"Ono" - читать интересную книгу автора (Terakowska Dorota)Marzec 2001. WiosnaNa śniadanie bułki z dżemem. Chleb. I ser. – Jeden facet procesuje się z „Milionerami” – mówi z ożywieniem matka. – Powiedział, że kajzerka ma cztery nacięcia, a oni mówią, że pięć. – A ile ma? – pyta Złotko. – Nieważne ile, ważne, że chodzi o sześćdziesiąt cztery tysiące złotych! – woła matka. – Czy tata by wiedział, ile jest tych nacięć? – zaciekawia się Ewa. – Głupia jesteś. Tata nawet nie wie, co je, to jak mógłby liczyć nacięcia na jakiejś bułce! – No to czemu tak się upierasz, żeby zagrał w „Milionerach”? – pyta Ewa. – Właśnie, dlaczego tata już nie gra w teleturniejach, skoro wszystkie kiedyś wygrywał? – dopytuje się Złotko. – Nie wszystkie, tylko większość, a dzisiaj w telewizji chcą ładniejszych niż on. Wyobrażasz go sobie w telewizorze? Naprzeciw Huberta Urbańskiego z tym jego radosnym uśmiechem? – pyta Ewa. Złotko chichocze. – Mógłby zagrać. To jest forsa. A my nie mamy forsy ani nawet szansy, że ją zdobędziemy w jakikolwiek sposób – stwierdza gniewnie mama. – Gdyby dalej grał… – A kajzerka? – wtrąca Złotko. – Sama mówisz, że tata nie wie, ile ma nacięć! „Tata nie gra przez tę kajzerkę. On wie, że dziś w teleturnieju wszędzie wyskoczy jakaś kajzerka”, myśli Ewa. „Wszystkie jego książki, płyty, atlasy i mapy kosmosu, cała jego wiedza okazałaby się niczym, gdyby nagle go spytano, ile nacięć ma bułka. A on kocha to, co wie. I nie chce wystawić tego na pośmiewisko, nie chce, żeby publicznie potwierdziło się, że ta wiedza jest całkiem zbędna”. – Złotko? – pyta matka. – a ty czytasz tego Harry Pottera? – Nie – burczy Złotko. – Ale teraz wszyscy go czytają. Może trzeba ci kupić, żebyś nie była gorsza od innych? – zastanawia się Teresa. – Dzisiaj we wszystkim można być gorszym od innych. Nawet w Harrym Potterze. – Nie chcę – krzywi się Złotko. – Co mnie zmuszasz… – Nie ma już Harry Pottera – oświadcza Ewa. – Rozpłynął się w coca-coli. Coca-cola kupiła sobie Harry Pottera i kupi wszystko, co będzie fajne, bo ma kupę kasy. A Tolkiena rozsmarowano na pizzy. – Pieniądze, pieniądze… Zawsze te pieniądze – powtarza Teresa nienawistnie. – Ja zbieram kapsle od coca-coli, ale dalej mam za mało – obwieszcza Złotko. – Wszyscy w klasie piją coca-colę na przerwie, a ja tylko czasami, bo mama mi nie daje kieszonkowego. – Też nigdy nie miałam kieszonkowego – wzrusza ramionami Ewa. Jest niedziela, godzina dziewiąta, więc mama po śniadaniu idzie prosto do telewizora, a Złotko drepcze za nią. Ewa dopiero przygotowuje sobie śniadanie, a tata wchodzi do kuchni i najwyraźniej chce coś powiedzieć. Ewa nie pomaga mu w przełamaniu milczenia Nie chce Robi sobie kanapkę – kruszący się chleb i najtańszy żółty ser. (W „swoim” sklepie sprzedaje niekiedy sery po osiemdziesiąt złotych za kilogram i zastanawia się, jakim cudem mogą tyle kosztować. I kto je kupuje? Ser to przecież tylko ser). A tata nadal drepcze po kuchni bez celu. Klap, klap, klapu, klap, śpiewają kapcie taty na plastikowej wykładzinie kuchennej, udającej prawdziwe deski. Ten śpiew powoli staje się nużący. „Ono, to głosy naszego domu. Głos mamy, telewizora i szuranie tatowych kapci. Może to za mało, żebyś zechciało kiedyś ze mnie wyjść i zobaczyć, jak to wygląda?” – No i czego chcesz? – pyta Ewa ojca. – Odwiedź babcię Irenę. Ewa milczy. Tata robi transakcję za pięćset złotych, które jej dał. „A poszłabym i bez tego”, myśli. Ma ochotę na tę wizytę, ale trochę się boi. Babcia Irena zawsze opowiada dziwne rzeczy. I trudno ją polubić, bo Ewa ma w pamięci słowa babci Marii o „babci kapeluszowej”. mała Ewa nie cierpiała babci Ireny. Babcia Irena, matka ojca, była „babcią kapeluszową”, w przeciwieństwie do nieżyjącej już „babci chustkowej”. Ewa pamięta niedziele, w czasie których obie rodziny spotykały się w kościele. Kapeluszowy dziadek i kapeluszowa babcia siedzieli zawsze z przodu, w pierwszej ławce i nikt nie wątpił, że im się ona należy. One zaś – babcia Maria, mama i mała Ewa – stały z tyłu. Tata trzymał się gdzieś pośrodku, jakby chciał swoją osobą połączyć te dwie obce sobie rodziny. Nigdy mu się to nie udawało i wyglądało tak, jakby tata przyszedł do kościoła sam. W czasie Podniesienia mała Ewa nie opuszczała głowy, lecz wpatrywała się w kapeluszowych dziadków, gdyż wszyscy wówczas klękali i mogła wyraźnie ich zobaczyć. Dziadkowie przyklękali jakby inaczej niż wszyscy, nie tak nisko i trochę od niechcenia. Szarość ich ubrań nie była zwyczajna, lecz elegancka. Kapelusz babci Ireny był jedynym kapeluszem w całym kościele i rzucał się w oczy. Mała Ewa miała uczucie, że nawet w czasie Podniesienia wszyscy na niego zerkają, ponieważ buńczucznie wystawał sponad kornie pochylonych głów. Niby wciąż ten sam, szary, filcowy, ale za każdym razem inny. Niekiedy babcia dokładała do niego perłową wstążkę, to znowu malutkie, szare piórko, a czasem po prostu opuszczała go na oczy. Kołnierz w szarym palcie dziadka był z aksamitu i też był jedyny w całym kościele. Naturalna elegancja rodziców Jana gniewała babcię Marię („Niby w czym oni są lepsi? w tych kapeluszach?”), upokarzała mamę („Jak nam zabraknie, to dają pieniądze, ale z łaski!”) i onieśmielała małą Ewę. Potem temu onieśmieleniu zaczęła towarzyszyć niechęć, podsycana litanią słów babci Marii. – Jaśniepaństwo, cholera… – mruczała babcia Maria. – Nie idź do nich, oni cię nie lubią. – Czemu? – pytała mała Ewa. – Bo nie lubią twojej mamy. Myślą, że złamała karierę ich synalkowi. – A złamała? Babcia Maria gniewnie zaciska usta i milczy. „Ich synalek” to tata. Babcia nie musi tego wyjaśniać. Mała Ewa wie. Nie wiedziała tylko, co to jest kariera. Wyobrażała sobie, że jest to płyta, okrągła i czarna, którą mama kiedyś połamała tacie w czasie kłótni, a potem podeptała nogami, krzycząc: „Masz swojego gównianego Bacha! Masz!” „To Mozart”, powiedział tata. Ale to nadal nie wyjaśniało, czym jest złamana kariera. Gdy kapeluszowi dziadkowie kupili domek na Mazurach, Ewie wydawało się, że ich polubi, tak jak polubiła jezioro i werandę z dzikim winem. Ale gdy miała dziesięć lat, kapeluszowi dziadkowie sprzedali dom. – …i nic wam nie dali – mówiła babcia Maria do mamy. – Kapią wam groszem z łaski na uciechę, ale nie dadzą uczciwie, po ludzku, całej, calutkiej połowy, choć niby ten dom miał być też wasz. I tyle waszego, co ich humorów. Prowadzona za rękę przez ojca, mała Ewa odwiedzała czasem kapeluszowych dziadków. Starszy pan milczał, patrząc na nią w długim, niemym zamyśleniu, a kapeluszowa babcia uśmiechała się, dawała jej porcelanowe bibeloty z serwantki – ale do taty mówiła cicho i bez uśmiechu: – …ona nie może być tak zaniedbana umysłowo. Dlaczego nic nie robisz, aby ją ratować? Co ona czyta? Co ją interesuje? Kto z nią rozmawia i o czym? Czemu nie uczysz jej języków obcych? Muzyki? i właściwego zachowania? Jan, słyszysz? Nie zostawiaj jej tylko Teresie i babce, to przecież twoja córka… Ewa już nie pamięta, kiedy umarł kapeluszowy dziadek, ale było to dawno temu i pogrzeb był całkiem inny niż pogrzeb babci Marii. Na pogrzeb babci Marii zeszło się mnóstwo staruszek w chustkach, które głośno płakały, rzucały się na szyję Teresie, a potem obśliniały policzki małej Ewy. Przy okazałym grobowcu kapeluszowego dziadka stali milczący, eleganccy starsi panowie i panie i mówili coś szeptem lub wcale. Nikt nikogo nie całował, niczyje usta nie zmoczyły policzków Ewy, wymieniano tylko krótkie i znaczące uściski dłoni. „Czy nikt go nie kochał?”, zastanawiała się mała Ewa. Ewa nie pamięta, kiedy kapeluszowa babcia znalazła się w domu starców. Stało się to wtedy, gdy już była gotowa, by ją polubić, może dlatego, że zabrakło niechętnych uwag babci Marii, a mamę przestało to w ogóle interesować. Ewa nie cierpi domu, w którym znalazła się babcia Irena i nienawidzi tam chodzić. Nachyla głowę w stronę brzucha i pyta szeptem, porażona myślą, która pojawiła się niespodzianie, jako echo domowych rozmów i opowieści koleżanek: – Czy ty też mnie TAM kiedyś oddasz? To jest tak: najpierw kochasz swoją matkę i gdy ona niejasno ci wspomni, że kiedyś odejdzie na zawsze, to wtedy płaczesz i wołasz: „Nie, mamo! Mamusiu! Ja nie chcę! Wolę umrzeć z tobą!” Potem dorastasz, życie wydaje ci się coraz ciekawsze, zbyt ciekawe, by odchodzić dobrowolnie. Myślisz: „Kocham ją, ale ona umrze przede mną”. I już tylko przyrzekasz, że nigdy jej nie porzucisz. Ale czas płynie i ona coraz mniej przypomina siebie. W twojej miłości jest coraz więcej zniecierpliwienia, a czasem wstrętu, bo ona robi się