"Miasto utrapienia" - читать интересную книгу автора (Pilch Jerzy)ROZDZIAŁ XI – Odganianie KonstancjiO paru tygodni usiłuję bezskutecznie rozstać się z Konstancją. Zrażam ją do siebie, jak mogę – nic nie pomaga. Prowokuję bezsensowne awantury, obrażam ją i upokarzam, szydzę z niej – wszystko to działa odwrotnie: jest coraz czulsza, coraz bardziej zakochana, płacze rozpaczliwie jak nastolatka. Słuchaj – mówię do niej – mam dość twoich mądrości, wszystkie twoje mądrości to są w gruncie rzeczy kabotyńskie brednie. Ty nie rozumiesz nawet własnego bezwstydu, nie rozumiesz samej siebie, jakbyś rozumiała, nie opowiadałabyś z chorobliwym zapałem wszystkich twoich „dobrze opowiedzianych bezwstydnych historii kobiety w wieku Chrystusowym". Mam dość, mam absolutnie dość twoich „dobrze opowiedzianych bezwstydnych historii kobiety w wieku Chrystusowym". Mam dość słuchania o twoich wziętych adwokatach, nazbyt namiętnych Hindusach, czterech, a w istocie tylko – o łasko – trzech zdiagnozowanych seksualnych nieszczęśnikach oraz o innych jeszcze przygodnych a intensywnych znajomościach. Mam absolutnie dość twojego stylistycznie wyglansowanego ekshibicjonizmu. Przestań opowiadać brednie, przestań dorabiać sobie do wszystkiego spójne teorie, przestań rzęzić o twoich nieumiarkowanych a uzasadniających twoje bełkoty atakach nagłej i nieprzepartej ochoty, żeby zawyć nieczytelnie i zwierzęco, żeby nagle zrobić: Gu! Gul Gul Dobrze wiem, że masz chęć na donośne Gul Gu! Gul, jak popalisz sobie trawy albo jak przeżujesz halucynogennego grzybka! Tyle ci zostało po największej miłości twojego życia! Tak, tyle ci zostało po wstrząsającej miłości do muzyka rockowego! Boże, jaka ty jesteś żałosna. Poza wszystkim, mam dość twoich eskalacyjnie zapełniających moją łazienkę kosmetyków, twoich leżących pod umywalką podpasek i twoich wiszących na sznurze majtek. Być może tu zresztą było rzeczywiste źródło (praźródło) moich żalów: czasy, w których rytualnie spotykaliśmy się wpierw na mieście, należały do przeszłości, od jakichś trzech miesięcy Konstancja zagnieździła się u mnie na dobre. Powinno być rzecz jasna na odwrót, to ja dla logiki i wygody powinienem zamieszkać w jej wielopokojowym mieszkaniu, tyle że ja w ekskluzywnym apartamentowcu przy rondzie Babka czułem się fatalnie, natomiast Konstancja w gomułkowskim albo gierkowskim, a może na odwrót, wieżowcu przy rondzie ONZ czuła się świetnie, przypuszczam, że moja studencka nora działała na nią odmładzająco. Przestałem być sobą – w wystudiowany sposób mściwie przyciszałem głos – słuchaj, ja przy tobie przestałem być sobą, przestałem mówić własnymi słowami i nie myślę po swojemu. Uległem ci i przez to jestem wściekły na samego siebie – nie powinno się ulegać komuś tak rozpaczliwemu jak ty. Jesteś rozpaczliwa i jesteś stara, co ty sobie wyobrażasz, że ja spędzę resztę życia z babą starszą o osiem lat? Że ciebie zabiorę do Granatowych Gór i przedstawię rodzicom? Babce Joannie? Księdzu Kubali? Roi ci się, że czeka nas jakakolwiek przyszłość? Przecież nas nic nie czeka. Nie. Nie mam czasu. Nie zobaczymy się ani dziś, ani jutro, ani pojutrze, ani za tydzień. Nie wiem kiedy. Najlepiej nigdy. Tak będzie najlepiej. Tak będzie najlepiej dla mnie i dla ciebie. Nie wiem, nie obchodzi mnie to. Nie. Nie możesz do mnie przyjechać. Nie będzie mnie w domu. Niechże ciebie nie obchodzi, gdzie. Nie, nie możesz wjechać na górę. Po prostu ci nie otworzę. Nie jestem sam. Jestem z kim innym. Rozumiesz? Ja jestem już z kim innym. Chryste Panie! Nic nie działało. Nie żeby się jakoś broniła, nie mówiąc o obronie z wyobrażalną dla niej zręcznością. Przyjęła postawę całkowicie bierną i była przez to nie do ruszenia. Nie miałem pojęcia, jakiego użyć materiału