzysz mi fryzurę – mruczy niechętnie i powraca do pism. – Patrzcie, co tu jest! Obfotografowali Wielkanoc w czyimś domu. Tyle kwiatów na stole! – Kwiaty są teraz drogie – mówi Teresa. – I kolorowe potrawy… i wielkie skórzane fotele… a zasłony takie wesołe i fruwają jak welon ślubny. Ściany są białe, a na podłodze gruby dywan. – Pokaż! – Ewa nachyla się nad siostrą. – Eeee, to nie jest normalny dom, tylko taki specjalnie zrobiony do zdjęć. – Normalni ludzie mieszkają w takich brzydkich jak my? Ewa szarpie Złotko za włosy, zerkając z ukosa na ojca. Ojciec stoi nieruchomo, patrząc na taniec Teresy wokół stołu i udaje, że nie słyszał. – Cicho bądź, głupia – szepcze Ewa. – Robisz przykrość tacie. – Dlaczego? – dziwi się Złotko, ale Teresa już podchwytuje temat: – Tak. Właśnie tak. Nasze święta są takie, jakie są, bo mieszkamy w brzydkim domu. Brzydkim! Słyszysz, Jan? Jan milczy, wpatrując się wciąż w obrus. Teresa rozkłada na nim wyjęte z kredensu talerze. Porcelanowy serwis, który kiedyś dostali od matki Jana, już dawno się rozbił. Teraz jadają na ciężkich fajansach z wyszczerbionymi krawędziami, za to w jednym kolorze. – Brzydki dom? – mówi Złotko i rozgląda się niepewnie. – Wcale nie, widziałam brzydsze – wtrąca Ewa z rozpaczliwą gorliwością. – Nie jest taki zły. – Brzydki. Zawsze był brzydki. Od początku – powtarza Teresa z pasją, rzucając aluminiowymi sztućcami. Jan nadal milczy i nie odrywa wzroku od obrusa. – I co ty tam widzisz? – pyta zaczepnie Teresa. – Plamy z zeszłorocznej wigilii? Ano są, bo Złotko wychlapała barszcz i się nie sprały. – Była plama, nie ma plamy – mruczy Złotko. – Jest. Nadal jest – mówi gniewnie Teresa. – Ewa, idź kroić chleb! Złotko, gdzie to cholerne święcone? Stawiaj koszyk na stole tak, żeby zasłonił plamę na obrusie. „Brzydki dom. Moje całe życie”, myśli Jan. o budowaniu domu zdecydowali, gdy Jan wygrał czwarty teleturniej. – Patrz – powiedział do Teresy, pokazując jej szkic kolegi, architekta z zawodu. – Piękny, prawda? – Piękny – mruczy niechętnie Teresa. Dom na rysunku stoi na zboczu, nachylony do niego długim, opadającym dachem z gontu. Od strony fasady ten spiczasty dach przechodzi płynnie w werandę, podpartą grubymi belkami. Facjatki patrzą w dal wąskimi oknami, a drewniany balkonik na piętrze wygląda jak uśmiechnięte usta dachu. Fundament ułożony jest z grubych, kamiennych brył, przechodzących w szerokie, wygodne schody, wiodące do głównego wejścia. Janowi wydaje się, że ten dom urodził się jako naturalne dziecko przyrody, którą architekt naszkicował kilkoma oszczędnymi kreskami: trzy duże, rozłożyste drzewa, bujne krzewy otaczające kamienną ścieżkę, mała sadzawka w naturalnym wgłębieniu w ziemi. – Piękny, ale jakiś taki… wiejski – mówi niechętnie Teresa. – a tu jest miasto. Skraj miasta, ale jednak. – Piękny, niepiękny, ale niepraktyczny – orzeka babcia Maria, zaglądając im przez ramię. – Też chcę – mówi malutka Ewa, podnosząc się na palce, żeby zobaczyć rysunek. Dom ją zachwyca. Ona sama potrafi narysować tylko równą, prostą bryłę z dachem, ze sterczącym z niego kominem i niezgrabną chmurą dymu. A ten dom wygląda jak z bajki. – Mój pokoik – mówi, pokazując palcem na okienko w dachu i drewniany balkonik. – Podrzesz i będziemy musieli płacić – Teresa trzepie ją po ręce i odsuwa rysunek. – Oczywiście – mówi babcia Maria. – Będziecie musieli płacić. Bo nikt nie da za darmo takiego projektu. I po co on nam, jak są gotowe domy? Kowalscy budują się naprzeciw z gotowego projektu. Porządny dom z pustaków, na wiele lat, a nie z drewna i kamienia, jak na jakiejś wiosze. Teresa ma rację. A ten dach… Ile by kosztował taki dach! Wszyscy teraz robią zwykłe, płaskie dachy, bo to taniej. Jan wciąż patrzy na rysunek, ale Teresa z matką już zdecydowały. – Będą pieniądze, to dobudujemy werandę, skoro tak bardzo chcesz. Ale po co komu weranda? Żeby deszcz do środka padał? i śnieg sypał? Od werandy ciągnie zimno do domu. I może nam zabraknąć forsy. Co zrobimy, jak nagle cię wyrzucą z tych teleturniejów? – Nie wyrzucą – mruczy Jan. Nie cierpi teleturniejów. Nienawidzi jaskrawego światła w studiu i gorąca, które tak bije od reflektorów, że człowiek czuje się jak w łaźni parowej. Nienawidzi spojrzeń w studiu, które zawisają na nim z napięciem po każdym pytaniu. Nienawidzi uśmiechu prezenterki i życzliwości jej konsultantów. Lubi tylko pytania. I przyjemność odpowiadania na nie. Gdyby można było na nie odpowiadać w innym pomieszczeniu, gdzie nie byłoby tych świateł, kamer, tych wszystkich ludzi i telewidzów! „Wtedy nikt by mi za to nie płacił”, uświadamia sobie z niechęcią. Gdy jeszcze grał na fortepianie, obecność widzów nigdy mu nie przeszkadzała. Nie widział ich. Nawet nie czuł ich obecności. Wchodził na estradę, kładł ręce na klawiszach – i już go nic nie obchodziło, tylko muzyka. W telewizyjnym studiu trwało czyhanie na każde jego potknięcie i na każde jego zwycięstwo. Jan czuł życzliwość pytających i to, że chcą, by znowu wygrał. I on i oni wiedzieli, że telewidzowie go kochają: skromny człowiek, urzędnik z powiatowego miasteczka, a tyle wie. Jest taki jak oni, a wie. I wygrywa. – Wtopimy się w jakieś drogie budowy, a ciebie nie zaproszą do telewizji! No