"Ono" - читать интересную книгу автора (Terakowska Dorota)

Luty. Nowy wiek

„Nienawidzę ich, nienawidzę, nienawidzę…”, powtarza Ewa w myślach, obsługując klientów w dziale spożywczym. Marysia stoi przy kasie, a Patrycja biega po dziale gospodarstwa domowego. Codziennie się zmieniają, żeby choć trochę odmienić monotonię.

„Co to za urozmaicenie zamienić żółty ser na proszki do prania”, myśli Ewa.

Tak jak matka przewidziała, Gruby dał im podwyżkę, po pięćdziesiąt złotych.

– Supermarkety i hipermarkety mnie wykańczają. Są wszędzie! w każdej gównianej dziurze supermarket! a w dużych miastach hipermarkety! Pięć! Dziesięć! Piętnaście! Skąd oni biorą tylu klientów? Tam wyzyskują takie dziewuchy jak wy, każą nawet jeździć na wrotkach! i za wrotki nie płacą. a u mnie stoicie sobie koło lady, nie nabiegacie się, więc pięć dych to duża podwyżka właściwie za nic – wyjaśnił.

„Ładne za nic… Ty też nas wyzyskujesz, skurwysynu”, myśli Ewa.

– a te pierożki? Może wzięłabym z dziesięć pierożków z mięsem? – zastanawia się staruszka w chustce na głowie. Przypomina Ewie babcię Marię. I tą chustką i powłóczeniem nóg, obutych w tanie botki i zapadniętymi kącikami ust. Przed chwilą oglądała gołąbki, długo wahała się przy panierowanej rybie, teraz przygląda się pierożkom.

– Niech pani nie bierze – szepcze Ewa. – Przeterminowane.

Zerka na pierożki, które wyglądają jak oślizłe i robi się jej niedobrze. Czuje, jak fala mdłości podchodzi jej aż do gardła. „Co tu tak śmierdzi?”, myśli.

– Gołąbki lepsze? – pyta staruszka.

– Pewnie, że lepsze. Mają tylko dwa dni po terminie. Staruszka wychodzi z gołąbkami, a Marysia strofuje Ewę:

– Ty, kurwa, jesteś głupia. Gruby przez ciebie splajtuje i pójdziemy do supermarketu, jeśli nas w ogóle wezmą.

Ewa wciąż patrzy na pierożki i wyobraża sobie, że są nie tylko oślizłe na wierzchu, ale że w ich wnętrzu, zamiast nadzienia, wiją się wstrętne białe robaki. Nie zwracając uwagi na kolejną klientkę, która wchodzi do sklepu, biegnie do toalety. Jeszcze wymiotuje, gdy Marysia wsadza głowę i wola:

– Ewa, do cholery, trzy klientki czekają! Jak cię zakapują Grubemu, to zobaczysz!

Długi dzień pracy wreszcie się kończy. Dni różnią między sobą tylko gatunki sera i wędlin, daty świeżości jogurtów i „gotowców”, promocje wciąż nowych margaryn.

– Rzygałaś? – pyta Marysia, gdy idą do autobusu.

– To te pierożki. Cuchnęły – wyjaśnia Ewa.

– Też wolę pracować na gospodarczym, choć potem śmierdzę proszkami. Mogłaś już zrobić tę maturę, jak miałaś okazję. Ja nie miałam, a po budowlance nie ma roboty dla dziewczyn – mówi Marysia.

– Po co mi matura? – pyta Ewa. – Wierzysz, że Gruby dałby za maturę choć dychę więcej?

– Mogłabyś pchać się do prawdziwego miasta na studia.

– Na jakie studia? Mnie nic nie interesuje. I tak bym oblała – stwierdza Ewa rzeczowo.

Złotko odrabia lekcje przy dużym stole w pokoju z telewizorem, a matka patrzy w ekran. Leci Klan. Ojciec, człapiąc, wychodzi z kuchni i zmierza w stronę schodów.

– Jeden facet wygrał w „Milionerach” sto dwadzieścia pięć tysięcy – obwieszcza matka.

Ojciec, milcząc, przechodzi obok.

– A audiotele… Takie łatwe pytania. Jak dla głupiego dziecka. I już można mieć samochód.

Ojciec idzie dalej.

– Zatrzymaj się! – woła Teresa. Jan przystaje.

– Dlaczego nie weźmiesz prywatnych lekcji gry? Myślisz, że nie ma chętnych, żeby uczyć się grać na fortepianie?

– Sprzedaliśmy fortepian – mówi Jan.

– Boby nam zabrakło na wykładziny, nie pamiętasz? Ale mógłbyś dać ogłoszenie i chodzić po domach z lekcjami – ciągnie Teresa.

– Nie mógłbym. Nikt dziś nie chce lekcji muzyki. Wolą tenisa, kursy komputerowe czy języka angielskiego – mówi Jan i znów rusza w stronę schodów.

– Czy ktoś ci kazał wybrać taki głupi zawód, że wylądowałeś na poczcie? Bo to, co umiesz, nikomu nie jest potrzebne?! – woła za nim Teresa.

– Mamo… – szepcze Ewa. – Przestań.

– Mama nic nie robi. Mama tylko mówi – broni jej Złotko.

Mama tylko mówi:

– Bo wy myślicie, że skoro nie pracuję, to nic nie robię. Nikt z was nie docenia tego, co robię w domu.

Myślicie, że to takie proste utrzymać dom w czystości? Oprać was, wyprasować, ugotować, umyć, zamieść, wytrzeć kurze, posprzątać wasze porozrzucane rzeczy, zrobić zakupy, przydźwigać ciężkie siaty… a kto zamartwia się dniami i nocami, czy wystarczy na prąd, na czynsz, na mięso, na zimowe buty dla Złotka, na nową koszule dla ojca, bo starą wydarł przy kołnierzyku, a ja sama chodzę w jednych butach już cztery lata… Myślicie, że jak siedzę w domu, to nie mam nic do roboty? Siedzę w domu, bo nie poszłam na studia, a nie poszłam na studia, bo urodziła się Ewa. Mogłam ją wyskrobać, tak jak robiły inne, ale nie wyskrobałam. Siedzę w domu, bo wychowałam dwójkę dzieci, a ojciec to kto, jak nie trzecie dziecko i nadal je chowam i myślę tylko o tym, żeby zaszły dalej, niż ja zaszłam, żeby opuściły to cholerne zadupie i pojechały kiedyś do prawdziwego miasta, gdzie tramwaje jeżdżą w dzień i w nocy i ludzie żyją inaczej, nie tak jak my, z dnia na dzień. Ja też kiedyś byłam młoda i ładna, a jak myślicie… młoda i piękna i miałam swoje marzenia i ambicje i wszyscy się za mną oglądali i mogłam inaczej wylądować. Niby dom, a nie dom, schody nie wykończone, meble się rozlatują, w łazience beton zamiast kafelków i sztuczna wykładzina, wszyscy już mają kafelki, tylko nie my. To wszystko miało być inaczej, nie tak, całkiem nie tak. Co za cholerny dom, co za życie… Złotko nie chce się uczyć, Ewa nigdy dobrze się nie uczyła, no i gdzie ona jest, w sklepie u Grubego, co to za miejsce dla ambitnej dziewczyny? Tyle książek przeczytała i po co to komu było? a temu tam wszystko obojętne, nawet w „Milionerach” nie chce zagrać, a przecież kiedyś wygrywał teleturnieje i wszystko wie. Ja gram w totolotka, ale pewnie nie wygram, raz wygrałam trójkę, ale co to jest trójka? Ludzie mają samochody, jeżdżą za granicę, z supermarketów to takie wielkie, wypchane siaty noszą, a człowiek zlicza grosz do grosza i nigdy mu nie wystarcza, ale jak zrobię na obiad placki ziemniaczane albo makaron, to wszyscy się krzywią, choć trzeba oszczędzać…

Ewa śledzi ojca wspinającego się wolno po schodach. Po chwili zza drzwi jego pokoju cicho rozbrzmiewa muzyka.

„On kiedyś się śmiał”, myśli. „Kiedy to było? Zanim sprzedaliśmy fortepian?”

– Jak można tak katować i katować innych tym posranym Bachem?! Porzygam się od tej jego muzyki – mówi matka i Ewa czuje, że znów, na samo to słowo, ogarniają ją mdłości. Zrywa się od stołu i biegnie do łazienki.

Wymiotuje i myśli:

„Czymś się strułam… Kiedy właściwie sprzedaliśmy fortepian? i o co chodzi z tym fortepianem?”


Fortepian:

od kiedy Jan pamięta, w jego domu zawsze był ten fortepian. Przedwojenny Steinway, wielki czarny potwór z białymi zębami. Jan pokochał go, zanim jeszcze nauczył się grać. Później, gdy miał pięć lat, okazało się, że są dla siebie stworzeni. Potwór ożywał pod jego małymi paluszkami, a Janek miał uczucie, że razem fruną gdzieś bardzo daleko, w rejony, gdzie nie sięga ludzki wzrok, gdzie liczą się tylko słuch, czucie, marzenia. Stan ten trwał prawie dziewiętnaście lat, a choć Jan, jeżdżąc z koncertami, zmieniał instrumenty, to zawsze, gdy wracał do rodzinnego domu, najpierw szedł, a właściwie biegł do niego: do swojego pierwszego fortepianu.

– …żaden nie brzmi tak jak on – tłumaczył matce z rozjaśnioną twarzą. Uwielbiał otwierać jego tajemnicze wnętrze, dotykać miękkich kołeczków, gładkich, błyszczących strun, ciepłej metalowej płyty. – Kiedyś, gdy będę wielkim pianistą, każę, by go wozili za mną – dodawał ze śmiechem.

Tak, wtedy jeszcze się śmiał. Był niewysokim, szczupłym blondynem o nieciekawej twarzy, którą jednak odmieniał ufny, bezbronny, prawie dziecinny uśmiech, nastrajający również do uśmiechu. I uśmiechali się: rodzice, nauczyciele, koledzy, a potem Teresa. To ona była pierwszą dziewczyną w jego życiu, która podarowała mu uśmiech.

Gdy żenił się z Teresą, matka powiedziała: – Musicie zamieszkać u nas, no bo fortepian… u nich fortepian się nie zmieści. Przecież one mieszkają w tych gomułkowskich klatkach. Sześć metrów na człowieka. W więzieniach mają więcej. A klatki schodowe są tam takie, że podobno szafę trudno wnieść, a co dopiero taki instrument.

Jan zamarł. o tym nie pomyślał. Pierwszy raz w życiu zapomniał o swoim fortepianie – dla kobiety.

Tak. Mieszkanie jego rodziców było o wiele większe, przedwojenne, wygodne – lecz były to tylko dwa pokoje. W amfiladzie. Przecież nie mógłby usunąć rodziców z ich dotychczasowej sypialni, a z kolei Teresa nie zgodziłaby się zamieszkać w przechodnim pokoju. Ba, Teresa nigdy w życiu nie zgodziłaby się zamieszkać z jego rodziną.

– Oni myślą, że są Bóg wie kim, patrzą na nas z pogardą… Myślisz, że tego nie widzę? Są wściekli i zazdrośni. I wcale się nie cieszą, że będą dziadkami!

Czuł, że w jej słowach jest trochę prawdy, choć przeinaczonej. Chcieli być dziadkami – lecz nie tak wcześnie. I może nie za sprawą akurat tej synowej. I nie w ten sposób.

Teresa z matką mieszkały na czterdziestu sześciu metrach – oni aż na stu dziesięciu – ale w gomułkowskim bloku z ciemnymi kuchniami były jednak trzy pokoje. Matka Teresy oświadczyła, że jej wystarczy jeden („W przeciwieństwie do niektórych, ja mam małe wymagania…”), a dwa – w tym sześciometrową klitkę – zostawia Teresie z mężem i dzieckiem, które lada miesiąc przyjdzie na świat. W żadnym z pokoi nie mieścił się fortepian. I rzeczywiście, nigdy nie zmieściłby się na klatce schodowej.