wybuchowego, by skamieniałą z rozpaczy Konstancję Wybryk wysadzić w powietrze. Zaprosiłem dwie dziewczyny z agencji towarzyskiej i z grubą przesadą zadbałem, by po ich wizycie pozostały widzialne ślady. Potem przerażony, że złapałem aids albo syfa, upiłem się do nieprzytomności i zwymiotowałem na poduszkę – nic. Konstancja nazajutrz spoglądała na mnie wzrokiem zranionej łani i sprzątała rzygowiny, i zbierała gumy z dywanu. Poprosiłem Marlenię Jasiczek – koleżankę z roku – by wydzwaniała do mnie ile się da i w obecności Konstancji prowadziłem niekończące się idiotycznie czułe rozmowy – nic. Odwrotnie też działałem, poleciłem Marleni prażyć Konstancję głuchymi telefonami, co dawało mi podstawę do obleśnych i karczemnych scen zazdrości – nic. Zdobyłem telefon matki Konstancji, zadzwoniłem do niej, przedstawiłem się i spazmatycznie krzyknąłem do słuchawki: Pani córka jest kurwą! – nic. Konstancja nawet jednym mgnieniem powieki nie zdradziła, że wie o takim moim wyczynie, wszystko jedno, może faktycznie nie wiedziała. Wiedziała natomiast z całą pewnością, że coraz gorliwiej w sprawie odganiania współpracująca ze mną Marlenia Jasiczek przesiaduje u mnie całymi wieczorami, raz po raz zostaje na noc i w nakazany przeze mnie sposób przyjmuje jej telefony. Nie, Patryk nie może teraz podejść, bierze właśnie prysznic. Patryk mówi, że nie podejdzie, bo nie chce mu się z panią gadać. Nie ma o czym. On mówi, żebym pani powiedziała, że sto razy pani mówił, że już pani nie kocha. On teraz mnie kocha. Teraz ja z nim jestem. Milion na milion normalnych i nienormalnych kobiet po takiej dawce rezygnuje. Nie Konstancja. Nic jej nie zrażało, przebijała się przez najszczelniejsze uszczelnienia, rączo pokonywała najstrzelistsze przeszkody. Daj spokój – mówiła – daj spokój. Nie wierzę ci, nie wiem, dlaczego mnie odganiasz. Przecież mnie kochasz. Mnie kochasz, a nie tamtą smarkulę. Zostaw ją, bo robisz jej krzywdę. – Nie robię jej żadnej krzywdy, ponieważ jestem z nią naprawdę – odpowiadałem i odpowiedź moja była do pewnego stopnia szczera, w końcu siłą bezwładu wplątałem się w przelotny i pełen swoistej grozy romans z Marlenią Jasiczek. Swoją drogą tak efektownej postaci jak Marłenia niejeden mógłby mi pozazdrościć. Wpadła mi w oko jesienią 1995 roku na samym początku studiów. Tak się zabawnie złożyło, że pierwszy raz była u mnie na Śliskiej, ergo pierwszy raz ładowałem jej łapę pod spódnicę (na serio dobierałem się do niej) podczas telewizyjnej debaty KwaśniewskiWałęsa. Zdawała się kompletnie nie rozumieć, o co mi chodzi, mylnie brałem jej roztargnienie za objaw goryczy spowodowanej porażką legendarnego przywódcy Solidarności. Była na pozór tak przejęta przegraną swego faworyta, że sprawiała wrażenie osoby nie z tego świata, nie doceniłem ani siły makijażu, ani tego, że sprawianie wrażenia osoby nie z tego świata jest sensem jej życia. Marlenią Jasiczek za to, by sprawiać wrażenie osoby nie z tego, a z innego, wyższego świata, gotowa była oddać życie. Jej fryzury były inne od fryzur zwykłych śmiertelniczek, niedostępne zwykłym ludziom, układały je fryzjerki. Jej bluzki, jej suknie, jej rajstopy, jej płaszcze, jej buty były zawsze jedyne w swoim rodzaju i niepowtarzalne. Podobała mi się, jak mówię, wściekle i od pierwszego wejrzenia przyznałem jej za strój, za styl i za ogólne wrażenie jedną z najwyższych dotychczasowych not: pełne jedenaście i pół punktu. Uwielbiałem się na nią gapić, niestety, często było to słynne daremne wypatrywanie. Marlenią Jasiczek na uczelni pojawiała się rzadko. Kiedy już jako tako połapałem się w jej wyższościowych maniach, uznałem, że za nieustannymi nieobecnościami kryje się przemyślana strategia polegająca na dawaniu do zrozumienia, że