"Ono" - читать интересную книгу автора (Terakowska Dorota)

28 albo 29 lutego 2001

Gdzie schować dwa i pół tysiąca? Gruby zwitek banknotów, głównie po dziesięć, dwadzieścia i pięćdziesiąt złotych. „Tyle urywała sobie co jakiś czas z zakupów. Niewiele”, myśli Ewa.

– Taka kupa forsy, musisz uważać, wiesz, jak wszędzie kradną – denerwuje się Teresa.

Ewa bierze pieniądze i dzieli na dwie równe części. Jedną chowa do majtek, a drugą za biustonosz.

– Chodź ze mną. Boję się – mówi do matki.

Teresa ma ochotę wrzasnąć: „A kurwić się nie bałaś?!”, lecz coś ją powstrzymuje. Może twarz córki, nagle zbiedniała i brzydka, przypominająca jej własną sprzed lat? Może pamięć o słowach własnej matki, które brzmiały dokładnie tak samo i do dziś bolą?


Słowa matki:

…więc kurwić się nie bałaś, a skrobanki się boisz? i pomyśleć tylko, że żyjemy dla nich, harujemy dla nich, ze zmęczenia przewracamy się na twarz. Gdy są malutkie, chodzimy z nimi do piaskownicy. Są trochę większe i prowadzimy je do szkoły, trzymając za rękę, żeby się nie bały. Potem idziemy do Pierwszej Komunii, a jeszcze później mamy iść z nimi na skrobankę!? a więc chował człowiek toto na kurwiszona?!

„No nie! Bez przesady! Nigdzie z nią nie pójdę i zaraz powiem, co o tym sądzę. Takie mnóstwo forsy, Boże mój. Pewnie i tak bym nigdzie nie pojechała, no bo Paryż… Jaki Paryż, dla kogo Paryż?! Ale zawsze mógł człowiek chociaż pomarzyć, a teraz nawet tego już nie będzie”, myśli Teresa, lecz znowu patrzy na poszarzałą twarz córki i powstrzymuje odruch gniewu.

– Nie mogę – oznajmia. – Sąsiedzi zwróciliby uwagę, że idziemy gdzieś razem w dzień powszedni. Przecież nigdy razem nie chodzimy. Każdy by pomyślał, że dzieje się coś niezwykłego. A co może być niezwykłego w takim mieście jak nasze? Skoro to nie niedziela i nie msza, to gdzie możemy iść razem, jak nie na skrobankę? Dasz sobie radę. A jak już będzie po wszystkim, to nie wychodź od razu, tylko posiedź tam chwilę, bo będzie ci się kręcić w głowie. Pomyślą, że jesteś pijana albo co. Posiedź, poczytaj kolorowe pisma, w takich gabinetach zawsze są kolorowe pisma. Kiedyś była tylko „Przyjaciółka”, a dziś, o rany, setki pism! Skąd oni je biorą? Mnożą się jak króliki…! i nic się nie bój. Dadzą ci zastrzyk, będziesz myśleć, że gdzieś odlatujesz albo się zapadasz i szybko uśniesz, a jak się obudzisz, to wszystko znowu będzie w porządku. Ani to nie boli, ani nic, trochę pokrwawisz i do jutra przejdzie.

– Skąd wiesz? – pyta Ewa, patrząc podejrzliwie na matkę. – Skąd ty tak wszystko o tym wiesz?

Matka czerwieni się.

– Miałaś kiedyś taki zabieg? – docieka córka.

– Nie, no skądże – obrusza się matka. – Nigdy w życiu! i nie czerwienię się. Zrobiło mi się gorąco.

– Może masz klimakterium? – stwierdza złośliwie Ewa. – Czytałam w jednym z tych twoich pisemek, że wtedy są uderzenia gorąca albo zlewne poty. Masz zlewne poty?

– Jakie klimakterium?! Jakie zlewne poty? Dam ci w mordę, to zrozumiesz, co za głupoty opowiadasz! – krzyczy matka. – Ja mam dopiero czterdzieści lat!

– Czterdzieści jeden. To dużo – mówi bezlitośnie Ewa. – No powiedz? Miałaś skrobankę?

– Nie! Nigdy! w takiej porządnej rodzinie jak nasza, nikt nigdy w życiu…

– Mamo… Będzie mi łatwiej.

– To jest jak wyrwanie zęba, mówiłam ci.

– I rwałaś kiedyś tego zęba?

– Jak ma ci być łatwiej… Tak. Raz.

„Dwa razy, dwa. Raz przed tobą i raz przed Złotkiem. A Złotka w ogóle miało nie być”. Matka odwraca się do niej plecami. Puszcza kasetę z Presleyem i zaczyna przestawiać talerze w kredensie. Ewa patrzy na nią w zamyśleniu.

„Biustonosz odciska się jej w fałdach tłuszczu. Ma dopiero czterdzieści jeden lat, a wygląda na pięćdziesiąt, dlaczego? Nie chcę tak wyglądać w jej wieku”.

Plecy matki drgają. Ewa niepewnie podchodzi i zagląda jej w twarz.

– Płaczesz…

– Gdy pomyślę, że on nigdy nie słyszał tej piosenki…

– On? Może to była ona?