– Takie coś to się nie wyrobi na zakrętach – zachichotała Teresa.

Gdy po pięciu latach zaczęli budować dom za pieniądze wygrane przez Jana w teleturniejach, jego matka powiedziała:

– Pewnie teraz zabierzesz fortepian?

– Teraz… – powtórzył jakby ze znakiem zapytania.

– Wiem, twoja ręka. Wiem, że boli. Nie musisz od razu grać Rachmaninowa, możesz Bacha, bo spokojniejszy. Do Bacha nie trzeba tyle techniki, nie musisz mocno uderzać, ale jednak wciąż powinieneś grać, choćby dla siebie – powiedziała miękko. – Pamiętam, jak kochałeś ten instrument. Niekiedy byłam nawet zazdrosna. Z fortepianem będzie ci lżej. Bo przecież wszystko się zmieniło. Jeszcze nawet nie wiesz, jak bardzo. A może kiedyś, gdy wam zabraknie pieniędzy, będziesz udzielał lekcji muzyki?

Kochał fortepian nadal, choć była w tym tylko pamięć bezpowrotnie minionej przeszłości. Pomyślał, że mógłby czasem zagrać coś bardzo powolnego, coś, co nie wywoływałoby bólu w nadgarstku. Może rzeczywiście Bacha, a może Debussy’ego? Tak, Debussy’ego. Popołudnie fauna. W ich nowym domu, na parterze, zaplanowali duży pokój („Dajning rum”, mówiła Teresa z okropnym akcentem) i fortepian bez trudu by się zmieścił.

– Fortepian… – powtórzyła Teresa z namysłem. – Fortepian mógłby elegancko wyglądać, ale gdzie wtedy postawimy nowy komplet wypoczynkowy?

Komplet wypoczynkowy, w kolorze jasnego beżu, był, niestety, tylko drugą nagrodą w jednym z teleturniejów, nagrodą pocieszenia. Teresa była rozczarowana, że Jan nie wygrał. Na szczęście napisali o nim w gazetach i teraz ludzie chcieli go oglądać, chcieli sprawdzać, czy ten skromny instruktor z prowincjonalnego domu kultury rzeczywiście wie aż tyle i z tylu różnych dziedzin. Jan jednak najlepiej odpowiadał, gdy tematem teleturnieju była muzyka.

– To bardzo cenny fortepian, prawdziwy Steinway – powiedział.

Słowo „Steinway” nic Teresie nie mówiło, ale spytała zaciekawiona:

– Jak bardzo cenny?

– Mogłabyś za niego kupić ze trzydzieści takich kompletów wypoczynkowych – uśmiechnął się, bo jeszcze wtedy umiał się uśmiechać.

Fortepian stanął w ich „dajning rumie”, jak mawiała Teresa, w jadalni – jak twierdziła jej matka, w pokoju z telewizorem – jak określała mała Ewa.

– Boże, nie wiedziałam, że jest taki wielki! Myślałam, że fortepiany są mniejsze – powiedziała Teresa.

– Są mniejsze, ale to jest fortepian koncertowy – wyjaśnił Jan.

– Nikt tu nie będzie grać koncertów, bo byśmy zwariowali – stwierdziła kategorycznie Teresa.

– Czarne przynosi pecha w domu. Pianino jest bardziej praktyczne – oświadczyła jej matka. – Chyba że postawimy coś na tym gracie?

– Nie wolno niczego na nim stawiać, bo zmieni się brzmienie. Do koncertowego grania otwiera się to pudło – objaśniał Jan, zapominając, że już nie będzie to potrzebne. Brzmienie nie miało znaczenia.

– To głupio wygląda. Brzydko. On tak ładnie błyszczy, a jak podnosisz tę błyszczącą pokrywę, to nic nie widać, tylko kurz w środku – powiedziała Teresa, patrząc, jak Jan otwiera pudło fortepianu i stawia na podpórce.

– Wygląda jak paszcza wilka – skrzywiła się jej matka. – Zamknij to.

Gdy nazajutrz Jan wrócił z lekcji muzyki, których udzielał znudzonym i niechętnym dzieciom – na blacie fortepianu leżała ręcznie wydziergana serweta, a na niej stał niebieski fajansowy dzban ze sztucznymi kwiatkami.

– Nie… – powiedział odruchowo, chcąc bronić prawa fortepianu do wolności.

– Teraz wygląda bardziej po ludzku – stwierdziła matka Teresy.

– Mama ma rację – poparła ją Teresa.

Chciał im wyjaśnić, że fortepian jest bardziej ludzki, niż obie myślą, ale nigdy nie umiał dobrze mówić. Wypowiadał się grą i kto potrafił, ten go rozumiał.

– Mógłbym uczyć Ewę – zaczął, przypominając sobie, że on też miał pięć lat, gdy zagrał pierwszą w życiu gamę.

– Nie będziemy dziecku zawracać głowy czymś tak niepraktycznym. Patrz, jak to się u ciebie skończyło – powiedziała Teresa. – Miało być z tego grania Bóg wie co, a jest gówniana posada instruktora muzyki w jakimś ognisku.

Od tamtego dnia na blacie fortepianu niemal codziennie coś przybywało. Porcelanowa baletnica babci Marii, trzymająca obręb długiej sukni i figlarnie puszczająca oczko w stronę niewidocznego tancerza. Święty obrazek z Matką Boską w błyszczącej, nabijanej cekinami ramce. Ich ślubna fotografia i kolejne zdjęcia małej Ewy, w sweterkach i sukienkach dzierganych przez babcię. Garść kasztanów, zebrana przez Ewę któregoś jesiennego dnia. I coraz więcej okrągłych, białawych plam po szklance z herbatą, którą Teresa miała zwyczaj tam stawiać, gdy oglądała telewizję.

„To już nie jest mój fortepian, to obcy mebel”, myślał Jan i coraz rzadziej siadał do niego, aby powoli, unikając bólu w nadgarstku, zagrać Bacha, Mozarta, Chopina lub Debussy’ego. Przy Debussym ręka go prawie nie bolała. Popołudnie fauna. Zielona łąka w oślepiającym słońcu. Nieskończona przeszłość. Nieskończona przyszłość. Nie kończące się popołudnie i tańczące fauny z ludzkimi, rozumiejącymi twarzami.

– Przestań już rzępolić – mawiała Teresa po kwadransie, a babcia Maria włączała telewizor.

Pewnego dnia Teresa wróciła z miasta i już od progu zawołała, zarumieniona z podniecenia:

– Jest kupiec na nasz fortepian!

„Nasz”. Pierwszy raz powiedziała „nasz”, zdziwił się Jan, zanim dotarł do niego sens tej nowiny.

– Ile daje? – spytała babcia Maria, nim on zdążył się odezwać. A zresztą nie chciał nic mówić. Nie wiedział, co powiedzieć i jak ma bronić fortepianu.

– Daje tyle, że moglibyśmy kupić wykładzinę do całego domu, wykończyć obie łazienki i przynajmniej w jednej zrobić sztuczny marmurek, na przykład w tej na dole – liczyła podekscytowana Teresa.

– Mało daje – przerwał jej Jan. – To jest fortepian koncertowy.

– Nie bądź śmieszny. Facet nie będzie grać na nim koncertów! – zaśmiała się Teresa. – Wybudował sobie willę, nie taką jak my, tylko prawdziwą i mówi, że fortepian by mu pasował. Trzeba brać, póki daje, bo powiedział, że jak nie chcemy, to on tam sobie postawi kominek. Ma na razie wolny kąt, to bierze fortepian.

Gdy następnego dnia Jan wracał z pracy, przed niewykończoną, niezgrabną bryłą ich nowego domu stał meblowy wóz. Trzech facetów walczyło z fortepianem.

– Kurwa, kto takie coś wymyślił – zaklął jeden, patrząc z wyrzutem na Jana, który przystanął, czując, że serce bije mu szybko i nierówno.

– Ostrożnie, tak nie wolno. Rozstroicie go. On jest… on jest bardzo czuły – powiedział, widząc, jak fortepian wali o bruk, słysząc, jak struny jęczą i czując rozpaczliwy ruch młoteczków wypadających bezładnie ze swych miejsc.

Robotnicy spojrzeli na niego z pogardliwym pobłażaniem. Jan zamilkł.

Wóz meblowy odjechał, a Jan wszedł do domu, z którego zniknęła ostatnia cząstka jego szczęśliwego życia.

„Czy to jest jeszcze mój dom?”, zamyślił się, patrząc na puste miejsce w „dajning rumie”.

– Gdyby był mniejszy i biały, to dostalibyśmy więcej. A tak to on musi zeskrobać i zamalować tę okropną czerń – powiedziała z urazą Teresa, pokazując mu banknoty. – Cham jeden… Potrącił sobie za koszty przewozu i malowanie. Pomaluje na kremowo.

Ewa wymiotuje i nadal myśli:

„Czy mi się wydaje, że tata grał kiedyś na fortepianie? Grał cichutko, delikatnie, tę samą melodię, którą słychać czasem z jego pokoju, ale już tylko z płyty? Jak to się nazywało? «Poranek fauna»? Czy jest możliwy taki dziwny tytuł? a ja siedziałam na kanapie i słuchałam. Jak wyglądają fauny? Chyba wtedy jeszcze tata się uśmiechał”.

Ewa zastanawia się nad fortepianem, choć całym jej ciałem szarpią torsje. Głowę trzyma tuż nad muszlą klozetową, widzi jej pęknięcia, rysy, żółte zacieki, brud.

– Kurcze, co ja zjadłam? To pewnie hamburger z tej pieprzonej budki w rynku. Na pewno hamburger. Wszystko, byle nie to…

– Mamo, dlaczego Ewa wciąż rzyga? – pyta Złotko.

– Wymiotuje – poprawia mechanicznie matka. – „Wymiotuje” brzmi lepiej – wyjaśnia córce i nagle czujnie odwraca się od telewizora. – Co znaczy wciąż?

– Rzyga… przepraszam… wymiotuje od paru dni, codziennie, rano i wieczór i w dzień też. Ja nie chcę, żeby ona była chora. Zrób coś, mamo, pomóż jej – mówi Złotko.

Oczy Teresy rozszerzają się, potem zwężają („Mama ma teraz oczy jak u węża, tego węża z choinki, który wchodził Ewie pod sukienkę, gdy była taka mała jak ja. Ja nie chcę”, myśli Złotko). Potem Teresa zrywa się z kanapy i biegnie lekko do łazienki, tak lekko, jak potrafią biegać tylko bardzo grubi ludzie, gdy niesie ich gniew. Uderza pięścią w drzwi, raz, drugi, trzeci.

– Co jest?! – krzyczy Ewa. – Są przecież dwie łazienki! Jak się tak bardzo spieszysz, to leć na górę! Przecież się nie posikasz!

– Otwórz! – wrzeszczy Teresa i naciera całym ciałem na drzwi. – Natychmiast!

Ewa otwiera i matka, rzucona siłą rozpędu, zatrzymuje się dopiero na umywalce. Rozciera stłuczone biodro, gniewnie zagryza wargi i ścisza głos do szeptu („Złotko nie powinna słyszeć”, myśli odruchowo):

– Jesteś w ciąży?!

Ewa kręci głową.

– Skąd? z ducha świętego?

– Rzygasz, więc jesteś w ciąży – powtarza zdenerwowana matka.

– Każdy, kto rzyga, jest w ciąży? Tata jak się struł odgrzewanym przez trzy dni obiadem, to też był w ciąży?

– Nie pyskuj, tylko mów!

Matka naciera na Ewę. Łazienka jest niewielka, więc już po chwili Ewa opiera się o ścianę, a matka szarpie ją za sweterek:

– Pokaż piersi!

– Zwariowałaś! – krzyczy Ewa.

– Zamknij się, Złotko nie musi słuchać o takich świństwach… Piersi w ciąży twardnieją.

– Skąd mam o tym wiedzieć? – pyta agresywnie Ewa. – Niby kto mi miał o tym powiedzieć? Ksiądz na religii?