bo ile razy może grać wciąż jeden i ten sam człowiek? Mamy demokrację i każdemu wolno, nie tylko tobie – ciągnęła z niepokojem Teresa. – Nie mamy demokracji – uśmiechnął się przelotnie. Nie mamy demokracji i on, Jan, nieatrakcyjny, zwyczajny urzędnik wygrywa za wszystkich z tak potężnym molochem jak telewizja. Ale telewizja też chce pokazać, że kocha i szanuje zwykłych ludzi. Że wprawdzie wystawia do szklanego okienka piękne spikerki, ale naprawdę trzyma z nimi: z wszystkimi prostymi, biednymi ludźmi. „A ja dokładnie tak wyglądam: nieefektowny, zwykły człowiek, w dodatku mały i brzydki”. Jan wie, dlaczego nienawidzi teleturniejów. To za ich sprawą po raz pierwszy w życiu zobaczył siebie. Siebie takiego, jakim jest. Wyobrażał sobie siebie całkiem inaczej. Wprawdzie niepiękny, ale interesujący. Niewysoki, ale proporcjonalnie zbudowany. Nieefektowny, ale sympatyczny i miły. Przecież za coś pokochała go Teresa – najpiękniejsza dziewczyna z ich miasta! Gdy po raz pierwszy zasiadł przed telewizorem, by zobaczyć siebie, w dodatku wygrywającego pierwszy w życiu teleturniej, był podniecony i niespokojny. „Będzie nieźle. Wyglądam nie najgorzej, mówię do rzeczy, no i wygrałem. Występuję w roli bohatera”, myślał. Gdy kamera zaczęła się przesuwać, żeby pokazać po kolei wszystkich konsultantów, zacisnął dłonie na oparciu fotela. A potem zagryzł wargi, gdyż już wiedział, że w następnym ujęciu pokażą jego. On sam. Przymknął oczy. – Teraz ty – zachichotała Teresa. – o rany, masz koszulę o numer za dużą… albo schudłeś? Otworzył oczy. I zobaczył siebie… w fotelu, obitym czarną imitacją skóry, siedział mały, chudy, łysiejący i wystraszony człowieczek. „A gdzie ja?”, zdążył jeszcze pomyśleć, zanim uświadomił sobie, że to właśnie on. I niemal w tej samej chwili, w tej samej sekundzie zrozumiał: „Ona mnie nigdy nie kochała”. Jan od dawna wiedział, że Teresa go nie kocha. Czasem zastanawiał się, kiedy nastąpił krach jej uczuć. Czy wtedy, gdy złamał nadgarstek, tańcząc rock and rolla, czy może później, gdy przyłapała go, jak płakał, trzymając niesprawną rękę na blacie fortepianu? Dla Teresy męskie łzy były czymś godnym wzgardy, o tym się przekonał – i nigdy więcej nie popełnił tego błędu. Teraz, zobaczywszy siebie na ekranie telewizora, pojął, że nie kochała go nigdy. A gdy usłyszał swój niepewny, cienki głos, przyjrzał się swoim drżącym wąskim wargom i chudym dłoniom (kamera z upodobaniem robiła przebitki na te jego nerwowe ręce, z długimi, stworzonymi do fortepianu palcami), wtedy nabrał do siebie wstrętu. „Co w takim razie ona musi czuć?”, pomyślał i nagle pojął, dlaczego Teresa zawsze idzie spać o godzinę lub dwie przed nim i gdy on wchodzi do sypialni, to ona śpi już mocno, z zaciśniętymi powiekami. To wówczas znienawidził teleturnieje i siebie samego, a chociaż wygrywał, wygrywał, wygrywał, to czuł się przegrany. – Nie wyrzucą mnie – mówi Jan ze skurczem serca, patrząc na szkic domu, który zapewne nigdy tu nie stanie. – Jeszcze wygram wiele teleturniejów. – Dom wybudujemy normalny, jak wszyscy. Z pustaków. Tani, bo pustaki robią z różnych odpadów. A na dach pójdzie blacha, też tania. I żadne facjatki, bo nieustawne, tylko zwykłe piętro. Piętrowy dom to porządny dom – rozstrzyga babcia Maria, a Teresa przytakuje: – A jak znowu wygrasz, to pięknie go wykończymy w środku. Szlag trafi wszystkich z zazdrości – dodaje, zadowolona. Już tylko Jan i mała Ewa wpatrują się w rysunek pięknego domu z drewna, który wydaje się wyrastać wprost z ziemi, jakby jej kolejne dziecko, zrodzone z drewna i kamienia. Na parceli stanie dom całkiem inny, dom Teresy i babci Marii. „Bardzo brzydki dom”, myśli Jan. „Widocznie brzydcy ludzie powinni mieszkać w brzydkich domach. Ale przecież Teresa wciąż jest piękna, a Ewa zapowiada się na śliczną dziewczynkę. Dlaczego piękni ludzie chcą mieszkać w brzydkich domach? Bo nie umieją pięknie myśleć? Bo widząc swoją urodę, już nie zwracają uwagi na otoczenie? a ja, człowiek brzydki, a nawet odrażający, kocham piękne przedmioty, piękną muzykę, malarstwo, piękne książki, bo usiłuję w ten sposób odwrócić uwagę od siebie?” Dom stanął dość szybko. Prosta bryła, sześcian z szarych pustaków, wyprodukowanych z tak zwanych „surowców wtórnych i odpadów wielkoprzemysłowych”. Piwnica, parter i pierwsze piętro. Prawie płaski dach z blachy. Wybetonowana alejka, prowadząca do drzwi z grubej pilśniowej płyty. – Człowiek jest wreszcie na swoim – powiedziała Teresa i tupnęła nogą w beton. – Tu zrobimy rabaty kwiatowe – oznajmiła babcia Maria, wskazując skąpy kawałek ziemi. – Kupimy psa – powiedziała prosząco mała Ewa. – Pies zniszczy kwiaty i naniesie brudu do domu – przesądziła kategorycznie babcia Maria. Na całej podłodze położona została wykładzina z lenteksu. – Śliczna – powiedziała Teresa. – Praktyczna – orzekła z zadowoleniem babcia. Jan przymknął oczy i wyobraził sobie podłogę z długich, prostych sosnowych desek. – A co z tymi schodami? – zmartwiła się Teresa. – Na razie tylko beton, a potem? Jak Jan znowu coś wygra…? – Drewno – powiedział szybko Jan. – Mnie beton nie przeszkadza. W bloku też schody były z betonu i co? Trzymały się przez lata – stwierdziła babcia Maria. – Coś wymyślimy. Może