– Na pewno on. Czułam – szlocha matka. – Wciąż chciałam jeść kiszone ogórki i kwaszoną kapustę, a wtedy jest chłopiec. Jak wolisz czekoladę, to rodzi się dziewczynka.

– A jak masz apetyt na jedno i drugie? To wtedy co? Obojnak? – pyta przekornie Ewa. – Bo ja chcę jedno i drugie. I wiesz co… on mógłby nie cierpieć Presleya.

– A ja bym mu dała na imię Elvis – pociąga nosem matka.

„Jezu, biedny dzieciak”, myśli Ewa.

– I on nigdy nie widział naszego miasteczka.

– Sama mówisz, że nie ma czego oglądać – mruczy Ewa.

– Ani rzeki, lasu, łąki…

– Przecież nie lubisz lasów, łąk i rzek, ty wolisz wielkie miasta, w których nigdy nie byłaś – przypomina Ewa.

– No tak – mówi matka, pociągając nosem i ocierając dłonią łzy.

– A co tata na to, że mu wyskrobałaś małego Elvisa?

Matka nagle prostuje się z błyskiem w oku:

– Ty myślisz, że ja zawsze byłam taka gruba i miałam czterdzieści lat? i jedyny, który na mnie poleciał, to twój tatuś?

– Więc to z kimś innym – mówi wolno Ewa, czując w swoim głosie niezrozumiałą wrogość.

– No, co ty… Ja tylko tak, żeby cię uspokoić, żebyś się nie bała. Nie, nie było nikogo innego. Słowo. I nie wpadnij na pomysł rozmawiania o tym z ojcem, bo zrobisz mu przykrość. Przecież znałaś babcię Marię! Już ona by mi dała, gdybym ośmieliła się puścić przed ślubem! a Jacek to była tylko taka niewinna, szczeniacka miłość.

– Jacek – powtarza Ewa.

– Yhm… No, idź już, bo się spóźnisz. Dobrze schowałaś forsę?

– Do majtek i biustonosza.

„Jacek?… Oczywiście, wyskrobała mu Elvisa i teraz płacze. Pewnie gdy byli razem z tym Jackiem, to sobie puszczali Presleya. I dlatego ona go teraz tak słucha i słucha. Ale tacie nie powiem. Nic. Nigdy mu nic nie mówiłam. Nawet gdy byłam całkiem mała”.


Nic:

mama jest piękna jak macocha z bajki o królewnie Śnieżce, opalona, w złotożółtej sukience, a czubki palców ma unurzane w krwi, która zastygła na paznokciach w postaci emaliowych kropli.

– A pana żona gdzie? – pyta, uśmiechając się do obcego mężczyzny; mała Ewa widzi, jak uśmiech spływa z jej krwistych, szerokich warg i falującym ruchem złotej rybki z akwarium płynie ku ustom obcego pana. Pan oblizuje się nerwowo. „Chce mu się pić?”, myśli mała Ewa.

– Na wczasy nie przyjeżdża się z żoną, zwłaszcza gdy jest się kaowcem – mówi pan, mrugając okiem i wydymając usta. Ta obca nazwa – „kaowiec” – brzmi w uszach małej Ewy niezrozumiale i złowieszczo. – Ja mam za zadanie sprawić, żeby pani czuła się tutaj dobrze. Jak najlepiej. Wspaniale. Pani, a nie moja żona – dodaje pan z szerokim uśmiechem, który mknie ku mamie i łaskocze ją po twarzy.

Mama odruchowo dotyka dłonią policzka i mruży oczy. Tata siedzi tuż obok, przygarbiony, mały, jakby go wcale nie było. A pan wręcz przeciwnie. Jest go za dużo, jakby zajmował cały stolik, przy którym siedzą.

„To o takich jak on babcia Maria mówi: «Uważaj, bo przyjdzie pan i cię zabierze». Tacy jak on mają złe oczy. On ma. I zaraz zrobi coś mamie. Coś złego. Już zrobił. A tata nic nie widzi”, myśli mała Ewa, czując, że musi szybko im pomóc. Trzeba stąd iść i zabrać ich oboje.

– Chcę siusiu – mówi głośno.

Ale mama, zamiast skorzystać z okazji, nerwowo odpowiada:

– Nie teraz, Ewcia, jeszcze wytrzymasz.

– Nie wy-trzy-mam! Nie wy-trzy-mam! – skanduje dziewczynka głośno.

Pan patrzy na nią nieprzyjaźnie. Ma złe oczy. Bardzo złe. Ewa wstaje gwałtownie i pełna napięcia, płynącego ku niej gorącymi falami od matki, zaczyna podskakiwać na jednej nodze.

– Nie wytrzymam! Nie wytrzymam! Nie wytrzymam! – powtarza głośno, do rytmu.

– Nie skacz, bo się przewrócisz i złamiesz nogę – mówi mama mechanicznie, nawet na nią nie patrząc.

Patrzy na pana, nie odrywa od niego wzroku i mała Ewa dostrzega, że pan powoli zamienia się w wielki, czerwony język, który dysząc jak jęzor psa, zbliża się wolno ku mamie, pragnąc jej dotknąć gorącym czubkiem.