– Ewa… – zaczyna matka i spazmatycznie łapie haust powietrza. W łazience unosi się zapach taniego mydła i proszku, zastarzałego brudu i potu z ubrań, przygotowanych do prania. – Tu nie ma co żartować. Potem może być za późno. Gdyby to była ciąża, powiedz szczerze, nie okłamuj mnie… gdyby to była ciąża, to który miesiąc?

Ewa wydyma wargi. „Powinnam się teraz uśmiechnąć i powiedzieć: gówno cię to obchodzi. Ale nie mam nikogo poza nią, więc tak nie powiem. I jestem przerażona… przerażona… o Boże… Więc rzyganie to niekoniecznie pizza, hamburger lub nie umyte winogrona podpieprzane Grubemu?”

– To był sylwester. Więc chyba drugi miesiąc? – pyta niepewnie Ewa i myśli: „Mamo, powiedz mi, że to nic… że to nic strasznego, że to się zdarza i że coś z tym zrobimy- Powiedz mi”.

– Czułam, że to wtedy – mówi z wściekłością matka – i kto to był? Jakiś pomocnik ze stacji benzynowej? Czy któryś z bezrobotnych, wysiadujących na skwerze w rynku? Przecież nikogo innego tu nie ma!

– Czy to ma znaczenie? – pyta Ewa. – i tak nie wyjdę za niego za mąż.

Spojrzenie matki nagle się zmienia.

– A może to ktoś porządny? Nietutejszy? Ma pracę? Ożeni się z tobą?

– Nie ożeni się – mówi Ewa.

Matka uderza ją w twarz. Lekko, nieboleśnie. Ewa już do tego przywykła i nawet się nie uchyla.

– Jutro pójdziesz do lekarza. Dam ci adres. To taki lekarz, co w razie czego zrobi ci zabieg. Módlmy się, żeby to nie było to. Ale jeśli… no to nie ma wyjścia.

– Nie mam kasy na zabieg – mówi Ewa. – Marysia jak się skrobała, to za dwa tysiące zet.

– Marysia? – pyta zszokowana matka. – a niby taka porządna dziewczyna. Z kim ty się zadajesz!

– Taka porządna jak i ja, nie? i mówię ci jeszcze raz, że nie mam kasy.

Matka nagle pociąga nosem.

– Coś wymyślimy. Na razie dam ci pięć dych na badanie. Potem będziemy się martwić.

– Mamo, Ewa, co wy tam robicie? – Złotko stoi pod drzwiami łazienki.

– Podsłuchiwałaś! – krzyczy Ewa, wybiegając.

– Nie podsłuchuję – obrusza się Złotko. – To wy tak strasznie krzyczycie. A wiecie, co mówili teraz w telewizorze? Że napadli na bank w Krakowie i kogoś zabili…

– Jezusie Maryjo – mówi odruchowo Teresa, bo Kraków daleko, a myśl o tym, że córka może być w ciąży, jest o wiele trudniejsza do zniesienia niż napad na bank. „A jednak to dziwne, kiedyś takie rzeczy zdarzały się tylko w kinie”, myśli.

„Nie usnę przez całą noc”, myśli Ewa, wiercąc się w łóżku. „Zawsze mam pecha, więc to nie pizza, nie hamburger i nie winogrona Grubego. Tak, mam teraz całkiem inne piersi i już nie muszę wypychać stanika tampaksami. Jestem w ciąży i nie wiem z kim. Nie wiem, czy z wszystkimi trzema, czy tylko z jednym. Co dzieje się z plemnikami, gdy pochodzą od trzech różnych facetów? Czy wszystkie naraz zapładniają jajeczko, czy tylko jeden? i który? Ten, który był pierwszy, czy ten ostatni? a może ten w środku?”

Na korytarzu słychać człapiące kroki ojca. Ewie przypomina się babcia.

– Babciu… babciu… złapałam wilka… – szepcze cicho i z przerażeniem.


Łapanie wilka:

– Nie biegaj, bo się przewrócisz! – krzyczała babcia Maria, gdy mała Ewa, przebierając krótkimi nóżkami, usiłowała dogonić uciekającą piłkę.

Dziewczynka przystawała. Przewracanie się nie było dobre, gdyż nawet, jeśli tylko się skaleczyła, babcia wcierała w rankę pieniącą się i szczypiącą wodę. Obmywała dziecięce kontuzje ostro i energicznie, powtarzając z satysfakcją: „Mówiłam, że nie warto biegać? i teraz boli”. Bolało podwójnie: ponieważ babcia tak twierdziła – i dlatego, że nie okazywała współczucia, lecz satysfakcję.

– Nie skacz, bo złamiesz nogę! – krzyczała babcia Maria, gdy mała Ewa podskakiwała wysoko, jak najwyżej, ponad sznurem skakanki, rozhuśtanej przez inne dzieci. Należało skakać szybko, jak najszybciej i nie wolno było się skuć. Babcia krzyczała i Ewie natychmiast plątały się nogi ze strachu.

– Jak będziesz niegrzeczna, to weźmie cię ten pan – straszyła babcia Maria głośno, gdy Ewa łamała jej nakazy i zakazy. – Prawda, że pan ją weźmie? – pytała najbliższego przechodnia, który przyśpieszał kroku, a jego spłoszone spojrzenie dowodziło, że został przyłapany na gorącym uczynku: wziąłby Ewę i robiłby z nią straszne rzeczy. Wszyscy panowie zaczepiani przez babcię przyśpieszali kroku i znikali szybko za najbliższym zakrętem, poza jednym – co duża Ewa pamięta aż do dziś – który odwrócił się i powiedział: „Tak, za karę niedługo wezmę cię ze sobą” – a dopiero potem skręcił w najbliższą alejkę.

– Widziałaś jego oczy? Baaaaardzo niedobre – mówiła babcia przenikliwym szeptem.

Mała Ewa długo bała się panów o niedobrych oczach. Wszyscy panowie, poza tatą, mieli niedobre oczy.

– Nie siadaj na ziemi, bo złapiesz wilka! – krzyczała babcia, gdy mała Ewa w trakcie zabawy siadała na trawie z innymi dziećmi. Nauczyła się zatem kucać, ale pewnego dnia, tracąc równowagę, opadła na trawę. Poderwała się z przeraźliwym piskiem, gdyż od razu poczuła, że stało się coś strasznego. Złapała wilka. Wilk wszedł tym niewielkim, tajemniczym otworkiem, którym siusiała, a na który nigdy nie miała odwagi spojrzeć, gdyż było w nim coś niepokojącego. (Zarazem chciała mu się przyjrzeć i czuła, że kiedyś to zrobi). Wilk wszedł tamtędy i teraz pożerał ją od środka.

Szlochając, przypadła do babci:

– Czy wilk ma zęby?

– Ma. Czemu pytasz?

– Usiadłam na ziemi – rozpłakała się.

– Złapałaś wilka. A mówiłam, nie siadaj – powiedziała babcia Maria z zadowoleniem.

– Jest teraz w środku i pożera mnie – wyszeptała mała Ewa.

– Pójdziemy do domu, zdejmiemy majtki, wytrzepiemy je i wilk wypadnie – powiedziała spokojnie babcia.

– Złapałam wilka – szepcze duża Ewa, przewracając się w łóżku. – Dokładnie na nowy wiek wszedł do mojego wnętrza i teraz mnie pożera. Moją krew, moje ciało. Babcia czuła, że ten wilk mnie kiedyś dopadnie. I dopadł. Teraz nie wystarczy zdjąć majtki i wytrzepać. On już zostanie i będzie rosnąć, rosnąć, rosnąć, a ja będę coraz mniejsza i coraz mniej ważna. Aż zniknę. Nie, nie… Wyskrobiemy cię, wilku, wyskrobiemy. Każdy kawałeczek. Żeby nic po tobie nie zostało.

Do autobusu szły we trójkę, bo mama odprowadzała Złotko do szkoły, potem miała iść na zakupy.

– Chodź ze mną – powiedziała szeptem Ewa.

– Oszalałaś? To małe miasto, ludzie mnie znają, ten lekarz też.

– Nie chcę iść sama – szepnęła Ewa. – Nigdy nie byłam u ginekologa, boję się. To musi być potworne.

– Przestań! Złotko, biegnij naprzód! Słuchaj, kretynko… Umiałaś zajść, a nie umiesz nic z tym zrobić – syczy Teresa. – Ja w twoim wieku… – zaczyna i urywa.

– Co ty w moim wieku? – podchwytuje Ewa, patrząc na matkę podejrzliwym wzrokiem.

– Ja w twoim wieku po prostu lepiej się prowadziłam – mówi gwałtownie Teresa. – Szanowałam się. Aha, pamiętaj, że ci nie popuszczę. Muszę wiedzieć, kto to. Jestem twoją matką i mam prawo.

– A jak ci powiem, że było ich trzech? – pyta agresywnie Ewa.

– Idiotka – matka wzrusza ramionami.

Coś w wyrazie twarzy córki nagle ją wzrusza i niepokoi. Jej ręka nieśmiało wędruje na ramię dziewczyny, ale zaraz się cofa.

– Ewa… Ewcia… Nie bój się. To jest jak wyrywanie zęba.

Złotko powraca do nich, pytając niecierpliwie i z urazą:

– Ewa idzie rwać zęba? i o to takie tajemnice?

– Idzie rwać zęba – przytakuje Teresa, patrząc, jak Ewa wsiada do autobusu.

– A co z tym zębem?

– Jest robaczywy – mówi Teresa.

Poczekalnia lekarska jest jasna, czysta, w oknach białe firanki, dwa gabinety lekarskie. Na jednym ze stolików leży stos kolorowych pism. Kolorowe pismo czyta recepcjonistka w zielonym kitlu. Kolorowe pismo ogląda, z wyrazem znudzenia, jedna z dwóch czekających pacjentek. Druga jest w zaawansowanej ciąży.

– Kochanie, a może kupić ci czekoladki? Albo jakieś pismo, żebyś się nie nudziła? – pyta mąż ciężarnej ze śliczną buzią Barbie i z ogromnym brzuchem. („Ona chyba urodzi bliźnięta”, myśli Ewa).

– Patrz, ile ich tu jest, stosy. Idź już sobie. I przyjdź za trzy kwadranse. Nie chcę czekoladek – mówi kapryśnie Barbie.

– A może kupić ci ciastko albo colę light?

Barbie kręci głową.

– Wolałabym ogórka kiszonego, ale jak byś wyglądał z ogórkiem w ręce?

Barbie chichocze i cmoka męża w policzek. Ma na sobie specjalną ciążową sukienkę, najwyraźniej szytą na miarę, gustowną, z drogiego materiału. („A ja bym pewnie wszywała gumki w pasie i nosiłabym te same stare spodnie”, myśli Ewa. „I żaden facet by mnie nie pytał, czy chcę kolorowe czasopismo, czekoladkę czy colę”).

Drzwi jednego z gabinetów są uchylone. Ewa zagląda z niespokojną ciekawością. Tyłem do drzwi, na leżance, siedzi jakaś kobieta i razem z lekarzem wpatrują się w monitor. Z taśmy cicho sączy się muzyka.

„Coś mi to przypomina… Poranek… nie, nie poranek… Popołudnie fauna, które tata grywał na fortepianie? Czy to możliwe?”

– Widzi pani, jak ono sobie spokojnie pływa w wodach płodowych? Jak w morzu. Jest spokojne i szczęśliwe, bo pani jest spokojna i szczęśliwa – mówi lekarz łagodnym tonem.

– Trochę się denerwuję – wyznaje pacjentka.

– Ale tylko trochę, inaczej ono by to czuło. Ono już dużo wyczuwa. Wyczuwa pani nastroje, je to samo, co pani zjada, choruje razem z panią, dlatego musi pani być zdrowa. Reaguje też na dźwięki. Widzi pani, ta muzyka mu się podoba.

– Nudna taka – mówi nerwowo pacjentka.

