"Ono" - читать интересную книгу автора (Terakowska Dorota)

Grudzień 2000. Sylwester

„…że płód słyszy i odróżnia wiele dźwięków. Botanicy twierdzą, że rośliny reagują na obecność ludzi. Kwiat uchyla się, niewidocznie dla naszych oczu, przed ręką, która chce go zerwać. Czy jest zatem możliwe, że ludzki embrion kuli się w łonie matki, ze strachu przed określonymi dźwiękami, a rozkoszuje się muzyką Bacha lub O.N.A.?”

Głos spikera brzmi dźwięcznie, lecz monotonnie, a temat wydaje się Ewie tak beznadziejnie głupi, że zmienia stację, szukając muzyki. Wyciera naczynia i za chwilę podskakuje radośnie w rytm hip hopu.

– Czemu zmieniłaś? Ja tego słucham – mówi zrzędliwie matka.

„Żadna matka nie mówi normalnie, wszystkie zrzędzą”, myśli Ewa i głośno odpowiada:

– Przecież to idiotyzm, co oni gadają.

– Skąd wiesz – burczy matka, wrzucając do zlewu kolejną partię naczyń.

„Wszystkie matki świata burczą, ale nie wszystkie zbierają stos brudnych naczyń przez kilka dni, by myć je potem przez parę godzin. Mama jest flejtuch, a nasze życie rodzinne składa się z jedzenia, mycia naczyń i oglądania telewizji”, myśli Ewa, wciąż podrygując w rytm muzyki. Zmienia mokrą ścierkę na suchą, lecz równie brudną. „I po co to? Samo by skąpało, gdyby kupić porządną suszarkę”.

– Wiem, wiem – mówi Ewa głośno. – Przecież pamiętam, że w twoim brzuchu było ciasno, ciemno i głucho. Jak w grobie.

– Nie możesz tego pamiętać – obrusza się matka.

– Ale pamiętam.

Pamiętała. Ta ciemność była ciemnoczerwona, a ciasnota wilgotna, lecz przyjemna. I ta cisza… Nie, nie… Jaka cisza?

– i słyszałam! Jasne, że słyszałam!

– Co? – pyta nieufnie matka.

– Jak to co? Przecież ty, chodząc z brzuchem, wciąż puszczałaś taśmę Raya Charlesa! Potem odkryłam, że to było „Aj kent stap law łiz ju”! – krzyczy Ewa, oswajając nonszalancko język angielski.


Język angielski:

z kuchni w rodzinnym domu jest do niego daleko. Pachnie piosenką w wykonaniu Celinę Dion i Hollywoodem. Miękkim głosem Toma Cruise’a i szerokim uśmiechem Julie Roberts. Światem odległym, bogatym i ruchliwym. I matka i córka uczyły się go niegdyś w szkole. „Języki obce obowiązkowe: rosyjski, angielski”. Oba pozostały dla nich językami obcymi.

Matka odwraca się od zlewu.

– Tak. Puszczałam sobie w kółko i can’t stop love with you. Z taśmy ściągniętej z radia, bo płyty były drogie. Dopiero potem odkryłam Presleya. Tata ci mówił?

– Tata? – dziwi się Ewa. – Tata nigdy nic nie mówi. Czyta swoje książki i słucha tej swojej muzyki. Słyszałam, to wiem. Smędził się ten Charles od rana do nocy. A ja kolebałam się w tobie do jego rytmu. Pamiętam.

Matka parsknęła ze złością.

– Bzdura. Musiałam ci o tym mówić. Takie coś to jest… no, tak jakby go nie było, choć się rozpycha. Nic nie wie, nic nie słyszy, nic nie rozumie. Dopiero jak się urodzi.

Ewa wzrusza ramionami.

– Nie będę się kłócić. Nie licz na to – mówi ostrzegawczo. – No bo o co? o naukowe bzdety? o moje życie płodowe? Pieprzę to. I przestań gromadzić naczynia z trzech dni, bo to jest nie do wytrzymania. Gdybyś myła codziennie, po trochu, byłoby łatwiej.

– To sama myj – złości się matka.

– Ale to ty siedzisz w domu, a ja pracuję i przynoszę forsę – warczy Ewa.

Matka śmieje się krótko i z pogardą.

– Forsę! To jest forsa, twoim zdaniem? Kiedyś, dawno temu, ojciec przynosił forsę! To była prawdziwa forsa. Wygrywał teleturnieje. Byłaś mała, ale to powinnaś pamiętać.


Teleturnieje:

– Patrz, Ewa, wszędzie włączone telewizory. Wszyscy będą go oglądać.

Jedenastoletnia Ewa wygląda oknem. Sinoniebieskie światło sączy się zza firanek pobliskich domów. Wszyscy sąsiedzi będą oglądać tatę. A jak znowu wygra, to będą pytać, na co tym razem wydamy pieniądze. Może na samochód?

– …nie, nie, zaczęliśmy budować dom, musimy go wykończyć. Dębowe parkiety, nowe meble, kafelki, kabina prysznicowa. Ale najpierw garaż. Bo co to dla niego wygrać potem na samochód! – odpowie mama i spojrzy chytrze na sąsiadki.

Mała Ewa widzi, że mama jest głodna podziwu sąsiadek, ich zazdrości, tłumionego gniewu, że „taki safanduła, a nie tylko wlazł do telewizji, ale jeszcze forsę zgarnia”, jak powiedziała gruba kobieta z naprzeciwka, nawet nie ściszając głosu. Mama chłonie zazdrość sąsiadek, jej policzki różowieją, wypełniają się, usta umalowane czerwoną szminką wydają się większe, gdy rozciąga je w uśmiechu tak szerokim jak uśmiech telewizyjnych prezenterek. A potem bierze Ewę za rękę, odwraca się i odchodzi powolnym krokiem pewnej swego osoby. Ale teraz mama chodzi po pokoju i nerwowo patrzy w telewizor.

– Jezu, żeby tylko wygrał… żeby wygrał – zaklina i zaciska kciuki. – Bo nie wystarczy na podłogi.

Ładna, starannie ufryzowana blondynka czyta pytania z kartki i wciąż się uśmiecha. Tata nie uśmiecha się nigdy. Chyba nie umie. Tata patrzy spode łba, jest spłoszony i niepewny.

– Tata się boi? – pyta mała Ewa.

– Nie. On tylko tego nie lubi – mówi nerwowo mama, nie odrywając oczu od ekranu.

– Proszę podać nazwisko panieńskie żony Mozarta – czyta pytanie blondynka i znowu się uśmiecha.

– Boże, Boże… – wzdycha mama. – Co on wie o żonach… On coś wie tylko o tych opusach i menuetach. On zawsze wie to, co nikomu do niczego nie jest przydatne.

Tata wie. Goście w studiu telewizyjnym klaszczą, blondynka radośnie się uśmiecha, a tata nadal ma smutny i spłoszony wyraz twarzy.

– Dlaczego on to robi, skoro nie lubi? – pyta mała Ewa, lecz mama nie odpowiada.

„Nie znosiłam oglądać taty w telewizorze. Dlaczego?”, uświadamia sobie teraz Ewa i coraz wolniej wyciera talerze, które i tak będą mokre, bo zabrakło suchych ścierek. Wszystkie leżą w łazience, w koszu z brudną bielizną. Nie można zrobić prania, bo z pralki cieknie; pękł wąż i nie ma kto go wymienić („Przyjdzie hydraulik i za dziesięć minut roboty weźmie sto złotych. W normalnych domach takie rzeczy naprawiają mężczyźni, w naszym domu nie ma mężczyzn”, mówi z pretensją mama). Sterta brudów rośnie od Bożego Narodzenia.

– …i nawet na podłogi nie starczyło. Wszyscy dokoła mają dębowe parkiety lub choćby panele, a my tę okropną wykładzinę. A łazienka? Plastikowa tapeta zamiast kafelków, stara wanna zamiast kabiny prysznicowej – mówi z wyrzutem matka. – i co? Zarobisz chociaż na wykończenie schodów? Ile masz? Osiem stówek na rękę? a cztery z nich puszczasz na łachy, colę i dyskotekę?

– Dostanę podwyżkę – warczy Ewa.

– Ile? Ile da ci ten twój grubas? Pięć dych?

– Otworzył drugi sklep, a niedługo będzie miał sieć, zobaczysz.

– Ciekawe, skąd weźmie kasę. I ciekawe, skąd ją ma, głupi komuch. Pamiętam go z tamtych lat – mówi matka, tłukąc w zlewie garnkami.

– Pieprzyć to. Mnie nie obchodzą wasze porachunki. Komuch, nie komuch, tata też był w partii, a ja wszystkie wasze partie i tak mam w dupie! – oznajmia Ewa, rzucając ścierkę na blat i ruszając ku drzwiom.

W drzwiach mija się z ojcem, który wolno człapiąc, skrzętnie usuwa się Ewie z drogi. Nawet trzaśniecie drzwi nie zagłuszy matki, z jej wiecznym krzykiem:

– …gdybyś miała maturę, nie tkwiłabyś w prowincjonalnym sklepie jako ekspedientka! a tata nie był komuchem! Był tam przez przypadek! Rozumiesz? Jan, Powiedz coś! No, powiedz! Powiedz, że to przypadek!

Poszła sobie. Gówno ją obchodzisz ty, ja, Złotko… i w ogóle cały dom.

Ojciec stoi na środku kuchni, usiłując sobie przypomnieć, po co przyszedł. Po herbatę?

– Przypadek – powtarza tak, jakby się zastanawiał, jakby na końcu tego słowa zabrzmiał niewidoczny znak zapytania.


Przypadek:

– …gdyby było nas tam więcej, takich jak pan i ja, to ta partia byłaby lepsza. Dlatego nie wolno stać z boku. Nie panu. Będzie pan artystą, artyści muszą zmieniać świat. Świata nie da się zmieniać, stojąc tyłem do rzeczywistości, obojętne, jaka by ona była. Trzeba w nią wejść.

Głos profesora jest dźwięczny, miękki, omotuje Jana jak babie lato późnym wrześniem, a pan profesor jest Ważną Figurą w wyższej szkole muzycznej w Krakowie. Jan chce ją ukończyć i zostać wirtuozem.

– Ale mnie polityka tak mało obchodzi, panie profesorze – mówi dwudziestojednoletni Jan.

– Tu nie chodzi o politykę, tylko o prostą uczciwość. Wobec kraju. Wobec siebie. Wobec mnie. No, to jak, drogi Janie? Chcemy cię wystawić do konkursu chopinowskiego. Jesteś wśród kandydatów, a jest ich oprócz ciebie kilkunastu, spośród was wybierzemy trzech. Kogoś muszę poprzeć. Więc jak?