„…dotknie, a potem zwinie ten jęzor i wciągnie mamę do żołądka. Chodźmy stąd, chodźmy stąd”, modli się Ewa do mamy, lecz mama w ogóle nie słyszy jej milczącego, choć natarczywego wezwania.

– Tato, chodźmy stąd – mówi mała Ewa, a mama szybko dopowiada:

– Tak, weź ją do toalety, a potem do domu. Jest śpiąca i nudzi. Ja zaraz przyjdę.

Mama teraz też oblizuje wargi, a jej język jest również czerwony, choć dla odmiany wąski, smukły i ruchliwy jak wąż.

– Zaopiekuję się pana żoną, to należy do moich obowiązków. Płacą mi za to – głos pana jest słodki i kleisty jak cukrowa wata. Mama też robi się słodka i kleista. „Gdy jej dotknę, przylepi mi się ręka”, myśli mała Ewa i ostrożnie dotyka mamy. Mama podskakuje nerwowo.

– Nudzisz i dostaniesz w tyłek. Jan, miałam tu wypocząć, zrób coś z tym bachorem – mówi półgłosem, w ogóle na nich nie patrząc.

– Tak – mówi tata, bierze Ewę za rączkę i mocno ściska. – Tak – powtarza.

„To było nad morzem, na wczasach”, przypomina sobie teraz Ewa, idąc ulicą. „Miałam najwyżej cztery lata. Jakim cudem to pamiętam? Dlaczego coś wyskakuje nagle z pamięci, jak potworek na sprężynie z magicznego pudełka? Nie chcę o tym pamiętać”.

Wsiada do autobusu i wyciąga z torby schowaną w niej szarą broszurkę. Na okładce jest ta okropna dziewczyna z okropnym brzuchem. „Ty idiotko”, mruczy do siebie z naganą, rozgląda się i starannie skrywa okładkę, odwracając stronę. Druk jest prawie tak drobny jak jajeczka i plemniki.

„Około siódmej doby po zapłodnieniu węzeł zarodkowy różnicuje się na wewnętrzny i zewnętrzny listek zarodkowy, a około dwunastej doby powstaje trzeci, środkowy listek zarodkowy. Z tych trzech listków powstają ostatecznie wszystkie tkanki i narządy organizmu potomnego”.

– Listki – szepcze Ewa. – Ładnie. Ja bym chciała, żeby to były dąb, brzoza i kasztan. Ono, co ty na to? Jeśli naprawdę słyszysz, jak twierdzą niektórzy lekarze, to chyba wiesz? i umiesz wybrać? Zaraz ci wytłumaczę… Liść dębu, żebyś było mocne. Liść brzozy, żebyś było delikatne. I liść kasztana, żebyś było piękne. Tak piękne jak kasztan. Na zewnątrz twarde i kłujące, żeby byle kto nie mógł ci zrobić krzywdy, a w środku lśniące, gładkie i niewinne. Ale i tak cię zaraz wyskrobiemy, wiesz? Razem z tymi listkami.

Prywatny gabinet lekarza mieści się w ceglanym, nie otynkowanym domu. Cegła zdradza jego nowość. W całym mieście stoją zniszczone bloki z wielkiej płyty („Rakotwórcze”, mawia z satysfakcją Teresa, bo ich dom, choć nie wykończony, jest z pustaków. Wprawdzie pustaki też są zrobione nie wiadomo z czego: „surowce wtórne, z odzysku”). Dom doktora jest piętrowy, poczekalnia i gabinet mieszczą się na parterze. Panuje w nim cisza.

„Ten dom milczy”, myśli Ewa. „Nie ma swojego języka? Ono niczego tu nie usłyszy, żadnego ciekawego dźwięku świadczącego o życiu. Niczego. Może to lepiej. Odejdzie w ciszy”.

– Mąż już schodzi. Ja będę asystować. Siadaj. Strasznie jesteś młoda. Jesteście coraz młodsze. Czemu nikt z tobą nie przyszedł? – dziwi się elegancka, szczupła kobieta, która otwiera Ewie drzwi. Choć nie jest stara, najwyżej po czterdziestce, ma przedwcześnie posiwiałe włosy. „Powinna je sobie ufarbować”, myśli Ewa.

– Nie mogę sama? – pyta.

– Możesz. Wszystkie ostatnio przychodzicie same. Jesteście coraz młodsze i coraz częściej same.

Ewa siada. Sięga po kolorowe czasopismo, ale zaraz je odkłada. Ma dreszcze. Boli ją brzuch. Jest jej niedobrze. „Łapie mnie grypa albo się boję”, myśli.

– No cóż… – zaczyna kobieta, urywa, milknie, a potem nagle wyrzuca z siebie potok zdań: – Zawsze myślę o tych dzieciach, które mogłybyście urodzić. Podrzucacie je na śmietniki lub oddajecie do domów opieki, albo męczycie się z nimi, ale to chyba one bardziej męczą się z wami. Życie poczęte i zostawione samemu sobie… a są kobiety, które tyle by dały, żeby urodzić i nie mogą. Albo wzięłyby je od razu do adopcji. Ale prawo jest tak nieludzkie, że te dzieci najpierw tkwią nie wiadomo jak długo w sierocińcach i kiwają się tam jak mali, samotni mandaryni, zanim trafią do normalnej, kochającej rodziny, a wtedy trudno je już wychować bez urazów.