Ewa wpatruje się w monitor. Ekran jest zielonkawy jak morze. I w tym zielonym morzu pływa coś o dużej głowie, malutkich rączkach i nóżkach.

„Tak wygląda dziecko w brzuchu matki?”, dziwi się Ewa. „Jak mały kosmita, E.T.”

– Drzwi się otwarły, przepraszam panią – mówi lekarz i zamyka je, uśmiechając się zdawkowo do Ewy.

Barbie też wstała i stanęła za jej plecami, zaglądając ciekawie do gabinetu. Podtrzymując rękami wielki brzuch, mówi:

– Bzdury jakieś… Takie dziecko to jeszcze nic nie czuje. Nic a nic. My czujemy. Bo wszystko zawsze spada na kobiety. Ledwie dźwigam to brzuszysko… Chcę to mieć za sobą. I nic mnie nie będzie bolało, bo jak da się im w łapę, to nie boli. A jak do szpitala przyjdzie jakaś biedna ofiara, to rodzi jak w średniowieczu. Drze się na cały budynek!

– Myśli pani, że ono nic jeszcze nie czuje i nie słyszy? – pyta Ewa.

Barbie otwiera szeroko niebieskie oczy:

– A jak ma słyszeć, skoro jest w środku? Gdy u nas w domu rodziły się kocięta, tata topił je w ubikacji i mówił, że one nic nie czują, a przecież już były na świecie!

Drzwi drugiego gabinetu otwierają się, wychodzi z nich pacjentka, a recepcjonistka mówi, nie odrywając oczu od gazety:

– Teraz ta druga pani…

Barbie trąca Ewę:

– No, niech pani idzie. Bo ja do tamtego lekarza. Mnie też zaraz przystawią tę kamerę do brzucha.

Ewa bardzo wolno idzie w kierunku drzwi i po raz pierwszy w życiu staje oko w oko z fotelem ginekologicznym. Wbija weń wzrok i nawet nie widzi lekarza, który myje ręce nad umywalką.

„To jest okropne. Okropne… Gorsze niż na filmach”, myśli.


Fotel ginekologiczny:

kojarzy się Ewie z robotem z kosmosu tą swoją lśniącą, chromowaną i nieludzką konstrukcją. Musiał go wymyślić mężczyzna, z gatunku tych, którzy od niechcenia, szybko i sprawnie potrafią wymyślić maszynę do gilotynowania, fotel elektryczny lub skomplikowaną machinę do tortur, taką jak na przykład „żelazna dama”. Chyba nie ma nikogo, kto leżąc na tym potworze, nie czułby upokorzenia, lęku, bezradności. Nie ma kobiety, która słysząc rutynowe „proszę się położyć”, nie postąpiłaby krok do tyłu, w panicznym odruchu ucieczki. W każdym fotelu ginekologicznym jest coś przeciwnego naturze ludzkiej.

„Trzeba by na nim kłaść facetów”, myśli mściwie Ewa.

– Ileż ty masz lat, dziecino? – pyta łagodnie lekarz. – No, kładź się… Nie tak, co robisz… zdejmij majtki!

Lekarz podchodzi i Ewa mocno zaciska oczy. „Nie czuć i nie myśleć. Nie czuć i nie myśleć…”

– Hmmmm, ciąża, prawidłowa, drugi miesiąc.

– Mogę już wstać? – szepcze Ewa. „Jak mam mu dać znak, że chcę TO wyskrobać”, zastanawia się, wkładając z powrotem majtki i poprawiając spódnicę.

– Ja TEGO nie chcę – mówi wreszcie, niemal zdecydowanym tonem, gdyż podłoga dodaje jej tej pewności, którą wcześniej odebrał fotel.

– Rozumiem. Ale wiesz, że to zabronione? – pyta lekarz.

Ewa nie wie, co odpowiedzieć, więc również pyta:

– A czy to prawda, że to nic nie boli?

– Nie boli, bo śpisz.

– i to jest prawie tak jak wyrwanie zęba?

– Nie – mówi lekarz. – Bo to jest dziecko, a nie ząb.

– To po co pan to robi? – pyta Ewa agresywnie.

– Czasem trzeba. Po to, by nie skrzywdzić dziecka.

A czasem po to, by nie skrzywdzić matki. To dziwnie brzmi, ale niekiedy to jest prawda. Bo kwestia aborcji jest bardziej złożona, niż myślą politycy.

„W dupie mam kwestię aborcji”, szepcze Ewa w myślach.

– Ale najpierw porozmawiajmy – ciągnie lekarz. – Odpowiadaj szczerze, a ja zdecyduję, czy w ogóle to zrobię. Nie zawsze się podejmuję. Ile masz lat?

– Dziewiętnaście.

– Co robisz?

– Jestem ekspedientką.

– Masz męża?

– Nie.

– Kto jest ojcem dziecka?

Ewa milczy.

– Odpowiedz. To ważne.

– Nie wiem.

– Jak możesz nie wiedzieć? – pyta lekarz. – Jeśli mi powiesz, że było ciemno i go nie widziałaś, to przysięgam, że cię odprawię. Nie robię tego tylko dla forsy, naprawdę.

– To był gwałt – mówi niechętnie Ewa. – Było ich trzech. Skąd mam wiedzieć, który jest ojcem? Wszyscy trzej? Czy tylko jeden? Nie znam się na tym.

Lekarz patrzy na nią i przygryza wargi, jakby żuł gumę.

– Jeśli gwałt, to masz prawo do zabiegu – mówi wreszcie. – Za darmo.

– i zrobi mi to pan za darmo? – ożywia się Ewa.

– Tak, ale najpierw pójdziesz i zgłosisz na policji. Potem trzeba będzie udowodnić gwałt, a to nie zawsze jest proste. Ale jak już udowodnisz, wtedy dostaniesz zaświadczenie z sądu, a komisja lekarska wyrazi zgodę na legalny zabieg.

Ewa wytrzeszcza oczy na lekarza.

– Przecież do tego czasu z dziesięć razy urodzę – mówi.

Lekarz milczy.

– Nie chcę, żeby tylu obcych ludzi wiedziało, że ktoś mnie zgwałcił! Ja tego nawet w domu nie powiedziałam!

Lekarz nadal milczy.


Ja tego nawet w domu nie powiedziałam:

…bo już lepiej obcemu niż rodzicom. Tata też by milczał. Mama by wrzasnęła: – Ze też nikomu takie świństwo się nie przytrafia, tylko akurat tobie, jakbyśmy mieli za mało kłopotów! w porządnych domach nic takiego się nie zdarza! Co ty sobie myślisz?! Czy ty wiesz, co powiedzą znajomi? Sąsiedzi? Ludzie w mieście? Będą pokazywać cię palcami i mówić: „To ta, co ją zgwałcili!” i wiesz, co zrobią? Będą się zastanawiać, ile w tym było twojej winy, bo to jasne, że nie każdego gwałcą, gwałcą tylko te dziewczyny, które tego chcą, które prowokują facetów, które się puszczają, po których widać że chętnie by się puściły! Boże drogi i co my z tym teraz zrobimy… Matko Bosko Częstochowsko…!

– To ja już wolę zrobić to za pieniądze – oświadcza Ewa.

– Powiedz mi jeszcze, kto chowałby dziecko, gdyby się urodziło? – pyta lekarz.

Ewa myśli przez chwilę.

– Mama? Nie, mamę by szlag trafił. Ja? Ja nie chcę tego dziecka. I niby z czego mam je chować, jak zarabiam osiemset złotych? Dlaczego pan o to pyta? Powinien pan zapytać, czy mam kasę na zabiegi

– To kosztuje dwa tysiące pięćset, czyli niemało – mówi lekarz.

– Wiem – mówi potulnie Ewa i myśli w duchu:

„Jezusie Maryjo, tyle forsy? Więcej niż Marysia… Ceny znów poszły w górę? Powinnam wiedzieć, że skoro wszystko idzie w górę, to także to. Jezu, ja się zabiję”.

– Pytam, bo robię to tylko wtedy, gdy mi się wydaje, że tak będzie lepiej. Łamię prawo, nie jestem nieomylny, ale przynajmniej jestem w zgodzie ze sobą – ciągnie lekarz. – Ale to cię pewnie i tak nie obchodzi. Te z was, które mówią o wyrywaniu zęba, a jest was więcej, niż sądzisz, myślą tylko, żeby się TEGO jak najszybciej pozbyć. A ja wtedy myślę o dziecku.

Zapada cisza, a po chwili lekarz mówi:

– Przyjdź w najbliższy czwartek o siedemnastej, tu masz adres.

Ewa zmierza do drzwi, ale coś ją zatrzymuje. Jej spojrzenie pada na monitor koło leżanki.

– To w tym je widać, tak?

– Co? – pyta lekarz.

– Teraz są takie aparaty, że można je zobaczyć?

– Kogo?

– Dziecko.

– Tak. Chcesz zobaczyć to twoje? Dobrze, ale powiedz mi szczerze, dlaczego? – pyta lekarz z zaciekawieniem.

– Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Czemu pan pyta?

– Co ci to da, jeśli ci powiem, że piszę pracę doktorską z pogranicza medycyny i psychologii? – odpowiada lekarz pytaniem na pytanie.

Ewa wzrusza ramionami.

– No to kładź się, będziemy go szukać.

Ewa patrzy w monitor aparatu – i po chwili pojawia się na nim zielone morze. „Wnętrze mojego brzucha jest zielone?”, myśli zdumiona. „Nie, niemożliwe, pewnie najwięcej jest tam czerwieni i czegoś w kolorze błota, czyli wszystko to, co zjadłam, co strawiłam, moje jelita i moja krew”.

– Nic nie widzę – mówi niepewnie.

– Patrz tutaj – lekarz dotyka palcem monitora.

– To? – dziwi się Ewa. – Wygląda jak kijanka. Albo pijawka.

– Kobiety znajdują na ogół ładniejsze określenia. Może dlatego, że chcą TO mieć – mówi lekarz.

Ewa wpatruje się w to coś, co tkwi w jej brzuchu, co nieproszone zjawiło się w jej wnętrzu, niemal niewidoczne, a jednak żywe. Otrząsa się.

– Czy to prawda, że ono słyszy? – pyta, nie odrywając oczu od monitora.

– Nie znam się na tym, akurat w tym się nie specjalizuję, ale słyszałem o badaniach, które to potwierdzają.

– Od kiedy słyszy? Od początku? Od pierwszych dni, czy później? – naciska Ewa.

– Nie sądzę, żeby plemnik coś słyszał – uśmiecha się lekarz. – Albo jajeczko. Wątpię, żeby słyszała zygota. Ale takie jak to… Hmmmm… Chyba tak. Coś słyszy.

Ewa poprawia spódnicę, obciąga sweter i zeskakuje z leżanki. Wychodzi z przychodni z ulgą, że coś ma już za sobą i z lękiem przed tym, co ją czeka.

– Kurwa… kurwa… kurwa… – klnie z wściekłością, nie patrząc na to, że przechodnie jej się przyglądają. – Czułam to. Czułam. I w dodatku Ono słyszy! Co za kretyńska sprawa. Ale co słyszy? Co Ono może słyszeć? Przecież tu nic nie ma! Zwykła ulica… a jednak, jednak… jednak…


Ono słyszy:

nagle do uszu Ewy docierają dziesiątki dźwięków, na które wcześniej nie zwracała uwagi. Dociera do niej codzienna muzyka ulicy – głębokie, rytmiczne sapanie miasteczka, które nabiera oddechu, wypuszcza go, znowu nabiera i jeszcze raz…

Dźwięki. Stuk-puk, stuk-puk, stuk-puk – to idzie dziewczyna w botkach na wysokich obcasach, które wybijają melodyjny rytm na chodnikowej płycie. Szu… szu… szu…, szurają grube, filcowe buty przechodzącej obok staruszki. Uit… uiti… uit… – śpiewają adidasy młodego mężczyzny. Łłiiiuuuiiiii…, autobus rusza z pobliskiego przystanku. A potem w uliczkę wpada wiatr, zawodzi krótko, spazmatycznie, podnosi do góry kurz i śmieci, przelatuje z cichym zaśpiewem i znika.