prawdziwe życie jest gdzie indziej, a już z pewnością poza wydziałem prawa. Inne prawdziwie ważne sprawy, inni prawdziwie ciekawi ludzie, inne prawdziwie istotne spotkania pochłaniają mnie do tego stopnia, że ledwo, ledwo daję radę pokazać się tu raz w miesiącu – zdawała się oznajmiać każdym gestem, ja w każdym razie byłem pewien, że taki właśnie nadaje komunikat. Myliłem się, przynajmniej częściowo się myliłem. Jak zwykle przynajmniej częściowo się myliłem. Czasami myślę, że poza zgadywaniem cudzych FINów, co jest wyłącznie źródłem moich kłopotów, przynajmniej częściowo mylę się we wszystkich pozostałych kwestiach, co jest źródłem jeszcze większych moich kłopotów. Tym razem myliłem się, ponieważ powody licznych absencji Marleni Jasiczek były z jednej strony banalniejsze, z drugiej strony – zwłaszcza jak się w nie wmyśleć – paskudniejsze. Kiedy w końcu w sprawie odganiania Konstancji zaczęła mi pomagać do tego stopnia, że staliśmy się sobie niezmiernie bliscy, przez co należy rozumieć, że na każdym spotkaniu bez względu na czas i miejsce ładowałem Marleni Jasiczek łapę pod spódnicę, ona zaś – nie rozproszona już żadną debatą prezydencką – za każdym razem zamierała w bezgranicznym zdumieniu i zduszonym głosem pytała: – Dlaczego? Wyjaśnij, dlaczego ładujesz mi łapę pod spódnicę? Otóż kiedy byliśmy już tak blisko, że łapy moje dochodziły do górnych partii jej niespotykanych rajstop, i kiedy ona pytała: – Dlaczego, wyjaśnij mi, dlaczego? – ja zaś nie byłem w stanie udzielać żadnych przekonujących odpowiedzi, bo wszystkie władze psychofizyczne skupiałem na tym, aby gmerać jeszcze głębiej i wyżej, i kiedy ona zawiedziona brakiem przekonującej odpowiedzi zaczynała bronić się jak tygrysica, słowem, kiedy bez względu na porę dnia i miejsce, bez względu na to, czy było to rano, czy wieczorem – w Ti Amo na Świętokrzyskiej, w Chez Lautrec na Siennej, w Chianti na Foksal, u mnie czy u niej – rozpoczynaliśmy walkę na śmierć i życie, kiedy przystępowałem do wyniszczającego szturmu, którego celem był następny centymetr kwadratowy jej uda, i kiedy okazywało się, że jest to obszar absolutnie nie do zdobycia, i kiedy wreszcie w tych straszliwych zapasach przychodziła biorąca się ze skrajnego wyczerpania chwila wytchnienia, kiedy zdyszani, spoceni i rozpaleni do białoczerwoności patrzyliśmy na siebie prawie z nienawiścią – za którymś razem, ledwo łapiąc oddech, zapytałem: – Dlaczego nie chodzisz na zajęcia? – Bo nie mam się w co ubrać – wyrzęziła z najwyższym trudem, ale bez namysłu. Banalne? Banalne. Przy bliższym jednak wejrzeniu okazało się, że nie aż tak banalne. Marleni nie szło zwyczajnie o rytualną babską niepewność: co na siebie włożyć, jaką dobrać kreację na wykład z międzynarodowego prawa morskiego, jaką na ćwiczenia z postępowania cywilnego, a jaką na konwersatorium z przestępczości nieletnich. Marleni rzekomo szło o to, by się odziać w sposób nieodróżnialny od reszty towarzystwa. Trawiona manią wyższości i nieposkromioną potrzebą dawania do zrozumienia, że jest z innego świata, wzmagała i dodatkowo karmiła swą pychę obłudnie egalitarną potrzebą wtopienia się w tłum. Sama dla siebie była swoją własną, niezmiernie sobą zachwyconą widownią i miała tak przemożne poczucie własnej odmienności, że gotowa była dla ułatwienia swego odbioru zwykłym śmiertelnikom przebrać się za zwykłą śmiertelniczkę, ale i to było niemożliwe – była pewna, że blask jej wyjątkowości przebije najnikczemniejsze opończe. Wiem, wiem, że moje piękno was oślepia, gotowa jestem i pragnę je zasłonić, ale sami widzicie, że to jest niemożliwe, ja nie noszę takich rzeczy jak wy, moje najmarniejsze ciuchy i tak są inne niż wasze, bo ja jestem inna niż wy – nieraz wydawało mi się, że