– Zrobię tak, jak sobie życzy pan profesor. „Dlaczego? Dlaczego mam tak zrobić? Dlaczego nie umiem odmówić?”

– Ale marksizm, panie profesorze… Nic o nim nie wiem.

– a któż by się przejmował marksizmem! – wybucha śmiechem profesor. – Nikt nic o nim nie wie poza paroma powszechnie znanymi zwrotami! Na przykład: cel uświęca środki…

– To jezuici. Ignacy Loyola – ostrożnie mówi Jan. Profesor wybucha zaraźliwym śmiechem:

– i widzisz? Mówiłem? Tamto było chyba o tym, że kto posiada środki produkcji… cholera… nie pamiętam, a należę. No to jak? Będziemy tam razem?

– Będziemy – mówi niepewnie Jan, zastanawiając się, co powiedzą rodzice.

– Nikt nigdy w naszej rodzinie… – zaczyna tata, ale macha ręką i wychodzi z pokoju.

– Po co ci to? Przecież ty będziesz pianistą. Artyści powinni być ponad tym. Czy to ci w czymś pomoże? – pyta mama.

Pomogło. Nie został pianistą, nie ukończył szkoły muzycznej, a w domu kultury, w którym otrzymał pracę instruktora ogniska muzycznego, nie pytano o dyplom, tylko o przynależność.

– Należy do…? – spytał kadrowiec.

– PZPR – wymamrotał.

– Ooo…! – ucieszył się kadrowiec. – Tu niewielu należy, więc poprawi pan statystykę. No to ma pan tę robotę.

– Przypadek, cholera… Całe nasze życie to przypadki – mruczy Ewa i rusza po schodach do swojego pokoju.


Schody:

są betonowe, z upływem czasu wykruszyły się i pociemniały od brudu. Przynajmniej kilka razy w roku matka, ojciec i Ewa mówią sobie, że je naprawią i wykończą. Wyłożą drewnem, dobudują balustradę. Rzeźbioną. I zrobią ceglany kominek w holu, tuż pod schodami, bo tam jest dla niego idealne miejsce. Zrobią to, gdy mama wygra w totolotka, gdy Ewie trafi się nowa, wspaniała praca lub gdy wyjdzie dobrze za mąż, gdy tata dostanie premię na poczcie (domu kultury już nie ma, ogniska muzycznego też nie, a o prywatnych lekcjach szkoda gadać, bo przecież sprzedali fortepian). Albo gdy tata zagra w „Milionerach”. Ale czas płynie i nic się nie zmienia, tata nie chce grać w „Milionerach”, a ze schodów odpadają kolejne fragmenty betonu i tynku.

– Nie spędzę tu całego życia, o, nie – zarzeka się Ewa, otwierając szafę i z nienawiścią przegląda swoje ciuchy.

– No to gdzie idziesz na sylwestra? – pyta mama, wsadzając głowę w uchylone drzwi.

Ewa, bliska płaczu, rozbebesza szafę. Żaden z ciuchów nie jest odpowiedni na tę wyjątkową noc. Złotko asystuje jej, pełna dobrej siostrzanej woli.

– A to? To jest fajne…

– Pytam, gdzie idziesz. I z kim – powtarza matka. – Mam prawo wiedzieć.

– A gdzie mogę iść? Na dyskotekę. Z Patrycją i Marysią.

– A chłopcy? Jacy chłopcy idą z wami? Kto się wami zaopiekuje? – docieka matka.

– To już nie te czasy! Wszędzie można iść bez chłopaków! Nawet tańczy się bez nich! – woła Ewa, wyrzucając na podłogę kłąb zmiętych ciuchów.

– Myślisz, że nie wiem? – obrusza się matka. – Tańczyłam rock and rolla! Nie jestem taka stara, jak ci się wydaje!

Ewa parska złym, obraźliwym śmiechem. Matka tańczyła rocka… Co za bzdury!

– A to? – pyta cierpliwie Złotko, podnosząc kusą spódniczkę z aksamitu. – Byłaś w tym taka ładna w zeszłym tygodniu.

– w zeszłym tygodniu! Nie rozumiecie, że na sylwestra trzeba coś ekstra? Coś nowego! Bo sylwester to jedyna taka noc!

Na sylwestra nie siedzi się w domu, jak mama, jak tato i nie rozpamiętuje się tego, co nie udało się w minionym roku – i we wszystkich minionych latach. Na sylwestra idzie się między ludzi, tam gdzie migają kolorowe światła, gdzie wielka sala przystrojona jest balonikami, na głowy tańczących sypie się deszcz konfetti, a o dwunastej w nocy przyszłość wydaje się fantastyczna.

– Sylwester… – uśmiecha się matka z pobłażliwą goryczą. – Kiedyś zrozumiesz, że wszystkie są takie same. Nawet gdy mija stary wiek i zaczyna się nowy. Takie same.

Teraz już wszystkie trzy rozgrzebują leżące na podłodze ciuchy.

– Jakbyś to obcięła, mogłaby być sukienka na ramiączkach, wiesz, taka koszulkowa. Widziałam podobny fason w „Naj”. Pomogę ci – mówi matka.

– Och, mamo…

Złotko patrzy, jak igła tańczy między palcami matki a materiałem, nitka zaś znaczy nikły, niemal niewidoczny ślad.

– Nie podoba mi się ta dyskoteka – mówi matka. – Czytałam o niej w gazecie.

– Ty nie czytasz gazet, tylko oglądasz kolorówki! Co czytałaś? w jakiej gazecie? – pyta Ewa zaczepnie.

– Akurat czytałam. W „Super Expressie”. Coś złego. Wywołują dziewczyny na scenę. I one tam pokazu-13 majtki, biusty i diabli wiedzą co…

– Mamo, ty nic nie rozumiesz! To przecież dyskoteka. Dys-ko-te-ka, a nie staroświeckie dansingi!

– Ja nie chodziłam na dansingi – obrusza się matka. – Na dansingi chodziła babcia, a my na potańcówki.

– Potańcówki to coś innego niż dyskoteka – burczy Ewa.

– Na dansingi i potańcówki chodzili wszyscy, starzy, młodzi, wiek nie miał znaczenia. Dlaczego dla was czterdziestolatek to już starzec? Byłam wczoraj na zakupach i usłyszałam, jak jakiś gówniarz powiedział do faceta w moim wieku: „Dziadziu, nie plącz mi się pod nogami…”

– i co ten dziadzio na to? – zaciekawia się Ewa.

– Czterdzieści lat to nie jest starość! – krzyczy matka i kłuje się igłą w palec. – Czemu wy się tak izolujecie, jakbyście byli z obcej planety?

– Nie wiem. Może jesteśmy z innej planety. Dyskoteka to na pewno inna planeta – mówi Ewa.


Dyskoteka:

ogromny, drewniany barak za miastem. Gigantyczna sala z wyślizganą przez setki nóg podłogą ze sztucznego tworzywa. Podium dla didżeja i najlepszych tancerek. Spazmatycznie migające światła stroboskopów. Jasno, ciemno, jasno, ciemno, światło oślepia, ciemność obiecuje. Rytm pulsujący jak wielkie, zwyrodniałe, ciężko bijące serce. Ciała, które wpadają weń jak w czarną dziurę. Rapujący głos: „Jest czadowo! Odlotowo! De best! Blondynko w zielonej sukience, co umiesz? Chodź na podium… Nie wstydź się, to tylko taniec. Taniec! i ciało. Tylko ciało! Ooo… eeee… uuuu… łoł! No, pokaż, pokaż, jaka jesteś… Zajebiście! Jak masz na imię? Edyta… brawa dla Edyty! Odwagi, to twoja szansa… twoje pięć minut! Wszyscy na ciebie patrzymy! Twoje pięć minut! Twoje pięć minut! Życie nie da ci więcej niż te pięć minut!”

Dziewczyny na podium, wybrane z tłumu przez didżeja, poruszają do rytmu nie tylko biustem, biodrami, głową, lecz całymi sobą, całym swoim jestestwem, by udowodnić, że słusznie wyróżniono je tej nocy. Kokieteryjnie, choć niepewnie obciągają wycięcie dekoltu, rozpinają kilka guzików bluzki, podciągają kuse spódnice, pokazują nogi smukłe, grube, zgrabne, krzywe.

Matka szyje, stara sukienka nabiera nowego fasonu, a Ewa śledzi niecierpliwie szybkie ruchy cienkiej igły i myśli:

„Trzeba dobrze wyglądać. Dobrze tańczyć. Wpaść w oko. Może tym razem mnie wywołają. Do cholery, nie jestem gorsza. Mariola tańczyła na podium, Iwona, Patrycja… Patrycja zdjęła bluzkę i pokazała stanik. Idiotka. To nie był stanik z Triumpha, tylko z pasmanteryjnego, a mój jest przynajmniej czarny i z koronką. I one tańczą gorzej niż ja i są brzydsze. Dziś sylwester, wszystko może się zdarzyć. Ktoś powie: «Jedziemy, bierz walizki». Warszawa… a może jeszcze dalej? Zagranica? i potem pojawię się tu, czerwonym autem, odwiedzić rodziców, a wszyscy skręcą się z zazdrości”.

– Tam zjeżdża złe towarzystwo. Z całej okolicy. Nawet z Krakowa, Tarnowa i Warszawy. Czytałam – ciągnie matka. – Szukają okazji. Ty się pilnuj, Ewa, bo jedyne, co ma taka dziewczyna jak ty, to…

– …godność! Godność! Godność! – krzyczy Ewa niecierpliwie i porywa sukienkę. – Super! Naprawdę. Dziękuję!

Z przesadą cmoka matkę w policzek i biegnie po schodach. Złotko gna za nią, żeby widzieć, jak siostra Przeobraża się w królewnę.

Teresa patrzy w lustro:

– Jeszcze nie jest ze mną źle. Jeszcze bym poszła gdzieś potańczyć. Ale ten…

Jan schodzi, człapiąc, po schodach.

– Sylwester? – pyta, a gdy Teresa kiwa głową, podaje jej zwinięty, wymiętoszony banknot. Dwadzieścia złotych.

– Daj Ewuni – mówi i zawraca.

Wzrok Teresy jest nieprzyjazny.

– w „Milionerach” jeden facet wygrał sześćdziesiąt cztery tysiące! – krzyczy za nim, ale on nie odpowiada. „Dlaczego nie chce zagrać w «Milionerach»? Dlaczego?”, myśli z rozpaczą Teresa.

Człapanie cichnie i po chwili całkiem zanika. Zza drzwi dobiega cicho muzyka Bacha.

Teresa zaciska zęby i uruchamia magnetofon.

– Love me tender… love me… – śpiewa Elvis Presley, próbując zagłuszyć przeciwnika, a do oczu Teresy napływają łzy. Bierze ze stołu pusty wazon, przytula go do siebie i zaczyna tańczyć. Jej córka wyruszy wkrótce na sylwestra. Początek nowego wieku. Może tym razem się uda?