– Po co mi pani to mówi? – pyta Ewa.

– Mówię do siebie – stwierdza sucho kobieta.

– To niech pani mówi do mnie. Niech pani powie, czy to na pewno nic nie boli? – pyta Ewa z rosnącą agresją.

– Nie, nic nie poczujesz. Drżysz… i jesteś zielona na twarzy. Wiesz co, dam ci głupiego Jasia, żebyś się uspokoiła.

Poczekalnia jest mała, lecz ładnie urządzona. Dębowy parkiet lśni i jest wciąż na swoim miejscu, ale na suficie wiruje lampa, kręci się coraz szybciej i szybciej.

„Odlatuję”, myśli Ewa i parska śmiechem.

– Posiedź spokojnie, zaraz wrócę – mówi kobieta. – Przejrzyj kolorowe pisma.

– Pieprzę kolorowe pisma – mówi głośno Ewa do kobiety, białych ścian i białej firanki. Wyjmuje z torby broszurę i przerzuca kartki. „Musimy wiedzieć, jakie jesteś. No i zapomniałam spytać, co z tobą zrobią, gdy cię już wyskrobią. Gdzie oni cię wyrzucą? Czy jest możliwe, że do ubikacji i spuszczą cię razem z wodą?”, zastanawia się Ewa.

Broszura wysuwa się z jej ręki i zamiast opaść na podłogę, fruwa po pokoju. Ma parę skrzydeł i Ewa śmieje się na ten widok.

– Nie uciekajcie! – mówi bełkotliwie. – Chcę zobaczyć, jak Ono wygląda…

Broszura posłusznie ląduje i przysiada na kolanach Ewy. Sama otwiera się na właściwej stronie. Literki trochę skaczą, są nieposłuszne, drwią sobie z niej, lecz w końcu tworzą zrozumiałe ciągi słów:

„Dwumiesięczny płód ma mniej więcej 2-3 cm i waży tyle co koliber. W miniaturowym ciele są już wszystkie narządy. Głowa jest nieproporcjonalnie duża i zajmuje prawie połowę długości ciała. Pod skórą można zauważyć mózg. Na twarzy widoczne są zawiązki oczu, tworzą się powieki, jest już soczewka i tęczówka. Można rozróżnić nosek i uszka. Ręce przypominają płetwy. Nie ma jeszcze kości, ale są już mięśnie, dzięki czemu rączki mogą się poruszać. Widoczne są nóżki. Powoli pojawia się kręgosłup. Płód rośnie każdego dnia o około l mm”.

„Więc teraz też rośniesz. No to masz jeszcze jakiś kwadrans, a potem stop. Ani milimetra, rozumiesz? i mój głos jest ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszysz. Nie, nie ostatnim, bo mnie uśpią, właściwie to już mnie niemal uśpili i tylko ty usłyszysz metaliczne szczękanie tych okropnych ginekologicznych narzędzi”, stwierdza bezlitośnie Ewa.

Kobieta znowu przechodzi przez poczekalnię, przyglądając się dziewczynie. Patrzy na nią uważnie, bez uśmiechu i idzie do gabinetu. Trzaskają drzwi i przeciąg otwiera okno. Biała firanka powiewa jak ślubny welon. Ewa podchodzi, leciutko się zataczając i patrzy w gęstniejący mrok podwórka. Rośnie na nim wielkie stare drzewo, którego bezlistne gałęzie niemal dosięgają futryny.

– Łyse drzewo – mamrocze Ewa. – Dopiero na wiosnę przekonamy się, czy to jest dąb czy kasztan. Nie, nie tak… Ja się przekonam, ty już nie. Cholera… ty już nie? Nigdy nie zobaczysz tego drzewa? Ani innych drzew? Nie usłyszysz, jak szumią w czasie wiatru? Dlaczego? Muszę pomyśleć… Potrzebuję jeszcze trochę czasu, żeby pomyśleć…

Ewa, prawie się przewracając, zgarnia z podłogi broszurę, upycha ją do torby i chwiejnie zmierza ku wyjściowym drzwiom. Kobieta ponownie wychodzi z gabinetu.

– Dziecko, przewrócisz się – mówi. – Zaraz zaczynamy, mąż już schodzi. Położysz się na fotelu i od razu będzie lepiej.

„Położę się na tym potwornym fotelu, który przyleciał z kosmosu, rozłożę szeroko nogi i pozwolę cię wyskrobać. Wyskrobiemy tę twoją za dużą głowę i małe płetwy. Oczy, nos i uszy. Mózg. I co jeszcze?”

– Dziękuję bardzo – bełkocze Ewa, usiłując zachować równowagę. – Dziękuję, może jutro. Tak, jutro. A może wiosną, gdy zakwitnie to drzewo…

Kobieta, nie zwracając uwagi na jej mamrotanie, znowu znika w gabinecie, a Ewa – zbierając w sobie wszystkie siły – schodzi chwiejnie po trzech schodkach w dół, przekręca automatyczny zamek u drzwi i wychodzi na ulicę. Czuje, że musi przyśpieszyć i zniknąć sprzed okien tego domu. Skręca więc w najbliższy zaułek i wpada na ślepe podwórko. Traci równowagę i opiera się o coś dużego, zimnego, twardego. Pojemnik na śmieci. Pokrywa jest wpółuchylona, śmieci już się nie mieszczą i unosi się smród rozkładających się resztek jedzenia. Gdzieś w pobliżu piszczą szczury.