niedołężna, musisz ją pielęgnować, myć. Jej niedołężność wydaje ci się obrzydliwa i marzysz o tym, by jej nie widzieć. Zaczynasz się rozglądać za TAKIM domem i mówisz sobie, że to dla jej dobra. Będzie tam miała fachową opiekę, pielęgniarkę i lekarza na zawołanie, inne staruszki do towarzystwa… a zresztą ona już nie zawsze cię rozpoznaje, może nawet jest jej obojętne, czy to ty, czy ktoś obcy. Więc się jej pozbywasz. Początkowo odwiedzasz ją codziennie, potem raz w tygodniu, raz w miesiącu, później już tylko w dni świąteczne, a potem najwyżej na Boże Narodzenie lub na Wielkanoc… Ale akurat w te dni w domu jest najwięcej roboty, wpadają goście, program telewizyjny jest ciekawszy niż w dni powszednie. Więc potem odwiedzasz ją raz w roku lub tylko telefonujesz i pytasz, czy jeszcze żyje. Ona, mamusia, dla której chciało się umrzeć, gdy było się dzieckiem. Ono, powiedz mi, oddasz mnie TAM? „Ono milczy, pewnie nie chce składać żadnych obietnic”, myśli Ewa i powraca do babci Ireny i TEGO domu. Ostatnia wizyta, na początku marca, była inna. Świeciło słońce, więc wszystko wydawało się ładniejsze. Nie spotkały się w jej pokoju, lecz w ogrodzie, który choć zaniedbany, przypominał w tym dniu tajemniczy ogród z powieści Frances Hodgson Burnett. Nie wyłaniali się z niego jednak młodziutki Colin z dziewczęcą Mary, tylko grupa oszołomionych, zagubionych staruszków, uśmiechających się nieśmiało do wiosennego słońca, które nie obiecywało im nic więcej poza przelotną odrobiną blasku. Zamiast odpowiedzieć na powitanie, babcia spojrzała na Ewę uważnie – patrzyła długo i wnikliwie – i nagle rzekła: – Jesteś w ciąży. „Skąd ona wie, przecież nic nie widać”, pomyślała gniewnie i milcząc, czekała na nieuchronne pytania: „Kto to był? Kiedy zza niego wyjdziesz? Dlaczego nie zrobiłaś wcześniej matury i studiów? z czego chcesz utrzymać to dziecko? Czy wiesz, ile to kosztuje? Dlaczego wy wszystkie najpierw zachodzicie w ciążę, a dopiero potem myślicie, co dalej?” Babcia Irena powiedziała tylko jedno zdanie: – Nie zmarnuj tego dziecka. A gdy Ewa spojrzała na nią szybko i niepewnie, babcia dodała, mówiąc bardziej do siebie niż do niej: – Zawsze oczekujemy od naszych dzieci czegoś innego, niż mogą nam dać. Obciążamy je własnymi nadziejami, wikłamy w nasze marzenia, ambicje i rozczarowania. Spróbuj dać temu dziecku wolność. „Wolność…”, myśli Ewa. „Dam. Ale jak? Co to jest ta wolność?” – Dobrze – mówi teraz Ewa do ojca. – Odwiedzę ją. Ten dom od zewnątrz jest pozornie pogodny, ot, zwykły, pomalowany na żółto stary budynek z lat powojennych, z tablicą „Pogodna Jesień”, której nie zdejmują nawet wtedy, gdy wokół jest zima, wiosna czy lato. „Pogodna Jesień” się nie zmienia. Trwa. Może dlatego, że jesień kojarzy się z kolorem żółci, zewnętrzne elewacje są jasnożółte, z mdłymi zaciekami – a całe wnętrze, na wysokość około dwóch metrów, też wymalowano żółtą, olejną farbą. Jednak ta żółć dawno utraciła soczystość i jedyne określenie, jakie nasuwa się Ewie, brzmi wulgarnie (kapeluszowa babcia pewnie by się skrzywiła): te ściany są sraczkowate. Jednak mimo że olejna farba odpryskuje, widok tych ścian byłby do zniesienia. Za to Ewa nie może patrzeć na lokatorów tego domu. Po korytarzach snują się wynędzniali staruszkowie i staruszki, w piżamach w paski („Kto dziś nosi piżamy w paski?!”, myśli Ewa) lub w workowatych, zniszczonych ciuchach, tak obszernych, że wydają się w nich bezcieleśni. Niektórzy bez przerwy coś żują (minęło trochę czasu, zanim Ewa zorientowała się, że żują własne sztuczne szczęki), inni mamroczą do siebie, jakby odmawiali nie kończącą się modlitwę. Ewa po raz pierwszy słyszy, że ten dom też ma własną mowę. Pantofle snujących się korytarzami pensjonariuszy szurają na różne sposoby, a niekiedy, jak gwałtowny kontrapunkt, w tę monotonną melodię wcina się cichy, ale ostry i szybki, niezwykle rytmiczny wizg obcasów kogoś z personelu. Szur… szur… szur… szur… pitu, pitu, pitu, piiit… Gdzieś daleko metalicznie szczękają garnki i talerze – brzdęęęk, bąąą… bęęęę… brzdęęęk – można umiejscowić ten dźwięk, idąc korytarzami śladem mdłej woni gotowanej kapusty. Staruszkowie coś mamroczą do kogoś, do siebie, do ścian i okien, cicho, mlaskające – szept i mlask, szept i mlask. Z pobliskiej świetlicy dobiega to ostry, to pogodny głos telewizora. W recepcji szeleszczą kartki kolorowego pisma, czytanego przez znudzoną pielęgniarkę. Za oknem miauczy kot. Nie jeden. Kilka naraz. – Marzec – uśmiecha się Ewa, ale zaraz pochmurnieje. Pensjonariuszom nie wolno mieć kotów, babcia Irena chciała, lecz nie pozwolono. „Właściciel kota umrze i co zrobimy ze zwierzakiem?”, spytała rzeczowo pielęgniarka. „Mielibyśmy co rok po dziesięć kotów, a może więcej”. „Umrzeć, tego nie robi się kotu…”, Ewie przyszedł nagle na myśl wiersz przerabiany na lekcji polskiego. Wiersz był jej obojętny, lekcja wydawała się nudna, usiłuje sobie przypomnieć autora („Szymborska? Wiesława? Wie… Wisława”). A teraz nagle jego sens dotarł do niej w całej pełni. …więc koty są dokarmiane przez okno i wciąż gromadzą się wokół domu, a Ewę dobiega miękka, choć na swój sposób rozpaczliwa kocia muzyka. – Ono, to koty, to tylko koty, nie bój się – mówi półgłosem. – Może kiedyś będziesz mieć swojego kota, może jakiś kot będzie mieć ciebie – dodaje głośno i przechodząca obok salowa patrzy na nią podejrzliwie. Współlokatorka babci Ireny zawsze siedzi na wprost okna i wpatruje się w nie tak, jakby za szybą miała ujrzeć coś ważnego. Nie zwraca uwagi na Ewę i na babcię. Babcia Irena tu nie pasuje. Już dawno nie nosi kapelusza, ale Ewie wydaje się, że on wciąż tkwi na jej starannie uczesanych, gładkich włosach. I babcia porusza się tak, jakby on stale tam był. Zatem nadal pozostaje babcią kapeluszową i nawet ten straszny dom nie jest w stanie tego zmienić. „Co ona tu robi? Czemu tu jest? Przecież nie jest jeszcze stara!”, myśli Ewa i zaraz sobie odpowiada: „A gdzie miałaby być? u nas?” Starsza pani zawsze ożywiała się na widok wnuczki i ściskała jej rękę tak, że ten uścisk w zupełności zastępował pocałunek (którego Ewa nie lubiła). Tylko kapeluszowa babcia umiała w zwykły uścisk dłoni włożyć tyle znaczenia. – Czy jest ci tu bardzo źle? – pyta Ewa. Babcia Irena uśmiecha się. – Powiem ci coś w tajemnicy… Ewa rozgląda się i jej wzrok pada na staruszkę patrzącą w okno. – Ona nie słyszy – mówi babcia. – Ona czeka i nic więcej jej nie obchodzi. Tu wystarczy znaleźć sobie zajęcie i jest dobrze. Ona je znalazła. I ja znalazłam. „Babcia Maria robiłaby swetry na drutach. Szaliki i rękawiczki”, myśli Ewa. „Co znalazła babcia kapeluszowa w tym okropnym miejscu? Co tu można znaleźć?” – Wiesz, co to za budynek? – pyta babcia Irena i uśmiecha się. – Nawet Janowi tego nie powiedziałam. To moja dawna szkoła. – Szkoła? Tu kiedyś była szkoła? – pyta Ewa bez zdziwienia, bo to wyjaśnia rozkład dużych sal wokół ciągnących się przez cały budynek korytarzy. Wyślizgane poręcze („Pewnie zjeżdżali na nich, jak my”), ślady po boisku w zaniedbanym ogrodzie. – Tak, tu była szkoła, jeszcze w czasach stalinowskich. – Co to są czasy stalinowskie? – pyta Ewa. – Miałaś przecież lekcje historii – mówi babcia bez wyrzutu, jakby dla przypomnienia. – Uczyłam się na pamięć – tłumaczy się Ewa. Babcia Irena płynnie przemienia się w babcię kapeluszową i mówi surowo, choć z troską (Ewę niepokoi, że to starsza pani martwi się o nią, zamiast na odwrót. Na odwrót byłoby normalnie i w porządku): – Nie można żyć prawdziwie, nie mając pojęcia o miejscu, w jakim się żyje i o tym, jakie ono było kiedyś. Ewa milczy i myśli, że ona nie wie, a przecież żyje. A babcia znowu się uśmiecha. – Wtedy żyjesz tylko z dnia na dzień – dopowiada, tak jakby słyszała jej myśli. „Już nie. Już nie, choć nadal nie wiem, co to czasy stalinowskie”, myśli Ewa i pyta głośno: – Co ci to daje, że kiedyś była tu twoja szkoła? – W tych murach wciąż są obecne nasze głosy, myśli, uczucia, wydarzenia… a ja przeżywam je na nowo. – Opowiedz mi o nich. – Na przykład mój list do Stalina, w 1950 roku i spotkanie z hrabiną Maricą – mówi babcia i nie wiadomo, czy się uśmiecha, czy zasępia. Ewa wyrzuca z głowy nazwisko Stalina, historii nie lubiła i nie lubi i pyta szybko: – Znałaś prawdziwą hrabinę? – Dziecko, hrabina Maricą to nie taka hrabina, jak myślisz – śmieje się babcia Irena. – Nie? – dziwi się Ewa. Hrabina Marica: pani od polskiego odeszła. Na emeryturę. I przyszła nowa. Jasne włosy w gęstych loczkach po trwałej „na gorąco”. Małe, bystre oczy, pogodny uśmiech, wesoły, stanowczy