– Mnie się nigdy nie udało. A byłam ładniejsza – szepcze Teresa, kołysząc się do melancholijnego rytmu. – Mogłam zajść dalej, przecież miałam maturę. Ale ze mną wszystko było nie tak… wszystko. Ewa też jest ładna. Musi mieć szansę. Musi stąd się ruszyć… uciec gdzieś, gdzie po ulicach jeżdżą tramwaje i ludzie nocą wkładają zatyczki do uszu, by zasnąć, bo miasto żyje, a nie tak jak tu, umiera codziennie i bez końca, takie szare i byle jakie.

Teresa otwiera kredens i sięga głęboko, tam gdzie przechowuje świąteczne nakrycia. Są fajansowe, nie z porcelany, ale przynajmniej jednego koloru. Na co dzień nie wolno ich ruszać. Na co dzień jada się na byle czym.

Teresa odsuwa talerze, przestawia pudło z kompletem sztućców w plastikowych oprawkach i trafia na tekturowe pudełeczko. Wewnątrz jest pożółkła wata, a w niej ukryty skarb. Skarb leży schowany już ponad trzy lata i jeszcze nie nadeszła okazja, dla której warto by go wyjąć i użyć. „I już nie nadejdzie”, myśli Teresa. Zaciska dłoń na swoim skarbie i biegnie na górę. Jest taki malutki. Tak mały, że kiedyś bała się go dotknąć, by nie zniknął.

– Masz – mówi do córki, rozwierając dłoń. Miniaturowy flakonik lśni w świetle lampy, rzucając tęczowe refleksy.

– Perfumy? – pyta z niedowierzaniem Ewa. – Prawdziwe perfumy?

– Prawdziwe. Francuskie. Chanel. Przeczytaj sama… Widzisz? – podsuwa z dumą Teresa. – Niewiele ich, tylko resztka, ale za to najprawdziwsze, a nie jak byle podroby z kiosku – dodaje.

– Kto ci je dał? Chyba nie tata?

– Nie pamiętam – mówi wymijająco matka.

– Przyznaj się! Przyznaj! – woła Złotko z niecierpliwą nadzieją. – Dał ci je jakiś wielbiciel, prawda?

– Wielbiciel? – powtarza niedowierzająco Ewa. Młodszej córce mama wydaje się piękna, bo Złotko jest smarkata. Ewa widzi już tylko zaniedbaną, zbyt grubą kobietę w średnim wieku.

– Tak, wielbiciel – szepcze matka i uśmiecha się. Wielbiciel:

„Jak coś tak drogiego może być równocześnie tak małe?”, dziwi się Teresa, obwąchując filigranową buteleczkę. Buteleczka stoi na półce w eleganckiej łazience, wśród wielu innych flakoników, pudełeczek z kremami, sprayów w tęczowych opakowaniach. „Chanel nr 5”, czyta Teresa i pierwszy raz ogląda ten magiczny, zamknięty w przezroczystym szkle zapach; widzi go nie na reklamowej wkładce w kolorowym piśmie, ale w rzeczywistości. Zaskakuje ją jego wielkość, ale im to jest mniejsze, tym bardziej Teresa czuje, jak tego pragnie. Na dnie miniaturowej buteleczki jest równie mała, najwyżej milimetrowa porcja gęstego, ciemnożółtego płynu.

„Na jeden raz”, myśli Teresa, która weszła tu tylko po to, by zrobić siusiu i poprawić makijaż. Zza drzwi łazienki dobiega gwar głosów – są imieniny naczelnika poczty, szefa Jana. „Skąd ich na to stać?”, myśli Teresa i znowu bierze do ręki czarodziejski flakonik. Tym razem już go nie wypuszcza. Odruchowo rozgląda się wokół, mimo że jest sama w tej wykafelkowanej na różowo łazience, a potem wciska flakonik na dno torebki. „Kogo ona posądzi, jak jest nas tu ze dwadzieścia osób?”

Gdy późno w nocy Jan zamyka się w swoim pokoju, Teresa, po głębokim namyśle, chowa Chanel w najciemniejszy kąt kredensu, za fajansowym serwisem. Perfumy czekają na swoją okazję.

– To będzie twój wieczór, twoja noc. Zobaczysz. Czuję to – mówi Teresa do Ewy.

Ewa ostrożnie otwiera flakonik i wszystkie trzy nachylają się, by powąchać jego zawartość.

– Ślicznie pachnie – wzdycha Złotko.

– Jak kwiaty. Kwiaty, jakich w ogóle nie ma, prawda? – mówi Ewa.

– Po prostu pachnie jak Chanel, właśnie taki jest ten zapach – mówi nonszalancko matka, ale zaraz rzuca się ku Ewie, która próbuje wychlapać na siebie tych parę kropli. One wciąż tam są, choć jakby ich ubyło od dnia, w którym Teresa zacisnęła dłoń na flakoniku.

– Nie tak! Co robisz, idiotko! – krzyczy Teresa. – Nie masz pojęcia, jak się obchodzić z prawdziwymi perfumami! Po kropelce za uszy, w zgięcia łokci i na nadgarstki!

– Skąd wiesz? – pyta nieufnie Ewa.

– Czytałam. Chyba w „Tinie” – mówi matka. Obie ze Złotkiem cofają się parę kroków, by obejrzeć Ewę.

– Teraz, z tym niesamowitym zapachem, aż błyszczysz, taka jesteś ładna – stwierdza Złotko.

– Nie jest najgorzej – przyznaje Teresa i wciska Ewie zmięty banknot. – Tu masz dwie dychy od ojca.

– Fajnie – cieszy się Ewa. – Razem pięć dych. Jezu, pięć dych!

– Ale pamiętaj, że jedyne, co ma taka dziewczyna jak ty…

– …to godność, tak, tak – mówi niecierpliwie Ewa.

– i nie patrz, jak kto wygląda i tańczy, ale skąd jest, kim jest i co robi. I unikaj chłopaków stąd, bo to cię daleko nie zaprowadzi. Sama wiesz, jakie tu są możliwości.

– Chyba nie chcesz, żeby Ewa stąd wyjechała? – pyta przerażona Złotko.

– Chcę – mówi twardo Teresa, ale głos się jej łamie. – Chcę, żeby przynajmniej ona stąd wyjechała. A potem ty. Jak dorośniesz.

– Ale ja nie chcę nigdzie jechać i być daleko od ciebie, od taty, od domu – mówi ze strachem Złotko.

Matka uśmiecha się do niej z wyższością:

– Jak dorośniesz, będziesz tylko o tym myśleć.

– Skąd wiesz, o czym będę myśleć, gdy dorosnę? – pyta Złotko.

– Bo wiem, o czym ja marzyłam. I sama zobaczysz. Tu jest okropnie. Wiecie, że wczoraj w nocy obrabowali kiosk z piwem i pobili bejsbolami przechodnia, który to widział? Podobno leży w szpitalu. Chyba znaliśmy go z widzenia. Nie, tutaj nigdy nie będzie lepiej, raczej gorzej!


Tutaj:

miasto powiatowe. Ludność: 17 800. Państwowe zakłady pracy cztery, w tym trzy zamknięte (fabryka wielkiej płyty, fabryka płyt azbestowych, fabryka makaronu), a czwarty właśnie ogłosił upadłość. Bezrobocie: 29 procent. Rynek. Jedna główna ulica, od dworca do rynku. Park wielkości 1,5 hektara, z połamanymi ławkami. Siedem kościołów. Dwa cmentarze, stary w centrum i nowy koło rogatek. Siedemdziesiąt pięć sklepów spożywczych. Miejski Dom Kultury zamieniony na pocztę. Jedno liceum, jedno technikum i dwie szkoły podstawowe. Miejska biblioteka publiczna z czterystu trzydziestoma siedmioma stałymi czytelnikami. Dyskoteka na pięćset osób, tuż za miastem.

– Tu jest ładnie – protestuje Złotko, ale matka potrząsa głową i wychodzi, rzucając Ewie ostatnią uwagę: – Podciągnij ten dekolt do góry, bo opada. Nie jesteś Pamelą Anderson.

Drzwi trzaskają, a Ewa szepcze nerwowo do Złotka:

– Szybko… Nożyczki, igła i czarna nitka. Biegiem, bo się spóźnię!

– Po co? – dziwi się Złotko.

– To musi być miniowa, a nie takie coś nad kolana – wyjaśnia Ewa. – Zszyjemy na okrętkę. Tam i tak jest ciemno, nikt nie zobaczy.

Po kwadransie Ewa kręci się przed lustrem w sukience skróconej o dwadzieścia centymetrów.

– i jak? – pyta.

– Jak się schylasz, to widać ci majtki. Czarne – mówi Złotko niepewnie.

– Tak ma być. Nie będę się schylać. Aaa, jeszcze tampaksy. Przynieś z łazienki, no, już…!

Ewa wpycha tampaksy w miseczki biustonosza.

– To tam się je wkłada, jak leci krew? – dziwi się Złotko.

– Aleś ty głupia – śmieje się Ewa. – Tam się je wkłada, jak chce się mieć większy biust.

– Po co? – pyta Złotko, ale siostra nie odpowiada, zajęta już tylko sobą. Otulona w stary, gruby płaszcz wybiega z domu.

– Nawet nie złożyła nam życzeń na ten nowy rok, ba, na nowy wiek – żali się matka.

– Umówiła się przy autobusie o dziewiątej, a już pięć po – Złotko usprawiedliwia siostrę.

– No to my sobie będziemy życzyć. Zostaniesz ze mną do dwunastej? Nie uśniesz? – pyta matka.

– Nie usnę – odpowiada niepewnie Złotko. – a co będziemy robić?

– Oglądać telewizję. Zostań. Nie chcę być sama w taką noc.

– Nie jesteś sama. Masz telewizor. I jest tata.

– Tata… Kupiłam szampana, mrozi się w lodówce. Dam ci trochę na spróbowanie – kusi Teresa.

– Szampan szczypie i jest kwaśny. Dawałaś mi go rok temu, nie pamiętasz? – krzywi się Złotko.

– No to sobie zatańczymy. Ja i ty, dobrze? Nauczę cię tańczyć.

– a umiesz? – pyta podejrzliwie Złotko.

– Pewnie, że umiem. Kiedyś tańczyłam najlepiej w całym mieście.


Kiedyś:

Teresa wypycha sobie biustonosz watą. Z dwójki trzeba zrobić trójkę. Albo więcej. Sukienka jest w porządku, opięta tam gdzie trzeba i powiewająca na tyle wysoko, aby odsłonić w tańcu ładne nogi.