– Śpiewają. Szczury śpiewają – oznajmia Ewa w przestrzeń i wymiotuje, opierając się o pokrywę kubła. – Pomyśl tylko: mogłobyś nie usłyszeć nigdy tylu dźwięków, nigdy nie zobaczyć tylu pięknych rzeczy – bełkocze pomiędzy jednym a drugim napadem torsji. – i tylu kolorów – dodaje, wpatrując się w odległą uliczną lampę, wokół której płonie tęczowa aureola.

Dwa spłoszone szczury przebiegają obok pojemnika ze śmieciami i nikną gdzieś w ciemnościach podwórka.

– Nigdy nie zobaczyłobyś żadnych zwierzątek. Ani jednego. Szczura, wiewiórki czy kota – mówi Ewa do milczącej, mrocznej przestrzeni.

Zimne lutowe powietrze sprawia, że dziewczyna powoli przytomnieje.

– Bywają ładniejsze miejsca, to prawda – stwierdza, rozglądając się wokół. – Nie obiecuję ci, że je zobaczysz, ale kto wie. Muszę się poradzić. Muszę z kimś porozmawiać. Muszę kogoś spytać, do cholery…

W niewielkim mieście jest o tej porze pusto, ulice sprawiają wrażenie wyludnionych, choć nie ma jeszcze siódmej. Z okien domów sączy się trupie światło telewizorów. Kroki Ewy odbijają się echem od murów starych, niskich kamieniczek i wciśniętych pomiędzy nie czteropiętrowych szarych bloków.

– Stuk-puk… stuk-puk… To moje buty – informuje Ewa. Jej tani elektroniczny zegarek wydobywa z siebie cichy, pojedynczy pisk. – Tik-tak… tik-tak… tik-tak… To zegarek, wiesz? – oznajmia ściszonym głosem, a przypadkowy przechodzień, patrząc pod mankiet swego płaszcza, mówi bez zdziwienia:

– Dziewiętnasta zero jeden.

– Tik-tak… tak… dziewiętnasta zero dwa – uśmiecha się Ewa.

Gdy wchodzi do domu, mama i Złotko tkwią przed telewizorem. Złotko próbuje odrabiać lekcje, matka ogląda pogodę w TVN.

– w porządku? – pyta, nie odrywając oczu od niżów i wyżów, które walczą ze sobą nad Europą.

– Tak – oświadcza Ewa.

– Pozbyłaś się tego?

– Jasne.

– Czego Ewa się pozbyła? – dopytuje się Złotko.

– Zęba – wyjaśnia matka.

– Bolało? – docieka Złotko.

– Nic a nic – uśmiecha się Ewa.

– Idź teraz do swojego pokoju i poleż sobie – mówi Teresa. – Koniecznie poleż.

Ewa kładzie się na wznak na swoim łóżku i patrzy w sufit. „Dlaczego? Dlaczego stamtąd uciekłam?”, zastanawia się, lecz nie zna odpowiedzi. Nagle zrywa się i ze schowków w ubraniu wyjmuje banknoty. Rozgląda się po pokoju, szukając bezpiecznego miejsca. Jest. Prawy górny narożnik szafy. „Nikt tu nie ściera kurzu i pewnie nie zetrze go jeszcze przez najbliższe miesiące”, stwierdza. Kładzie się ponownie na tapczanie, niemal w tej samej chwili, gdy ktoś naciska klamkę. Do pokoju wchodzi Teresa.

– Dobrze się czujesz? – pyta. Ewa kiwa głową.

– Może jakoś oddasz mi te dwa tysiące, choćby w ratach po pięćdziesiąt, co? Tak długo zbierałam – wzdycha Teresa.

W jej wzroku miesza się żal za utraconymi pieniędzmi ze współczuciem dla córki i z gniewem. Jej ręka nieśmiało wędruje w stronę policzka Ewy. Ewa odruchowo odwraca głowę. Nie wie, czy matka chce jej dotknąć, czy ją uderzyć, ale ta nieporadna pieszczota zaskakuje ją. Nie jest gotowa na jej przyjęcie.

– Biedactwo – mówi matka. – Ale jak dobrze pójdzie, to już jutro o tym zapomnisz.

Ewa znowu kiwa głową i w Teresie powoli narasta złość.

– Nie umiesz się po ludzku odezwać do rodzonej matki? To ja wydzieram sobie z gardła forsę dla ciebie, bo narobiłaś w domu bajzlu, a ty leżysz jak królewna i nawet słowa nie powiesz?

– Przepraszam – mówi Ewa, ale w jej głosie nie słychać żalu.

– Może następnym razem będziesz mądrzejsza – stwierdza kłótliwie matka. – Najpierw zainteresujesz się, kto to, a dopiero potem pójdziesz z nim do łóżka!

– Ty tak zrobiłaś? z tatą? – pyta Ewa i na twarzy Teresy pojawiają się czerwone plamy.