głos. Zdrowa cera bez makijażu. Energiczne ruchy. Granatowa spódnica. Zielona koszula. Czerwony krawat. – Dzień dobry, dziewczynki i chłopcy! – mówi pani tak radośnie, że wszyscy odruchowo uśmiechają się i rozbłyskują nawet okna dostojnego szkolnego budynku. – Od dziś lekcje będziemy prowadzić po nowemu. Bo mamy nowy ustrój. Bo wszystko w Polsce jest nowe i piękne. A będzie jeszcze piękniejsze. Spójrzcie, jak wszystko się zmienia! …pani wykonuje szeroki wymach ręką i rzeczywiście, ponura zazwyczaj klasa jaśnieje od słonecznych promieni i od niej samej. Czterdzieści par oczu śledzi powiew nowego. „Chyba nie będzie dziś gramatyki”, szepcze z nadzieją sąsiadka Ireny. – Jeszcze niedawno w tym kraju była niesprawiedliwość. Kapitaliści wyzyskiwali robotników. Dlatego robotnicy strajkowali. A dziś właśnie robotnicy rządzą krajem. Wprawdzie jeszcze zostało trochę zgniłej reakcji, ale uporamy się z nią! – woła pani i ściany klasy rozstępują się przed jej głosem. – Dziewczynki i chłopcy! Czy wiecie, kto to jest Józef Wissarionowicz Stalin? Czy wiecie, jak się buduje socjalizm? Czy wiecie, że polscy robotnicy pod wodzą Stalina walczą o socjalizm, ale zgniła reakcja i inteligencja bronią się przed nim? Ale oni przegrają, a my wychowamy sobie nową inteligencję! i ja was tego nauczę, bo ta walka zaczyna się już tutaj, w szkole. Ja was nauczę, jak mamy wygrać, bo bój to będzie ostatni, dziewczynki i chłopcy. Wszyscy odruchowo prostują się, gdyż od nowej pani bije zdrowa, świeża energia, w przeciwieństwie do starej polonistki, która pachniała kurzem, zleżałymi ubraniami i naftaliną. – A teraz się poznamy – ciągnie pani radośnie i zerka do klasowego dziennika. – Adlewska, powstań… Aaa, to ty… Pochodzenie? – ? – Pochodzenie, mówię! – …?! – No, zawód ojca, Adlewska. – Dentysta. – Siadaj. Batko! Pochodzenie! – Tata jest tym… no… urzędnikiem. – Siadaj. Bigaj! – Pochodzenie robotnicze, tata jest kolejarzem. – Ładnie. Bardzo ładnie. A należy? – …? – Pytam, do czego tata należy? – Tata należy do kolei. – Idiotka… – Tata należy do naszej rodziny…? – Pytam, czy tata należy do partii! – Ja nie wiem. – To zawsze trzeba wiedzieć. Spytaj w domu i jutro mi powiesz. Siadaj. Czerwińska! Irenka myśli: „Ona jest taka ładna i młoda. Jest jak koleżanka. Wszystko wie. Niczego się nie boi. Jakie ja mam pochodzenie? Inteligencja pracująca. I nie należy. Ona nie będzie mnie lubić. Tak bym chciała, żeby mnie lubiła”. – Kalińska… Irenka wstaje. – Pochodzenie… Irenka pręży się na zewnątrz (już niemal stoi na baczność) – i wewnątrz. – Mój tata jest inteligentem, ale nie ma dyplomu, więc właściwie… właściwie to jest półinteligentem! i nie należy, ale może należeć! Ja mu powiem! Pani patrzy na Irenę długim, zaciekawionym spojrzeniem. Nazajutrz pani przynosi na lekcje polskiego adapter. Cała klasa uczy się piosenek. o Nowej Hucie. o Zetempe. o stalowych rumakach, co ruszyły na pola. I piosenkę o Suliko. Po rosyjsku. Nikt w klasie nie zna rosyjskiego, więc wszyscy zapisują fonetycznie to, co pani im dyktuje. „Gdieże ty, maja Suliko…?” To jest ukochana piosenka Józefa Wissarionowicza Stalina. A Józef Wissarionowicz Stalin jest Ukochanym Wodzem pani. – …nie. Nie moim, tylko nas wszystkich. I waszym też – wyjaśnia pani cierpliwie. Pani opowiada klasie, jak się buduje Nową Hutę. Silnymi i zdrowymi rękami buduje ją młodzież z całej Polski. My Zetempe! My Zetempe! Roboty nie boimy się! Nie! Nie! Nie! – Jak będziecie grzeczni, to was zabiorę na wycieczkę do Nowej Huty – mówi pani. – i do Krakowa! – wyrywa się któraś z uczennic. – Do Krakowa? Po co? Tam nie ma nic ciekawego a teraz opowiem wam o niezwykłym dzieciństwie małego Soso… Wszyscy w klasie milkną. Dzieciństwo małego Soso brzmi prawie tak zachęcająco jak Przygody Winnetou. A mały Soso to po prostu duży Józef Stalin. – Był dzieckiem genialnym… Klasa w gorączkowym podnieceniu słucha opowieści pani o Pawliku Morozowie. o Pawce Korczaginie, o tym, jak Lubow Jarowaja z miłości do partii porzuciła złą miłość do białogwardzisty, wroga rewolucji i wydała go w ręce Czeka. To jest prawie tak samo ciekawe jak opowieści o Indianach; tam też byli źli biali i dobrzy czerwoni. Ale najciekawsza – gdyż najbardziej niepojęta – jest dyktatura proletariatu. Chyba nawet pani nie wie, czym ona jest, gdyż choć wciąż używa tego określenia – to jednak nie objaśnia go, więc Irenka sama je sobie wyobraża: dyktatura proletariatu jest czymś wspaniałym i mocnym. Można być przy niej bezpiecznym, nigdy nie czuć strachu, przeciwnie: napełniać lękiem innych – byle być jej częścią. Dyktatura proletariatu wszystko wie i nigdy nie ma wątpliwości. Choć jest rodzaju żeńskiego, to jednak nie ma płci. Jest podobna do gigantycznego robotnika, wymalowanego na jednej ze ścian przy rynku – ma toporne, grube rysy i sękate, mocne dłonie, lecz równocześnie delikatne loczki pani i jej zdecydowany, jasny, wibrujący głos. Irenka bardzo chce być dyktaturą proletariatu, choć nie wie, jak to osiągnąć. …tymczasem pani awansowała. Jest teraz wicedyrektorem, bo jej poprzednik odszedł na emeryturę. Wszyscy, którzy nagle odchodzą ze szkoły na emeryturę – choć wcale nie są zbyt starzy – już nigdy nie wracają. Nauczycielka polskiego, nauczyciel historii, nauczycielka francuskiego, a nawet pani od robótek ręcznych, która uczyła haftu richelieu. Na lekcji polskiego Irenka dowiaduje się, że pani przed wojną chodziła boso i Polska Ludowa dała jej wszystko. Wicedyrektor przed wojną też był wicedyrektorem. A z dyrektorem nic nie wiadomo. Podobno ma brata w Londynie, choć się do tego nie przyznaje. Podobno bardzo się stara. Może z tego powodu dyrektor ogłasza wielki szkolny konkurs – i pani jest trochę zła, że to nie ona wpadła na ten pomysł, ale zaraz przejmuje inicjatywę: – Dziewczynki i chłopcy! Nieważne, kto pierwszy, ważna jest idea. Ogłaszamy z panem dyrektorem wielki konkurs na najpiękniejszy list do Józefa Wissarionowicza Stalina. Nagrodą będzie dyplom i książka Wandy Wasilewskiej Ojczyzna. Najlepsze listy wyślemy do ZSRR – podkreśla pani ze wzruszeniem. Na przerwie pani bierze Irenkę do swojego gabinetu. Zamyka drzwi i mówi cicho: – Irenko, chcę, żebyś wygrała ten konkurs. Chcę, żeby wszyscy zobaczyli, jak wielkie zmiany mogą zajść w mentalności kogoś z reakcyjnej rodziny, jeśli ten ktoś trafi w ręce właściwych nauczycieli. Irenko, rozumiesz? Irenka nie rozumie, ale wie, że jej list musi być najlepszy – i jest przerażona. Co będzie, jeśli zawiedzie panią? Czy pani przestanie ją lubić? a może pani wyśle ją na emeryturę? – Irenko, spójrz mi w oczy i słuchaj – mówi pani. – Po tobie widać, jak wiele socjalizm zmienia w młodym człowieku i to pomimo że pochodzisz z nie najlepszej rodziny. Ty, Irenko, masz szansę dogonić klasę robotniczą, rozumiesz? Irenka nie rozumie, ale ufa pani. Irenka wie, co to znaczy „nie najlepsza rodzina”. To taka rodzina, której, nie pomoże ani droga krzyżowa, ani droga do Nowej Huty – taka rodzina zawsze będzie w jakimś niedobrym, niepewnym, pełnym lęków miejscu. („I w takim miejscu pozostała do samego końca, mimo że ustrój się zmienił”, myśli stara Irena). „Dlaczego nie jestem robotnikiem o wielkich, spracowanych dłoniach, trzymającym wielkie koło?”, martwi się Irena uczennica. Robotnik jest wymalowany na jednym z największych budynków w ich niedużym mieście i każdy, idąc do pracy, do szkoły, do sklepu czy do domu, musi na niego patrzyć. Niepokoi ją wprawdzie, że to koło wygląda jak ster statku, a nigdzie nie widać wody. Robotnik płynie zatem po twardej ziemi. Irenka też stoi teraz na twardej ziemi i z niepokojem słucha słów swojej pani. – Irenko… – mówi pani gorączkowo. – Zapamiętaj: najważniejszy jest początek, potem już samo poleci. Gdy piszesz list do mamy, to zaczynasz od słów „kochana mamo”. Pomyśl, jak byś nazwała Józefa Wissarionowicza Stalina? – …kochany Józefie? – pyta niepewnie Irenka. Pani parska i obryzguje jej twarz kropelkami gorącej śliny. Zaciska dłonie i boleśnie szarpie dziewczynkę za jeden z warkoczy. Wzdycha tak głęboko, iż tym westchnieniem wciąga niemal całe powietrze w gabinecie, więc Irence robi się duszno i gorąco. Zaczyna się pocić. – Zastanów się! Myśl! To bardzo ważne! Nie ma teraz nic ważniejszego! Początek! Początek! POCZĄTEK! Początek musi być tak niebanalny, tak oryginalny, jakiego nigdy w życiu nie napisałabyś do nikogo w żadnym liście, tylko do NIEGO! Irenka siedzi w domu i gryzie końcówkę pióra. Ma niebieskie wargi i siny czubek języka. Tata słucha Radia Londyn: – BUMIBUM! BUMIBUM! Nadajemy