„No i który… który… który…”, zastanawia się, nie odrywając oczu od zgrabnej sylwetki w lustrze. „Który z tych dwóch? Jacek, bo jest przystojny, fantastycznie tańczy i wszystkie dziewczyny mi zazdroszczą? Czy Jan: tańczy okropnie, aż żal byłoby mu to powiedzieć, nigdy mu tego nie powiem, za to Jan będzie artystą”.

Jan jest muzykiem. Wprawdzie, według Teresy, gra coś, przy czym po prostu się zasypia, czego nie da się słuchać, ale studiuje w Krakowie i wszyscy wiedzą, że kiedyś ruszy na podbój świata. Gdyby coś z tego wyszło, Teresa znajdzie się wtedy u jego boku. Będzie się kłaniać publiczności na estradzie i część tych potężnych, oszałamiających braw przypadnie jej, gdyż wszyscy będą wiedzieć, że to Teresa opiekuje się mężem i dba o jego karierę.

– Artysta! Cha! Cha! Oj, nie mogę…! – śmieje się jej matka. – Pracowałam kiedyś u artysty, robiłam właśnie duże pranie, nagotowałam garnek krochmalu, a on przyszedł i zjadł, bo myślał, że to zupa! No, ale forsę miał. Pamiętaj, Teresa, nie patrz, jaki jest, tylko co robi i jak daleko zajdzie, bo wtedy daleko zajdziesz razem z nim. Tam gdzie mnie się nie udało. A mogłam. Brzydka nie byłam.

Jacek… Gdy tańczą w zbliżeniu, Teresa czuje ręce Jacka na swoich plecach, czuje każdy jego palec z osobna, jak wygrywa koncert na jej ciele, mimo że to Jan ma podobno ręce pianisty, a Jacek jest tylko kierowcą. Dłonie Jana są martwe, gdy jej dotyka, mimo że on sam czerwieni się, a wargi mu drżą jak u dziecka, które chciałoby się rozpłakać.

– Potańczę sobie z Jackiem, ale wyjdę z Janem. To on mnie odprowadzi i może się wreszcie odważy… Muszę go ośmielić – postanawia Teresa.

– …mamo, mamo, ty mnie nie słuchasz – Złotko szarpie ją za rękę.

– Zawsze cię słucham, Złotko – mówi matka machinalnie. – Nie zdążyłam powiedzieć Ewie, że nieważne, jak kto wygląda, ważne, kim jest i co robi.

– Zdążyłaś – uspokaja ją Złotko.

– Ale nie powiedziałam jej, że musi uważać, bo pozory mylą.

– Mówiłaś. Nieraz mówiłaś.

Do dyskoteki jeździ autobus. Wiadomo, że kto do niego wsiada, jedzie tylko tam, więc autobus przesiąkł zapachem tanich dezodorantów, mydełek Fa i Palmolive, ostrym potem chłopców, wyziewami piwa i benzyny. Jednak nikt nie patrzy na zdarte siedzenia z dermy, na wulgarne napisy i obsceniczne rysunki oblepiające zewnętrzne i wewnętrzne ściany, na czarną od brudu podłogę. Najmocniejszy jest zapach adrenaliny, ta niepowtarzalna mieszanka złudzeń, marzeń, rozczarowań i nadziei. Zwłaszcza dziś, gdy właściciel autobusu zawiesił w środku kilka kolorowych balonów, a maskę ustroił serpentynami, które przypominają, że to nie jest dzień jak co dzień – ale sylwester. I nie zwykły sylwester, ale sylwester przełomu, wiodący nie tylko w nowy rok, ale także w nowy wiek.

– Ja pierdolę – szepcze Marysia. – Patrz, wszyscy jadą parami.

– Nie wszyscy i zamknij się – odszeptuje Ewa. – Zawsze są jakieś single.

– Jezu, czym ty tak pachniesz? – docieka Patrycja.

– Chanel – mówi nonszalancko Ewa.

– Kto ci kupił?

Ewa robi tajemniczą minę i rozglądając się, wzrusza ramionami. Rzeczywiście, autobus pełen jest par, tylko one trzy są bez chłopców. Ale to nie ma znaczenia. Wręcz przeciwnie. Ten obskurny pojazd jedzie z ich miasta, więc ci chłopcy się nie liczą. Szosą z drugiej strony, od Krakowa, Tarnowa, Przemyśla, już jadą nie tylko autobusy, ale i samochody z Prawdziwymi Facetami. Takimi, którzy nie noszą w kieszeniach zmiętych banknotów, z trudem uciułanych na tę okazję – ale prawdziwe portfele ze skóry. Zawsze są tacy na dyskotece, choć jeszcze się nigdy nie zdarzyło, żeby właśnie taki zaproponował, że odwiezie ją do domu. Ale dziś będzie inaczej. Za trzy godziny zacznie się nowy wiek, Ewa ma na sobie niemal nową, czarną, odlotową sukienkę i pachnie prawdziwymi francuskimi perfumami. I ma aż pięćdziesiąt złotych, za co może zamawiać sobie piwo i coca-colę tak długo, aż bąbelki będą jej tryskać nosem i jeszcze starczy na kieliszek szampana. I każdy, kto na nią spojrzy, dostrzeże, że jest niezależną i elegancką Kobietą.

– Kurwa, ale masz minę – mówi Patrycja. – Usta jak u Penelopy Cruz. Pokaż się, no, rozsuń tego starego łacha…

Ewa uchyla rąbek płaszcza i Marysię aż zatyka:

– Ja pierdolę – powtarza. – Wracam do domu. Nigdzie z tobą nie idę. Skąd wzięłaś tego ciucha?

– Dostałam – mówi Ewa z uśmiechem Julii Roberts.

– Biust ci wyłazi – komentuje Marysia. – Mnie z takim dekoltem starzy nigdzie by nie puścili. Ojciec by mnie zamknął w łazience i tyle by było z sylwestra.

Ewa żywi się ich zazdrością, jak niegdyś matka zawiścią sąsiadów. Czuje, że różowieją jej policzki, powiększają się piersi, wysmuklają się biodra, wydłużają nogi.

– Odważna jesteś – komentuje rzeczowo Marysia. – No, dzisiaj cię zawołają na podium, zobaczysz.

– Jak tam jest? – pyta Ewa.

– Czadersko – wzdycha Patrycja, która była na podium dwa tygodnie temu i pokazała stanik, rozpinając trzy guziki bluzki.

„Wlazła tam, bo dała się pomacać didżejowi”, mruczy Marysia Ewie do ucha, ale Ewa nie odpowiada, gdyż właśnie dojechali.

Autobus zwalnia, potem przystaje – i wszyscy zamierają.

– Jezusie Maryjo, ja się posikam – szepcze Patrycja w najwyższym zachwycie.

Ewa zagryza wargi i tylko patrzy.

Dyskoteka na co dzień to wielki drewniany barak, wzmocniony konstrukcją pordzewiałych rur. W weekendowe wieczory zakrywa swoją szpetotę sznurami lampek i neonami, które układają się w wielki napis „CZYŚCIEC”.

Dyskoteka w sylwestrowy wieczór przypomina bramę do nieba. Światełek jest wielokrotnie więcej, są kolorowe i migają, układając się w Mleczną Drogę. Nazwa „CZYŚCIEC” zamieniła się na tę noc w „RAJ”. Nad wysokim dachem unosi się wielki, srebrny, neonowy księżyc. Z wnętrza płynie porywający rytm techno i Ewa ma uczucie, że cały budynek drży i tańczy, gotując się do odlotu; zaraz oderwie się od ziemi i pomknie w kosmos.

Droga do sali udekorowana jest błękitnymi balonami, które wydają się wyrastać wprost z ziemi, jak łodygi nieznanych roślin, a balony, unosząc się wysoko, powiewają w chłodnym wietrze niczym barwne gigantyczne kwiaty. Niewidzialna ręka wysypuje na wchodzących srebrzyste konfetti. Jest naprawdę jak w raju.

– No co jest, kurwa! Pokazywać bilety! Tu więcej takich, co chcieliby wejść!

Głosy ochroniarzy budzą Ewę z transu. Niektórzy krzyczą, inni śpiewają, jakaś para tańczy. Ewa chce szukać biletu, ale uświadamia sobie, że zaciska go w garści, w obawie, że ktoś go ukradnie. Rozwiera spoconą dłoń i pokazuje ochroniarzowi bezcenny bilet, pomięty i mokry od potu.

– Fuj… Zjadłaś go i wydaliłaś czy co? – śmieje się tamten, a dokoła wybuchają przymilne rechoty.

Tu, przed wejściem do dyskoteki, ochroniarze są ważniejsi niż didżeje. Jeśli ktoś im się nie spodoba – mogą wyrwać i podrzeć bilet, zakwestionować jego ważność, zastawić wejście barami. Ewa instynktownie boi się ich i zawsze podziwia Marysię z Patrycją, które rwą do przodu i przekomarzają się z gorylami jak równe z równymi. Ewa uśmiecha się głupio, niemal pokornie i z ulgą widzi, jak ochroniarz robi jej miejsce w wąskim przejściu wśród powiewających balonów. Dziewczyna nie zauważa dziś błota, w które rzucono byle jak betonowe płyty, aby udawały prawdziwy chodnik prowadzący do bramy. Widzi tylko tę bramę, przyozdobioną z okazji sylwestra tak, że w miejscu pordzewiałych, szerokich wrót rozmigotany napis układa się w słowo RAJ. Wchodzi.

Teraz najważniejszy będzie szatniarz. Szatniarzy jest kilkunastu, są spoceni, bez chwili przerwy odbierają okrycia wchodzących i odruchowo taksują ich wzrokiem. Lepiej ubrani dostają prawdziwy, metalowy żeton, gorzej – miękką tekturkę z numerem. Niektórzy usłyszą: „Nie ma miejsca”. Okryć nie wolno wnosić na salę, więc płaszcz trzeba położyć wtedy pod ścianą, ryzykując, że inni go zadepczą. Ale nikt nie ukradnie. Nie ma czego kraść; szatniarze mają dobre oko.

Pierwsze płaszcze i kurtki powędrują na wieszaki, następne zostaną rzucone na stosy na podłodze. Szatniarze już wiedzą, że ci z wieszaków dadzą im po pięć złotych, a jak się upiją, to nawet dychę lub dwie. Ci z podłogi będą gmerać po kieszeniach, wysupłując obowiązkowe dwa złote.

Ewa już przywykła, że jej stare palto zawsze wędruje na podłogę, niekiedy też pod ścianę. Zdejmuje je teraz, nawet nie patrząc na szatniarza i czeka na wyrok. – Proszę, twój żeton – słyszy nagle, podnosi głowę i ze zdumieniem bierze metalowy krążek. Marysia z Patrycją prychają za jej plecami, a Ewa po raz pierwszy w życiu patrzy szatniarzowi prosto w oczy, bez cienia lęku.