sztuczny marmurek? – powiedziała Teresa. Już nic nie wymyślili. Jan wygrał jeszcze dwa teleturnieje, ale ledwie starczyło na to, by dom wykończyć i kupić trochę mebli. Potem już nikt go nie zapraszał do telewizji, mimo że nadal się zgłaszał. – A może zrobiłeś coś nie tak? Naraziłeś się komuś i oni cię już nie chcą? – pytała z lękiem Teresa. – Nie – powiedział Jan. – Telewizja jest teraz dla młodych. Starych nikt nie chce oglądać. – Masz tylko czterdzieści lat – obruszyła się Teresa. – To nie jest starość! – Mamy nowe czasy. Dzisiaj to jest starość – powiedział Jan. „No i nie jestem piękny. Nie udawaj, że tego nie widzisz, Tereso”, pomyślał. „Nie mam białych zębów ani szerokiego uśmiechu. Nie umiem rozbawiać publiczności, która tylko na to czeka. Jestem nietelewizyjny i nierozrywkowy. I już wcale nie chodzi o to, co wiem, tylko o to, jak wyglądam. Jestem człowiekiem bez przyszłości, spisanym na straty nawet przez telewizję. I już nikogo nie interesuje, czy wygram z telewizją, bo telewizję wszyscy kochają”. – Siadajcie do stołu, no, co jest? Przecież święta, nie? Stół nakryty – mówi gniewnie Teresa. – Schowaj tę łapę, Złotko! Najpierw życzenia, potem jedzenie! – Wszystkiego dobrego… Wesołego Alleluja. – Cholera, jajko ci spadło! Stąpniesz butem, będzie plama! Wesołego Alleluja. – Już podnoszę. Zdrowia, szczęścia… kurde, kto tak kroi jajka? Powinno być w ćwiartki! – W ćwiartki, ale się kruszy. Przegotowane. Jajko gotuje się pięć minut, a tobie pewnie cała woda się wygotowała. Zdrowia, szczęścia, wygranej w totka. – Wesołego Alleluja. Zdrowia, szczęścia… żeby już przyszło to pismo z „Milionerów”. I żeby zadzwonił facet z audiotele. Panie Boże, pomóż choć raz, bo na co dzień nie pomagasz. Dajesz tylko tym, co już mają. A ty pamiętaj, że nie wolno ci wychodzić z domu, bo mogą cię akurat wywołać do telefonu i wszystko przepadnie. – Nigdzie nie chodzę. Zdrowia, szczęścia… Wesołego Alleluja. – Ja wolę Boże Narodzenie od Wielkanocy, bo są prezenty. A wy? – Na Boże Narodzenie trzeba się więcej naharować. Pewnie myślicie, że to, co stoi na stole, to z nieba spadło. A tu człowiek nogi sobie uchodzi po sklepach, swoje wystoi przy kuchni i dlatego jest. W życiu nic nie ma za darmo. A okna umyć, a dywan wytrzepać, a podłogi wypastować… – Musisz to robić w święta? – Wszyscy to robią w święta. – To ty rób po świętach. – Znalazła się, mądrala… Jak wszyscy coś robią, to wszyscy i coś w tym musi być. – Chodźmy po śniadaniu na spacer, już wiosna i słońce i w ogóle. – Jaki spacer? Gdzie i po co? i zaraz będą Kiepscy. – Ten baranek to nie wiadomo do czego podobny. Na pewno nie do baranka. – Foka? Przypomina fokę, prawda? – A gdzie ty widziałaś fokę? Na obrazku? Może żywa foka też przypomina baranka? – A ty tobyś się odezwał. Chociaż od święta byś się odezwał. – Powiedziałem: Alleluja. – Tata powiedział: Alleluja. Naprawdę. Nie słyszałaś? – Cud boski, bo powiedział: Alleluja. – A co to znaczy „Alleluja”? – … – Pytam co znaczy „Alleluja”? – … – Jan, co znaczy „Alleluja”? – Okrzyk radości, chwalcie Pana. Po hebrajsku. – Po żydowsku?! To my w święta mówimy po żydowsku, no co ty! – A w szkole mówili, że Żydzi ukrzyżowali Chrystusa. – Kto tak mówił? – Ksiądz. – Złotko, nie tak, to skomplikowane. Chrystus też był Żydem… – Przestań. Naopowiadasz jej głupot i znów będzie mieć kłopoty w szkole. Lepiej niech się nie wychyla. Niech mówi, jak inni mówią. Moja mama zawsze powtarzała: „Rób tak jak inni, dobrze na tym wyjdziesz”. – Tak, babcia Maria zawsze tak mówiła. Pamiętam. – I co zrozumiałaś z jej mądrych słów? Gówno. Babcia zawsze mówiła, że w porządnej rodzinie najpierw jest ślub, a potem dziecko, a ty robisz wszystko na odwrót. I wstyd nam przynosisz. – Nie na odwrót! Nie na odwrót, bo ślubu nie będzie! Żadnego ślubu nie będzie! – Dlaczego nie będzie? Nie chcesz długiej sukni i białego welonu? a ja bym chciała być twoją druhną! – Złotko… Złotko… – Żeby wychodzić za mąż, trzeba mieć za kogo. Żucie, mlaskanie, szczękanie sztućców. Bezkształtny cukrowy baranek pośrodku stołu. Stół – z kawałkiem papieru wetkniętym pod jedną z nóg, żeby się nie kiwał – ustawiony tak, by z każdego miejsca widoczny był telewizor. Gałązki borowiny udające bukszpan. Jajka na twardo z siną obwódką wokół żółtka, nierówno zafarbowane w wywarze z cebuli. Chrzan tak ostry, że w oczach kręcą się łzy od samego zapachu. Najtańsza kiełbasa. Kupny sernik. Dobiegający z kuchni zapach gotowanej kapusty. Biały obrus poszarzały od wielokrotnego prania. Teresa dostała go w prezencie ślubnym od teściowej. – Jest bardzo stary – powiedziała teściowa z cichym westchnieniem. – Widzę – odparła Teresa z pogardą i z lekkim niepokojem. Jeśli ich nie stać na kupienie nowego obrusu, to może są biedniejsi, niż sądziła? – To oryginalny stary atłas i bardzo delikatny, piękny haft richelieu. A frędzelki są z prawdziwego jedwabiu. Ten kolor nazywa się ecru. – Taaa… – powiedziała Teresa niepewnie. – Nie pierz go przypadkiem w ciepłej wodzie, dawaj do czyszczenia i rób to od razu, po jednym użyciu, żeby nie zszarzał. Ale nie kładź go na stół przy byle jakiej okazji, tylko w święta. – Yhm – przytaknęła Teresa. „Co ona z tym obrusem? Oszalała?” – Ten obrus pamięta