„Tyle dźwięków?”, dziwi się Ewa. „Nigdy ich nie słyszałam”, myśli zaskoczona.

Rusza w stronę autobusu, stojącego przy poszarzałym skwerze. Śnieg nie przykrył go tej zimy i resztki trawy wciąż walczą o życie. Ewa nachyla się: na jednej z kępek siedzi mała, czerwona biedronka.

– Zdechniesz, idiotko. Co cię tu przyniosło o tej porze?

Biedronka nie ma szans. „Lepiej ją zabić”, myśli rzeczowo Ewa. Powoli podnosi czubek buta i równie powoli cofa nogę.

– Cholera – mówi półgłosem. – Co mnie obchodzi to małe gówno?

A jednak, jakby wbrew sobie, podnosi dwoma palcami nakrapiane stworzenie i trzymając je delikatnie na dłoni, zawraca do przychodni. Wbiega do środka i kładzie owada na jukę w donicy, poprawiając tak, aby czerwony pancerzyk w czarne kropki utrzymał się na liściu. Biedronka rusza pospiesznie wzdłuż jaśniejszych żyłek, jakby wytyczyły jej nagle nową ścieżkę życia. Recepcjonistka przestaje czytać kolorowy magazyn i przygląda się Ewie podejrzliwie. Z gabinetu lekarza wychodzi Barbie.

– Jeszcze pani tu? – dziwi się na widok Ewy, a potem oznajmia z ożywieniem: – Widziałam go na monitorze! Wygląda jak krasnoludek. A kupiłam mu już mnóstwo ubranek! Nawet oryginalne dżinsy Diesla!

Uśmiechnięta, podtrzymując rękami duży brzuch, opuszcza przychodnię.

Ewa patrzy przez uchylone drzwi do drugiego gabinetu. Lekarz przegląda jakieś notatki, a z kasety płynie tym razem Bach. „Ten sam Bach, co wciąż sączy się z pokoju taty, monotonny i nudny”, myśli. Przygryza w zamyśleniu wargę i wchodzi do gabinetu.

– Pani tu nie miała umówionej wizyty! – woła recepcjonistka, ale Ewa zamyka za sobą drzwi.

Recepcjonistka podchodzi do donicy, rozchyla liście juki i sprawdza, co Ewa tam włożyła. Dostrzega biedronkę, strzepuje ją niedbale na podłogę i rozgniata butem.

– Czy ono naprawdę wszystko słyszy? – pyta Ewa lekarza, który patrzy na nią ze zdziwieniem.

– Przepraszam? o co chodzi?

– Badał pan dziecko tamtej pacjentki, puszczał mu pan muzykę. Mówił pan, że ono słuchało. Czy ono naprawdę słyszy? – wyrzuca z siebie Ewa na jednym oddechu. Na twarzy lekarza pojawia się zrozumienie.

– To intrygujące, tak. Granice tego, co słyszy, rozumienie tego, sposoby przewodzenia dźwięku… Są na ten temat pewne spory, ale moim zdaniem, tak, słyszy. Zapewne nie wszystko rozumie, ale słyszy. Może uczy się rozumieć?

Bach z zadziwiającą regularnością ofiarowuje im kolejne tony. „Zamknij się, nudziarzu”, myśli Ewa i niecierpliwie pogania lekarza:

– Na pewno słyszy? To dla mnie ważne…

– Na pewno. Założę się, że słyszy Bacha, choć nie wie, że to Bach.

Lekarz przygląda się Ewie z pewnym zniecierpliwieniem.

– Prowadzę badania nad zdolnością płodu do słyszenia. To nowa dziedzina i nawet nie wiem, czy ma naukową przyszłość. Teraz nie mam czasu, ale jeśli pani…

– Nie, nie. Już idę – mruczy Ewa i myśli ze strachem: „A jak mi każe płacić za wizytę?” i dodaje ze skwapliwą rzeczowością: – Ja nic nie chcę, wpadłam ot tak. Byłam u lekarza obok.

– Pani jest w ciąży? Tu jest taka mała książeczka… Nie, proszę się nie bać, to za darmo. Rozwój płodu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu. A w ogóle, to może mu pani śpiewać. I mówić do niego. Myślę, że słowa słyszy jak melodię.

Ewa bierze broszurę. „Jeszcze chwila i każą płacić, bo czas to pieniądz”, myśli gniewnie. Recepcjonistka w poczekalni wciąż przygląda się jej podejrzliwie i niechętnie.

– Gdzie moja biedronka? – pyta dziewczyna.

– Jaka biedronka? Nie ma biedronek o tej porze.

„Nie ma biedronek? ty głupia babo…”, Ewa podnosi do góry środkowy palec i mruczy cicho w jej kierunku: „Fak ju”.

– Do widzenia – mówi obojętnie recepcjonistka, nie rozumiejąc jej gestu.

– Wyrwałaś tego zęba? – krzyczy Złotko, gdy Ewa wchodzi do domu. Tata przystaje na moment w człapiącym przemarszu z kuchni na piętro.

– Nie. Ale już nie boli. Wyrwę go w ten czwartek – oświadcza Ewa donośnie, by przekrzyczeć Presleya.

Tata zamyka drzwi swojego pokoju na górze.

Garnki w kuchni trzaskają rytmicznie, jak perkusja w symfonicznej orkiestrze, głos Elvisa faluje, aksamitny w niskich tonach i jasny w górnych; dziecinny głos Złotka brzmi jak flet, który nagle wyrywa się z orkiestry. Telewizor spiera się z Presleyem głosem Tomasza Lisa.

„Dom żyje i mówi”, odkrywa ze zdziwieniem Ewa. – a ja raz wyrywałam ząb i nic nie bolało – chwali się Złotko.

Ewa gna po schodach do pokoju. Presley ryczy w kuchni, lecz słychać go w całym domu. „Mama jest w jednym ze swych sentymentalnych nastrojów, to może lepiej”, myśli.

Ewa włącza taśmę z Chylińską.

„Nienawidzę…”, wyrzuca z siebie gwałtownie Chylińską schrypniętym głosem, a Ewa otwiera broszurę. Wydana na tanim papierze, ma na okładce radośnie uśmiechniętą dziewczynę z wielkim brzuchem.

– Pieprz się – mruczy do niej Ewa i czyta pierwsze zdania:

„Zarodek, stadium rozwojowe zapłodnionej komórki jajowej (zygoty), która przeszła kolejne podziały, czyli bruzdkowanie, pomnażając w ten sposób liczbę komórek (blastomerów). W stadium tzw. manili (12-16 blastomerów, około trzeciej doby po zapłodnieniu) jajo płodowe przedostaje się do macicy…”

– Boże, jak to nieludzko brzmi. Morula, blastomer, zygota…? – otrząsa się Ewa.

„Około trzeciej doby po zapłodnieniu jajo płodowe przedostaje się do macicy…”

– i to wszystko jest teraz we mnie? Morula, blastomer, jajo? Co za ohyda!

Wciska broszurę pod materac i schodzi na dół. Skrada się cicho w stronę kuchni i natrafia na znajomy widok. Matka, z garnkiem przy piersi, tańczy. Ma zamknięte oczy i dziwny uśmiech. „Jak morula”, myśli Ewa nienawistnie.

– Dwa tysiące pięćset – oświadcza głośno i garnek wypada matce z rąk.

– Nie łaź po mieszkaniu jak złodziej! – woła ze złością. – Człowiek, który ma czyste sumienie, nie skrada się po cichu!

– Nie skradam się. To ten twój Presley. Ryczy, więc nic nie słyszysz. Dwa tysiące pięćset.

– o czym ty mówisz? – pyta matka.

– Tyle teraz biorą.

– Więc jednak… jesteś w…

– Jestem – potwierdza Ewa ze złośliwą satysfakcją.

– To niech ten skurwysyn, który ci to zrobił, da ci forsę na skrobankę, bo ja nie mam – wybucha gniewnie matka, zamykając drzwi i ściszając głos.

„Przecież nie powiem jej, że było ich trzech. Nie powiem, że to był gwałt. Nie chcę zadymy, nie chcę policji, nie chcę wylądować jak te dziewczyny ze Śląska, o których pisali w gazecie. Że je zgwałcono, a przesłuchiwano tak, jakby to one gwałciły. Nie. Nie. Nie. Niech będzie jeden skurwysyn”.

– On nie jest stąd – mówi Ewa głośno.

– a skąd?

– Nie wiem.

– Poszłaś do łóżka z nieznanym facetem?

– Tak. Nawet nie wiem, jak się nazywa.

Matka najpierw milknie, potem czerwienieje i nagle krzyczy:

– Po kim ty to masz?! Ja w twoim wieku…!

– Wiem – przerywa jej Ewa.

Teresa głośno nabiera powietrza i wypuszcza je z odgłosem czkawki.


Ja w twoim wieku:

…a ja w twoim wieku prowadziłam się porządnie. Nie byłam taka głupia jak ty. Nie zadawalam się z obcymi. Byle kto mnie nie poderwał. Nie puszczałam się. Nie piłam alkoholu. Miałam godność. Wracałam do domu o właściwej porze. Bo po nocach włóczą się tylko zdziry. Słuchałam rodziców. Wiedziałam, co wypada, a co nie. Pomagałam w domu. Porządnie się uczyłam. Zrobiłam maturę i mogłam iść na studia, ale skoro cię już urodziłam, to chciałam cię wychować na uczciwego człowieka. Gdybyś była taka jak ja w twoim wieku, to teraz nie byłoby kłopotów!

„Dlaczego kłamiemy przed własnymi dziećmi?”, myśli Teresa. „Dlaczego nikt z nas nie powie: a ja w twoim wieku byłam jeszcze głupsza? Dlaczego udajemy przed nimi, że byliśmy najlepszymi uczniami świata? Wcieleniem cnót i przyzwoitości? Uosobieniem rozumu? Dlaczego, skoro to na ogół zwykłe kłamstwa?”

Ewa czeka, że matka jak zwykle trzepnie ją w twarz. Ale ona nagle ją przytula – i płacze. Ewę przeraża to bardziej, niż gdyby wyładowała na niej swą wściekłość. Obejmuje matkę i mówi:

– Tak mi przykro.

Dlaczego ona nie umie mnie przytulić ani ja jej?”, myśli; próbując objąć matkę. Ale Teresa, ku jej uldze, odsuwa się i mówi:

– Coś wymyślimy. Nie martw się. Jakoś to będzie. Włącz sobie telewizor, pooglądaj jakiś program, od razu się uspokoisz.

Ewa włącza telewizor.

„Handel żywym towarem zarzuciła rosyjskim żołnierzom w Czeczenii dziennikarka moskiewskiej gazety. W rejonie wioski Chatuni miejscowy garnizon założył targ niewolników. Czeczeńcy trzymani są tam w nieludzkich warunkach, w głębokich jamach wykopanych w ziemi”.

„Uspokajam się”, myśli Ewa.

„Uganda przekaże pod opiekę UNICEF-u sto sześćdziesięcioro troje dzieci-żołnierzy z Konga. Dzieci w wieku od dziewięciu do szesnastu lat komisja ONZ odnalazła w obozie wojskowym”.

„Uspokajam się”.

„Dario Kordić skazany został przez trybunał haski ONZ na dwadzieścia pięć lat więzienia za współudział w czystkach wśród Muzułmanów. Kordić brał udział w masakrze w wiosce Ahmici, gdzie w 1993 roku chorwackie wojska wymordowały ponad sto osób, z których większość spłonęła żywcem, w podpalonych przez żołnierzy domach”.

„Uspokajam się”.

„Siedemnastolatka z województwa warmińsko-mazurskiego wrzuciła do szamba swoje nowo narodzone dziecko. Sekcja wykazała, że niemowlę żyło w chwili…”

– Przełączmy na Big Brothera – proponuje matka. – Czy to nie dziś będą wyrzucać Alicję?