wiadomości zawsze prawdziwe! Mama słucha Radia Londyn, ciocia słucha Radia Londyn, a Irenka siedzi w pustym pokoju, przy pustym stole, nad pustą kartką papieru. – …początek… początek… POCZĄTEK!!!!! – Co piszesz, Irenko? – pyta ciocia, wkraczając znienacka do pokoju. – List do Stalina – odpowiada. – Jezus Maria! – krzyczy ciotka. Do pokoju, w ślad za jej krzykiem, wpadają mama i tato. – Co się stało? – Spytajcie swojego dziecka, co ono robi! – Co robisz? – pyta nieufnie mama. – Piszę list do Stalina – powtarza cierpliwie. – Dlaczego piszesz list do Stalina?! – woła ojciec. – Wszyscy piszą. Cała szkoła – stwierdza spokojnie. Ciocia nagle klęka, robi wielki znak krzyża i głośno zaczyna: – Ojcze nasz, któryś jest w niebie… – …święć się imię twoje – dołącza mama. – Przyjdź królestwo twoje – ojciec wtóruje im, patrząc na córkę wzrokiem niepewnym i cierpiącym: -…jako w niebie, tak i na ziemi. Trójka dorosłych, modląc się, patrzy na Irenkę. Chcą odkupić jej grzech. Chcą odnaleźć ład w swym niepokoju o nią. Chcą zrozumieć niezrozumiałe. – Jak musisz, to pisz – kończy mama po słowie „amen”. I wychodzą, pokazując jej, że nie chcą mieć w tym udziału. – Ojcze nasz, któryś jest w niebie… Ojcze nasz… Ojcze nasz?! Zaraz… zaraz… jak to pani mówiła? – Irenka już wie, że przyszedł moment olśnienia. Ma. Ma upragniony początek. – Ojcze nasz, któryś jest… – zaczyna pisać i namyśla się już tylko chwilkę: – któryś jest nadzieją wszystkich Polaków, małych i dużych, nadzieją polskich dzieci… Teraz pióro już samo biegnie po papierze. Pani miała rację, że ważny jest początek, potem jakoś leci. Irenka starannie łączy zbitki różnych wypowiedzi pani o socjalizmie, o robotnikach, o zgniłej inteligencji, która jednak dojrzewa, o małym Soso i wielkim Józefie Wissarionowiczu. Irenka wie, że tym początkiem dotknęła tajemnicy dyktatury proletariatu; zbliżyła się do robotnika ze ściany w rodzinnym mieście, z jego wielkimi dłońmi i dziwnym kołem ze szprychami; odsunęła się od zgniłej reakcji. Spełniła oczekiwania pani. Kończy pisać i robi malutki, ukradkowy znak krzyża: „Spraw, Panie Boże, żeby się udało”. Tego wieczoru dziewczynka długo i gorliwie odmawia pacierz. Nie robi tego tak jak zwykle, klęcząc pod kołdrą, by nie zmarznąć i klepiąc niezrozumiale wyuczone na pamięć słowa. Tym razem wychodzi z łóżka, klęka w nocnej koszuli na chłodnej podłodze i, zziębnięta, modli się długo i powoli, usiłując pojąć słowa modlitwy. Ma uczucie, że pierwszy raz w życiu pojęła je naprawdę. Gdy nazajutrz pakuje tornister, na końcu wkłada do niego swój list do Józefa W. Mama, milcząc, podaje jej kanapkę, zapakowaną w pergaminowy papier, a tato zerka na nią, rozchylając usta tak, jakby chciał coś powiedzieć, lecz nic nie mówi. Irenka cicho zamyka drzwi za sobą i przystaje na korytarzu, przykładając do nich ucho: – Tylko nic nie mów! Nic! – krzyczy mama. – Nie może jako jedna jedyna uczennica nie napisać listu do Stalina, bo wtedy ją wyrzucą ze szkoły, a ciebie z pracy i z czego będziemy żyli?! Nic nie mów! Nic! Irenka odruchowo uśmiecha się. Tata nie zamierzał nic mówić i ona o tym wie. Mama też o tym wie, ale bierze w ten sposób część winy na siebie, żeby tacie było lżej. I tak ma być. – Irenko, napisałaś list? – pyta niecierpliwie pani. – Przeczytałam już kilkadziesiąt i wszystkie zaczynają się tak samo: „Kochany Wodzu”, „Najdroższy Wodzu”, „Ukochany Wodzu”. Irenko, cała nadzieja w tobie… Irenka podaje swój list. Pani go nie bierze, ale chwyta, rozczapierzając palce i zaczyna czytać, gorączkowo, pełna nadziei. Nagle sztywnieje. Zielenieje jak jej koszula. Czerwieni się jak jej krawat. Potem blednie. I wreszcie bełkocze: – To… to jest… jest… Ona nie wie, co o tym sądzić i Irenka to widzi. Pani po raz pierwszy nie wie czegoś na pewno. Pani się boi. „A ja się nie boję”, myśli Irenka. „Być może od tej chwili już nigdy nie będę się bać. Nigdy i niczego”. Pani nadal coś bełkocze, potem milknie, znowu mruczy i wreszcie podejmuje decyzję: – To… to jest… TO JEST NIEZWYKŁE. Potem przez te same kręgi piekielnych emocji musi przejść dyrektor. Ale jest w białej koszuli i w garniturze, więc tylko blednie i ciemnieje na twarzy, jakby za chwilę miała dopaść go apopleksja. Ale go nie dopada, gdyż pani już podjęła decyzję. Dyrektor oddycha głośno i kiwa głową na znak aprobaty. Za trzy dni, na porannym apelu („Naaaaa-przód mło-dzieżyyyy świaaaaa-ta!”), uroczyście zostają ogłoszone wyniki konkursu. Dyplom i książkę Wandy Wasilewskiej Ojczyzna (z odręczną dedykacją pani) otrzyma Irena Kalińska. List naprawdę będzie wysłany do Stalina. – Przeczyta go, zobaczysz… Przeczyta, mimo że dostaje codziennie miliony listów. Ale twój przeczyta. Czuję to – mówi przejęta pani, mając łzy w oczach. Po apelu Irenka wiesza dyplom na ścianie w swoim pokoju, tuż koło anioła stróża, który przeprowadza dwójkę dzieci przez kładkę nad przepaścią, a książkę kładzie na biurku. Czyta dedykację: „Irenie, która przerosła moje nadzieje”, napisała pani. Od tego dnia Irenka i pani przeglądają się w sobie jak w lustrze. Pani z rozkoszą obserwuje postępy uczennicy i jej rosnące uświadomienie klasowe. – Zapiszcie w zeszytach: wielu żarliwych komunistów wywodziło się z burżuazji, czy nawet z kapitalistów, mimo to dojrzeli światopoglądowo i dogonili klasę robotniczą – dyktuje pani, patrząc na Irenkę z ciepłym, porozumiewawczym uśmiechem. Potem dodaje stanowczo: – Zapiszcie: komunizm to elektryfikacja plus rady. Rozumiecie? Nie. Nikt nie rozumie, ale to nie ma znaczenia. Przyjemnie jest patrzyć na panią, na jej smukłą sylwetkę w zielonej koszuli i w czerwonym krawacie, na jej blond loczki i rumieńce na twarzy, dobrze jest słuchać jej jasnego, zdecydowanego głosu i obserwować energiczne ruchy. „Kocham ją”, myśli Irenka i z biciem serca czeka, by pani, maszerując między ławkami, jak zwykle szarpnęła ją żartobliwie za warkocz. „Kocham ją. I chcę być dyktaturą proletariatu. Jestem dyktaturą proletariatu…”, poprawia się. Na początku grudnia cała klasa jedzie na wycieczkę do Nowej Huty. Wysiadają na Dworcu Głównym w Krakowie, ale nie Kraków je interesuje, choć tu będą nocować, w szkolnej bursie. Potem wędrują gigantycznym placem budowy. Irenka nie widzi błota, brudnej gliny, jeszcze brudniejszych kufajek robotników, nie słyszy ich grubych przekleństw i wulgarnych uwag na widok grupy dziewcząt, brnących z trudem przez ścieżki wydeptane gumiakami wśród rozrzuconych stalowych konstrukcji, połamanych desek, obtłuczonych stert cegieł. Irenka widzi tylko to, o czym mówi pani: wysokie, jasne budynki, strzelające niemal pod niebo, na niebie nigdy nie zachodzące słońce i proste drogi wiodące do komunizmu. Pierwsze socjalistyczne miasto Polski. Irenka patrzy na Nową Hutę oczami pani i jest przejęta do łez. Wieczorem nie od razu wracają do bursy. – Mam niespodziankę – oświadcza pani z radosnym uśmiechem. – Zdobyłam dla was bilety na Patrzy na ich nic nie rozumiejące twarze i wybucha śmiechem: – Idziemy do operetki, głuptasy! Do prawdziwej operetki! Kto był już w operetce? Nikt. Nikt nie był w operetce. W domu Ireny słucha się muzyki operowej. Ale w operze też nikt nie był. – Nie byliście w operetce!? – dziwi się pani. – a to jest takie wspaniałe! Ja już trzeci raz idę na ,,Pani płacze? Niemożliwe…” Coś, po czym pani płacze, musi być WIELKIE. Równie wielkie jak dyktatura proletariatu. A może jeszcze większe. Gmach operetki nie jest zbyt wspaniały. Wnętrze, gdy mu się bliżej przyjrzeć, jest zaniedbane, ale nadrabia czerwonym, zjadanym przez mole pluszem foteli i kurtyny. Od strony sceny dobiega rzępolące strojenie instrumentów. Dla Irenki, chowanej w rozsmakowanym muzyką domu, to nic dziwnego, lecz resztę uczennic i uczniów dziwi ta kaskada fałszywych, nie współbrzmiących ze sobą dźwięków. Irenka rozgląda się po sali. Była już wiele razy w teatrze, z rodzicami, którzy zawsze powtarzali, że „teatr to świątynia sztuki i należy ubrać się jak do kościoła”. Publiczność jednak ubrana jest byle jak. Ale wszyscy nieruchomieją, gdy słychać muzykę i powoli rozchyla się kurtyna. W powietrzu unosi się coś niezwykłego; trwa pełne emocji oczekiwanie, które – jak prąd elektryczny – idzie od ręki pani do dłoni Irenki. Pani ściska kurczowo jej rękę i szepcze: – Zaraz się zacznie… zaraz się zacznie… patrz! Kurtyna całkiem się rozchyla i dziewczynka widzi tandetną, porażającą jarmarcznością dekorację. Sztuczne kwiaty i jaskrawozielona trawa. Niebieska dykta zamiast nieba. Drzewa wyglądające jak miotły na kijach, postawione do góry nogami. I światła