– Co? Niby co zrobiłam? – odpowiada gniewnie pytaniem na pytanie. – No, proszę, powiedz! Niby co?!

Wychodzi i trzaska drzwiami.

Niby co:

Maria trzaska drzwiami i wchodzi do łazienki. Teresa szybko się prostuje i przeciera usta rękawem. Za późno.

– Od kilku dni co rano rzygasz. Myślisz, że nie słyszę? Tym razem nie licz na moją pomoc. Nikt w naszej rodzinie tak się nie prowadził. Twoja babcia zaszła w ciążę dwa lata po ślubie, ja w półtora roku. Po kim ty to masz, do cholery? Myślisz, że jak jesteś ładna, to możesz się puszczać? Niech się brzydkie puszczają, a ty szukaj męża, bo inaczej nic z ciebie nie będzie. Skoro jesteś za głupia na studia, to znajdź takiego, co ma pieniądze. Mogłabyś być inżynierową czy doktorową, wyjechać z tego przeklętego miasta i zamieszkać tam, gdzie jeżdżą tramwaje i gdzie sklepy są trzy razy większe niż u nas. Ale ty dajesz się obmacywać byle łachmycie i z tego obmacywania są tylko skrobanki. Myślisz, że ludzie nie widzą, co robisz? – mówi Maria do córki. – Nie jesteś marchewką, żeby się skrobać co sezon.

– I nie zamierzam – mówi hardo Teresa.

– To niby co? Urodzisz?

– Urodzę.

– Czyje urodzisz? Tamten był kierowcą, a ten kto? Robotnik z fabryki azbestu? Myślisz, że wpuszczę takiego do domu? Obiecałam ojcu, świeć Panie nad jego duszą, że cię wykieruję na kogoś lepszego, a ty co? Kurwą chcesz zostać?

– Wyjdę za mąż – obwieszcza uroczyście Teresa i patrzy na matkę z chytrym zadowoleniem.

Ma dla niej niespodziankę. Dla niej samej to też niespodzianka. Wprawdzie nie tak miła, jak mogłaby być, ale to matka wciąż powtarza, że nie da się dwóch srok za ogon trzymać. Albo przystojny, albo bogaty. Albo się krzyczy i odlatuje do raju, albo najpierw się patrzy, kto, a potem pozwala na więcej. I może wtedy coś z tego będzie. Tym razem coś z tego będzie na pewno.

– On tak bardzo mnie kocha, że gdy mu powiem o dziecku, to się rozpłacze – mówi Teresa.

– Rozpłacze? Faceci, co płaczą, są niedorobieni, łzy są dla kobiet – krzywi się matka, ale patrzy na Teresę trochę łagodniej, z zaciekawieniem. – Kto to?

– Syn tego doktora, co mieszka przy rynku. Doktor jest taki wysoki i sztywny, a jego żona chyba nigdy nie zdejmuje kapelusza, nawet w łóżku – chichocze Teresa. – Będą mieli niespodziankę…

– Ten mały, chudy Janek? Syn doktora, co ludzi nie leczy, ale mu „doktorze” mówią, nie wiadomo czemu? a po co ci on? On do ciebie nie pasuje – stwierdza matka, ale Teresa widzi nagły błysk w jej oczach.

Matka już wie, że znowu przejdą o piętro wyżej, tak jak przeszły z kwaterunkowej sutereny w rozwalającej się ruderze do tego mieszkania w bloku. Ruderę rozebrano i postawiono w jej miejsce pięciopiętrowy blok. Teresa była wtedy dzieckiem, ale wciąż pamięta, jak matka chodziła po tych trzech małych pokojach i z namaszczeniem dotykała płytek PCV na podłogach.

– Miłe i gładkie – mówiła, mając w pamięci przegniłe deski podłogowe. – Wanna i kurki z ciepłą wodą – pouczała małą Teresę, gdy weszły do prawdziwej łazienki, a nie za zasłonkę w kuchni, gdzie polewały się wodą z garnka, zagrzaną na piecu. – Kaloryfery! Jakie ładne! – wołała, pokazując płaskie, czeskie panele, które już po roku pękły i wrzątek zalał nie tylko ich mieszkanie, ale i sąsiadów z dołu. Spółdzielnia wymieniła panele na żeberka, lecz robiła to w samym środku mroźnej zimy i Maria z małą Teresą siedziały w domu w kurtkach i płaszczach.

Jan płakał, gdy kochał się z Teresą pierwszy raz (a ona zaciskała zęby, myśląc o tym, kiedy wreszcie skończy). Jest zatem możliwe, że rozpłacze się na wieść o dziecku. Jego dziecku. Jego dziecku w niej. W końcu wiele razy jej powtarzał, że kocha w niej wszystko, zatem na pewno będzie kochał także to, co rośnie w jej brzuchu.

– Ten mały, chudy Janek… – zaczyna ze złością Teresa (irytuje ją, że nie jest tak przystojny i wysoki jak Jacek) -…ten mały chudy Janek studiuje w Krakowie, jeździ za granicę na konkursy, już był w Moskwie, w Pradze, w Lipsku i będzie sławnym pianistą! – woła. – Zamieszka w Krakowie, a może jeszcze dalej! w Warszawie! Będzie wychodzić we fraku na scenę i kłaniać się! Ludzie będą mu bić brawo! i ani się obejrzysz, jak przyjadę tu w futrze i własnym samochodem! Maria podnosi się z kanapy sprzed telewizora.