– Chcę, żeby wyrzucili Alicję! Ja też zadzwonię! – woła Złotko.

– Głupia jesteś, za to się płaci. Niestety, nic przyjemnego nie ma za darmo – stwierdza z żalem matka.

– Nienawidzę Alicji! – podekscytowana Złotko podskakuje na krześle.

„Uspokajam się”, myśli Ewa.

– Dlaczego Alicja? – odpowiada zadowolony Gulczas na pytanie Wielkiego Brata. – Bo Alicja jest fałszywa. I tyle. A co?

– Fałszywa! Fałszywa! – podśpiewuje Złotko, odsuwając zeszyty.

– Wszyscy są fałszywi – wzdycha matka.

– Gulczas nie. Kocham Gulczasa – obwieszcza Złotko, a matka z aprobatą kiwa głową.

– Tak, tak, Gulczas to jest to.

„Moja kijanka… moja kijanka dorośnie i będzie na takie coś patrzyć? Czy też do tego czasu wymyślą już coś takiego, że… że co? Co mogą jeszcze wymyślić? Będą się pieprzyć na- ekranie?… Nie, nie, niemożliwe”, myśli Ewa. „Nasze domy mówią dziś telewizorami, a nie własnym głosem. Jak mówiły, gdy nie było telewizora?”


Telewizor:

według niego ustala się rytm dnia, pory posiłków i wypoczynku. Pory snu. Spotkania z przyjaciółmi. Meble rozstawia się tak, aby było go widać z każdego kąta, krzesła, fotela, kanapy, a gdy postawi się talerz i weźmie łyżkę do ręki, można wtedy – chlipiąc zupę – patrzyć w ekran. Oświetlenie nie może przyćmiewać jego oblicza, bo zniekształci to, co on zechce nam pokazać.

– Wigilia o siódmej?

– Co ty, o ósmej film, musimy pośpieszyć się z wigilią.

On ma swoje prawa i wymagania. Trzeba go słuchać. Nie wolno tracić z nim kontaktu, bo można pozostać samotnym, ślepym i głuchym w dżungli świata.

Jeden kanał. Dwa kanały. Cztery. Sześćdziesiąt.

On, telewizor, prowadzi nas od dnia do dnia, jak niegdyś anioł stróż nad przepaścią. On przypomina, kiedy jest święto, kiedy dzień roboczy, kiedy przychodzi wiosna i trzeba przestawić zegary, a kiedy sypnie śnieg. Bez niego nie da się żyć. To on podpowiada, kto jest ważny, kto się nie liczy, a kogo w ogóle nie ma.

Pan Telewizor. Nie do wyproszenia. Był. I będzie.

Kiedyś był stół i ciepłe światło lampy. Podobno wystarczało.

„Niemożliwe”, myśli Ewa.

Zasiada się przed nim i czeka. Na co? Nie wiadomo. Ale on powie. I potem będzie lepiej. Albo gorzej. Albo tak samo.

„Jezusie Maryjo, byle nie tak samo!”, myśli Teresa.

A jednak dzisiaj jest inaczej. W Big Brotherze znowu mówili o forsie. Wszyscy tam mówią o forsie, są tam dla forsy, a cała widownia liczy ją za nich.

– Mamo, dwa tysiące pięćset – powtarza Ewa, stojąc plecami do telewizora.

– Ja nie mam aż tyle! Skąd niby mam wziąć? Dwa pięćset! i za co? Za głupią skrobankę? Czy oni zwariowali? Taka kupa forsy za parę machnięć nożem?! Mam tylko dwa.

– Skąd masz dwa? – dziwi się Ewa. Teresa nagle wybucha płaczem.

– Zbierałam. Całe trzy lata. Grosz do grosza. Chciałam pojechać za granicę. Chociaż raz w życiu. Bo co to za zagranica, Czechy lub NRD, gdzie jeździliśmy z twoim ojcem, gdy on wygrywał teleturnieje? i raz byliśmy w Bułgarii, bo teściowie kupili nam wczasy przez „Gromadę”. Ale kiedy to było…! a ja bym chciała zobaczyć prawdziwą zagranicę.

„Nie zobaczy przeze mnie prawdziwej zagranicy”, myśli Ewa i pyta:

– Chciałaś jechać do Rzymu, z pielgrzymką? Matka patrzy na nią w zamyśleniu i włącza kasetę z Presleyem.

– Mamo, o rany, przestań, flaki się wywracają…

– Taka prawdziwa, najprawdziwsza zagranica to byłby Graceland – wzdycha matka.

– Co to jest grejslend?

– Jego dom. Presleya. Tam to dopiero są pielgrzymki. Z całego świata. Widziałam w telewizji. Ale nigdy bym na to nie uzbierała, trzeba by zbierać z dziesięć lat albo dłużej. Więc pomyślałam sobie, że może Paryż? Wykupiłabym jakąś wycieczkę. Najtańszą. Paryż to chyba prawdziwa zagranica?

– Prawdziwa – przyznaje Ewa. – Ale ja na ten czwartek muszę mieć dwa pięćset.

– Powiemy ojcu. Tak sobie myślę, że jeśli ja uciułałam coś na boku, to może on też? Może też miał jakieś marzenie i na nie zbierał? – zastanawia się Teresa.

„Zbierali na swoje marzenia”, powtarza w myślach Ewa. „Więc wciąż je mają?”, dziwi się nagle.

Gdy późną nocą Ewa przechodzi korytarzem do łazienki, drzwi pokoju ojca uchylają się:

– Ewcia… Mam dla ciebie te pięćset.

– Na co zbierałeś? – pyta Ewa.

– Nieważne – mówi Jan. Patrzy na Ewę ubraną w cienki podkoszulek i majtki i mówi:

– Wejdź. Zaziębisz się.

„Nigdy nie wchodzę do jego pokoju. Ani on do mojego. Nasze jedyne wspólne terytorium to kuchnia i pokój z telewizorem. Przecież ja nawet nie wiem, jak u niego jest”, myśli Ewa i wchodzi.

Wąski tapczan, zasłany szarym kocem. Na trzech ścianach proste półki z książkami, niektóre z surowych, nie heblowanych desek („Sam je zrobił?”, myśli Ewa). Stół. Jedno krzesło. Stare biurko, które dostał od matki, babci Ireny, gdy przedwcześnie przeprowadzała się do domu starców. To biurko, wielkie, rzeźbione, z mnóstwem szuflad i szczątkami kasztanowej politury, nie pasuje do reszty mebli, ale pasuje do taty. Na biurku leżą książki, które nie zmieściły się na półkach. Książki piętrzą się też w stosach na podłodze pod oknem. A na stole radio z dwiema wieżami i rządki równiutko ułożonych kompaktów. Obok stary adapter i sterta płyt analogowych. Wszędzie kurz, poza radiem i adapterem.

– Mama ci nie sprząta? – dziwi się Ewa.

– To niełatwe. Potem niczego bym nie znalazł. A tak wszystko mam pod ręką – tłumaczy Jan, jakby chciał usprawiedliwić matkę.

– Na co zbierałeś pieniądze? To tajemnica? – docieka Ewa.

– Nie, nie tajemnica, ale to cię nie zainteresuje. Chciałem mieć całego Mahlera, Wagnera i Brucknera.

– To kompozytorzy? – pyta Ewa.

– Tak, kompozytorzy, którzy mieli wspólny styl. Zaczęło się od Wagnera. Na Mahlerze się kończy. Jeden czerpał z drugiego, a wszyscy mają niesamowite brzmienie. I nastrój. Zamykasz oczy i widzisz, co chcieli powiedzieć swoją muzyką. u Wagnera to jest buńczuczne, patetyczne, pyszne, Bruckner jest już bardziej miękki, niepewny, ale precyzyjny, a Mahler… Mahler rozpacza. Mahler płacze, modli się lub myśli o czymś bardzo smutnym.

Ewa patrzy zdumiona na ojca. Czemu on nagle tak dużo mówi i tyle niezrozumiałych rzeczy?

– Nie boją się wielkich uczuć. Nie wstydzą się ich – ciągnie ojciec.

„A ty jesteś całkiem inny. Smutny, niepatetyczny i tak ukrywasz swoje uczucia, że wydaje się nam, jakbyś ich wcale nie miał”, myśli Ewa.

Zerka na ojca z ukosa. Jest taki drobny, niemal chudy w swojej zmiętej, przybrudzonej piżamie. Ewa odwraca głowę. Patrzenie na niego sprawia jej przykrość. „Kiedyś był inny”, myśli.

Rusza w obchód po pokoju, odkrywając kolejne, nieznane sobie rzeczy. Książki na półkach mają mało zachęcające tytuły. Wśród płyt nie ma ani jednej z muzyką taneczną czy piosenkami. Bach… Bach… Mozart. Beethoven. Grieg… Rachmaninow, Czajkowski, Wagner… Na ścianach wiszą karteczki przypięte pinezkami, tak już pożółkłe ze starości, że prawie się rozlatują; jest też parę świeższych.

– Moje notatki. Niektóre mają z piętnaście lat. Przydawały się, gdy brałem udział w teleturniejach – wyjaśnia ojciec.

– Dlaczego już nie grasz? – pyta Ewa i przygryza język. Nie o to chciała zapytać. Czuje, że to jest temat, którego on nie lubi. („Tak jak ja nie lubiłam patrzyć na niego, gdy pokazywał się w telewizorze. Wyglądał jak ktoś, kto znalazł się tam przypadkiem i chciałby uciec”).

– Kochanie, to już nie są takie teleturnieje jak kiedyś, gdy trzeba było mieć wiedzę – mówi ojciec cicho i niepewnie. – Nikt już nie pyta o Bacha lub Strawińskiego – o Manna czy Kafkę. Oni… oni chyba nikogo nie interesują w telewizji…

– Ale teraz są tam większe pieniądze. Niekiedy bardzo duże – mówi Ewa.

– Nie wiem, czy robiłem to dla pieniędzy. Pewnie tak to wyglądało.

– Z czego wygrałeś swoją pierwszą Wielką Grę?

– Z Beethovena. Drugą z Wagnera. I trzecią z Bacha. Ale po drodze był kosmos. Historia. Literatura. Filozofia.

– Tak dużo wiesz. Mógłbyś znowu spróbować. Tyle teraz tych teleturniejów, bo ludzie myślą ciągle o forsie, tylko o forsie, o tym, że jej nie mają, więc kochają teleturnieje, a mama mówi, że ty wygrałbyś każdy z nich.

– w pewnej chwili nikt mnie tam nie chciał. Powiedzieli, że jestem nietelewizyjny. Że czasy się zmieniły i ludzie nie chcieliby na mnie patrzyć. Mama w to nie wierzy.

„Ja ci wierzę. Czy ja bym chciała patrzyć na ciebie w telewizji?”, myśli Ewa. „Nie, nie chciałabym. Już wtedy nie chciałam”.

Ojciec człapie w stronę adapteru i starannie układa na nim jedną ze swoich starych płyt.

– Popołudnie fauna – mówi. – Debussy. Gdy byłaś malutka, zawsze prosiłaś, żeby ci to grać.

– Dlaczego? – dziwi się Ewa.

Słyszy tę dziwną, tajemniczą melodię, którą usłyszała w przychodni. „Fauny… wciąż te fauny… Dlaczego? z dwojga złego to już lepszy Presley”, myśli i zastanawia się nad przypadkiem, który sprawia, że aż dwa razy tego samego dnia słyszy tę samą, dawno zapomnianą melodię.

– Mówiłaś wtedy, że widzisz, jak fauny tańczą -. uśmiecha się ojciec.

– Tak mówiłam? – dziwi się znowu Ewa. – Ja nawet nie wiem, co to są fauny!

– Wtedy wiedziałaś. Szukałaś ich w lesie. Albo na łące. Bo tłumaczyłem ci, że one lubią wylegiwać się w słońcu.