słyszę, jak Marlenia ni to łka, ni to chichocze w duchu. Wydawało mi się, że słyszę? Nie – słyszałem w sensie ścisłym. Owszem – ubierała się doskonale, ale dramat jej polegał na tym, że doskonałość jej stroju była w stanie tylko ona sama w pełni docenić i detalicznie opisać. Co masz na sobie? – mówiłem do słuchawki, lubiłem zwłaszcza przez telefon stawiać jej to zgrane pytanie starych uwodzicieli. Jeśli zresztą myślicie, że pytanie: Co masz na sobie? – ma sens tylko przez telefon, mylicie się; ileż to razy siedziałem z Marlenia face to face i chcąc jakoś zneutralizować gwałtowną potrzebę natychmiastowego ładowania łapy pod jej spódnicę, jedynie dotykałem tej spódnicy albo bluzki, albo innej rzeczy, którą miała na sobie, i pytałem: Co to jest? Marleniu, co ty masz na sobie? I Marlenia natychmiast i bez zdziwienia skrupulatnie wskazywała wszystkie niepowtarzalne rzeczy, które miała na sobie, i opowiadała, gdzie je kupiła, z jakiego są materiału i jakiej firmy. Przez telefon wychodziło to o wiele intensywniej, nie rozpraszała mnie jej widzialna i dotykalna bliskość, nie czułem jej zapachu, mogłem się skupić na samej opowieści. Uwielbiałem słuchać, jak Marlenia cichym i skrajnie skupionym na własnej garderobie głosem szczegółowo opisuje brązową organdynową sukienkę z wstawkami i podbiciami uczynionymi z kremowego włoskiego jedwabiu, całość ma generalną linię perwersyjnego habitu, tym perwersyjniejszego, że ostro wcięty bok rozchyla się z każdym krokiem i ukazuje dwie trzecie uda spowitego w mgławicowo koronkowe rajstopy Calzedonia. Marlenia Jasiczek wyszła za mąż zaraz po maturze za zamożnego przedsiębiorcę budowlanego i wczesne i zawarte dla pieniędzy małżeństwo dało jej cały szereg asumptów do wyższości. Po pierwsze, już na pierwszym roku była mieszkającą we własnościowych apartamentach mężatką, co w oczywisty sposób odróżniało ją od innych studentek, w zdecydowanej większości prowincjonalnych i zagubionych w wielkim mieście panienek bez grosza, które bez przerwy szukały jakiegoś kąta i które mania masowego wychodzenia za mąż owładnąć miała – jeśli wierzyć obserwacjom Konstancji – dopiero za trzy lata. Po drugie – zamożny przedsiębiorca wyposażał ją w odpowiednie środki pozwalające na banalną wyższość wegetacyjną: żywiła się wyżej stojącymi potrawami, piła wyżej stojące napoje, sypiała w wyżej stojących pościelach. (Jej, wspomniana już, skłonność do wyżej stojących przyodziewków znajdowała – rzecz jasna – w takich okolicznościach wręcz erupcyjne pole do popisu). Po trzecie – od tego punktu robi się ciekawiej, bo przychodzą paradoksy – Marlenia miała świadomość, iż wychodząc za mąż dla pieniędzy, popada, w gruncie rzeczy, w niższość, i to w niższość studziennie trywialną. I im niżej wylądowała, tym wyżej wyleźć postanowiła. Niczym człowiek upadły – jak by powiedział ksiądz Kubala – niczym człowiek upadły, co dno życiowe pod stopami poczuwszy, znajduje zarazem w sobie dość siły, by się od tego dna odbić i odbija się, i szybuje, i znajdując rozkosz w szybowaniu, nie przestaje szybować i nie zadowala się szybowaniem na zwykłych poziomach, bo pamięta, jak był nisko, i chce być teraz tym wyżej, tak i Marlenia postanowiła uczynić wszystko, by swe trywialne małżeństwo uwznioślić i wywindować. Po czwarte w takim razie, po piąte, a może i po szóste, rozlewnie rozwodziła się – staranie jednak unikając jakichkolwiek konkretów – nad rzekomą inteligencją swego męża (o kjórym w najlepszym wypadku można było powiedzieć, że nie był typowym wsiowym burakiem), ekstatycznie zapewniała, iż łączącej ich miłości nie odnotowały dotąd żadne ziemskie kroniki oraz na wszelki wypadek zanurzała całą sytuację w fanatycznym katolicyzmie. Wiara Marleni podlegała, rzecz