– On wie, że już miałaś jedną skrobankę?

– Nie – burczy wściekła Teresa. – Jeśli chcesz wiedzieć, to ja dla niego jestem jak święta, rozumiesz?

– Wreszcie mądrzejesz – mówi matka. – a jego rodzice wiedzą o ciąży?

– Skąd mają wiedzieć, skoro on jeszcze nie wie?! – drze się Teresa.

Cała ta rozmowa ją wkurza. To ona miała nią kierować, a nie matka i ona zamierzała wybrać moment, w którym powie, że jest w ciąży. Najpierw Janowi, a potem matce. Teraz wyczuwa, że coś jest nie tak. W oczach i głosie matki dostrzega błysk chytrości i determinacji. Patrzy na nią z niepokojem i czeka, co też ona wymyśli.

„Gdy byłam mała, mama wciąż powtarzała: «…a kiedyś, dzięki tobie, wyjdziemy z tej nory». Zawsze spodziewała się po mnie więcej, niż mogłam dać. Jestem jej kuponem totka, na który wciąż nie pada żadna wygrana”, myśli Teresa z niepokojem.

Tymczasem Maria idzie do przedpokoju, wyjmuje z szafy odświętną chustkę, czarną w różowe kwiaty, ze srebrną nitką i starannie zakłada ją na głowę, przeglądając się w lustrze. Tak ubiera się tylko na sumę do kościoła przy rynku, gdzie chodzą wszyscy ważniejsi ludzie z miasta, z Janem i jego eleganckimi rodzicami włącznie.

– Ubieraj się – mówi teraz do Teresy.

– Po co? – pyta dziewczyna z niepokojem.

– Idziemy do pani kapeluszowej i pana doktora. Znam dom, w którym mieszkają. Najładniejsza kamienica w rynku. Przed wojną były tam najdroższe mieszkania, matka mi mówiła. Sprzątała w nich. Po wojnie wszyscyśmy jednakie dziady, ale jednak oni trochę lepsi. I to ja będę z nimi rozmawiać, a nie ty.

Teresa zamiera. Czuje, jak w gardle rośnie jej twarda pingpongowa piłeczka i dusi.

– Nie rób mi tego. Ja sama to załatwię. Z nim, nie z nimi – bełkocze, bliska płaczu.

To Jan miał płakać, nie ona. Bo to nie tak miało być. Miało być inaczej. Ona mówi o tym Janowi. Jan się wzrusza. Oboje idą do tego wciąż pięknego domu przy rynku i proszą o błogosławieństwo jego rodziców. Jego rodzice cieszą się, że będą mieć ładną synową…

– Jak ty się zabierzesz za załatwianie tego, to dostaniesz od nich na skrobankę, a jego wyślą do tej Moskwy czy Pragi. W każdym razie ja, gdybym miała zdolnego syna, właśnie tak bym zrobiła – oznajmia Maria. – Ponieważ mam głupią córkę, sama wszystko załatwię. Jak dobrze pójdzie, to w trzy miesiące weźmiesz ślub w białym welonie. W kościele przy rynku.

– Nie rób mi tego – powtarza Teresa zdławionym głosem.

– Dlaczego? – pyta matka.

– Bo to wtedy nie będzie mój ślub, mój welon, mój mąż i moje dziecko, rozumiesz?

– Nie. Nie rozumiem – mówi matka i dodaje twardo: – Idziemy, a jak nie chcesz iść ze mną, pójdę sama.

– To idź sama – szepcze Teresa.

Jan nazajutrz płakał. Płakał i były to łzy miłości i żalu.

– Nie wkurzasz się na mnie? – upewniała się Teresa.

– Nie – odpowiedział Jan. – Na siebie.

– Nie chcesz tego dziecka w ten sposób, tak? – powiedziała wtedy ze zrozumieniem i był to chyba pierwszy i jedyny raz, gdy rozumiała go tak dobrze.

– Tak – odparł Jan. – Zawiodłem ich. Chciałem najpierw skończyć uczelnię i dopiero potem, pokazując im dyplom, powiedzieć, że się pobieramy. Pewnego dnia jedlibyśmy we czwórkę obiad i ja bym im szepnął, że będą mieć wnuka. Albo wnuczkę. I oni by się strasznie ucieszyli. I wszyscy razem byśmy płakali ze szczęścia. Bo to byłby nasz wybór i ich zgoda. Oni by się od razu zgodzili, bo mnie kochają. To nie tak miało być.

Jan otarł łzy i przytulił Teresę. Odruchowo go objęła i przez chwilę wydawało się, że jest na odwrót: że to on, drobny, szczupły, niewysoki, tonie w objęciach tej wysokiej, mocno zbudowanej dziewczyny.

– Żałujesz – szepnęła Teresa.

– Nie. Przecież cię kocham. I już kocham to coś, co w tobie rośnie.

– Mamo? – mówi pytająco Ewa. – Czemu nic nie mówisz? Gniewasz się?

– Nie, kotku – mówi miękko matka. – i już się nie martw. Z forsą też coś wymyślimy.