wszystkie rodzinne uroczystości. Mój ślub, chrzciny Jana, nasze Boże Narodzenia i Wielkanoce… Wszystkie nasze najważniejsze i najpiękniejsze dni. Zastanawiałam się, czy ci go dać, czy może schować dla wnuczki, gdy się już urodzi. Ale pomyślałam sobie, że dla Jana ten obrus na waszym stole będzie ciągłością, przypomnieniem tego, czym ma być dom. Gdy kładliśmy ten obrus, nasz stół przemieniał się w stół czarodziejski, stół, który nas łączył. Jakby nitki tego haftu tak nas spajały jak dwa brzegi tego samego materiału. Dzień, w którym wyciągałam ten obrus z szafy i rozpościerałam na stole, zawsze zapowiadał coś ważnego. Mały Jan był wtedy bardzo podniecony, lubił gładzić go rączką, tak jakby głaskał kota. Wiesz, Tereso, mam uczucie, że ten obrus wyzwalał w nas miłość. Ja, mój mąż i Jan stanowiliśmy przy nim jakąś mocną jedność. Budziła się w nas pamięć o naszych rodzicach, dziadkach Jana, pamięć całego rodu i jego zasad, z tą najważniejszą na czele, że mamy się kochać i musimy umieć to sobie okazać, bo tylko to ratuje nas przed wrogością świata. „Zwariowała”, myśli Teresa, patrząc na miękki kawałek jasnokremowej tkaniny. „Przecież to tylko obrus. Głupi obrus. W dodatku stary”. – Gdy będzie wam źle, gdy poczujesz, że rodzi się w was obcość, kładź ten obrus na stole. Potem zwołaj całą rodzinę, zasiądźcie naprzeciw siebie i spójrzcie sobie w oczy. Weźcie się za ręce i trwajcie tak przez chwilę, a zobaczysz, że wróci dobry czas. Bo to jest magiczny obrus – zakończyła teściowa z tym ulotnym, niezrozumiałym uśmieszkiem, który tak bardzo denerwował Teresę, gdyż miała uczucie, że matka Jana z niej kpi. Już w czasie pierwszych świąt obrus został zaplamiony czerwonym barszczem, tłuszczem z ryb i kompotem z suszonych śliwek. „Nie będę go przecież nosić do pralni i jeszcze płacić”, pomyślała Teresa i wrzuciła go do pralki z innymi rzeczami. Obrus po wysuszeniu dziwnie się skurczył, a tajemniczy kolor „ecru”, jak nazwała go matka Jana, zamienił się w zwykły bladożółty, potem w biały, a przy następnym praniu zaczął szarzeć. Miękkie frędzelki splątały się, zesztywniały jak postronki i pewnego dnia Teresa obcięła je nożyczkami. Haft richelieu zaczął wysnuwać pojedyncze nitki, które wciąż zaczepiały się o czyjeś palce i Teresa wyszarpywała je każdorazowo przy prasowaniu, nienawidząc tej czynności, gdyż atłasowy materiał fałdował się pod gorącym żelazkiem, wybrzuszał w jednych miejscach, a kurczył w innych. A mimo to jeszcze wciąż kładła ten obrus na stole w świąteczne dni, jakby posłuszna nieobecnej teściowej i rozpościerając go, poszarzały, z zastarzałymi plamami, za każdym razem zastanawiała się z zabobonnym lękiem: „A może rzeczywiście odebrałam mu magiczność? Może on ją naprawdę miał? Nie, to bzdura… głupoty… Magiczny obrus, też wymysły!” – Ewa, sprzątaj ze stołu. Obrus wrzuć do pralki, bo znowu jest uświniony. Złotko, zasłoniłaś cały ekran, przesuń się. Jan, gdzie się wleczesz? Chociaż w święta posiedziałbyś z rodziną i pooglądał telewizor jak normalni ludzie. Prezenterka w telewizorze ma odświętną bluzkę, a obok niej stoi wielki dzban pełen kunsztownie ułożonych kwiatów. Kwiaty są kolorowe, mają budzić skojarzenie ze świętami, wiosną, radością, a bluzka prezenterki jest wyszukana, a zarazem prosta, tą kosztowną prostotą wielkich salonów mody. Teresa o tym nie wie, ale zazdrości prezenterce tej bluzki, starannego makijażu, szczupłej sylwetki – wprawdzie tylko do połowy, bo tyle widać i Teresa pociesza się, że kobieta ma grube biodra, krótkie, krzywe nogi i pantofle równie zniszczone jak jej własne. – Chciałabym mieć taką bluzkę – mówi. – Nigdy nie będę mieć takiej bluzki – dodaje i pogrąża się w lekturze kolorowego tygodnika. Jan niezgrabnie wstaje i powoli zmierza w stronę schodów. Teresa, zapatrzona w pismo, już nie zwraca na niego uwagi, więc Jan przyspiesza w obawie, że ktoś go zatrzyma i każe zasiąść przed telewizorem. – Gdzie jest długopis? – woła Teresa. – w tym domu nigdy nie ma długopisu, jakby tu żyli sami niepiśmienni! O, jest – mówi z ulgą, sięgając do szuflady w stole i znów przywiera wzrokiem do psychotestu, który powie jej prawdę o tym, jaka jest. „W miłości masz zwyczaj: a) uwodzić, b) podbijać, c) zdobywać dzień po dniu?” – Kogo uwodzić? – mruczy gniewnie Teresa. – Kiedy to było… ale tak, uwodziłam i podbijałam i zdobywałam dzień po dniu, wszystko naraz, cholera, no to którą odpowiedź zakreślić? – Co robisz, mamusiu? – pyta Złotko i nachyla się, chcąc zajrzeć do tygodnika, ale Teresa zakrywa go ręką: – To psychozabawa. Nie dla ciebie – mówi. – Jeszcze masz czas. – Chodźmy na spacer – powtarza błagalnie Złotko. – Czemu te święta są takie nudne? – Zawsze są nudne – mruczy Teresa. – Nie wiem, o co ci chodzi. – Bo ja zawsze tak się cieszę przed świętami, że one nadchodzą, a jak już przyjdą, to są zawsze takie same. Zróbmy coś, żeby były inne – prosi Złotko, a Teresa odpowiada, nie podnosząc głowy znad pisma: – Nie nudź, Złotko, święta to święta, muszą być takie same, bo jakie mają być, ale jest przecież lepszy program w telewizji, nie musisz wstawać rano do szkoły i nie masz tylu garów do zmywania co ja, możesz nic nie robić, a to jest przyjemne. – Nie – mówi Złotko. – Chodź, porozmawiamy