jasna, tym samym, a nawet, z oczywistych powodów, ostrzejszym jeszcze wyższościowym regułom. Marlenia dawała do zrozumienia, iż wierzy w Boga jak nikt. Bóg wysłuchiwał jej modlitw. Bóg z nią rozmawiał. Bóg widział jej wyjątkowość. Jak powszechnie wiadomo: setki tysięcy ludzi setki tysięcy razy wychodziło i wychodzi z kościoła w obojętności albo nawet w rozczarowaniu. Marlenia zawsze wychodziła w ekstazie. Msze, w których uczestniczyła, były zawsze dojmująco przejmujące, różańce, które zmawiała, niebotycznie ją uskrzydlały, spowiedzi do głębi oczyszczały. Kiedy podczas jednej ze swych podróży do ojczyzny Ojciec Święty zaniemógł i nie odprawił mszy na krakowskich Błoniach, Marlenia, która na papieską mszę specjalnie pielgrzymowała do grodu Kraka, nie była w stanie ukryć, że wyjątkowość tego wydarzenia – płacz i żal jednoczący tłumy modlące się w deszczu – zaspokajała jej głód wyjątkowości w szczególny sposób, ona bowiem jako jedyna spośród stojącego na mokrej trawie miliona wiernych miała wrażenie, że łączy się z chorym Papieżem modlitwą słyszalną jak przez telefon i widzialną jak na telebimie. Słyszała ciężki oddech leżącego na swym łóżku w pałacu arcybiskupim przy Franciszkańskiej Ojca Świętego, widziała krople potu na jego czole, czuła na sobie jego uważne spojrzenie. Marlenia, rzecz jasna, nie mówiła tego wprost, ale nie zdziwiłbym się, jakby w głębi ducha uważała, że Ojciec Święty – celem obdarzenia jej specjalną wyjątkowością – specjalnie dla niej zaniemógł. Szczyciła się też przyjaźnią z pewnym światłym księdzem kanonikiem i zapamiętale wspominała długie i szczere rozmowy z pewną poznaną na wczasach w Chorwacji siostrą przeoryszą. Tak. Sukienka o niepokojącej linii perwersyjnego habitu to nie był przypadek – Marlenia miała więcej tego rodzaju kreacji. Ma się rozumieć, jej religijność kręciła mnie niezmiernie, i nie jest wykluczone, że ładowałem łapę pod jej spódnicę i w ogóle parłem do jej całkowitej kapitulacji po to, by, gdy będzie już po wszystkim, postawić ją w konieczności wyspowiadania się z grzechu cudzołóstwa. Nie zazdrościłem jej mężowi, z którym podobno, wedle jej niezmiennie gloryfikacyjnych napomknień i pod tym względem było fantastycznie. Nie chciałem być jej mężem, nie przychodziło mi nawet do głowy, by wyobrażać sobie, że nim jestem, ale z całego serca chciałem być i często wyobrażałem sobie, że jestem księdzem, któremu Marlenia spowiada się z popełnionego ze mną grzechu cudzołóstwa. Chciałem ją wypełnić tak, jak mężczyzna wypełnia kobietę, ale po stokroć bardziej chciałem stać się grzechem wypełniającym jej głowę. Chciałem posłuchać, jak opowiada o mnie spowiednikowi, chciałem być tym spowiednikiem i chciałem dokładnie wiedzieć, w jaki sposób, jakim głosem i za pomocą jakich racji piętnuje moją natarczywość i jakie znajduje usprawiedliwienia dla własnej uległości. Niestety, nigdy mi nie uległa i jeśli się z czegoś w ogóle w tej sprawie spowiadała, to co najwyżej z pokus, za których pokonanie i wytrwanie w czystości najpewniej nie tylko nie musiała odbywać żadnej pokuty, ale być może nawet wzięła pochwałę. Wszystko jedno zresztą. Opowiadam o tym jedynie po to, by podkreślić, iż Konstancja Wybryk z całym spokojem przetrwała krótką epokę szturmowania przeze mnie górnych partii rajstop Marleni Jasiczek. Z oczywistych powodów szczegóły tych szturmów przed uparcie odganianą nieszczęśnicą zatajałem. Pod względem skuteczności odganiania opowieść o przygodzie z Marlenia byłaby w końcu dla mnie historią samobójczą, dla Konstancji – konsolacyjną. Poprzestawałem na być może bardzo mało skutecznych, ale przynajmniej nie samobójczych ogólnikach. Czy ty nie rozumiesz – powtarzałem w koło – czy ty nie widzisz, co się dzieje? Niby tak doskonale