Ewa, znużona, spaceruje po pokoju. Ta muzyka ją drażni, tej rozmowy nie rozumie.

– Czemu nie odłożyliście nic z twoich wygranych? – pyta.

– Wydawało się nam, że musimy wybudować dom. I wybudowaliśmy. Ale dom to… to nie cztery ściany i dach.

– A co? – pyta zdziwiona Ewa.

– Ludzie? – mówi ojciec niepewnie i pytająco. Ewa przygląda mu się w milczeniu. „On powinien wiedzieć”, myśli.

– A od kiedy zaczyna się człowiek? – pyta.

Ojciec patrzy na nią zdezorientowany.

– Czy zaczyna się wtedy, gdy słyszy? – pyta znowu córka.

Muzyka z płyty wypełnia pokój, Popołudnie fauna wypełnia cały, wciąż nie dokończony, a już podupadły dom, ogrzewa go, rozsłonecznia mimo nocy – i ojciec nagle uśmiecha się, bardziej do siebie niż do niej, a potem przytakuje:

– Tak. Człowiek zaczyna się wtedy, gdy słyszy.

Pokryte futrem, pełne wdzięku czworonożne stworzenia o ludzkich twarzach i uczuciach tańczą nie kończący się taniec na zielonej łące.

– Fauny! – woła nagle Ewa. – Pamiętam! Już pamiętam! Mówiłeś, że to są mali bogowie! Że mieszkają w lasach, na łąkach, nad jeziorem! Szukaliśmy ich razem! Miałam chyba pięć lat? a może mniej?

– Tak – potwierdza cicho ojciec.

Wśród karteluszków wisi malutkie, niewyraźne zdjęcie. Ewa wpatruje się w nie, chcąc rozpoznać uwiecznione na nim osoby. Uśmiechnięty młody mężczyzna, mała dziewczynka na jego kolanach, za nimi drewniana weranda, ocieniona dzikim winem.

– Nasze Mazury – mówi z radością. – a prawie o nich zapomniałam.

Znowu wpatruje się w tę niewielką, amatorską fotkę. „Tata się na niej śmieje. Więc kiedyś umiał się śmiać?”

– To tam szukaliśmy faunów – mówi tata i powoli, niepewnie się uśmiecha.

„Nadal umie. A gdy się uśmiecha, wydaje się większy, wyższy, młodszy”, myśli Ewa.

– Mazury… nasz stary, wiejski domek. Dlaczego babcia Irena go sprzedała? – pyta.

– Nie mieliśmy pieniędzy. A twoja babcia dokładała do budowy naszego domu, gdy nie udało mi się wygrać teleturnieju.

Ewa wciąż wpatruje się w malutkie zdjęcie.

– Przypominam sobie – mówi. – Chodziłeś ze mną po lesie. Płoszyliśmy łabędzie na jeziorze, bo chcieliśmy usłyszeć dźwięki, jakie wydają ich skrzydła w locie. Mówiłeś, że to jest muzyka. Pokazywałeś mi ćmy i nie pozwalałeś bać się nietoperzy i pająków.

– Są pożyteczne. I piękne – bąka ojciec.

– Bardzo lubiłeś tam jeździć. Ja też. Dla mnie Mazury to weranda z dzikim winem, na której się bawiłam, jezioro z łabędziami, ćmy i pająki. No i fauny. Fauny na łące. A dla ciebie?

– Frau Schnittke – mówi niezrozumiale tata.

– Że co? – pyta Ewa. – Co to jest to „frałsznit…” Jak powiedziałeś?

– Frau Schnittke, ale to nieważne – powtarza tata i dodaje: – Jezioro było codziennie inne i chyba to w nim najbardziej lubiłem. Kochałaś je, gdy byłaś dzieckiem. Mówiłem ci, że fauny chodzą się tam kąpać nocą. Chciałaś, żebyśmy poszli je obejrzeć. Uparłaś się, więc wziąłem cię nad jezioro o północy. Ale faunów nie było. Płakałaś.


Frau Schnittke:

rodzice Jana kupili starą chałupkę na Mazurach z myślą o synu i wnuczce i zaczęli szukać miejscowej „złotej rączki”, która mogłaby ją tanio wyremontować, o co w latach osiemdziesiątych nie było łatwo. W sklepach nie było kołków, gwoździ, śrub, wapna, a cement można było kupić dopiero po złożeniu podania w gminie. Żeby zbudować sławojkę (z oryginalnym serduszkiem w drzwiach – dlaczego akurat z serduszkiem, tego nikt nie wiedział), trzeba było przekupić pracownika tartaku, który pozwolił zajechać traktorem z przyczepą i nakładł do niej pospiesznie dwa kubiki wybrakowanych desek. Więc remont zrobili byle jak, byle najtaniej – i musiało wystarczyć.

Jednak ten dom, choć ponad stuletni i rozsypujący się, zbudowany nie z pustaków czy cegły, lecz z wielkich głazów spajanych gliną, nie odnawiany od lat, wciąż bronił się przed deszczem, śniegiem, mazurskim wichrem – i samotnością. Gdy Jan po raz pierwszy wszedł w jego niski próg, miał uczucie, że dom ucieszył się z jego obecności.

Trzeba było odnowić dwa zrujnowane pokoje i kuchnię, sień i stajnię – w której powstały później dwie kolejne letnie izby – a mimo to Jan z Teresą i malutką Ewą już spędzili tam wakacje. Rodzice Jana niechętnie – uważając, że dom jeszcze nie jest gotów do zamieszkania – jednak dali im klucze.

– …pod warunkiem, że uprzątniecie ogród – powiedzieli, patrząc nieufnie na Teresę, która ich zdaniem miała dwie lewe ręce do roboty, a ręce Jana trzeba było chronić, te wąskie, duże i długie dłonie pianisty, z palcami o rozstawieniu powyżej oktawy.

– Nigdy nie polubię tej rudery – mówiła Teresa, patrząc na opadające ze ścian tynki, na wyłażące z sufitu siatki z sitowia, na krzywą kamienną podłogę w sieni i wykoślawione małe okienka.

Dom z zewnątrz był jeszcze brzydszy niż w środku, dziwnie niski, długi, z zardzewiałym dachem, z rozpadającym się płotem. Ale Jan i mała Ewa widzieli tylko żywe, zmieniające się barwy jeziora, malwy, które kwitły w ogrodzie, nie dając się pożreć chwastom i słoneczne światło, które wpadając do środka, rozświetlało cieniutkie pajęczyny, zawieszone niemal w każdym kacie, tkane uparcie, wciąż od nowa przez niewidocznych lokatorów.

– Nienawidzę pająków – powtarzała ze wstrętem Teresa. – Gdyby twoi starzy pomyśleli, to daliby nam forsę na wakacje w Grecji, zamiast wyrzucać pieniądze na tę ruderę.

– Kiedyś ten dom, odnowiony i piękny, będzie dla Ewy – mówił Jan, a Teresa tylko prychała:

– Ewa będzie miastowa jak ja i nie zniesie wsi dłużej niż przez tydzień.

Jan, instruktor w ognisku muzycznym, miał dwa miesiące wakacji. Poza sezonem szkolnym dzieci nie chciały przychodzić na lekcje fortepianu, traktując to jako katorgę, porównywalną z lekcjami matematyki czy historii. Dom kultury zamierał w lecie i Jan miał mnóstwo czasu, by przygotować się do kolejnych teleturniejów.

– Tutaj jest świeże powietrze i lepiej będzie mi wszystko wchodzić do głowy – wymyślił argument, który mógł zatrzymać Teresę na tej mazurskiej wsi; Teresę bojącą się nie tylko pająków, ale i krów idących drogą, brzydzącą się żab, których chór rozlegał się donośnie co wieczór i ciem wpadających do pokoju, ledwie zaświecili gołą żarówkę przy nie zasłoniętych oknach. – Zabij to świństwo…! Zabij! – wrzeszczała wtedy. Jan czuł, że mała Ewa nie powinna patrzyć na ponurą agonię tych niezwykłych nocnych motyli, ale wstydził się przed żoną, zatem posłusznie, tłumiąc wewnętrzny sprzeciw, zabijał je, jak kazała, za pomocą zwiniętej „Trybuny Ludu”. A jednak czasem, zanim ostatecznie rozgniótł miotającą się ćmę, zdążył wyszeptać córce do ucha: „Patrz… patrz, jaka śliczna… zobacz kolor i wzór jej skrzydeł”.

To wtedy, w czasie tych pierwszych mazurskich wakacji – które później Teresa usiłowała skrócić do minimum lub zmusić Jana, by sprzedali dom – na Mazury zaczęli przyjeżdżać Niemcy.

– Przecie tu byli kiedyś Prusacy. Jeżdżą, bo chcą odebrać swoje – ostrzegł Jana miejscowy chłop, dodając w trzeciej, grzecznej osobie: – Niech nie puszczają Szwabów do środka, bo będzie nieszczęście. Cukierka niech wezmą, będzie dla dziecka, papierosy i marki też, paczki, jak dają, niech też biorą, ale od domu wara.

Pewnego dnia pod ich chałupką zatrzymał się elegancki, srebrny, zachodniej marki samochód. Pierwsza wysiadła z niego stara dama w jasnym, siwym trenczu i z włosami w takim samym kolorze, zza kierownicy wyskoczył młody chłopak, a z tyłu wygramoliła się zażywna kobieta w średnim wieku. („Babcia, córka i wnuk”, pomyślał Jan).

Teresa, ubrana w stary dres, wybierała z ziemi w ogrodzie kawałki gruzu, śmieci, szkła i wrzucała do wyszczerbionego wiadra. Jan w podartych dżinsach obłupywał łuszczące się warstwy tynku, aby odsłonić naturalny kamień, a mała Ewa, siedząc wprost na mokrej ziemi, budowała zamki z błota. Wszyscy troje odwrócili się i zapatrzyli w niespodziewanych gości.

Siwa dama obrzuciła ich spojrzeniem i szybkim gestem uniosła obie ręce w górę, jakby działając na komendę „Hande hoch”. Idąc prosto na nich, wciąż z tymi uniesionymi rękami, powtarzała donośnie, stanowczo i ostrzegawczo:

– Ich habe keine prezent… Ich habe keine prezent!

– Co ona mówi? – spytała Teresa.

– Mówi, że nie ma prezentu – odparł machinalnie Jan, rejestrując mimochodem, że kategorycznej deklaracji starej damy towarzyszy grzeczny, sympatyczny uśmiech zarówno jej, jak i córki oraz wnuka.

– Jakiego prezentu? – zaciekawiła się Teresa.

– Prezent? – mała Ewa powtórzyła dobrze znane sobie słowo, kojarzące się ze świętym Mikołajem, gwiazdką, czekoladopodobnymi cukierkami i szeleszczącym, błyszczącym papierkiem.

– Guten Morgen – powiedział odruchowo Jan i dorzucił: – Oni chyba myślą, że spodziewamy się od nich prezentu.

– A spodziewamy się? – spytała niepewnie Teresa.

– Nie. Nie spodziewamy się – odparł Jan z nieznaną sobie stanowczością w głosie.

– To czemu o nim mówią? – spytała znowu Teresa.

Stara Niemka zaczęła coś opowiadać, wskazując na dom. Słaba niemczyzna Jana wystarczyła, by pojąć, że ona, dziś osiemdziesięcioletnia emerytka, urodziła się tu i mieszkała przez piętnaście lat, zanim wyjechała w głąb Niemiec, by się kształcić.

– Chcesz cukierka? – indagowała siwa pani.

– Danke schön – odparł, patrząc na nią i zastanawiając się, co właściwie ma zrobić.

– One chcą cukierka, a ty papierosa – stwierdziła stanowczo siwa kobieta.

Jej wnuk i córka nadal przyglądali się im z życzliwym uśmiechem.

– Nie, one nie chcą cukierka – powiedział Jan po polsku i bez zdziwienia stwierdził, że Niemcy go zrozumieli. Teresa, o dziwo, też. Teresa zawsze była łakoma. Jednak tym razem nawet mała Ewa na słowo „cukierek” nie wyciągnęła odruchowo ręki.