„To te perfumy”, myśli. „To mamine perfumy. Są magiczne, jak ich nazwa. Chanel. Wszyscy mnie biorą za kogoś innego”.

Ewa czuje, że musi sprostać tym oczekiwaniom. Odruchowo prostuje się, podnosi głowę, poprawia włosy, opuszczając grzywkę na jedno oko. Obniża dekolt sukni, zerkając, czy zza biustonosza nie widać tampaksów. Czarna sukienka skrywa jej piersi już tylko do wysokości sutek, a rowek pomiędzy nimi wydaje się głębszy niż zazwyczaj. Ewa czuje, że wygląda jak Sharon Stone… nie, Stone jest za stara, Ewa jest jak Angelina Jolie, jak Lara Croft.

Przypomina sobie słowa Złotka i dyskretnie sprawdza ręką, czy spod sukienki nie wystają majtki. Są niemal tuż pod jej rąbkiem – i tak ma być. Najwyżej nie będzie się schylać. Nie ma potrzeby. Rzuca okiem na Marysię i Patrycję: „…ubrały się jak wsiury”, myśli zadowolona.

Didżeje – dziś jest ich trzech – za swoimi konsoletami już ruszyli, jak parowa lokomotywa i gnają, porywając cały budynek dyskoteki, który aż drży od mocy techno i dyszy jak potężny wieloryb. Stroboskopy migają w kolorach fioletu, błękitu i czerwieni. Już tańczą pierwsze pary i pierwsze samotne dziewczęta. Chłopcy jeszcze wciąż stoją pod ścianami i obserwują. W rytmicznym pulsowaniu czerni i światła niewiele można zobaczyć, ale wzrok bywalców już się z tym oswoił, już umie wyłowić „dobry towar”.

– Są – mówi gorączkowo Marysia.

– Kto? – pyta Ewa.

– Tych trzech z zielonego renault.

– Byliby w sam raz dla nas – mówi marząco Patrycja. Ewa nie odróżnia marek samochodów, ale tych trzech pamięta. Są tu co najmniej raz w miesiącu i wszystkie dziewczyny wodzą za nimi oczami. Wyróżniają się ubiorem, nonszalanckim zachowaniem i taksującym wzrokiem, z jakim obserwują tańczące dziewczyny. Rzadko tańczą, ale robią to świetnie, inaczej niż miejscowi. Prawie nie rozmawiają. Głośno się śmieją. Niekiedy zapraszają którąś z dziewcząt na piwo. Wychodzą wcześnie, robiąc wrażenie znudzonych, ale często zabierają dziewczyny do samochodu. „Mnie nie zaproszą”, myśli Ewa.

Patrycja i Ewa nie czekają, aż ktoś poprosi je do tańca. Na szczęście, nie muszą czekać. Można tańczyć bez partnerów. Do Marysi uderzył jeden z tutejszych chłopców, poszła, ale tańczy z niezadowoloną miną. To tylko obsługa stacji benzynowej, może go będzie stać na coca-colę i frytki, ale na szampana już nie. Ani nawet na bigos nad ranem. A randki z nim nie mają przyszłości.

Koło jedenastej dyskoteka dygocze od rosnącej wciąż mocy techno i Ewa ma uczucie, że gdy wybije dwunasta – budynek naprawdę pofrunie do raju. Tańczy prawie bez przerwy, ledwie dostrzega doskakujących, co jakiś czas partnerów, nie zwraca na nich uwagi – nie zasługują na uwagę – a tańcząc, wpatruje się w didżeja i modli się całą sobą:

– Weź mnie na podium… weź mnie na podium… pokażę, co umiem, a umiem dużo…

Didżej nie wybiera przypadkowych dziewcząt. Jego oczy, unosząc się znad konsolety, bezbłędnie wyłuskują z tłumu te najbardziej wpadające w oko, które po wejściu na podium zostaną powitane przez pełne aprobaty oklaski i dopingujące okrzyki. Ich ciała obiecują więcej, ich dekolty są głębsze, nogi dłuższe, ruchy erotyczne. Nauczyły się tego, oglądając w telewizji reklamy dżinsów i telefonów komórkowych, MTV lub Vivę, trenowały w domu przed lustrem i czekały na swoje pięć minut. Didżej zmienia je szybko. Odchodzą spocone, z rozsypanymi kunsztownymi fryzurami, z rozmazanym makijażem i wpadają w tłum, w którym już ustawia się do nich kolejka chętnych do tańca, do postawienia piwa, coca-coli, szampana, do umówienia się na randkę. Na podium wchodzą następne, pełne gotowości i nadziei.

– Wszystko widzę… wszystko czuję… łapię wasze prądy… wiem, czego chcecie… czekacie na Dziewczynę Dwudziestego Pierwszego Wieku… Szukamy… patrzymy… widzimy… Już wiemy, kto to… za kwadrans wezwiemy ją na podium. o północy oblejemy szampanem… Szukajcie, a znajdziecie…! – didżej dyszy do mikrofonu, chrypi, sapie, a napięcie wciąż rośnie.

„Już ja mają, już wiedzą, która. Upatrzyli ją sobie, albo jej facet dał didżejowi kasę. A ja nigdy nie wyjdę na podium. Nigdy nic się nie zmieni”, myśli Ewa i chce się jej płakać. Perfumy Chanel nie pomogły, obcięcie sukienki też nie. Nic nie jest w stanie pomóc. Znowu, od drugiego stycznia, dzień będzie płynąć za dniem, wszystkie takie same.

„Zestarzeję się, sprzedając u Grubego ser, chleb, mleko i proszki do prania, wyjdę za mąż za tego, który mnie zechce, bo ten, o którym marzę, nigdy się nie zjawi. Będę jak mama, jadła, tyła i oglądała telewizję przez resztę życia”.

– Dziewczyna Dwudziestego Pierwszego Wieku! Wszystkie światła na nią! – ryczy didżej. Wielki punktowy reflektor już szuka, rzucając srebrzyste, mocne światło na salę i wędrując po tańczących. Dziewczęta, których dotknął jego promień, piszczą, wierząc, że smuga światła już na nich zostanie, naznaczając je wyjątkowością w tę niezwykłą noc – ale snop światła wędruje dalej, omiata tańczących i płynie przez rozległa salę. Wszyscy krzyczą, klaszczą i czekają. Ewa powstrzymuje łzy i dołącza do okrzyków i braw.

– Zajebiście… zajebiście… zajebiście! – krzyczy jej do ucha Marysia, używając określenia, które wyczerpuje wszystko, co Marysia czuje. Promień reflektora liznął ją i pomknął dalej… wrócił… przesunął się na sąsiednią dziewczynę… przemknął po Marysi… wrócił… odbił się od Ewy i popłynął ku Patrycji… wrócił… Sala ryczy, brawa narastają, Ewa usiłuje usunąć się, by nie przeszkadzać światłu, aby wyszukało tę Jedyną. Światło mknie za nią.

– Dziewczyna Dwudziestego Pierwszego Wieku! Na podium! – wrzeszczy didżej do mikrofonu.

Ewa stoi nagle sama, wszyscy się od niej odsuwają, a światło otula ją od stóp do głowy i tak trwają przez kilka sekund.

„To pomyłka”, myśli wstrząśnięta. „Niemożliwe. To nie ja”.

Stoi oszołomiona i pełna tremy. Spełniło się to, o czym marzyła, ale jeszcze w to nie wierzy i nie wie, co ze sobą zrobić. Stoi, schwytana w światło reflektora jak ćma („Nasze mazurskie ćmy”, myśli nagle i nie wiadomo czemu przypomina sobie zapomniane wakacje z tatą, gdy była dzieckiem).

– Ewa… – syczy Marysia. – Dajesz ciała, jak słowo! Rusz się! Na podium!

„Nigdzie nie idę, bo się wygłupię. Skompromituję. Przecież to nie ja”, myśli Ewa.

– Daj czadu! Nie bój się, daj czadu, pokaż, na co stać takie dziewczyny jak my! Nie jesteśmy gorsze od tych kurw z miasta! – dyszy jej do ucha Patrycja.

– Szpaler dla Dziewczyny Dwudziestego Pierwszego Wieku! – ryczy didżej i wszyscy posłusznie się rozstępują.

Ewa doznaje dziwnego uczucia rozdwojenia, widzi siebie, jak idzie wąskim przejściem wśród tancerzy, wciąż prowadzona smugą mocnego światła. Powoli prostuje plecy, podnosi głowę, wydłuża krok, dostosowując go do rytmu techno.

Wszystko, wszystko jest dokładnie tak, jak sobie wymarzyła. Zamyka oczy i stojąc na podium, w snopie ostrych świateł reflektorów, powoli zaczyna poruszać się w pulsującym rytmie techno. „Zatańczę tak, że Jezu… o Boże, jak ja zatańczę!”

– Pięć minut do północy! – krzyczy didżej.

– Pięć minut do północy. Wyjmę szampana z lodówki – mówi matka.

– Ale ja nie chcę szampana. Po szampanie jest mi niedobrze – przyznaje się Złotko. – Zawołam tatę. Tata z tobą wypije. I nie chcę, żeby tata był sam o północy.

– a czy on chce być z kimś? Jemu wystarczają książki i ta okropna muzyka – mówi matka.

Ale na schodach słychać znajome szuranie-człapanie, zatem taty nie trzeba wołać. Pojawia się w swoim ulubionym, dziurawym na łokciach swetrze i w spodniach wypchanych na kolanach i tyłku.

– Północ? – pyta.

– To nie tylko północ. Nie północ! Północ jest codziennie! Zaczyna się dwudziesty pierwszy wiek, ale ciebie to nic nie obchodzi! – woła matka i Złotko widzi, że jej oczy robią się wilgotne. Mama zaraz zacznie płakać, ale to nic. Mama często płacze o byle co.

– Wypijmy za to, żeby w życiu Ewy coś się zmieniło. Nie mogę patrzyć, jak się marnuje. Komuś z tej rodziny musi w końcu się udać! – krzyczy matka i wypija duszkiem zawartość swojego kieliszka.

– Tak, tak – mówi tata i pije małymi łykami. – Kupiłaś słodki, nie wytrawny? – pyta żony.

– Nienawidzę kwasu!

Tata milknie. Złotko patrzy na nich spokojnie. Nie kłócą się. Nigdy się nie kłócą. Mama krzyczy, ale to normalne. Dwudziesty pierwszy wiek, chwała Bogu, zaczyna się normalnie.