znasz się na wszystkim, wszystko jesteś w stanie wyjaśnić, zanalizować i zinterpretować, a nie widzisz, co się tuż przed twoim nosem dzieje? Nie widzisz, że to koniec? Nie widzisz, że mi wszystko zbrzydło? Nie czujesz, że mi zbrzydły twoje opowieści, nawyki, upodobania, a zwłaszcza poglądy na sztukę? Atakowanie czułych punktów jej upodobań estetycznych zdawało się przynosić jakiś efekt (cień efektu), toteż na tym odcinku frontu koncentrowałem całą siłę ognia. Jej ulubionego pisarza Saula Bellowa wyzywałem od grafomanów, na Woodym Allenie psy wieszałem, a o Jacku Nicholsonie szkoda gadać, co gadałem. Konstancja zdawała się uginać, wyraźnie chwiała się na nogach, nie padała jednak. Szydziłem z teatru, zwłaszcza z pewnych niepowtarzalnych przedstawień dzisiejszych, które uwielbiała – też nic. Swoją drogą jedno z tych przedstawień (szczerze mówiąc jedyne, jakie widziałem) wywarło na mnie mocne i dziwaczne wrażenie. Dałem się Konstancji namówić głównie z tej przyczyny, że teatr, do którego mnie ciągnęła, mieścił się w Pałacu Kultury – miałem niedaleko. Awangardowe długi spektakl polegał głównie na tym, że po scenie przez wiele godzin miotał się facet w wyciągniętym swetrze, z zawodu prawdopodobnie pisarz, i cały czas w gorączkowych monologach pastwił się nad swoimi zabitymi w wypadku samochodowym rodzicami. W pewnym momencie nawet leżące w trumnach kukły jego starych wjechały na scenę, ale gościa wcale to nie speszyło, chyba nawet jeszcze bardziej się rozwścieczył i z większą swobodą i specjalnie dociekliwie zaczął piętnować błędy wychowawcze i życie erotyczne spoczywających w tekturowych pudłach nieboszczyków, zwłaszcza matki, która, jak wynikało z wątłej akcji, miała wieloletni pozamałżeński romans, na domiar paskudztwa z pewnym obłudnym kardynałem. Oglądałem to wszystko z podszytą nutą wstrętu fascynacją. Pamiętałem z Granatowych Gór otwartą trumnę dziadka Jana Nepomucena, definitywna nieobecność mojego przepadłego bez wieści starego nie wychodziła mi z głowy i nie mogłem nie zauważyć, że w niektórych moich natręctwach muszę być podobny do głównego bohatera, że mam w duchu skłonność do podobnie napuszonych i fałszywych peror. I zarazem uświadamiałem sobie, jak udręczające jest to podobieństwo, bo przecież wszystko, prawie wszystko, co on mówił, było chore. Wszystkie jego agresje i pretensje do zabitej mamusi i do zabitego tatusia dowodziły, że ten dojrzały, mniej więcej czterdziestoletni mężczyzna ma mentalność urażonego trzynastolatka. Całe jego czepianie się kiepskiego życia rodziców było jedną wielką niestosownością, a już zwalanie własnego kiepskiego życia na kiepskie życie rodziców, zwłaszcza na małżeńską niewierność matki, było niestosownością do kwadratu. Im bardziej uświadamiałem sobie własne podobieństwo do tego popaprańca, który w dodatku i pisarzem był bardzo marnym albo bardzo początkującym, tym bardziej rosła moja złość na autora, że szczeniackie odruchy na piśmie utrwalił, na reżysera, że je wystawił, na samego siebie, że nie mogę od tego wszystkiego oczu oderwać i, rzecz jasna, na Konstancję, że namówiła mnie na ten, nieoczekiwanie dla mnie traumatyczny, teatr. Jej zachwyt sięgał wszelakich zenitów, ja kłamliwie wybrzydzałem, choć byłem przejęty i do dziś niektórych scen nie mogę zapomnieć. Do dziś nie mogę też zapomnieć opowieści Konstancji o czterech, a w istocie tylko – o łasko – o trzech zdiagnozowanych nieszczęśnikach seksualnych – bezrobotny dziennikarz radiowy, podupadły architekt i klasyk prawa. Ma się rozumieć, pamiętam wszystkie jej historie, ale te cztery, a w istocie tylko – o łasko – trzy opowieści krwawymi czcionkami wydrukowały się w mojej wyobraźni, zielonooki potwór zanurzonym w gnoju pazurem wydrapał ich