Milczeli i patrzyli na siebie nawzajem, taksujące, uważnie.

– Umiesz czytać? – spytała Jana stara Niemka.

– Jawohl – bąknął, trochę oszołomiony.

Wyjęła z torebki białą wizytówkę i wręczyła mu, patrząc z ciekawością, co z nią zrobi. Wziął ją fachowo, w dwa palce, przybliżył do oczu. Adela Schnittke – Köln. Coś w tym jego ruchu dawnego studenta akademii muzycznej, jeżdżącego za granicę na konkursy i gromadzącego wizytówki, wzbudziło wreszcie jej czujność, gdyż nagle powiedziała:

– Jesteście… – szukała właściwego słowa i nie znalazła. Nagle jednak przeszła z poufałego „du” na grzeczne „Się”.

– Jesteście letnikami, nie miejscowymi, prawda? a tu był mój Heimat, proszę pana… Mój prawdziwy, rodzinny dom. Na górze była mała facjatka i tam był mój pokoik. Biały. Z małym balkonem – oznajmiła, podnosząc głowę i patrząc w stronę, gdzie z dziurawego dachu sterczał przechylony komin, a dalej było już tylko niebo. – Dach był z gontu – dodała. – z mojego okna widziałam całe jezioro. A od strony drogi była weranda. Siadywali na niej mój ojciec i dziadek. Werandy też nie ma… Czy pozwoli mi pan zobaczyć dom od środka? Chciałam go pokazać córce i wnukowi, bo sama go doskonale pamiętam. Widzę go. Widzę nawet czerwone wino na werandzie – dodała.

Nie było żadnej werandy, a dzikie wino w pełni lata było zielone. Ale Jan miał uczucie, że ona widzi nawet lekką jak obłok smugę dymu z dziadkowej fajki.

– Tak, chodźmy do środka – powiedział grzecznie. Teresa i mała Ewa ruszyli za nimi. Jan nie miał pojęcia, dlaczego odczuł potrzebę złożenia obietnicy:

– Dopiero remontujemy dom. Ale zrobię wszystko tak, jak pani mówi. Facjatka… biały pokoik z balkonikiem na piętrze… weranda i dzikie wino. Czerwona dachówka… może być? Bo o gonty trudno.

Przytaknęła ruchem głowy i usiadła na podsuniętym, koślawym krześle. Jej córka i wnuk przysiedli na polowym łóżku.

– Mieszkamy teraz w Kolonii. Mój syn ma tam fabrykę. Jest prezesem – powiedziała z dumą stara kobieta.

Jan zrozumiał, że daleko odeszła od małego domku w niewielkiej pruskiej wiosce, ale chciała go pokazać córce i wnukowi. Wojna oszczędziła jej rodzinę, a los był łaskawy. Mimo to pragnęła, aby bieda, z której wyszła, była ładniejsza.

– W tej wsi była karczma, kowal, rymarz, poczta, posterunek policji…

– Już tego nie ma. Nic tu nie ma. Zdemolowali. Rozkradli – powiedział Jan. – Bo tutaj był PGR – dorzucił, jakby to miało wszystko wyjaśnić.

– Tutaj wszyscy utrzymywali się z roli i z rybołówstwa. Żyli dostatnio, naczelnik poczty jeździł samochodem, a my bryczką. Nie śmierdziało, bo szamba były kryte. Jezioro było uregulowane i pływały boje – ciągnęła Niemka, patrząc niewidzącym wzrokiem przez okno.

– Jezioro teraz samo dba o siebie – powiedział Jan, lecz ona nie zrozumiała.

Zapadło milczenie i stara Niemka wciąż patrzyła na jezioro, przez okno z pękniętą szybą, poprzez obojętne na zmiany ustroju malwy i zmurszały płot. Jej córka i wnuk rozglądali się po pustym, zniszczonym pokoju, z dwoma krzesłami, polowym łóżkiem i kulawym stołem. Z sitowia, które wypełzało z dziur w suficie, wyszedł pająk i pracowicie tkał kolejną sieć.

– Zrobię kawy – zaproponowała Teresa i stara Niemka zrozumiała, gdyż odparła:

– w moim wieku nie piję kawy. I nie podróżuję. Chciałam tylko zobaczyć to wszystko przed śmiercią.

– Aberrrr Grrrossmutterrrr… – powiedział twardym niemieckim akcentem jej wnuk i Jan pomyślał, że ten miękki zaśpiew w jej wymowie pochodzi zapewne z tego jeziora, z szumu ptasich skrzydeł, z aksamitnego trzepotania ciem, zanim spłoną w żarze żarówki.

Jej córka przez cały czas nie odzywała się, uśmiechała się tylko niepewnie i nieśmiało i Jan poczuł z nią powinowactwo dusz.

Gdy odjeżdżali, Teresa z Janem i małą Ewą jeszcze długo machali im dłońmi na pożegnanie, stojąc na drodze, na którą wyszedł też miejscowy sąsiad.

– Ło matko… oni tu wrócą, wrócą, wrócą, ale już nie będą takie grzeczne – zamruczał chłop, a Jan pomyślał, że nie chce mu się tłumaczyć meandrów skomplikowanej geopolityki.

W domu, na polowym łóżku, leżała niewielka, skórzana damska torebka. Znalazła ją mała Ewa.

– o rany, patrz… zostawili – powiedziała Teresa i otworzyła misterny zamek.

– Nie ruszaj – powiedział Jan, ale już było za późno. Z torebki wypadł gruby zwitek niemieckich banknotów i jakieś dokumenty.

– Chryste, ale szmal – westchnęła Teresa. – Ile by można za to kupić?

– Dużo – odparł Jan. – u nas bardzo dużo. u nich pewnie mniej.

Teresa z kolejnym głębokim westchnieniem wepchnęła zwitek z powrotem. Przez moment jakby się wahała, ale po chwili zatrzasnęła zameczek, a torebkę odłożyła wysoko na starą szafę.

– Cukierków tam nie ma – powiedziała z żałosnym uśmiechem.

W Janie coś drgnęło i na moment odżyła w nim dawna fascynacja siłą, z jaką Teresa kochała życie i tą wybuchową mieszanką jej zalet i wad.

Byli ciekawi, kiedy Niemcy wrócą po pozostawioną, bezcenną torebkę. Nazajutrz rano, gdzieś koło szóstej, gdy jeszcze spali, obudziło ich hamowanie auta, ostre, z rozpaczliwym piskiem opon, a potem przyciszone głosy. Malwy za oknem częściowo je tłumiły, a poranny śpiew ptaków i słaba znajomość obcego języka utrudniały zrozumienie słów. Ale jedno z nich było oczywiste i pojęła je nawet Teresa: – Polizei.

To słowo wypowiedział obcy, gruby głos, z pasją, z niechęcią, z wrogością. Jan domyślił się, że pochodzi on od milczącej wcześniej, zażywnej kobiety w średnim wieku, tej, z którą poczuł powinowactwo dusz. „Powinowactwa dusz nie istnieją”, uświadomił sobie nagle.

Podszedł cicho do okna.

– i co zrobi policja? w dodatku to ich policja, nie nasza. Jak udowodnisz, że zostawiliśmy to właśnie tutaj? – pytała stara, siwa Niemka.

– Gdy ich nie postraszysz, nigdy nie oddadzą. Widziałaś ten ich brudny zlew? i te szklanki po musztardzie, z których piją herbatę? – z naciskiem przekonywała córka.

– Nie wyglądali na takich – szepnęła stara dama.

– Ostrzegali nas, że oni tu wszyscy kradną, pamiętasz?

– To letnicy. Chyba wykształceni.

– Ale nędzarze jak reszta, a ja mam tam wszystkie nasze marki i paszporty! i twoje dokumenty z Prus! – mówiła zażywna kobieta. Jej głos kłócił się z jej nieśmiałym wyrazem twarzy.

Jan sięgnął po torebkę, a potem wziął ze stołu wizytówkę: Adela Schnittke – Köln. Nieogolony, w zmiętej piżamie nie pierwszej świeżości, wyszedł na drogę, podnosząc obie ręce tak wysoko jak wcześniej stara Niemka, gdy krzyczała: „Ich habe keine prezent!” w jednej ręce trzymał torebkę, w drugiej wizytówkę.

Niemcy stali na drodze, koło auta i patrzyli, jak ku nim idzie. Wyciągnął dłoń z torebką, która od razu znalazła się w rękach kobiety o grubym głosie. I wcale się nie zdziwił, gdy ta najpierw dyskretnie ją uchyliła, a dopiero potem obdarzyła go niepewnym, spłoszonym, miłym uśmiechem. Jan bez słowa podał wizytówkę starszej pani.

– To było dla pana – powiedziała ona.

Wzruszył ramionami i schował do kieszeni mały, kremowy kartonik.

„Czy ona nie rozumie, że chcę o niej zapomnieć?”, pomyślał, ale nie był pewny, czy chce. Znał doskonale ich muzykę. W jej dziwnej perfekcyjności krył się romantyzm, czasem nawet sentymentalizm. „Polifonia”, pomyślał. „Polifonia jest bardzo ludzka”.

– Danke schön – powiedziała energicznie zażywna Niemka w średnim wieku. Trzasnęli drzwiami auta tak mocno, że bociany z gniazda u sąsiadów poderwały się do lotu.

Chłop z sąsiedztwa podszedł wolno do płotu i spytał ciekawie:

– Dali chociaż marki? Albo paczkę z prezentami? Dom sprzedali cztery lata później, gdy Ewa miała dziesięć lat. Na facjatce już bielał mały pokoik, a późną jesienią nowa, drewniana weranda czerwieniła się od dzikiego wina. Pieniądze za dom wzięli jego rodzice. „Teresa je przepuści, a i tak musimy wam pomagać”, powiedziała matka.

– Kto go kupił? – pyta Ewa, oglądając przypiętą do ojcowskiego biurka malutką, niewyraźną fotografię.

– Naprawdę kupiła go Frau Schnittke. Zatelefonowałem do niej. Ale prawo nie pozwalało Niemcom kupować w Polsce domów i ziemi, więc oficjalnie nabyła go jej polska kuzynka.

– i Frau Schnittke tam teraz mieszka?

– Frau Schnittke musiałaby mieć dziś sporo ponad sto lat. Myślę, że przyjechała tam może raz albo dwa, obejrzała z dołu pokoik na facjatce, bo pewnie już nie dała rady wyjść na poddasze, schody były zbyt strome. Może posiedziała na werandzie, jak siadywali jej dziadek i ojciec, a potem wróciła do siebie, do Kolonii i umarła. Może jej dzieci sprzedały ten dom, bo tylko dla niej miał on wartość, wartość pamięci. Dla nich była to mała mazurska rudera. Nie wiem. Jeśli jutro masz iść do pracy, to idź spać. Ja też idę rano na pocztę.

– Nie pytasz, po co mi te pięćset złotych?

– Nie brałabyś ich bez ważnego powodu.

– Mama ci mówiła?

– Mama mówi różne rzeczy. Nie ze złej woli. Jest nerwowa.

– Dlaczego? – pyta Ewa i po raz wtóry uświadamia sobie, że pyta ojca o coś, o co wcale nie chce pytać. I nie chce słyszeć jego odpowiedzi:

– Chyba we wszystkim ją zawiodłem.

Ono… Podobno słyszysz, no to posłuchaj: nie lubię cię. Jesteś kijanką, która pływa we mnie, jak w brudnym stawie. Jesteś jak pijawka, która chce wyssać ze mnie wszystko, co było dotąd moje. Tylko moje. Jesteś czymś obcym, czego nie chcę. I jesteś już stanowczo za duże, a w dodatku chcesz nadal rosnąć, chcesz rozpychać się w moim brzuchu. Jeśli to prawda, że słyszysz, to pamiętaj, że od czwartku nie będziesz nic słyszeć. Nic. I nigdy nie zobaczysz faunów tańczących na zielonej łące.