sobie – mówi Ewa i idzie do swojego pokoju. Złotko podrywa się i biegnie za nią, a Teresa odprowadza je podejrzliwym wzrokiem. – O czym tu rozmawiać – mruczy i woła: – Żebyś tylko nie mówiła jej o tej nieszczęsnej ciąży! Trzymaj ją z daleka od tego świństwa! Siostry zamykają się w pokoju. Wzrok Ewy odruchowo wędruje w stronę szafy, gdzie wciąż bieleje malutki rożek schowanej koperty. „Te pieniądze będą mi potrzebne. Bo jednak będę musiała wyruszyć”, myśli niespokojnie. „Nie chcę tego, ale muszę, bo co Mu kiedyś powiem, gdy mnie zapyta, jak wyglądał tato? Powiem, że nie wiem? Nie pamiętam? Nie wiem, jakie miał włosy, oczy, jak brzmiał jego głos, jak się poruszał, kim był i co lubił? Będę musiała wyruszyć, a Marysia pomoże mi ich znaleźć, bo ona wie”. – Ewa, ty mi urodzisz siostrę czy braciszka? – pyta Złotko. – Nie, siostrzeńca albo siostrzenicę. Ty będziesz ciotką. – Nie chcę być ciotką. To głupio brzmi. – To wszystko głupio brzmi – stwierdza niepewnie Ewa. – A skąd ty w ogóle je masz? – docieka Złotko. Ewa namyśla się, niemal tak długo jak tata. Wreszcie mówi: – Ktoś chce ci pokazać świat do góry nogami. I myślisz, że zobaczysz nad sobą niebo. A tymczasem jest ciemność. Rozumiesz? Złotko otwiera ze zdziwienia usta. – Nie rozumiem. W telewizorze pokazują to inaczej. Nie ma nieba. Ani ciemności. Jest sufit. Sufit nad tapczanem. Ewa milczy. „To był sufit samochodu”, myśli. – S gdzie ty je trzymasz? w brzuchu, tak? – W brzuchu, tu, na dole. – Nic nie widać – martwi się Złotko. Ewa rozpina spodnie, opuszcza je poniżej bioder i podnosi wysoko bluzkę. – Coś już widać, patrz. Tu jest taka mała wypukłość, a wcześniej byłam płaska jak deska. Daj rękę… Dotknij. Czujesz? – Nie jest mu tam ciasno? – dziwi się Złotko. – Ono to lubi. Bo wtedy jest blisko. Czuje mnie – wyjaśnia Ewa. – No to opowiedz mi, jakie Ono będzie? – Nie wiem, jakie będzie, opowiem ci, jakie jest teraz, dobrze? – Tak – cieszy się Złotko i przywiera wzrokiem do siostry. Jakie jest teraz: – Okropne, w dodatku z futrem – mówi Złotko, otrząsając się. – Nie chciałabym mieć w środku czegoś takiego. Umarłabym ze strachu, gdyby się ruszało. Bardzo je chcesz? – Nie. Nie bardzo. Gdybym mogła zacząć wszystko jeszcze raz w tamten pierwszy dzień nowego wieku, to… to… Wróciłabym do domu autobusem. Następnego dnia stałabym za ladą w sklepie Grubego. Wieczorem oglądałabym z wami telewizję. A zasypiając, marzyłabym, że jutro będzie lepiej. I nie byłoby lepiej. – Jeśli go nie chcesz, to po co ci ono? – dziwi się Złotko. – Bo z nim jest inaczej – mówi Ewa. – Bo teraz coś muszę zrobić. Ze sobą i z nim. A wcześniej tylko czekałam, że samo się zmieni. – A mówiłaś, że chodzi o drzewo. Że chcesz mu powiedzieć, czy to kasztan, czy brzoza. – Ja teraz wciąż mówię coś innego. Wciąż zmieniam zdanie. Bo zaczynam myśleć. Widzę i słyszę więcej niż przedtem. A Ono słucha i patrzy razem ze mną – mówi Ewa niepewnie. – Będziesz dla niego dobrą mamą? – zaciekawia się Złotko. – Nie. Chyba nie – mówi Ewa krótko. – Co ty wygadujesz! – dziwi się Złotko. – Nic nie rozumiesz! – złości się Ewa. – Przecież ja nie umiem! – Mama umie, mogłaby cię nauczyć – mówi z wahaniem Złotko i patrzy pytającym wzrokiem na siostrę. Ewa milknie, więc Złotko przestaje pytać. Siostry leżą na tapczanie, milczące, zamyślone. Z uchylonego okna dobiega niezdecydowany zapach wiosny. Tak pachnie ziemia, która wyrzuca z siebie toksyny zastarzałej, długiej zimy i ubiegłorocznej jesieni: specyficzną woń przegniłych kasztanów i żołędzi, zbutwiałych liści, mdlący odór rozkładających się ciał kretów, którym nie udało się szczęśliwie przezimować. Przechodnie wciągają w siebie to powietrze i mówią: „Już wiosna” i wierzą, że znowu coś się zaczyna, coś nadchodzi i zapewne tym razem będzie lepiej. Skoro nie było lepiej z nowym rokiem, to musi być z wiosną; bo przecież kiedyś musi być lepiej. Radio mamrocze coś cicho i niewyraźnie: – Kilkanaście psów i kotów zamęczyli dwaj nastolatkowie z Rucianego-Nidy. Zatrzymała ich policja. Piętnastoletni Marek i szesnastoletni Mateusz wyrzucali zwierzęta przez okno lub przypiekali je żywcem w ognisku… Złotko jest znudzona. Ziewa szeroko i wzdycha: – Chciałabym, żeby było już po świętach. Gdy nie ma świąt, to chcę, by nadeszły, a jak są, to chciałabym, żeby wreszcie się skończyły. Dlaczego? – Bo nie lubisz tego, co masz – mówi cicho Ewa. Ale Złotko już zrywa się z tapczanu i wybiega z jej pokoju, a Ewa sama nie jest pewna, do kogo te słowa powiedziała. I nazajutrz jest już po świętach. Matka znowu nie trafiła w totolotka, Złotko pobiegła do szkoły, a tato poszedł do pracy na pocztę. Poczta: poczta jest coraz bliżej zjednoczonej Europy. Gdy samorząd przestanie być tak biedny, jak jest, to poczta będzie skomputeryzowana. I wtedy zostaną tu tylko ci, którzy nauczą się pracy z komputerem. „Pan jest już na to trochę za stary”, mówi współczująco naczelnik do Jana. „No, niby ja też, ale ja jestem naczelnikiem”, dodaje dla uniknięcia nieporozumień. Jan wie, że komputer nie może być trudny, choć na to wygląda. Ma przecież klawiaturę, podobnie jak fortepian. Klawiatura komputera, w porównaniu z fortepianem, jest szara, mała i prostacka. A monitor ma ekran