litery na zwojach mojego mózgu, płomienny kwas wypalił je w ścianie mojej czaszki, nasączone trupią zawiesiną pióro wypisało je na mojej wątrobie. Tych czterech, a w istocie tylko – o łasko – trzech historii nie wytrzymałem psychicznie, z ich powodu, jak myślę, przede wszystkim, a może jedynie z ich powodu zacząłem odganiać Konstancję i choć teraz przytaczam je zaledwie w silnie zarysowanych defensywnych streszczeniach – wy także – jestem pewien – nie zapomnicie ich nigdy. Po rozstaniu z największą miłością mojego życia, po rozstaniu z muzykiem rockowym, w moim życiu – mówiła Konstancja – zapadły w ciemności. Rozjaśniałam je balangami, rozległymi kontaktami koleżeńskimi i rzekomo aktywnym studiowaniem. Było jeszcze ciemniej. Właśnie w ramach specjalnie aktywnego studiowania pewnego dnia razem z moją bardzo bliską koleżanką wybrałyśmy się ze ściśle naukową wizytą do emerytowanego, cieszącego się niezmiernym autorytetem i – nie tylko w naszych kręgach – dosyć znanego profesora prawa. Sprawę do profesora miała koleżanka, szło o głośny poszlakowy proces z lat sześćdziesiątych, o którym profesor napisał legendarną rozprawę – ekspertyzę, tekst nie do zdobycia. Koleżanka w końcu ośmieliła się i zadzwoniła. – Proszę bardzo, niech panie wpadną do mnie, ja niechętnie wychodzę z domu, świat mnie brzydzi – powiedział klasyk prawa. Mnie oczywiście zarówno głośny proces poszlakowy z lat sześćdziesiątych, jak i legendarna ekspertyza wisiały pełnym zwisem (cóż za prorocze określenie), ale udawałam, że ciekawi mnie to żywo. Rozumiesz, Patryku, ja wtedy miałam niezwykle rozległe zainteresowania, ponieważ podjęłam decyzję, że mam niezwykle rozległe zainteresowania. Facet mieszkał w kamienicy tuż obok poczty na Świętokrzyskiej i tam udałyśmy się z naszą ściśle naukową, a dla mnie ściśle fatalną wizytą. Fatalność polegała na tym, że w tym pierwszym spotkaniu nie było niczego fatalnego, wręcz przeciwnie, było ono urocze i zachwycające. Ponieważ wyobrażałam sobie, że przyjmie nas niepodnoszący się z fotela, ledwo żywy dziadek w piżamie, byłam w szoku tym większym. Ten starszy od nas o pół wieku, ściśle o czterdzieści dziewięć lat emeryt okazał się krzepkim, pełnym wigoru, szczupłym wysokim mężczyzną z bujną grzywą siwych włosów. Rozumiesz, na pierwszy rzut oka: stary traper nie do zdarcia, który dalej samotnie poluje na niedźwiedzie. Mało przesadne określenie, on faktycznie polował, podróżował i był w dodatku znawcą sztuki, muzyki i literatury. Oprowadził nas po mieszkaniu wypełnionym rzadkimi książkami, myśliwskimi trofeami, globtroterskimi pamiątkami i malarskimi oryginałami. Miał na sobie ciemnozielone sztruksowe spodnie i intensywnie pomarańczową koszulę. Co, niestety, rozstrzygające: był mądry i miał poczucie humoru. Powiedzieć: ani śladu demencji – to powiedzieć obraźliwie. Siedziałyśmy na kanapie w salonie, popijałyśmy jakiś egzotyczny trunek i zarykiwałyśmy się z jego sytuacyjnych dowcipów, z wymierzonych pod adresem naszych wykładowców, a jego niegdysiejszych uczniów złośliwości i z własnego życia wziętych opowieści. Zwłaszcza rozbawiła nas (ale też swoiście wzruszyła) opowieść o jego byłej żonie, z którą musiał się rozwieść, ponieważ okazała się lesbijką. Czułyśmy się ostro dowartościowane, że akurat nam, w końcu w porównaniu z nim zupełnym smarkulom, zwierza się z takich intymności. Czynił to w dodatku na porywającym luzie… Na koniec wydobył z szuflady stylowego biurka kilkudziesięciostronicowy pożółkły maszynopis i dżentelmeńsko przeprosiwszy, że stawia jakiekolwiek warunki – poprosił o zwrot nie później jak za tydzień. Wyszłyśmy wniebowzięte. – Czy ty wiesz – mówi do mnie jeszcze na schodach moja lekko pijana i ciężko rozanielona koleżanka – czy ty