reflektorów, które bezlitośnie to demaskują. – Patrz… patrz – szepcze pani. – Zaraz wejdzie ONA. W szumie koronek, w falowaniu tiulów wbiega na scenę hrabina Marica i zaczyna śpiewać. Hrabina jest tłusta, jej biust wylewa się z głębokiego dekoltu, ma kilka podbródków i tańcząc z energią, choć bez wdzięku, wzbija tumany kurzu ze sztucznej murawy. – Jaka piękna… – mówi z emocją pani i ściska dłoń Irenki. Suknia hrabiny ma oberwane i brudne koronki, które diwa wciąż przydeptuje, czyniąc w toalecie kolejne spustoszenia. Już po chwili jej makijaż rozpuszcza się pod wpływem potu i ciemny tusz spływa po policzku. Hrabina miota się po scenie tak konwulsyjnie, że przekrzywia się jej treska i Irenka boi się, że lada moment odpadną jej wszystkie włosy i aktorka pozostanie łysa. Tumany kurzu, wzniecane jej tańcem, gęstnieją, a sztuczne drzewa trzęsą się tak, jakby zaraz miały się przewrócić. Na scenę w podskokach wbiega hrabia. Jest równie tłusty i mocno wymalowany, a jego podskoki też wzbijają kurz; niektóre z nich trafiają prosto w szeroki obręb sukni hrabiny, drąc kolejne jej fragmenty. Hrabina z najwyższym trudem osiąga wysokie C, a hrabia dołącza do jej śpiewu z bolesnym wyrazem galaretowatej twarzy. – Ona go kocha, ale mu o tym nie mówi – szepcze pani i ściska rękę Irenki aż do bólu. – Czyż to nie piękne? Na szczęście pani nie czeka na odpowiedź. W oczach ma łzy, a jej ręka jest spocona równie mocno jak twarz i tłusty dekolt hrabiny Maricy. Gdy zmaltretowana para amantów wreszcie wyznaje sobie miłość, pani szlocha cicho, wsparta o ramię uczennicy. Klasa patrzy na nią z czujnym zaciekawieniem. Dwa dni później, na lekcji polskiego, pani nie chce mówić o małym Soso, o elektrowniach i radach, o zgniłej reakcji, dyktaturze proletariatu i socjalizmie. Wypytuje o wrażenia z operetki. Uczniowie ostrożnie milczą. Pani, z wypiekami na twarzy, przywołuje dramatyczne fragmenty miłości hrabiny i hrabiego, nuci poszczególne arie, w uniesieniu wyciąga ręce do niewidocznego hrabiego-kochanka. Próbuje tańczyć czardasza. Zielona, gładka bluza wyłazi jej ze spódnicy, ukazując przy gwałtowniejszych ruchach cięliście różową, przybrudzoną halkę. Pod pachami jej zielonej koszuli pot znaczy wielkie, ciemniejące kręgi. Na czerwonym krawacie – czego nikt wcześniej nie widział – duża, tłusta plama. Spódnica w paru miejscach jest zeszyta na okrętkę jasnym, widocznym kolorem nici. – Irenko! – krzyczy pani, miotając się w czardaszu. Z grubych półbutów na słoninie wyłazi jej pięta, z dziurą w pończosze. – Irenko! Nie chciałabyś być hrabiną Maricą?! – Nie – odpowiada Irenka w głuchej ciszy, która ogarnia całą klasę, tak że słychać tylko tupanie ciężkich butów pani. Tupanie milknie. Pani zatrzymuje się. – Nie – powtarza dziewczynka. Wraca do domu i zrywa ze ściany swój dyplom. Wyrzuca do kosza książkę Wandy Wasilewskiej – Babciu, nie płacz – mówi Ewa. – Ja nie płaczę. Ale wiesz, kotku, wszędzie dzisiaj tak dużo tych hrabin Maric. Wróciły – mówi niezrozumiale babcia Irena. – Nie nabierz się na nie, dobrze? Obiecujesz? – Obiecuję – przytakuje Ewa, choć nie wie, o co chodzi. – A jak tam nasze dziecko? – pyta babcia i dotyka delikatnie brzucha Ewy. – Zapewne już ma ze trzy miesiące? „Babciu, skąd ty tak wszystko wiesz?”, zastanawia się Ewa. „Czujesz? Chyba tylko małe dzieci i bardzo starzy ludzie potrafią tak wyczuwać, bez słów. A gdy jesteśmy pośrodku życia, gdzieś tę zdolność gubimy”. – Tak, ono ma trzy miesiące – mówi głośno. – Serce bije mu bardzo szybko, sto siedemdziesiąt uderzeń na minutę – mówi Ewa. Babcia kładzie rękę na jej brzuchu. – Nie tu, niżej. Ono jeszcze nie ma dziesięciu centymetrów. – Tak, serce bije mu bardzo szybko – stwierdza babcia Irena. – Myślę, że Ono się boi. – Czego? – Wszystkiego. Przede wszystkim świata, na który ma przyjść. Musisz go jakoś z nim oswajać. – Robię to – mówi Ewa. – Staram się, ale sama wiem tak mało. – Ono boi się twoich rodziców, czyli własnych dziadków… Hmmm… Ciekawe… Czy oni o tym wiedzą? – pyta babcia, patrząc uważnie na Ewę. – Nie – szepcze Ewa. – To niedobrze. Powiedz im. Ewa milczy. – Dlaczego chcesz je mieć? – pyta babcia. Ewa zastanawia się. Patrzy w okno. – Po raz pierwszy w życiu mam kogoś, z kim mogę rozmawiać i coś, co jest tylko moje. – Ono jest swoje własne, Ewa. Nie rób mu tego, co robią wszyscy rodzice: więzimy dzieci w naszych własnych ambicjach i nadziejach. Daj mu kiedyś wolność – powtarza babcia, a Ewa już rozumie. – Muszę je przygotować, aby kiedyś samo umiało wybrać. Wiem. Ale czy potrafię? Sama tego nie umiem. Babcia kiwa głową. – Nauczysz się. Zacznij od tego, że powiesz o nim rodzicom. W szarej, odrapanej recepcji jedna z pielęgniarek czyta „…trzęsienie ziemi miało siłę sześciu stopni w skali Richtera, szacuje się, że jest około dwanaście tysięcy rannych lub pozbawionych dachu nad głową, liczba zabitych jest wciąż niewiadoma, ale przekroczyła sześćset osób. W Szczecinie, w centrum miasta, miała miejsce strzelanina. Zidentyfikowano ciało jednej zabitej osoby, a dwie inne, przypadkowo ranne…” Pielęgniarka ścisza radio, podsuwa Ewie okładkę i pyta: – Czytałaś? Dobre, mówię ci. Można się uśmiać. Lubię takie do śmiechu. Ewa wraca piechotą do domu. Myśli: „Jeszcze mogę się go pozbyć. Jeszcze jest czas. Ostatni moment, żeby to zrobić. Potem Ono przyjdzie na świat, a ja nie będę umiała mu go objaśnić, bo jestem za głupia. Nie nauczę go wolności, bo sama jej nie mam. Poznam, że drzewo jest kasztanem lub brzozą i to będzie cała moja wiedza. Nic więcej nie wiem. I tak jak moja mama, będę kiedyś na niego krzyczeć, że musi mu się udać, bo mnie się nie udało. Ale co ma mu się udać? Na czym polega udane życie? i z kim mogę o tym porozmawiać? Kto może mi doradzić? Więc nie mam nikogo bliskiego? Nikogo, komu mogłabym się zwierzyć?”, dziwi się i odruchowo kieruje się w stronę sklepu Grubego. Witrynę zaklejają wielkie plakaty z margaryną. Promocja. Margaryna wciąż walczy z masłem i chyba przegrywa. Bo nikt już nie wie, co jest zdrowsze. Gazety codziennie piszą inaczej. – Jesteś! – woła Marysia. – a ja myślałam, że wyjechałaś! Ze załapałaś się do hipermarketu w dużym mieście. Że ci faceci z zielonego renault załatwili ci porządną robotę. I myślę sobie, co za szczęściara… Patrycja jest w Warszawie, wiesz? Ciotka jej załatwiła. A Gruby cię wylał, tak? Wtedy gdy mu narzygałaś za ladą. Nie zdążyłaś do toalety? – Byłam chora – mamrocze Ewa niepewnie. Marysia patrzy na nią czujnie, jej oczy śledzą twarz Ewy, sylwetkę – wciąż szczupłą, ale inną – powiększone piersi, które ledwie mieszczą się w przyciasnym biustonoszu. – Najpierw rzygałaś, potem zniknęłaś – mówi powoli Marysia. – Jesteś chora na bachora, co? Przyznaj się. Nikomu nie powiem, słowo. Wiesz, że ja kiedyś też… Pamiętasz? i ja ci powiedziałam, nie? To taka jesteś kumpela? Ewa milczy. – Promocja nowej margaryny… O i nowego jogurtu… Codziennie nowe jogurty. Jeszcze im się nie znudziło – mówi i dodaje: – Tak. Masz rację. Chora na bachora. – Ja pierdolę! – uśmiecha się Marysia. – Który z nich cię tak urządził? Artur, Wojtek czy Andrzej? a może wszyscy trzej? – Ty ich znasz? – dziwi się Ewa. – Głupia jesteś. Wszyscy ich znają. Ta, która wsiada do zielonego renault, wie, co robi. – Czemu mi nie powiedziałaś? – Bo też bym chciała. A potem bym poprosiła, żeby mi załatwili robotę w mieście, w którym domy są wyższe niż pięć pięter, a knajpy zamykają nie o dziesiątej wieczorem, tylko nad ranem. I jeździłabym na wrotkach w największym hipermarkecie w Warszawie. To już jest prawdziwe miasto. – Nie umiesz jeździć na wrotkach – mówi Ewa. – Tobym się, kurwa, nauczyła. Ewa odruchowo zasłania brzuch. – Nie klnij, dobra? – Bo co? – pyta Marysia. – Bo nie chcę, żeby Ono słyszało. Ja też już nie klnę. – Odpierdoliło ci?! – woła Marysia. Ewa ciaśniej okręca płaszcz wokół ciała i szepcze: – Proszę cię, nie klnij. Ono ma dziesięć centymetrów, nie ma już ogona, ma za to uszy i słyszy. Marysia odruchowo przykłada rękę do ust. Zniża głos do szeptu: – Pieprzysz… Dlaczego? Dlaczego nie ma ogona? i czemu słyszy? Nienormalne? – Normalne – szepcze Ewa. – Normalnie słyszy. Co się dziwisz? Nic nie czytasz, w radiu słuchasz tylko Ich Troje i Kukulskiej, a ja to już wiem. – Ale dlaczego? – syczy Marysia, wciąż z ręką przy ustach. – Co dlaczego? – dziwi się Ewa. – Dlaczego słyszy?! – krzyczy Marysia, a Ewa odkrzykuje, nie bacząc na to, że nowa ekspedientka zerka na nie z ciekawością: – Bo wszystkie słyszą! Marysia cofa się instynktownie. – Nie gadaj. Moje tak nie