Na ekranie telewizora tłum ludzi krzyczy i tańczy na rynku jakiegoś dużego, jasno oświetlonego miasta. Warszawa? Kraków? w powietrze strzelają sztuczne ognie i rozpryskują się na ciemnym niebie, zakwitając wyrafinowanymi, wielokolorowymi kwiatami. Ludzie w telewizorze krzyczą, śmieją się i rzucają się sobie w objęcia. Mama i tata patrzą na to, stojąc niezgrabnie ze swymi kieliszkami. Mama płacze bezgłośnie.

„Chciałaby tam być. Wiem. Bo tam jest ten wielki świat”, myśli Złotko.


Wielki świat:

kamery telewizyjne starannie omijają pijanych, przewracających się na płytę Rynku i tych, którzy już wymiotują, a mikrofony usiłują wymiksować wrzaski i przekleństwa. Kamery omijają strażników miejskich, przemykających pod ścianami i bezskutecznie próbujących strzec sklepowych witryn. Kamery uciekają od grupy policjantów, usiłujących rozdzielić bijących się facetów. Kamery i mikrofony odskakują od chłopaka, który wrzeszczy rozpaczliwie, bo spadająca żarząca się raca przykleiła mu się do pleców. Mikrofony wyciszają sygnał karetki pogotowia i wycie policyjnych wozów.

– Jak pięknie, Boże, jak pięknie – mówi matka i płacze.

Ojciec odwraca się, stawia pusty kieliszek na stole i człapiąc, oddala się do siebie na górę.

„A Ewa pewnie szaleje. Jest taka ładna w tej sukience. Ja też będę szaleć, jak dorosnę”, myśli Złotko i pyta:

– Czy mogę już iść spać?

Ewa szaleje na podium, a sala wyje i bije brawo do taktu. Chłopcy potrząsają butelkami najtańszego szampana, piją wprost z flaszek, a strugi alkoholu, pieniąc się, płyną też w stronę podium.

– Kąpiemy w szampanie Dziewczynę Dwudziestego Pierwszego Wieku! Witamy dwudziesty pierwszy wiek! Kochajcie się! – ryczy didżej.

Sukienka Ewy jest już mokra i ciasno przylega do ciała. Techno pulsuje coraz szybciej i mocniej. Jak jej serce. Stuk-puk… stuk-puk… stuk-puk.

– Ewa, daj czadu! Daj czadu! – krzyczą Marysia z Patrycją.

„Jak to było w Dziewięć i pól tygodnia?”, myśli gorączkowo Ewa i już wie. „Wszystkich przebiję… będzie odjazd… To przecież sylwester. I nowy wiek… nowy wiek!”

Teraz Ewa porusza się wolniej i – naśladując Kim Basinger – zlizuje ze swego ciała krople alkoholu. Obciąga dekolt, a potem zsuwa jedno gniazdko czarnego biustonosza. Sala najpierw cichnie, a potem wybucha wrzaskiem entuzjazmu.

– Brawa! Brawa za odwagę dla Dziewczyny Nju Ejdżu! Weszliśmy w nowy wiek! Ten wiek jest dla was! Zrobicie z nim, co chcecie! Kochajcie się! – ryczy didżej.

Reflektory oświetlające podium przygasają, ale Ewa nic o tym nie wie. Nadal porusza się jak we śnie, w którym Kim Basinger kocha się z Mickeyem Rourke – i wciąż zlizuje ze swojej skóry lepkie, wilgotne krople.

– Wystarczy, mała – mówi didżej za jej plecami, ale Ewa go nie słyszy. – No, złaźże już! – irytuje się, wstaje zza konsoli i klepie Ewę po tyłku. – Robimy przerwę. Chodź, poznam cię z kumplami.

Do Ewy powoli dociera rzeczywistość. Północ minęła. Muzyka ucichła. Światła przygasły. Nikt nie tańczy, słychać gwar rozmów. Dyskoteka odpoczywa po burzliwym wejściu w nowy wiek.

„Więc to już? Tylko tyle?”, myśli Ewa. „Nie chcę, żeby to był koniec. I co? Za dwie albo trzy godziny do domu i do łóżka? a jutro do sklepu Grubego na szóstą?”

– Chodź… – didżej ciągnie ją za rękę. – Masz jakieś koleżanki?

Ewa wskazuje na Marysię i Patrycję, które patrzą na nich, chichocząc wyczekująco. Didżej krzywi się:

– Tych nie chcę. Idziemy.

Ewa poprawia sukienkę i rozgląda się po sali. Stroboskopy przestały migotać, ustępując miejsca zwykłemu oświetleniu i teraz wyraźnie widać brudną i mokrą podłogę, zasłaną śmieciami – które wcześniej były olśniewającym deszczem serpentyn i konfetti. Sznury tanich światełek z trudem odciągają uwagę od topornych ścian z nieheblowanych desek i pordzewiałych metalowych wsporników. Kolorowe napisy „RAJ”, „SYLWESTER 2001”, „DO SIEGO NOWEGO WIEKU”, byle jak wycięte z papieru, obsunęły się i przekrzywiły lub zgubiły niektóre litery. Ewa widzi przepocone koszule chłopców, z wielkimi, mokrymi plamami i rozmazany makijaż dziewcząt.

Zmierzają z didżejem w stronę baru, a wszyscy rozstępują się przed nimi. Didżej – tajemniczy król konsolety, król dyskoteki – ma pryszcze na twarzy. „To nie tak miało być”, myśli niepewnie Ewa.

Przy barze jest tłok, lecz wszyscy usuwają się skwapliwie, robiąc im miejsce. Blat baru jest mokry od rozlanych alkoholi i coca-coli, a choć barmani co chwilę wycierają go ścierkami, zaraz pojawiają się nowe plamy i kałuże. Pod przeciwległą ścianą ktoś wymiotuje, rosły ochroniarz szarpie go za włosy, aby wkopać do toalety.

Didżej lekko popycha Ewę w kąt, gdzie zarezerwowano stolik dla personelu. Siedzi przy nim trzech samotnych facetów.

„Ci z zielonego renault”, uświadamia sobie Ewa z biciem serca. A dyskoteka znów przypomina jej raj i mieni się tęczowo, jak w kalejdoskopie.


Kalejdoskop:

niepozorna, sztywna rurka z grubej tektury, w kształcie lunety. Po potrząśnięciu i przyłożeniu do oka w środku pojawiał się magiczny, tęczowy świat. Gdy Ewa była malutka, kalejdoskopy zniknęły już ze sklepów. Stały się zbędne. Zastąpiły je telewizory. Ewa pamięta jednak ten, który dostała od babci Marii, przechowany kufrze na strychu.

– Spójrz do środka przez ten malutki otworek. Pięknie, co? – pytała babcia, a mała Ewa kiwała głową. Było pięknie. Po odsunięciu oka świat znów był szary i zwykły, więc ponownie potrząsało się rurką, aby uciec w bajkową nierzeczywistość.

Pewnego dnia kalejdoskop spadł na ziemię i rozbił się, po potrząśnięciu już nic nie było widać, tylko słyszało się niemiłe grzechotanie. Mała Ewa rozłupała tekturową rurkę, aby ponownie dostać się do czarodziejskiego świata, ale z rurki wysypał się jedynie grad drobniutkich, kolorowych szkiełek. Poza tym była pusta. Szkiełka nie miały w sobie nic bajkowego; były ostre, kłujące, a gdy wzięła je do ręki, z palca pociekła kropla krwi.

– Co za głupie dziecko – powiedziała babcia. – Jeśli rozbebeszysz teraz misia, dostaniesz lanie.

Miś był nowy, siedział grzecznie na tapczanie i dziewczynka po raz pierwszy dowiedziała się, że można go rozbebeszyć. Trociny nie kłuły, ale były brzydsze od szkiełek.

– Cześć, przyprowadziłem ją – didżej uśmiecha się do kolegów.

– Niezła byłaś – mówi ten ciemnowłosy. Przypomina Johnny’ego Deppa i podoba się Ewie.

– Odlotowa – przytakuje drugi i uśmiecha się szeroko. Jest ładny jak dziewczyna, z dużymi niebieskimi oczami, ma sympatyczny i łagodny uśmiech. Jak Brad Pitt.

– Gdzie się uczyłaś tańczyć? Gdybyś pojechała z nami, wykosiłabyś laski w Krakowie i Warszawie – obwieszcza trzeci. Jest szybki, ruchliwy, wciąż rozgląda się po sali i wydaje się Ewie taki sam jak Mickey Rourke.

Ewa widzi ich jak przez mgłę, gdyż w oczach ma wciąż krople potu, a w głowie czuje tętniący cwał. Ma uczucie, że choć tu stoi, to nadal tańczy na podium, wysoko ponad głowami pozostałych balowiczów.

Trzej chłopcy wyglądają inaczej niż ci, których spotykała do tej pory, z jej miasta, a nawet z tej dyskoteki. Są od niej starsi, dobrze ubrani, na luzie. Nie zabiegają o jej względy. Ma uczucie, że ona musi o nich zabiegać i to jest dla niej nowe, a nawet przyjemne. „Wybrali mnie. Wrócę do domu zielonym renault, a nie autobusem”, myśli z dumą.

– Co pijesz? Najlepiej wszystko po kolei, raz się żyje. Ciemnowłosy wyjmuje z kieszeni prawdziwy portfel ze skóry.

– Ja stawiam kolejkę wódki, ty kolejkę wina, a ty utrwalacz – dyryguje kolegami.

– Utrwalacz? – pyta Ewa.

– Piwo, głuptasku – wyjaśnia ciemnowłosy.

W jego pobłażliwości nie ma nic obraźliwego. „Jest starszy i mądrzejszy”, myśli Ewa. Chłopcy rozmawiają, a Ewa przygląda się im i zastanawia, którego wybierze. Nie ma wątpliwości: podoba się wszystkim trzem. Czuje się jak w kinie. Johnny Depp, Brad Pitt, Mickey Rourke i ona, przypominająca Julię Roberts, „bo Julia też ma za mały biust”, myśli, sprawdzając, czy tampaksy nie przesunęły się, czy są na miejscu. Są. Jest cudownie, cuuuuudooooownie, a byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie to, że jest jej trochę niedobrze. Troszeczkę… Zaraz minie.

Usiłuje wyłowić z rozmowy ich prawdziwe imiona. Oni nie pytają jej o imię, jakby nie było ważne, więc Ewa nie chce łamać reguł, które narzucili. Wojtek…? Ciemnowłosy to chyba Wojtek.

– Zabawa siada. Pierwsi już rzygają, niektórzy śpią. Poza występem naszej księżniczki reszta to syf – mówi Mickey. – Wsiądźmy w grata i zobaczmy, co na innych sylwestrach.

– Cool – odpowiada Johnny Depp.

Brad Pitt uśmiecha się nerwowo i milczy. Patrzy na Ewę i czeka, co ona powie.