jak telewizor, ale wydaje się Janowi mniej straszny, gdyż pokazuje tylko to, co wstuka się w klawiaturę, jest zatem zależny od człowieka. Jan pragnie powiedzieć naczelnikowi, że gdyby dano mu szansę, to on zrozumie to nowe narzędzie pracy – bo to jest tylko narzędzie, nic więcej. „Ale samorząd nadal będzie biedny, więc jeszcze wciąż mam trochę czasu, jeszcze mnie nikt nie wyrzuca, choć za rok, a może dwa nieuchronnie to nastąpi”. Wieczory są teraz mokre od wiosennych deszczów, wilgotne od mgieł. Wszyscy wnoszą do domu na butach błotnistą maź. „Dobrze, że nie mamy psa, aleby nabrudził”, mówi Teresa, na wypadek gdyby Złotko chciała zwierzaka, jak kiedyś Ewa. Ale Złotko nie chce psa, wystarcza jej telewizor, pokemony i Złotko nie chce żadnego zwierzaka, od dnia, gdy ujęła się za barankiem. Baranek: Złotko słucha na lekcji religii opowieści katechety. Jej koleżanki piszą do siebie karteczki, czytają pod ławką …oto stuletni Abraham płodzi syna. Cała klasa, na słowo „płodzi”, chichocze i szturcha się łokciami, ale Złotko jest bardzo przejęta. Sara rodzi Izaaka, a klasa znowu powraca do swoich zwykłych zajęć: pisania liścików, czytania Złotko wstrzymuje oddech. To niemożliwe… niemożliwe… Przecież TEN czarodziej nie jest Voldemortem, nie może żądać czegoś takiego! Katecheta musiał się pomylić! „Ojcze”, mówi mały Izaak, „masz ogień i drwa, ale gdzież baranek na ofiarę całopalną?” Ojciec kłamie, by uspokoić synka. „Nieprawda, ojcowie nie kłamią, najwyżej milczą i o jakim baranku oni mówią?”, myśli przerażona Złotko. Abraham z synkiem doszli tymczasem wysoko, na górę, ojciec ułożył z kamieni ołtarz ofiarny, a na nim drwa, związał małego Izaaka i położył. – I co Izaak? – pyta bez tchu Złotko. – Płakał? Krzyczał ratunku? Katecheta patrzy na nią ze zniecierpliwieniem. – Biblia o tym nie mówi. Ważne jest to, że Abraham okazał bojaźń bożą i gotów był spełnić każde polecenie, nawet tak surowe jak to. I w nagrodę Pan zesłał anioła, który wstrzymał rękę z nożem, a w pobliskie krzaki zaplątał się baranek… „Baranek”, myśli Złotko bez tchu i czeka, co dalej. – …i Pan zezwolił Abrahamowi złożyć baranka w całopalnej ofierze – kończy triumfalnie katecheta. Dziewczęta nadal czytają – Baranka? Takie małe, białe, miękkie zwierzątko? Spalić? Dlaczego? To już lepiej, gdyby spalił Izaaka! Izaak był chłopcem, na pewno popełniał różne grzechy, a baranek był niewinny! Niewinny! Przecież On nie może tego zrobić! Nie może być gorszy od Voldemorta! Niech daruje życie barankowi! a najlepiej im obu! Tak, obu! Na dźwięk słowa „Voldemort” prawie wszyscy uczniowie podnoszą głowy z zaciekawieniem. Katecheta stoi na środku klasy, a policzki powoli mu purpurowieją: – Więc po to uczę was pół roku, żebyście takie bzdury wygadywali? – pyta cicho, lecz gniewnie. – Jutro niech przyjdą twoi rodzice, ojciec lub matka, wszystko jedno. Matka drze się na cały dom. Krzyczy tak głośno, że ze swoich pokojów wychodzą ojciec i Ewa – jedno szybko, drugie wolno – i słuchają, co się dzieje. – Nie po to cię uczymy, żebyś wygadywała bzdury na lekcji religii! Masz słuchać, co mówią inni i mówić to sarno! Masz zachowywać się jak wszyscy i myśleć jak wszyscy, to nie narazisz mnie na taki wstyd! – Co zrobiła Złotko? – pyta cicho Jan. – Powiedziała księdzu, że lepiej, gdyby Abraham zabił Izaaka niż baranka! Wszyscy patrzą na Złotko. Ewa z ciekawością, a Jan z namysłem, który aż marszczy mu twarz. – Nieprawda – protestuje Złotko. – Powiedziałam, że najlepiej, gdyby obu ocalił, ale jeżeli musi… Wszyscy wciąż na nią patrzą i dziewczynka niepewnie mówi dalej: – Baranek był niewinny, a przecież nie wiadomo, co wyrośnie z Izaaka. Jeszcze się o tym nie uczyłam, więc nie wiem. Ewa parska śmiechem, w którym brzmi coś jakby zazdrość. „Ja w szkole byłam taka jak wszyscy… taka jak wszyscy”, myśli przelotnie, choć z żalem. „A Złotko lada miesiąc, lada rok też będzie taka jak wszyscy. Jak to powstrzymać?” – Złotko… – mówi łagodnie Jan, gładzi córkę po głowie, a potem odwraca się i powoli wspina po schodach. – Jasne, jak zwykle gówno go to obchodzi. A ty żebyś mi nigdy więcej nie wyskoczyła z czymś takim! Rozumiesz? – powtarza gniewnie Teresa. – Rozumiem – mówi speszona Złotko. – Paskudna pogoda. – Paskudna. – Wszystkie dni takie podobne do siebie. – Podobne. Ale bądźcie cicho. Zaczyna się audiotele… – Mamo, Ewa, dlaczego balony fruwają? – Daj spokój, Złotko. Kogo to obchodzi. – Mam zadanie. – Jezu, kto wymyśla takie zadania! Komu to potrzebne do życia? – Balony fruwają, bo bardzo chcą zobaczyć, co jest tam, w niebie, wysoko, wysoko… – Ewa, nie wygłupiaj się. Ona naprawdę ma takie zadanie. Zrobiłaś trzy klasy liceum, to powinnaś wiedzieć, dlaczego balony latają. Patrz. Komputer losujący… – Balony latają, bo chcą. – No to oderżnę zadanie od kogoś. – Balony latają, bo ludzie chcą oderwać się od ziemi. Chociaż na kilka minut. – Ewa, zamknij się. Po cholerę człowiek wydawał pieniądze na twoje książki, jak nic nie wiesz o balonach. Szlag by to trafił… Patrz, komputer już wylosował nazwiska… Czemu ten facet wciąż się tak głupio uśmiecha? – Tatuś powinien wiedzieć, dlaczego latają. On wszystko wie. – To idź do tatusia. Zaraz będzie czytać, które nazwiska