będzie. Moje będzie… zwykłe. „Boże… z kim mogę o tym porozmawiać?”, myśli Ewa. Jogurty stoją razem z kefirami i deserami mlecznymi obok kartonów mleka. Wędliny dogorywają w kiepskiej chłodziarce obok kawałów krwistego mięsa. Mąki, kasze i cukier piętrzą się w rzędach na półkach. Kolorowe kartony soków sąsiadują ze słodyczami w szeleszczących opakowaniach. Margaryna i masło. Wędliny i sery. – Tu jest taki prosty ład i porządek. Wszystko jest jasne. A w życiu inaczej – stwierdza Ewa z zawiścią. – Widzę, że masz coś z czapką, ale to się zdarza. Mama mówiła, że kobiety w ciąży często szajbują – mówi Marysia, przyglądając się Ewie z czujną uwagą. – Ale dam ci radę. Albo szybko się go pozbądź, jeśli jest jeszcze czas, albo szukaj ich, choć nikt nie wie, skąd oni są. Ja wiem tylko, że ten Wojtek to tirowiec. Trasa tirów leci niedaleko stąd, jakieś siedemdziesiąt kilometrów. Jak chcesz, to popytam, kiedy on jeździ. Znajdź skurwysyna, który to zrobił i niech się żeni albo daje kasę. Dziewucha z dzieckiem i bez faceta to dzisiaj dno dna, rozumiesz? Zwłaszcza tutaj, w takim zasranym miasteczku. Wiesz, co to jest być na dnie? Każdy dzień jest wtedy upokorzeniem, rozumiesz? Na nikogo nie możesz liczyć. Na mnie też nie. I lepiej już idź, bo jak Gruby wpadnie, to będę mieć przekichane, że się z tobą zadaję. Ewa słyszy, jak cichutko fermentują przedatowane jogurty i kefiry; szeleści mąka, przeorywana przez wołki zbożowe, a myszy podgryzają torby z cukrem. Kasa fiskalna śpiewa cieniutko, a bilon w metalowej szufladzie dzwoni jak ministranci w kościele. Ten sklep cały czas mówi własnym językiem i ona wreszcie go usłyszała. „A latem z donośnym bzyczeniem wpadnie mucha plujka i zadomowi się w ladzie chłodniczej”, myśli i wybucha śmiechem. Marysia wzrusza ramionami i odwraca się do niej tyłem. Drzwi zamykają się za Ewą, mówiąc na pożegnanie „uit… uit…” – Ono, te dźwięki są dla ciebie, ale zapewne nie wszystkie polubisz. Dziwne, że nigdy wcześniej ich nie słyszałam – mówi Ewa. Złotko ogląda z matką Big Brothera. – Zaraz polecą pod prysznic, bo Manuela zdjęła podkoszulek! – oznajmia Złotko z wypiekami na twarzy. – Odwróć głowę! w tej chwili odwróć głowę, bo każę ci wyjść z pokoju! – złości się matka. – Masz odrabiać zadania. Przestawię ci krzesło… Matka wstaje i ustawia krzesło Złotka tyłem do telewizora. Złotko, póki może, wpatruje się w ekran. – Wielkie mi coś, cycki w Big Brotherze. Ciągle je pokazują – burczy Złotko. – a Grzegorz wciąż obściskuje Karolinę. – To Karolina obściskuje Grzegorza! – obrusza się matka. – Grzegorz jest w porządku. Jak dziewczyna leci na chłopaka, to tylko głupi nie skorzysta. I zapamiętaj raz na zawsze, że porządna dziewczyna nie powinna być nachalna wobec chłopców. To… to upokarzające. Ewa wstaje od stołu. Dopóki nadają Big Brothera, z matką nie da się rozmawiać. Lepiej po kolacji, gdy Złotko zaśnie. Wspina się po schodach, ale zamiast wejść do swojego pokoju, puka do ojca. – Kolacja? – pyta niepewnie ojciec, głosem stłumionym przez szary koc, którym obił swoje drzwi, więc Ewa naciska klamkę i wchodzi. – To ty… – stwierdza zmieszany. – Wchodź, wchodź. Nieokiełznany śmiech Manueli nie jest w stanie przebić się tutaj, gdzie słychać tylko muzykę. – Co to? – pyta Ewa. – Beethoven. – Powinnam ich odróżniać po tylu latach, a rozpoznaję najwyżej Bacha – zamyśla się Ewa. – Nie interesowałaś się muzyką – mówi ojciec. – a muzyka musi przyjść do ciebie sama. Może pewnego dnia przyjdzie. – Dlaczego ciągle jej słuchasz? Niemal bez ustanku? Ojciec uśmiecha się. – Nie słucham jej cały czas. Niekiedy akompaniuje mi do innych czynności. Na przykład czytam, a ona jest gdzieś w tle. Gdy słucham, to zajmuję się tylko słuchaniem. „Tata zbudował sobie własny dom ze ścianami z muzyki i zamyka się w nim przed nami”, myśli Ewa. Jej wzrok znowu pada na malutkie, stare zdjęcie, przyczepione do ściany. Drewniana weranda. Uśmiechnięty mężczyzna. Mała dziewczynka. „Chyba jeszcze wtedy było mi dobrze. Byłam bezpieczna, szczęśliwa”, myśli. – Co to jest upokorzenie? – pyta. Ojciec namyśla się. Ewa już dawno zauważyła, że ojciec zawsze namyśla się, nim odpowie na pytanie. Niekiedy zastanawia się bardzo długo. Tak długo, że w końcu nic nie mówi. – Myślę, że dla każdego upokorzenie jest czymś innym. Każdy ma swoją granicę, poza którą ono się zaczyna. – A dla ciebie? Byłeś kiedyś upokorzony? – Wiele razy – mówi ojciec po krótkiej chwili. – A najbardziej? – naciska Ewa. – Najbardziej…? – zamyśla się ojciec. Jest drobny, chudy, piżama wisi na nim i nie jest pierwszej świeżości. Włosy ma rzadkie, tłustawe (wyłysiał wcześniej niż powinien, szybko też siwieje). W domowych pantoflach widać dziurę na dużym palcu prawej nogi. Tata sprawia wrażenie zakurzonego jak jego książki, notatki, kąty pokoju. „Gdyby nie te płyty, to kurz śpiewałby tu swoją melodię i pewnie byłaby podobna do muzyki Bacha. Chyba bardzo łatwo można tatę upokorzyć. Mama robi to codziennie, a my ze Złotkiem upokarzamy go, nic o tym nie wiedząc. On znaczy w tym domu mniej niż telewizor”, myśli Ewa. – To było dawno temu – mówi wreszcie ojciec. Upokorzenie, dawno temu: – Idziemy, drogi Janie – mówi profesor. – Prawie nikt z akademii nie idzie – broni się Jan. – Ci co mają iść, to idą, a inni patrzą i notują, co widzą. Pójdziemy z grupą partyjną dzielnicy, popatrzymy sobie, jak będzie wyglądać ta heca i zaraz wrócimy. Artysta to także obserwator, drogi Janie. Idziemy. Idziemy. Idziemy ulicami miasta. Wszystkie ulice naszego miasta prowadzą dziś na ten stadion. Reprezentacyjny stadion piłkarski. Tupot setek nóg. Szurgot ospałych kroków. W naszym mieście. We wszystkich miastach. Zapach potu. Zapach strachu. Zapach upokorzenia. Smętnie obwisłe czerwone i biało-czerwone flagi, tłamszone pod pachami, jakby ci, co je niosą, chcieli być mniej widoczni. Wleczemy się ospale i niechętnie, a mimo to z każdym krokiem jesteśmy coraz bliżej. Coś mamroczemy, chowamy twarze, odwracamy głowy. „Jestem tu tylko przypadkiem. Przyszedłem tylko się przyjrzeć. Naprawdę to mnie tu nie ma”, myśli Jan. Idziemy. Idziemy, bo nam kazano. Powiedziano: „Dacie odpór”. Więc go damy. Powiedziano: „Napiszecie o tym na transparentach”. Napisaliśmy. „Ja tylko wycinałem te białe literki z kartonu”, myśli Jan. „Nie przyklejałem ich, nie miałem pojęcia, w jakie słowa się ułożą, nie niosę tego transparentu”. Idziemy. Powiedzieli nam: „Przygotujecie przemówienia”. Przygotowano. Uzgodniono każde słowo, a nawet każdy przecinek. Wykrzykników nie uzgadniano. Im więcej wykrzykników, tym lepiej. Tym jesteśmy silniejsi. – Może ja bym nie musiał iść, powinienem ćwiczyć – mówi Jan, drepcząc obok profesora. – Wkrótce Moskwa… Konkurs. Profesor uśmiecha się. – Tak, Moskwa. Konkurs. Zanim pan pojedzie, trzeba będzie iść po paszport, prawda? Myśli pan, że oni nie zauważą, kogo tu nie ma? w takim dniu? Co panu szkodzi popatrzyć? To będzie ciekawe przeżycie dla artysty. Ja idę z czystym sumieniem. Jestem z natury obserwatorem. Idziemy. „Więcej jest takich, którzy udają, że znaleźli się tu tylko jako widzowie. Z ciekawości. Może dlatego jest nas tak dużo. Niby nikt nie chce, lecz wszyscy idą”, myśli Jan. Dwa dni wcześniej coś się stało na północy naszego kraju. Nikt nie wie, co. Nawet Wolna Europa wie niewiele więcej niż my. Podobno ludzie wyszli na ulice. Podobno coś krzyczeli. A krzyczy się tylko na pochodzie pierwszomajowym i tylko to, co z góry uzgodniono. Tamci krzyczeli to, co mieli ochotę krzyczeć. „Nic nie wiem, choć każdy coś słyszał”, myśli Jan. I dlatego dziś idziemy i też będziemy krzyczeć, ale to, co każą. Przygotowano ludzi, transparenty i słowa… Więc idziemy. Boimy się spotkać znajomych, którzy nas zobaczą – choć niepotrzebnie. Bo oni też idą. Boimy się nieprzypadkowych obserwatorów naszego pochodu. Bo wobec nich musimy udawać, że idziemy dobrowolnie, dziarsko i ochoczo. Więc udajemy. A oni udają, że nam wierzą. Im bliżej tego stadionu, tym idzie się nam łatwiej. Bo już jesteśmy sami. Sami swoi. Nasi, oddani ludzie. Towarzysze. Rozwijamy zmięte flagi, prostujemy transparenty i plecy. Weszliśmy. Wypełniamy stadion. Zimny wiatr łopocze flagami. Gnie transparenty. Gnie ludzi. Mimo czerwca jest bardzo zimno. „Nawet przyroda nam nie sprzyja”, myśli Jan. Teraz czekamy. Zapalamy papierosy i trzymając zapałkę w stulonych dłoniach, szepczemy do najbliżej stojącej osoby: „Ale heca, co? Ja tylko chciałem to zobaczyć”. „No. Ja też”. „Tak”, powtarza Jan, „ja też”. Jesteśmy. Nadal udajemy, że przyszliśmy tu z ciekawości lub przez