– Mamo… – zaczyna znowu Ewa, a jej wzrok wędruje do narożnika szafy. – Posłuchaj, coś ci chciałam powiedzieć…

Ale Teresa pociąga leciutko nosem i przerywa:

– Poleż spokojnie. Odpocznij. Zajrzę jeszcze do ojca.

Ewa milknie, zdziwiona. Nikt od dawna nie zachodzi do ojca, a zwłaszcza matka. Ewa kilka dni temu weszła tam z uczuciem, że wkracza do obcego miejsca, łamiąc jego prywatność. Tak było i tak jest, choć nie wiadomo czemu.

Zza drzwi Jana, jak zwykle, cicho sączy się muzyka. Mimo lat, w czasie których – chcąc, nie chcąc – wciąż ją słyszała, Teresa nigdy nie nauczyła się odróżniać Bacha od Mahlera i Debussy’ego od Griega. I nie chce.

Nie lubi tej muzyki.

Najpierw ma zamiar zapukać, lecz zaraz myśli gniewnie, że pukanie do drzwi własnego męża uwłacza jej godności. „Zamknął się przed nami”, stwierdza oskarżycielsko. „Zamknęłyśmy się przed nim”, przelatuje jej przez głowę. Naciska klamkę i wchodzi.

– Jan… – zaczyna i właściwie nie wie, co chce powiedzieć. „Chcę go po prostu objąć, tak jak wtedy, choć inaczej”, myśli. „Nie wiem dlaczego, ale chcę. Chcę mu powiedzieć, że… Co ja mu chcę powiedzieć?”

Jan odruchowo ścisza płytę. Na biurku obok okularów leży otwarta książka. W pokoju, w świetle lampy, unoszą się drobinki kurzu. „Nigdy mu nie posprzątałam. Od ilu lat? Dwóch? Trzech? i właściwie dlaczego?”, niepokoi się. „No jak to! Przez te książki! Tyle ich wciąż gromadził, ciągle musiałam je gdzieś układać, przestawiać, upychać, żeby nie zabałaganiały całego domu, aż wreszcie powiedziałam, żeby zrobił z nimi porządek albo wyrzucił je w cholerę… Tak, to przez książki. I wtedy on urządził sobie pokój na górze, a Złotko przeniosła się obok mnie”.

– Jan… – powtarza niepewnie, a on patrzy na nią i Teresa ma uczucie, że dostrzega w jego oczach własne odbicie. „Jestem gruba”, myśli. „Gruba i zaniedbana. I on to widzi. Patrzy na mnie i to widzi. A ja przez niego jestem gruba. Jem za dużo ze złości, że to wszystko tak się potoczyło”.

– Chciałaś coś? – pyta Jan we właściwy mu sposób, cicho, bez emocji.

– Gówno – oznajmia nagle Teresa. – Gówno chciałam.

I wychodzi, trzaskając drzwiami. Bach niemal od razu odzywa się głośniej, więc Teresa, chcąc go zagłuszyć, włącza na pełny regulator ostatnie wiadomości w TVP:

„…samolot Boeing z 356 osobami na pokładzie. Na razie nie udało się odnaleźć ani jednego ciała, a poszukiwania utrudniają fatalne warunki pogodowe i sztorm na Oceanie Spokojnym. Talibowie wprowadzili w Afganistanie doraźne sądy nad kobietami, które łamią prawo szarijatu. Przywrócono kary chłosty, kamienowania, obcinania członków. W Łodzi, w jednej z dzielnic na obrzeżach miasta, wybuchł samochód, należący do Grzegorza T. W samochodzie znaleziono zwęglone ciało. Prawdopodobnie w grę wchodzą porachunki mafijne”.

– Pieprzcie się – mówi Teresa i wyłącza telewizor.

Ono… Powiem ci coś… Będziesz nadal rosło sobie we mnie, ale nie dlatego, ze cię chcę, bo tak nie jest, przeciwnie, ja się nawet ciebie boje. I nie wiem, dlaczego cię nie wyskrobałam. Może dlatego, że jestem sama i nie mam do kogo mówić, najwyżej do ściany, a teraz będę miała coś własnego?

Może naprawdę zrobiło mi się żal, że nigdy byś nie zobaczyło, jakie to jest drzewo, kasztan, brzoza czy dąb i tylko ja bym je widziała, w maju lub w kwietniu. Może dlatego, że nagle usłyszałam mnóstwo dźwięków, na które wcześniej byłam głucha i zrobiło mi się żal, że ty ich nigdy nie usłyszysz? a może po prostu nie wiem, czego chcę, wiem tylko, że jeśli nie zmienię czegoś w swoim życiu, to będzie tak samo się toczyć przez wiele lat, w rytmie telewizyjnych programów, jak życie mojej mamy, która wciąż czeka, że coś się wydarzy. A ja tak nie chcę. Teraz, gdy jesteś, coś z tym muszę zrobić, choć nie wiem, co.

Aha, ale musisz wiedzieć coś ważnego: to nie stało się z miłości. Kocha się coś, co się zna, a ja nie mam o tobie sądnego pojęcia, jesteś dla mnie czymś obcym i przypadkowym. Nie umiem cię kochać i nawet nie wiem, czy będę umiała.