„Tak patrzy, jakby chciał, żebym odmówiła”, myśli Ewa, a zamroczenie powoli ogarnia jej głowę i całe ciało. „Już bym tak nie zatańczyła jak tam, na podium… mam ciężkie nogi… i głowę. Nie powinnam pić tego piwa. I niepotrzebnie zjadłam czipsy. Tak, jest mi niedobrze po czipsach, nigdy nie lubiłam cebulowych”.

Blondyn wciąż na nią patrzy i Ewa ma uczucie, iż czeka, że ona powie „nie”. Ale ona nie ma siły ani wyrazić zgody, ani odmówić. Nie chce odmawiać, choć coś ją niepokoi.

– Moja mama… maaa… – zaczyna i czuje, że będzie bełkotać. „Muszę milczeć, bo się wygłupię. Zobaczą, że jestem pijana i znajdą sobie inną dziewczynę. Po co piłam… Wódka mi szkodzi”. – Moja mama mówi… – powtarza, artykułując starannie sylaby i urywa.

– To nie jest sylwester twojej mamy, tylko twój. Skoczymy na prywatną balangę do mojego kumpla – decyduje Mickey.

– Do Shreka? Skoczymy – przytakuje ochoczo Johnny Depp. – Ale panna za dużo wypiła i trzeba jej pomóc…

– Samiście jej dali – żachnął się Brad Pitt.

– Nikt jej nie zmuszał – odparowuje Mickey i bierze Ewę za ramię.

– Jedźmy do domu – bełkocze Ewa. „O Boże… zaraz rzygnę…”, myśli przerażona.

Prowadzą ją we trzech przez całą salę.

„Chcę, żeby Patrycja z Marysią to widziały”, myśli sennie Ewa. „Byłam na podium i wychodzę z prawdziwymi facetami. A pod dom zajadę zielonym autem”.

Złotko wierci się na łóżku. Obudziło ją trzaśniecie drzwi. „Ewa wróciła”, myśli i gramoli się z łóżka. „Spytam ją tylko, jak było i zaraz wrócę”, usprawiedliwia się i wyczołguje spod kołdry. Podłoga jest chłodna, pantofle wpełzły gdzieś w kąt, w pokoju jest ciemno i duszno. Złotko cicho otwiera drzwi. W pokoju – nazywanym przez mamę salonem, przez Ewę pokojem telewizyjnym, a przez tatę jadalnią – jest jasno, gdyż nikt nie zasunął zasłon i przez okna wpada zimne światło księżyca.

– Ewa? Ewa… – szepcze Złotko i patrzy do góry, w głąb schodów, sprawdzając, czy z pokoju siostry sączy się światło.

– Złotko, co ty tu robisz w środku nocy? – pyta mama. Jest w grubym szlafroku, a na głowie sterczą jej lokówki. Mama właśnie wchodzi z holu do salonu i pewnie to ona trzasnęła wejściowymi drzwiami.

– Wychodziłaś? – pyta Złotko.

Matka wzdycha i mówi:

– To wszystko przez babcię…

– Babcia nie żyje – dziwi się Złotko.

– Tak, wiem. Ale babcia zawsze tak czekała, gdy wracałam późno do domu. Nawet gdy była trzecia czy czwarta rano, to ona stała w oknie albo drzemała na kanapie koło drzwi. Okropnie mnie to wkurzało, kłóciłam się, wrzeszczałam, że jestem pełnoletnia, że mam prawo i mogę… a następnej nocy znowu czekała. Śmiałam się z niej. Albo płakałam ze złości. I popatrz, jej już tak dawno nie ma, a ja robię to samo. A przecież to sylwester i dopiero trzecia. o co się człowiek tak niepokoi…?

O co się człowiek tak niepokoi:

– Teresa, jak będziesz się szlajać po nocach, to zajdziesz w końcu w ciążę – mówi gniewnie Maria.

– W ciążę można zajść w dzień, nie trzeba do tego nocy – chichocze Teresa.

Stoi w przedpokoju, z butami w ręku i śmieje się, gdyż jest podpita i wesoła. Myślała, że uda się wrócić cichutko, na palcach, nie budząc matki, ale ona zawsze waruje w oknie lub przy drzwiach – czeka. Jakby to czekanie miało coś zmienić.

– A gdybym się zaciążyła, to co? Co można robić w takiej głupiej mieścinie? Zaciążyć się i wyjść za mąż! – wrzeszczy prowokacyjnie.

– Nie chcę, żebyś wpadła! Nie chcę, żebyś brała ślub tylko dlatego, że musisz. Masz na to czas. Chcę, żebyś zaszła dalej niż ja. Zrobiłaś wreszcie maturę, to idź na jakieś studia – matka łagodzi głos i patrzy prosząco.

– Jestem za głupia na studia – mamrocze Teresa.

– Tata ma dobre pochodzenie, będziesz miała punkty.

– Jakie punkty? Jakie studia?! – drze się Teresa. – Mogłabym iść najwyżej na nauczycielskie, a nie chcę być nauczycielką! Nie cierpię bachorów.

– To co będziesz robić w życiu? – woła Maria.

– Wyjdę za mąż – oznajmia Teresa.

– Za kogo?

– Jest taki jeden… właściwie dwóch… ale ten drugi lepszy. Daleko zajdzie, zobaczysz. Jeszcze będziesz ze mnie dumna. Zawiozę cię samochodem do kościoła – chichocze Teresa.

– Pamiętaj, że jedyne, co ma taka dziewczyna jak ty, to… – zaczyna matka, a Teresa jej przerywa i krzyczy:

– …godność! Godność! Godność!

– Żaden porządny facet nie zechce dziewczyny, która źle się prowadzi. A studentki znajdują lepszych facetów – próbuje przekonywać matka, ale Teresa znowu krzyczy:

– Odpieprz się! Nie będę zafajdaną nauczycielką na prowincji, z gównianą pensją!

„Tak bym teraz chciała być nauczycielką z gównianą pensją”, myśli Teresa. „Nie byłabym taka gruba, dbałabym o siebie, musiałabym o siebie dbać, bo codziennie szłabym do pracy. Ludzie by mnie szanowali. Moje dzieci by się ze mną liczyły. Dlaczego… Dlaczego?”

– Idź spać, mamusiu – mówi sennie Złotko. – Usłyszymy, jak Ewa wraca i wstaniemy. I ona opowie, jak było.

Zielone renault jedzie po szosie płynnie, gładko, inaczej niż autobus, ale Ewie nie mijają mdłości i nadal szumi jej w głowie. „Zaszkodziły mi czipsy”, powtarza sobie i patrzy przez szybę. Renault mknie w przeciwną stronę, niż jej dom i skręca w las.

– Gdzie… gdzie jedziemy? – pyta Ewa, czując, że wciąż nie panuje nad językiem.

– Do raju – mówi Johnny.

Jego ręka wędruje pod jej sukienkę. Ewa się wyrywa, ale wtedy mocno przytrzymuje ją Mickey.

– Chcę do domu! Puść mnie! – krzyczy Ewa, próbując uwolnić ręce z jego uścisku.

– Zamknij buzię… Artur, złap porządnie za rączki, bo drapie.

Artur-Mickey wykręca jej ręce. To boli.

– Ratunku! – krzyczy Ewa.

– Zawieźmy ją do domu, jak nie chce, to nie – mówi niepewnie Brad Pitt od strony kierownicy. Nie patrzy na nich.

– Łajza jesteś, Andrzej, jasne, że chce… Widziałeś, co wyprawiała na podium? Kurwa, Wojtek, zrób coś, bo ona drapie i kopie! i gryzie! Jak dam w mordę…

– Mała, spokojnie. Zaraz będzie dobrze. Przecież chciałaś z nami jechać.

– Nie, nie – bełkocze Ewa. – Nie z wami. Z nimi.

Ale Johnny Depp, Brad Pitt i Mickey Rourke znikają, ustępując miejsca Wojtkowi, Andrzejowi, Arturowi. Kończy się film, zaczyna rzeczywistość. Ewa znowu krzyczy, ale czyjaś duża dłoń najpierw zatyka jej usta, a potem uderza ją na odlew w twarz.

„…raj”, myśli Ewa i osuwa się na miękkie siedzenie auta. Dyskotekowe światełka wciąż migoczą przed jej oczami. „A może to gwiazdy?”, myśli. Na przemian traci przytomność, to znowu wypływa z jakiejś mrocznej toni ku światłu. Wznosi się na fali bólu, aby zaraz spaść w nieznane miejsce, w którym jest jej dobrze, choć niebezpiecznie. „Więc to jest tak? Niemożliwe… Nie chcę tak”.

– Tato… – mówi nagle dziecinnym głosem i czuje w sobie ostry, mocny, choć krótkotrwały ból. I zaraz potem gwałtowny przypływ mdłości.

– Ona nie chciała… Przestańcie – słyszy głos Andrzeja.

– One zawsze udają, że nie chcą. Myślisz, że po co włożyła takie mini, że było jej widać majtki? – głos Artura jest rozbawiony, lecz gniewny. – Kurwa! Zarzygała auto! i nawet pożytku z tego nie mam! Stawaj! Wywalamy ją tu!

– Dość tego. Nie pyskuj. Jedziemy. Wywalisz ją w tym pierdolonym miasteczku.

To mówi Wojtek. Ewa zaczyna rozróżniać ich głosy, ale to już nie ma znaczenia.

Samochód staje. Ktoś ją popycha i mówi rozkazująco:

– No, wysiadaj…

Wylatuje z auta, ale niefortunnie zaczepia nogą o drzwi. Zsuwa się z niej pantofel i czyjaś ręka wyrzuca go w ślad za nią.

– Gdzie jestem? – pyta i opada na czworaki.

– w dwudziestym pierwszym wieku – mówi Artur i wybucha śmiechem.

Płyty chodnikowe są zimne, uliczne lampy właśnie gasną, ustępując miejsca nieprzyjaznemu świtowi.

– Nowy wiek? – dziwi się Ewa, niezdarnie się gramoląc.

Auto gwałtownie rusza, ale na moment przystaje i czyjaś ręka rzuca w jej stronę torebkę. Wysypują się z niej klucze, kredka do ust, chusteczki higieniczne, puderniczka.

„To coś, co we mnie wtargnęło wbrew mojej woli, już sobie poszło, ale nie na zawsze. Będzie we mnie tkwić i męczyć mnie. Muszę o tym zapomnieć. Muszę. Muszę zapomnieć. Ale jak?”, myśli Ewa, zbierając rzeczy.