pomyłkę. Z nieświadomości lub z przymusu. Lecz każdy przyszedł, bo przynależy. Więc gdy pada rozkaz, wypełniamy stadiony, place, sale konferencyjne. I mrugamy do siebie, że jesteśmy tu przypadkiem, choć naprawdę jesteśmy ogniwem łańcucha, który twardo opasuje wszystkie nasze miasta. I wsie. A nawet puste przestrzenie między nimi. „Nasza bierność zamienia się w ich siłę”, myśli Jan. Stoimy. Stoimy cierpliwie, przestępując z nogi na nogę i czekamy. Ktoś zapewne wie, co mamy robić, więc czekamy, aż da sygnał. Dają sygnał. Mikrofony bełkotliwie niosą słowa-szyfry. Udajemy, że to nie nasze słowa, a nawet, że nas śmieszą. Ale nie śmiejemy się. Przestępujemy z nogi na nogę i cierpliwie czekamy, co i kiedy każą nam krzyczeć. Zaczęli. Zaczęliśmy. – M-y-y-y r-o-b-o-t-n-i-i-i-i-c-y-! M-y-y-y i-n-t-e-1-i-g-e-n-c-j-a-a-a-a-! M-y-y-y m-ł-o-d-z-i-e-e-e-e-ż! Jesteśmy z wami, towarzyszu Gierek! Jesteśmy z wami, towarzyszu Jaroszewicz! P-o-t-ę-ę-ę-e-p-i-a-m-y-y-y-y!!!! Precz z warchołami z Radomia i Ursusa-a-a-a! Niech ży-y-y-y-y-y-y-y… „Strach przygnał nas na ten stadion. Wybraliśmy strach. Strach wybrał nas. Widocznie wiedział, kogo wybierać”, myśli Jan i czeka, aż to się skończy. Wreszcie znowu idziemy. Już wyczerpano słowa-szyfry, od siebie nie trzeba nic dodawać. Nawet nie należy. A nuż ktoś powie nie to, co powinien? Chowamy wymiętoszone flagi. Zwijamy podniszczone transparenty. Wracamy wolnym krokiem, tracąc marszowy szyk i przypadkowym przechodniom może się wydawać, że wracamy ze spaceru. Ale dziś nie ma przypadkowych przechodniów. Ci, co tak wyglądają, tylko udają, że nimi są. Oni też wracają z tego stadionu, placu, konferencyjnej sali. Wracają ze spaceru do własnego „ja”. Co tam znaleźli? – Upokorzenie. Rozumiesz? – pyta tata. – Nie – mówi Ewa. – Szliście sobie, krzyczeliście coś, rozwinęliście jakieś flagi i tyle. Nie. Nie rozumiem. Gdzie tu upokorzenie? – Wkrótce nikt nie zrozumie – zamyśla się Jan. – Niedługo historycy, którzy uznają tylko daty i fakty, podzielą naszą historię na tę do 1989 roku i tę po nim. A przecież nie przepołowią człowieka, któremu przypadło żyć po obu stronach tej granicy. Człowiek przepołowiony: …nie, nikt nie uwierzy, że my, w tamtych latach, a nawet w czasach stalinowskich, w których żyli moi rodzice, mogliśmy mimo wszystko cieszyć się życiem. Nikt nie uwierzy, że wśród tych paru milionów należących do partii, takich jak ja, mogli być też normalni, zwykli ludzie. Kochali, śmiali się, płakali, pili, tańczyli, a zamiast marzyć o wolności – marzyli tylko o własnym, małym szczęściu. Nie, nie krzywdzili nikogo, najwyżej siebie. Ewa oglądając kiedyś pochody pierwszomajowe w starych kronikach filmowych, pokazywanych w telewizji, spytała: „Ty też tak chodziłeś? Naprawdę? Dlaczego? To strasznie śmieszne”. Czy wtedy, w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, to było śmieszne? Niekiedy tak. Niektórzy, idąc w tym pochodzie, śmiali się, żartowali, podrywali dziewczyny i traktowali to jako wielki, wesoły piknik. I nie czuli żadnej winy. …bo nie sposób przepołowić człowieka i powiedzieć mu, że większą część życia spędził w kłamstwie i upokorzeniu, a nawet w kolaboracji. To przecież było nasze życie, drugiego nam nie dadzą, a my też chcemy mieć prawo powiedzenia: „byliśmy szczęśliwi”. Tak, byłem niekiedy szczęśliwy, bo szczęście nie zna politycznych granic i układów, nie hołduje żadnej ideologii, ba, ono nawet bywa niezgodne z dekalogiem. …nie, moje życie to ciągłość i nikt nie podzieli mi go na tę niby lepszą część po 1989 roku i na tę gorszą sprzed. Nie pozwolę na to. Ta prawda będzie już tylko moja, schowana we mnie, niewypowiedziana. Historycy obejdą się z nią po swojemu, dodając daty i fakty, gotowe przymiotniki i imiesłowy, pomijając śmiech, radość, łzy, rozterki, wstyd lub dumę. – Daty i fakty – mówi Jan. – Daty i fakty będą przeciw nam. Przeciw mnie. Ale może ktoś kiedyś spyta, gdzie jest różnica między tamtym sprzedawaniem się za nic, tylko za własny strach lub za gwarancję niby-normalnego życia, a sprzedaniem się za wielką łapówkę? – No i gdzie jest ta granica? – pyta Ewa. – Nie wiem. Może w pieniądzach? Może szmacenie się za duże pieniądze jest szlachetniejsze od szmacenia się bezinteresownie? – Nie rozumiem – mówi Ewa. Tata znowu myśli tak długo, że kończy się cała jedna część sonaty. – Każdy ma jakieś ideały, do których chciałby sięgać – mówi wreszcie. – i zachowania, którymi gardzi. Najbardziej upokarzające – to gardzić samym sobą. Rozumiesz? – Tak. Chyba tak – mówi niepewnie Ewa. – Ale myślałam, że jak cię spytam o upokorzenie, to powiesz coś o mamie. – o mamie? – dziwi się ojciec. Nagle robi się jeszcze mniejszy i chudszy. Marszczy brwi, kręci głową, zagryza wargi. – To przecież coś całkiem innego. Mama to mama. „Mama to nie upokorzenie? Więc co?”, myśli Ewa. – Dlaczego nagle o to pytasz? – Chcę komuś coś wytłumaczyć. I nie umiem – mówi Ewa. – Dobranoc. Teraz trzeba odczekać, aż Złotko pójdzie spać. Trzeba złapać moment, gdy mama zacznie zmywać naczynia i puści Presleya, bo wtedy stanie się bardziej miękka i będzie jej można powiedzieć. – Mamo… – Niedługo święta wielkanocne i jak zwykle nie mamy forsy. u jednych na stołach aż się przewala w święta od żarcia, a u nas będzie post – oznajmia matka i jest jasne, że skoro zeszło na pieniądze, to lepiej nic nie mówić. Ewa wychodzi z kuchni. Złotko pewnie już śpi, lecz telewizor wciąż jest włączony. Dom mówi znów tylko głosem telewizora. Migocze obrazkami, pulsuje kolorem i przemawia tak długo, aż ostatnia idąca spać osoba go wyłączy. Czasami nikt go nie wyłączy i idzie przez całą noc. Kiedyś, dawno temu, babcia Maria położyła na telewizorze ręcznie dzierganą serwetkę, dzbanek z plastikowymi kwiatkami i ślubną fotografię Jana i Teresy („Chyba to te z fortepianu”, myśli niejasno Ewa), a choć potem telewizor zmienili z czarno-białego na kolorowego Rubina, a Rubina na „normalny”, to serwetka, kwiatki i fotografia w błyszczących ramkach utrzymywały swoją pozycję, jakby podkreślając jego przynależność do rodziny, naznaczając swoim piętnem. Telewizor chrząknął i powiedział głosem uśmiechniętej spikerki: – …Gdańszczanka zabiła swoje dziecko. Kobieta włożyła niemowlę do foliowego worka. Mimo błyskawicznej reanimacji dziecko nie przeżyło. W województwie pomorskim od początku roku zdarzyły się już cztery podobne przypadki. W minioną niedzielę dwoje dzieci znalazło martwego noworodka w śmietniku w Tczewie. Dziewczynka leżała tam ponad tydzień. Pod Elblągiem dwutygodniowe martwe dziecko policja znalazła w krzakach. Urodziło się zdrowe, lecz umarło z wychłodzenia. W Rumii ktoś wyrzucił niemowlę z nie odciętą pępowiną na śmietnik… „Jeśli Ono to usłyszało, to się wystraszy”, myśli niespokojnie Ewa. – Nie słuchaj. One tego nie chciały, widocznie nie miały wyboru. Nikt im nie pomógł. Wszyscy wciąż o tym mówią, ale nikt nikomu nie pomaga – szepcze i szybko przerzuca kanał. Zimne, błękitne tło zmienia się na ciepłe, miodowe, a przyjemny spiker mówi szybko i dobitnie: – …kolejny ważny głos w sprawie tragedii sprzed sześćdziesięciu lat. Prezydent zapowiedział, że przeprosi naród żydowski za masowy mord Żydów w Jedwabnem. Mord dokonany przez spalenie żywcem ludności żydowskiej, spędzonej siłą przez Polaków do stodoły, przeraża okrucieństwem. W kwietniu odbędą się wspólne modły Polaków i Żydów, łączących się w żałobie. – To było dawno temu! Ludzie są już lepsi, przekonasz się – mówi szybko Ewa i wybiera kolejny kanał. Dwa nagie ciała szukają zbliżenia. Znalazły. Poruszają się teraz w rytmie niezamierzenie pasującym do głosu Presleya, dobiegającego z kuchni. – Miłość… Tak. Może być – stwierdza Ewa i wpatruje się w mały ekran. Przez pokój, człapiąc pantoflami, przechodzi ojciec. Zerka w telewizor i przyspiesza kroku. „Nie wstydzimy się oglądać razem zbrodni, katastrof, tragedii, przemocy, ale nie umiemy wspólnie oglądać miłości. Wstydzimy się. Dlaczego?”, zastanawia się Ewa. Zostawia włączony telewizor i idzie do swojego do pokoju. Koperta z pieniędzmi wciąż bieleje w narożniku szafy. „Pieniądze… Będą mi potrzebne. Zawsze są potrzebne”. Ewa wstaje z łóżka i uchyla drzwi na korytarz. Zza drzwi pokoju taty znowu sączy się muzyka. To Bach. Jest taki dziwny, że trudno go nie rozpoznać. Kiedyś myślała, że jest po prostu nudny. Wciąż taki sam. Wyprany z emocji. Zgaszony. Jak powtarzalna, nudna czynność. Teraz bezwiednie wsłuchuje się w tę muzykę codziennie. I odkrywa, że Bach sam ze sobą rozmawia. Niekiedy się spiera, czasem sobie przytakuje. Bywa, że