wylosował. Pogłośnij… Może akurat… Pogłośnij, mówię ci, do cholery, pogłośnij albo daj tu tego pilota! Niechże on już czyta i przestanie pokazywać zęby. Boże, żeby człowiek raz w życiu miał szczęście, choć raz w życiu… Cicho! Balony przestają fruwać i w pokoju zapada cisza. Słychać tylko szelest kartki trzymanej przez prezentera. Prezenter cały czas się uśmiecha, jakby mu było bardzo wesoło. Powoli podnosi kartkę do oczu. Czyta. – Jezu… Panie Boże… Matko Boska! Wszyscy święci! On powiedział nasze nazwisko! Nasze! Więc teraz wykręca nasz numer! Złotko, leć po ojca! Telefon dzwoni krótko i ostro. Jego dźwięk zagłusza tupot nóg Złotka. Trzask drzwi. Krzyk. – Tato! Tatusiu! Wyczytali cię! Teresa głośno przełyka ślinę. Obie z Ewą wpatrują się w dzwoniący telefon. – Podnieś! – syczy Teresa. – Ty podnieś – szepcze Ewa. – Musi ktoś podnieść, bo zanim on zejdzie, to się rozłączą i wykręcą kogoś innego! – To idź szybko i bierz słuchawkę – szepcze Ewa. Teresa zrywa się z kanapy i biegnie do telefonu. Podnosi go gwałtownie, przerywając kolejny sygnał. – Nie mogę. Dusi mnie w gardle – mówi, ale przyciska słuchawkę do ucha i łamiącym się głosem woła z emfazą: – Halooou? Halo? Czy to telewizor?! Ewa wzmacnia dźwięk, przekręcając gwałtownie gałkę. – Oooo, jest!!!! Ktoś podniósł słuchawkę! Ale słyszę głos kobiecy, a telefonujemy do mężczyzny!!!!! – ryczy nagle prezenter na cały dom, z dudniącym pogłosem i Ewa aż odskakuje od telewizora. – Tu jest mężczyzna, jest… – dyszy Teresa. Na jej twarzy i dekolcie pojawiają się czerwone plamy. – Już idzie! Idzie! Tatuś już idzie! – woła Złotko. – PROSZĘ ŚCISZYĆ TELEWIZOR, BO NIC NIE ROZUMIEM!!! PROSZĘ ŚCISZYĆ TELEWIZOR! – głos prezentera niesie się po pokoju, holu, całym domu, niemal wyskakuje na ulicę, a na pewno jest już w ich zaniedbanym ogródku, który ma tylko trzy metry. – Ściszam, już ściszam! – wrzeszczy Teresa i daje rozpaczliwe znaki córkom. Prezenter na ekranie wydaje się Ewie teraz tak wielki jak olbrzym z bajki. Ma ogromne, białe zęby i błyszczące włosy, „…babciu, a dlaczego masz takie duże zęby?”, szepcze odruchowo Ewa i myśli z nagłym lękiem: „Zaraz wejdzie nam do pokoju i już go nie wyrzucimy. Jak w horrorze”. – Ścisz ten telewizor! – drze się Teresa i roztrzęsiona, gorliwie powtarza do słuchawki: – On idzie! Mąż już idzie! Już jest na schodach! – JAK PANI WIE, GRAMY o SAMOCHÓD. ALE MUSIMY ROZMAWIAĆ z PANEM, a NIE z PANIĄ. NASZ KOMPUTER WYLOSOWAŁ MĘŻCZYZNĘ. I PROSZĘ ŚCISZYĆ TELEWIZOR!!! – powtarza prezenter huczącym głosem. Teresa odkłada słuchawkę i rzuca się do Ewy, wyrywając jej pilota z ręki. W pierwszej chwili mylą się jej przyciski i wzmacnia dźwięk jeszcze bardziej. Teraz od głosu prezentera już trzęsą się ściany, lada moment runą jak mury Jerycha – i przerażona Teresa ścisza dźwięk całkowicie. Prezenter, pozbawiony głosu, nagle maleje na ekranie, kurczy się i porusza ustami bez słów, tylko jego uśmiech jest wciąż tak szeroki jak uśmiech wilka przebranego za babcię z bajki o Czerwonym Kapturku. Teresa znowu łapie za słuchawkę. – Już idzie… Mąż idzie! Idzie! No chodźże, idioto… Tak, tak… To on telefonował do audiotele, tak. Ewa odrobinę wzmacnia głos i przysuwa ucho do monitora. Jej wzrok pada na schody. Tata schodzi powoli, powolutku. Coraz wolniej. Zaraz przystanie i ten film się urwie. – Pospiesz się! – krzyczy Teresa do Jana i przepraszająco mówi do słuchawki: – Już idzie, idzie, ale jest trochę chory, to wolno chodzi… – Czy ja się nie mylę, czy to pan był sławny z tego, że wygrywał kiedyś mnóstwo teleturniejów w telewizji? – pyta nagle prezenter. – Tak! To on! On! Nawet gazety o nim pisały! To on! – woła Teresa i znów niespokojnie odwraca głowę w stronę schodów. Tata wreszcie z nich zszedł, podchodzi wolno do mamy, a tuż za nim drepcze Złotko. – Pospiesz się, tato… „Dlaczego balony fruwają?”, zastanawia się nagle Ewa. „Bo chcą oderwać się od ziemi i polecieć gdzieś wysoko, wysoko, byle tylko nie być tutaj. To moja wina. Moja. On to zrobił dla mnie. Zadzwonił do audio-tele. A nawet nie wie, na czym to polega. Nie wie. Gdyby wiedział…” Tata stoi teraz z słuchawką przy uchu. Trzyma ją dziwacznie, tak jakby chciał ją od siebie odsunąć, więc Teresa dociska mu rękę z telefonem do ucha. Czerwone plamy ogarnęły już całą jej twarz. Przysuwa ucho do słuchawki, żeby słyszeć, co mówi prezenter. Ewa z kolei przysuwa się do monitora, niemal przytula się do niego, czując jego obcą, zbyt gładką fizyczność. – Bardzo nam przykro, że pan choruje – mówi prezenter, ale szeroki uśmiech na jego twarzy nie sugeruje przykrości. – Mam nadzieję, że to nic poważnego, a po naszym telefonie będzie pan zdrów jak rydz. Jak pan wie, czeka na pana nie byle co, bo samochód. Czerwony i błyszczący… Ma pan już samochód? – Nie – mówi cicho tata. – No to wspaniale, bo zaraz go pan będzie mieć. A ma pan żonę? – Tak – mówi tata. – A dzieci? – Dwie córki – odpowiada jeszcze ciszej tata. – Żona i córki już zapewne trzymają za pana kciuki. No, to zaczynamy. Pan, taki wprawiony w teleturniejach, zaraz nam tu pokaże. Pokaże nam pan? Tata milczy. – Pokaże! Pokaże! – krzyczy Teresa, a Złotko niespokojnie wodzi wzrokiem od telewizora do mamy, taty i z powrotem. – Proszę nam