Wstaje, rozgląda się. Uliczne latarnie na dobre zgasły. Jest w swoim mieście, blisko rynku, kawałek drogi od domu. W oknach pobliskich kamienic jest jeszcze ciemno; to dobrze, nikt jej nie widzi, ona też nie widzi nikogo. Rusza przed siebie. Płyty chodnikowe uciekają spod nóg, z trudem łapie równowagę. „Muszę. Muszę zapomnieć…”

„Nie, nieprawda”, stwierdza nagle buntowniczo. „Noc jak noc, nic po niej we mnie nie zostanie. Dziewczyny tracą dziś cnotę tak, jakby pękła balonówka. Dziewictwo to śmieszna rzecz, nikt nie zwraca na nie uwagi. Szkoda tylko, że straciłam je tak głupio, wbrew sobie, nie z własnego wyboru. Pieprzyć to… Pieprzyć. PIEPRZYĆ! Idę do domu!”

Zimne styczniowe powietrze przenika ją poprzez stary płaszcz i balową, przykrótką sukienkę. Obciąga ją teraz, poprawia. „Podarte majtki, Jezus Maria… i krew… Mam krew na udach… biustonosz podarty. A taki drogi, Triumph… żeby tylko mama spała, panie Boże, pomóż”. Mama śpi, ale nie w swoim pokoju, lecz na kanapie koło telewizora i nie sposób przejść niezauważenie. Ma na sobie przybrudzony różowy szlafrok, na głowie papiloty. Szlafrok rozchylił się, obnażając duże, ciężkie piersi i Ewę kolejny raz zaskakuje, że mama jest taka gruba. „Jeszcze z dziesięć lat temu była ładna, czemu aż tak się zaniedbała? Może my wszyscy jesteśmy temu winni? Ja… Złotko… tata?”

Ewa skrada się na palcach. „Rajstopy szlag trafił, a to moje najlepsze, najdroższe, prawdziwe kabaretki”.

Teresa nagle otwiera zapuchnięte oczy. Siada prosto, szlafrok rozchyla się jeszcze szerzej, więc odruchowo ściąga go na piersiach i patrzy na Ewę półprzytomnym wzrokiem. Jej zaspane spojrzenie wędruje od okna, za którym rozciąga się przydymiony świt, do zegarka na stole, który wskazuje 6.15 i wreszcie do Ewy.

– Rany boskie, co ty robiłaś tak długo?

– Przecież to sylwester, mamo… nowy wiek… Niektórzy wciąż się tam bawią – mówi Ewa radosnym głosem.

Złotko wybiega ze swojego pokoju. Przeciera oczy. „Ta mała cwaniara wszystko wyczai”, myśli niespokojnie Ewa.

– Jak było? – krzyczy Złotko, ziewając. – Kogo poznałaś? Kto cię odwiózł? Opowiedz, opowiedz!

– Odwiózł mnie… odwiozło mnie eleganckie zielone renault – odpowiada Ewa.

– Nie wsiadłaś chyba do obcego auta? – pyta matka z niepokojem.

– Wsiadłam, ale było ich trzech, a jak jest trzech, to nic mi nie mogą zrobić, nie?

– Masz rację. Spodobał ci się któryś?

– Żaden – mówi Ewa.

– Więc moje Chanel nie przyniosły ci szczęścia? – pyta matka z żalem.

– Przyniosły mi szczęście, czadowo się bawiłam. Złotko, idźże spać! Jak się wyśpisz, to ci opowiem – mruczy Ewa. Marzy o tym, aby dopaść swojego pokoju i łazienki.

– Masz podarte kabaretki – mówi Złotko. – a tyle za nie dałaś…

– Nie poplamiłaś sukienki? Pokaż – mówi nagle matka.

– Jak się wyplamiła, to wypiorę. Idę, jestem zmęczona.

– Zdejmij wreszcie palto – mówi ostro matka, a w jej glosie czai się podejrzliwość.

– Dajcież mi spokój, idę spać – woła Ewa i już biegnie po schodach. Za drzwiami taty jest cicho. Drzwi jej pokoju są tuż obok, dopada ich i zamyka za sobą.

„Nie przyjrzały mi się, co za szczęście”, myśli i patrzy w lustro. Ma opuchnięte wargi, zastygłą kroplę krwi koło nosa („Któryś skurwysyn mnie uderzył…”), a w oczach rozpacz („Nie, nie, żadnej rozpaczy!”), a w oczach rozpacz („Kurwa! Setki dziewczyn traci cnotę i nie jest to powód do rozpaczy!”), a w oczach rozpacz („Gówno prawda! Marysia mówiła: «Wsadzi ci i wyjmie i tyle z tego masz za pierwszym razem»„), a w oczach zmęczenie po nieprzespanej nocy.

Zrzuca podartą sukienkę, odruchowo sięga tam, gdzie powinna być gumka od majtek, jej ręka zatrzymuje się na nagim biodrze, potem wędruje w górę. Zdejmuje i zwija podarty biustonosz („Jutro go wyrzucę”). Przekrada się cicho do łazienki („Wszyscy mają kafelki, a my nie”) i z ulgą wchodzi pod ciepły strumień („Wszystko spłynie z wodą”).

„Czy ja jeszcze miałam cnotę w jej wieku?”, rozmyśla Teresa, otulając się pierzyną odziedziczoną po matce. „Nie. Nie miałam. Ciekawa jestem, czy ona ją ma. Chyba też nie. Jak to było z tą moją cnotą?” Cnota:

„Faceci gonią za brzydszymi niż ja, a za mną nie. Dlaczego?”, myśli siedemnastoletnia Teresa i nawet nie wie, że myśli na głos, gniewnie, z zawiścią, z żalem, a idzie z przyjaciółką, Joaśką.

– Bo jesteś frajerka – mówi Joaśką. – Wywijasz swoją cnotą jak sztandarem. Każdy by uciekł.

– Moja mama… – zaczyna Teresa, a Joaśką wybucha śmiechem:

– Twoja mama pewnie ci powtarza, że cnota to skarb i w dodatku jedyny, jaki ma uczciwa dziewczyna. Moja też tak mówi i co z tego? Kto ją tam wie, co robiła, jak była młoda?

Teresa nie wyobraża sobie, by jej mama mogła w młodości robić coś innego, niż robi teraz: gotuje, pierze swoją i cudzą bieliznę (każdy grosz jest potrzebny), prasuje, sprząta, wynajmuje się do sprzątania u obcych i gdera.

– Co ma do tego cnota? Musi być we mnie jakiś feler – mówi Teresa z goryczą.

– Głupia jesteś, przecież to proste. Faceci boją się dziewczyn z cnotą. Boją się, że ją chowasz dla męża i że jak który się zbliży, to ty go od razu złapiesz i ślub. Pozbądź się cnoty, a zobaczysz, jak będą za tobą latać – tłumaczy Joaśka.

– Jak mam się jej pozbyć? – pyta Teresa.

– Na prywatce – mówi przyjaciółka.

– Nikt mnie nie zaprasza.

– Nikt cię nie zaprasza, bo wiedzą, że jesteś cnotka. Dam cynk i cię zaproszą, tylko nie wrzeszcz, jak ktoś od ciebie coś będzie chciał, bo to normalka. Po to się robi prywatki.

– Czy to… czy to jest okropne? Boli? Czytałam, że boli.

– Co ty czytasz? Lektury szkolne? Włoży i wyjmie, nawet nie poczujesz – wzrusza ramionami Joaśką.

– A jak zajdę w ciążę?

– Nie zajdziesz. On sam będzie pilnował. Albo już zacznij łykać tabletki. Wszystkie dziewczyny łykają. Na wszelki wypadek.

Na prywatce jest ciemno, ciasno, tłoczno i Teresa nie ma czasu zastanowić się, czy chłopak, który ją ciągnie do ciemnego pokoju, podoba się jej czy nie. Zamyka oczy, zaciska zęby – i rzeczywiście, to boli krótko i tylko trochę.

– Twój pierwszy raz? – pyta chłopak z niepokojem.

– No co ty…! – śmieje się Teresa. Jest zadowolona i szczęśliwa. Ma to za sobą.

– Spotkamy się?

Teresa mruczy coś niewyraźnie, niby przyzwolenie, niby że się namyśla. Naprawdę to nie wie, jak on wygląda i czy chce się z nim spotykać. „Zdecyduję, jak go zobaczę”, postanawia i pyta: – Jak masz na imię?

– Jurek, a co? Ty jesteś Teresa, wiem.

„Więc to jest takie proste?”, myśli wieczorem, zasypiając.

– Masz dziwne oczy – mówi nazajutrz matka i dodaje podejrzliwie: – Takie oczy mają dziewczyny, które się puszczają.

Teresa wie, że ma normalne oczy. Matka po prostu wypowiada jedno z tych swoich ulubionych zdań; wypowiada je na wszelki wypadek, tak jak mawia, że rudzi są fałszywi, grubi dobroduszni, a ludzie o małych oczach i wąskich wargach są chytrzy i nie wolno im ufać.

– Oczy mam pomalowane i tyle – odpowiada matce.

„Czy Ewa ma jeszcze cnotę?”, zastanawia się Teresa. „Chyba nie? Dziewiętnaście lat w tych czasach… Ale jak ją straciła i z kim? Czy równie głupio jak ja?”

Nagle zrywa się z kanapy i biegnie na górę. Z łazienki dobiega chlupot wody. Teresa wali pięściami w drzwi.

– Ewa! Otwórz! Muszę cię o coś spytać!

– Kąpię się, do cholery! Daj mi spokój! – drze się Ewa.

– Jestem twoją matką! – krzyczy Teresa tak, jakby Ewa o tym nie wiedziała. – Chcę wiedzieć, czy masz cnotę! Czy wiesz, że cnota to jedyny skarb, jaki ma taka dziewczyna jak ty?

– Zwariowałaś! – wykrzykuje Ewa zza drzwi łazienki. Plusk wody na chwilę cichnie. – Mam! Mam cnotę! Oprawię ją sobie w ramki i powieszę na ścianie, chcesz?

Drzwi pokoju Jana powoli się uchylają. Jan, rozczochrany, w pidżamie, cicho pyta:

– Stało się coś?

– Pewnie, że tak! – woła Teresa. – Mamy już nowy wiek, a ty śpisz!

Jan zamyka drzwi. W łazience znowu pluszcze woda, a Teresa wlecze się do łóżka. Marzy teraz o tym, aby jej córka utraciła dziewictwo tak romantycznie jak Kate Winslet w Titanicu.

„…ale czy to w ogóle możliwe? Czy tak jest już tylko w kinie?”, myśli, zasypiając.

Gwałt… Myślałam, że istnieje tylko w gazecie, w telewizyjnych „Wiadomościach” albo w kinie. Że może się przydarzyć tylko innym, nie mnie. Nie mnie.

Muszę o nim zapomnieć. Szybko zapomnieć. Jak najszybciej. Musi być znów tak, jakby go wcale nie było. I muszę zacząć wszystko jeszcze raz. Od początku.