jedna linia melodyczna jest łagodna, spokojna, usypiająca, a niemal w tym samym czasie – może z niewielkim opóźnieniem – narasta druga, pełna ekspresji, buntu, tęsknoty za mocnymi uczuciami. Ale teraz z Bachem kłóci się Presley. Oba rodzaje muzyki spotkały się ze sobą gdzieś w połowie schodów – i Ewa czuje, że nawzajem się nie znoszą i że ona też ma ich dość, że dłużej nie wytrzyma tej kakofonii nie pasujących do siebie dźwięków. „Nigdy mnie to nie raziło, nigdy nie wkurzało, a teraz mam uczucie, że każdy z nich i Bach i Presley, nadgryzają mnie po kawałku i pożerają. Bach delikatnie, elegancko, małymi kęsami, a Presley żarłocznie i bez umiaru. To boli. A skoro boli mnie, to Ono także jest zranione. Cisza… Potrzebujemy ciszy. Oboje. Czuję to”. Wybiega na schody i stając w pół drogi, wrzeszczy: – Cicho! Cicho, do cholery! Przestańcie! Niech oni się zamkną! Obaj! Presley i Bach gwałtownie milkną. Słychać donośne trzaśniecie dwu par drzwi na dole i ciche skrzypienie drzwi na górze, obok jej pokoju. Mama wybiegła z kuchni, rozchełstana, w różowym, nieświeżym szlafroku, za ciasnym na jej obfite ciało, przytrzymując jedną dłonią jego poły, a drugą lokówki, które zdążyła założyć na połowę głowy. Ze swojego pokoju wyszła zaspana Złotko, przydeptując bosymi stopami odziedziczoną po Ewie barchanową koszulę w brązowe misie. „I ja kiedyś sypiałam w takim paskudztwie?”, myśli Ewa z furią. „A za piętnaście czy dwadzieścia lat będę tak okropna jak mama? i tak zaniedbana jak tata?” Bach z Presleyem milczą i przez chwile panuje cisza, a wszyscy wpatrują się w Ewę, wciąż stojącą w połowie betonowych, nie wykończonych schodów. „Teraz ja im zagram”, myśli Ewa i mówi nieswoim, obojętnym głosem: – Mam dziecko. Odezwali się naraz, wszyscy troje: – Gdzie? – zapytała Złotko z ciekawością. – Miałaś, miałaś! Ale już go nie masz. Już zrobiłaś z tym porządek – prostuje niespokojnie Teresa. – Dlaczego? – zapytał Jan. Ewa zastanowiła się. To „dlaczego” było najważniejsze. – Najpierw nie wiedziałam – odparła spokojnie. – Nie wiedziałam, dlaczego i chyba dalej nie wiem? Trochę było mi go żal. Bo miało jakieś trzy centymetry, wielką głowę i płetwy… Pewnie nie wiecie, ale rączki na początku przypominają płetwy, a w dodatku ono ma wtedy ogon i traci go dopiero w trzecim miesiącu. – Ogon – powtórzyła zafascynowana Złotko. – Tak, ogon. Ma też nos, oczy, jeszcze zamknięte, ale już je ma i ma uszy. I słyszy. – Słyszy? Słyszy nas teraz, gdy rozmawiamy? -. spytała znowu Złotko. Teresa wpatruje się w starszą córkę z półotwartymi ustami. – Myślę, że tak, że teraz także nas słyszy i dlatego chciałabym, żebyście pomyśleli, zanim coś powiecie – stwierdza rzeczowo Ewa. Jan odruchowo kiwa głową. – …więc było mi go żal. Podobno było wtedy wielkości kolibra, tak przynajmniej napisali w broszurze, którą dostałam od lekarza. Koliber to ptaszek… nie wiem, jak wygląda, ale ptaszek. I ja akurat wtedy zobaczyłam drzewo. Ptaki siadają na drzewach, prawda? Jan znowu kiwnął głową, a Teresa otworzyła usta jeszcze szerzej, aby zaraz je zamknąć. – Kolibrów nie ma w naszym klimacie. Z biologii miałam troję, nawet nie najgorzej jak na mnie, wiem, że kolibrów u nas nie ma, ale przecież na drzewach przesiadują inne ptaki – ciągnie Ewa. – Wróble – podpowiada ochoczo Złotko. – To drzewo nie miało liści, bo to był luty. I nikt nie wiedział, czy to jest kasztan, brzoza, a może dąb. I Ono też nigdy by się tego nie dowiedziało. Nie zdążyłoby. Teresa znowu otworzyła usta, by nabrać powietrza. Jej sapnięcie rozległo się tak głośno, że wszyscy na nią zerknęli, ale ich oczy ponownie przywarły do Ewy. – …ale nie to było najważniejsze. Bo przecież potem, gdy już oprzytomniałam, to mogłam wrócić do tego lekarza i powiedzieć, że tak, że skrobiemy je. – Nie, nie – szepnął Jan, a Teresa ponownie głośno odetchnęła. – Kogo skrobiemy? – zdziwiła się Złotko. – Chciałam z kimś o tym porozmawiać. Nawet z kimś nie istniejącym. Ale wtedy uświadomiłam sobie, że każdy ma coś albo kogoś, a tylko ja nie mam nic. Tata ma Bacha, mama Presleya, Złotko ma Barbie… – Pokemony! – obrusza się Złotko. – Teraz mam pokemony! – …pokemony – poprawia się Ewa. – a ja nic. Nie mam przyjaciółki, narzeczonego, ani nawet kogoś z rodziny, kto mnie kocha i rozumie lepiej niż inni. Nie mam matury, nie mam żadnych zainteresowań, nie mam pracy, bo Gruby mnie wyrzucił. Nie mam nikogo, z kim mogłabym porozmawiać, komu mogłabym się zwierzyć, kto by mnie wysłuchał, kto czułby to, co ja czuję. No i właśnie dlatego… – powiedziała Ewa i urwała. Teresa znowu spazmatycznie nabrała powietrza. Stali i patrzyli na nią. Złotko z czystym, bezinteresownym zaciekawieniem. Jan w skupieniu, które przecięło mu czoło paroma głębokimi zmarszczkami. Teresa wciąż oddychając jak wieloryb, który przypadkiem znalazł się na brzegu. Ale w tym oddechu już coś nabrzmiewało i rosło, wraz z plamami, które zawsze w chwilach gniewu pojawiały się na jej twarzy, na dekolcie, na ramionach i czerwieniały jak stygmaty. – Co ty sobie wyobrażasz… – zaczęła cicho Teresa, a w jej gardle coś zabulgotało. Ewa usłyszała tupot bosych nóg i kątem oka zobaczyła siostrę, czmychającą do swojego pokoju. „Ja też uciekam”, pomyślała, „uciekam, bo ono się przerazi…” – Co ty sobie wyobrażasz… – powtórzyła Teresa już trochę głośniej, Ewa odwróciła się na pięcie i pędem wpadła do swojego pokoju, zatrzaskując drzwi. – Co ty sobie wyobrażasz?!!!! – wrzasnęła Teresa, a jej krzyk przebił swobodnie płaszczyznę drzwi, wpadł do pokoju i zawirował. – …że będę utrzymywać ciebie i twoje dziecko? Że będę znosić wstyd, gdy zaczniesz łazić z brzuchem po naszym mieście? i za co to wszystko? Za to, że najpierw bolało mnie jak jasna cholera i dziesięć szwów mi założyli przy porodzie, bo tak się pchałaś na ten świat, jakby było do czego, a potem co noc do ciebie wstawałam, bo wyłaś nocami jak potępieniec, a ja zmieniałam ci obesrane pieluchy, karmiłam, opierałam, kupowałam ci nowe buty i sukienki i książki do szkoły?! a potem pilnowałam cię, żebyś przechodziła z klasy do klasy, bo marzyłam o tym, że pójdziesz na studia, do Krakowa albo Warszawy i znajdziesz tam sobie porządnego chłopaka z dobrej rodziny i staniesz na nogi, będziesz kimś, a nie tak jak ja, nikim i zajedziesz tu kiedyś nowym, własnym autem, a sąsiedzi wyjrzą przez okna i powiedzą, no, ta to daleko zaszła… a gdzie ty zaszłaś? Ty nawet matury nie zdałaś, wstyd mi przyniosłaś przed sąsiadami! i jeszcze dałaś się zaciążyć jakiemuś skurwysynowi, jak jaka głupia i gdy ja wydarłam sobie spod serca te dwa tysiące, a ojciec odjął sobie pięćset od ust, żebyś się tylko tego pozbyła i mogła wszystko zacząć od początku, jeszcze raz, jak porządny człowiek, to ty mi przyłazisz i mówisz, że urodzisz! Kogo urodzisz?! Bękarta urodzisz? Komu urodzisz? Mnie i twojemu biednemu ojcu, który pracuje na poczcie i to, co zarobi, nie wystarcza na życie, ty myślisz, że co?! Że my z ojcem weźmiemy na siebie nie tylko ten wstyd, ale i ciebie z tym bękartem? Nie weźmiemy! Idź stąd w cholerę! Zejdź mi z oczu! Wynoś się z tego domu! To porządny dom! Chyba że znajdziesz tego skurwysyna i zmusisz go do ślubu, albo niech chociaż płaci alimenty! a jak nie, to won! Ściany pokoju trzęsą się od wrzasku matki, szafa podskakuje na krzywych nogach, framugi okien trzeszczą, nawet kurz wiruje w rytm jej słów, a Ewa kuli się w kącie, osłaniając rękami brzuch. – Ćśśś… Ono, nie słuchaj. To nie do ciebie. Nie o tobie. Ona tak zawsze. Nie umie inaczej, ale nie jest zła. Nie, ona nie jest zła. – Teresa… – mówi cicho ojciec i jego głos przenika przez drzwi jak jedna z fraz Bacha, ta grzeczna, spokojna, zgaszona, bardzo poprawna i trochę nudna. – Co Teresa? Co Teresa?! Jesteś za nią? Przeciw mnie? To napisz do „Milionerów” lub dzwoń do audiotele, bo na razie cała ta twoja rzekoma mądrość jest o dupę rozbić i nic z niej nie mamy! Zdobądź forsę i płać na jej bachora! Za drzwiami zalega cisza. A potem rozlega się ta druga Bachowska fraza, ta niespokojna i niepokojąca, w której kryje się Bach mniej znany, Bach wciąż nie odkryty, Bach pełen namiętności i emocji. – Zagram w tych cholernych „Milionerach”, ale daj już spokój! Potem zapada cisza. Długa, przedłużająca się. I wreszcie słychać niepewny, choć już radosny głos Teresy: – Zagrasz? Naprawdę? Napiszemy do nich? – pyta. – Napiszemy – mówi cicho Jan. – Do audiotele też? – Też – szepcze tata i Ewa czuje, że to już koniec jego możliwości. Zaraz rozlegnie się ciche człapanie i tata zniknie w swoim pokoju. Człapie. Znika. |
||
|