powiedzieć, która z tych trzech odpowiedzi jest trafna… Teresa zamiera w oczekiwaniu. Złotko chwyta ją za rękę i ściska z całej siły, ale Teresa strząsa ją i przywiera do Jana, żeby lepiej słyszeć. – Kto napisał Czerwone plamy powoli zmniejszają się na ciele Teresy. Na jej twarzy pojawia się pełen ulgi uśmiech. Puszcza rękę Jana, odsuwa się od niego i z triumfem opada na pobliską kanapę. Tata wciąż stoi nieruchomo z słuchawką przy uchu. Ewa po raz kolejny dostrzega, jak bardzo jest drobny, chudy. Łysieje. Ma urwany jeden guzik od piżamy i podtrzymuje ją drugą ręką, jakby się wstydził nawet kawałeczka swojego ciała. „Tata jest dla mnie bezcielesny, a przecież ma ciało… przecież tata jest mężczyzną, spłodził mnie, spłodził Złotko, powstałyśmy z jego plemników i jajeczek mamy. Ciekawe, jak oni to robili? Mama jest taka duża, mocna, ciężka, a on mały, chudy i słaby, może dlatego mama urodziła nas, dwie dziewczyny, bo jej jajeczka stłamsiły jego plemniki”, myśli nerwowo Ewa, a balony wciąż fruwają po pokoju. Fruwają i fruwają, pragną przebić sufit i unieść się wysoko w niebo i zapewne nikt poza tatą nie ma pojęcia, jaka fizyczna zasada rządzi tym niepojętym zjawiskiem. – A zatem? – powtarza prezenter. – Powtarzam pytanie, na wypadek gdyby pan nie zrozumiał. Kto napisał Na twarzy taty nagle pojawia się dziwny wyraz. Taki sam jak wtedy, gdy Ewa zadaje mu pytania, a on milczy, milczy i namyśla się tak długo, że Ewa już zapomina, o co pytała. – Minuta upływa, proszę się pospieszyć. Czy to dla pana za trudne? – pyta prezenter z niezmiennie szerokim uśmiechem. – Nie – mówi tata. – Więc czekamy. Proszę pamiętać, że razem z nami czeka parę milionów telewidzów… Na twarzy Teresy pojawia się cień niepokoju. Złotko przenosi wzrok z ojca na matkę, a potem na telewizor i z powrotem. – Odpowie pan? – pyta prezenter, a jego uśmiech powoli przygasa. – Halo? Czy pan mnie słyszy? – Tak – mówi tata. – Odpowie pan? – powtarza nerwowo prezenter. Zapada chwila ciszy. – Jezusie Maryjo! Mów! Mów! Albo ja powiem! Ja! Ja wiem! Proszę pana, ja wiem! – drze się nagle Teresa, niemal wyrywając słuchawkę Janowi. – Przykro nam, ale odpowiedź musi paść z ust osoby, której nazwisko wylosował komputer. No, proszę tylko pomyśleć… Jan nadal milczy. Wraz z nim milczy Teresa, milczy Złotko, milczy Ewa. Ich milczenie nabrzmiewa i unosi się w pokoju razem z fruwającymi balonami. Nagle Ewa jednym ruchem wyłącza telewizor. Pstryknięcie guzika rozlega, się w pokoju jak wystrzał. Wszystkie balony pękły z hukiem i opadły na podłogę. Jan patrzy na pociemniały, martwy ekran, oddycha głęboko, odkłada słuchawkę, odwraca się i właściwym sobie, powolnym, człapiącym krokiem rusza w stronę schodów. – Przegrałeś! Przegrałeś! Rany boskie, przegrałeś!!! – wrzeszczy Teresa, szarpiąc go za piżamę i urywa mu drugi guzik. Jan, odchodząc, rzuca Ewie krótkie, przelotne spojrzenie. – Przegrał? Dlaczego tata przegrał? Przecież tata wszystko wie! Dlaczego przegrał? – Złotko łapie Ewę za rękę. Ewa, skupiona, patrzy na tego drobnego, chudego człowieczka w opadających na nos okularach, w wymiętej piżamie, w rozdeptanych pantoflach. On nagle przystaje na schodach i odwraca ku niej głowę: – Nie wygrałem dla ciebie auta – mówi bezradnie. – Tak mi przykro. Ewa kręci głową. – To nic, tato – odpowiada. Teraz patrzą na siebie oboje. Złotko wodzi wzrokiem od ojca do siostry. Teresa milczy, przygarbiona i zmalała. Jan odwraca się i człapiąc, wychodzi na piętro. Cicho zamyka drzwi swojego pokoju. Niemal natychmiast rozsnuwa się za nimi cicha Bachowska fraza. Teresa uderza pięściami w telewizor, który niebezpiecznie chwieje się na niewielkim stoliku. Spada z niego serwetka wyhaftowana przez babcię Marię, a w ślad za nią leci dzbanek ze sztucznymi kwiatami i rozbija się na dywanie: – Idiota! Kretyn! Idiota! Z jej oczu lecą łzy żalu, wściekłości, niezrozumienia. Ewa schyla się i powoli zbiera skorupy. Po chwili ponownie włącza telewizor. Na ekranie znów pojawia się prezenter, z tym samym szerokim uśmiechem i wciąż porusza ustami, trzymając w ręce kolejną karteczkę. – Nie wstyd ci? Nie, na pewno nie. Wam nigdy nie jest wstyd – szepcze Ewa, zbliżając twarz do ekranu. – Powiedzcie mi, co się stało. Ja nic nie rozumiem. Mamo… Ewa… – mówi Złotko. – Ja wiem, kto napisał – Wygrał! – woła Ewa z furią. – Przecież nie mamy tego czerwonego samochodu – dziwi się Złotko. – Wygrał – powtarza z uporem Ewa. Nagle, ku własnemu zdumieniu, zaczyna chichotać. Teresa patrzy na nią, marszczy brwi i na jej twarzy pojawia się cień uśmiechu. Wyciera łzy, ale uśmiech powoli rośnie, z kącików ust przenosi się na całą twarz. Teraz śmieją się już obie, patrząc na siebie z nagłym zrozumieniem. – …a gdyby tak powiedział: „Jak to? Nie wie pan? Przecież to Linda! Linda napisał Złotko, choć nie wie dlaczego, przyłącza się do nich, ale zaraz przestaje się śmiać i mówi z dorosłą miną zmartwionej kobiety: – Ale nie mamy samochodu. I pieniędzy. Teresa poprawia na sobie szlafrok, starannie zakładając jego poły. Przeczesuje ręką włosy i oblizuje wargi czubkiem języka. Jej wyrazista twarz poważnieje, a rysy twardnieją: – No, to musisz znaleźć tego faceta, Ewa. Musisz. Rozumiesz? – Rozumiem – mówi Ewa. |
||
|