wiesz, że jakby on miał chociaż dziesięć lat mniej, to ja bym na niego poleciała? A mnie natychmiast przeszyło perwersyjne pytanie: A dlaczego dziesięć lat mniej? Dlaczego nie dziesięć lat więcej? Czyli dlaczego nie teraz? Właściwie dlaczego by teraz na niego nie polecieć? Why not? – Dziesięć lat temu mogło być z nim gorzej – odpowiedziałam ironicznym tonem – dziesięć lat temu mógł być dużo głupszy i pewnie dużo gorzej wyglądał. Koleżanka uznała odpowiedź za kolejny przejaw mojej znanej błyskotliwości i jeszcze długo konała ze śmiechu. Ja nie. Ale też nie pławiłam się w żadnych ryzykownych wyobrażeniach, chyba natychmiast zapomniałam o perwersyjnym pytaniu, co mnie przeszyło na schodach kamienicy tuż obok poczty przy Świętokrzyskiej. Zapomniałam wszakże jedynie na tydzień, po tygodniu przypomniało mi ono się z całą wyrazistością, po tygodniu bowiem okazało się, że koleżanka nie może i sama muszę pójść oddać legendarną ekspertyzę. Wiedziałam, natychmiast wiedziałam, czym się to skończy. Wiedziałam, że będę oddawać legendarną ekspertyzę klasykowi prawa w taki sposób, by wylądować w jego łóżku. Już przez telefon starałam się rozmawiać z brutalną, a nawet trzeba powiedzieć – chamską dwuznacznością. Komplementowałam go nieoszczędnie, mówiłam, że mam potworną tremę, że tamta wizyta wywarta na mnie niezwykłe wrażenie, że mnie zachwyciła, ale zachwyciła, panie profesorze, w bardzo niepokojący dla mnie sposób. Oczywiście łykał pierdołę za pierdołą, nie ma faceta, który takich rzeczy nie łyka. Wiele staranności włożyłam w wieczorową kreację (nie muszę dodawać, że tak pokierowałam wstępną procedurą oddawania legendarnej ekspertyzy, by spotkanie wypadło na godzinę stosunkowo późną), wiele staranności, ale czasu nie zajęło mi to zbyt wiele, sprawy były oczywiste. Facet niewątpliwie należał do pokolenia, któremu zdumienie z powodu publicznie obnażonych kobiecych nóg nigdy nie przechodzi [4] – czyli radykalne mini. Góra: moja ulubiona bluzka z granatowego jedwabiu, rozpięta bez przesady, ale też radykalnie. Element przesady był w wojennych barwach spódniczki, wystarałam się o pomarańczową, dokładnie w kolorze jego koszuli, postanowiłam już na samym wejściu podrażnić go podkorowo. Niestety, już samo wejście było fiaskiem, jeszcze w taksówce byłam podniecona, na schodach zaczęło mi zjeżdżać, jak mi otworzył i weszłam do przedpokoju, chciałam spieprzać stamtąd natychmiast. Ale jak się to mówi: było już za późno na pa pa, on w krawacie, w salonie naszykowana wykwintna kolacja. Czyli jest dokładnie tak, jak wyobrażałam sobie, że ma być, tyle że ja już nie chcę, żeby było. Rozumiesz mnie chyba, Patryku, dobrze, ty, jak się zdaje, miałeś dość analogiczne przejścia z dziewczynami z agencji towarzyskich, sam mi opowiadałeś, że zamawianie, czekanie było kręcące, ale jak wreszcie bogini płatnej miłości pojawiała się w przedpokoju, to równo z nią pojawiała się kłopotliwa, przemożna i niewykonalna chęć odwrotu. Ja moją przemożną i niewykonalną chęć odwrotu odganiałam spazmatycznym chlaniem wina, do trzeciej butelki rozmowa nie kleiła się wcale, o jakimś podobieństwie do tamtej pierwszej olśniewającej wizyty nie było nawet co wspominać, teraz było po prostu strasznie. Facet w końcu, przypominam, nie był w ciemię bity, wiedział, co się kroi, a ponieważ wiedział, miał, niezawodnie miał tremę graniczącą z pomieszaniem zmysłów. W końcu musiał ostro zdawać sobie sprawę, że atrakcyjne i o czterdzieści dziewięć lat młodsze laski, nie są już z jego świata, czyli pochodzą zza światów, czyli są darem Boga. Siedział sztywno za stołem, przyglądał się siedzącemu naprzeciw coraz bardziej pijanemu darowi Boga w rozpiętej bluzce i pomarańczowej mini i cała jego elokwencja, dowcip i bystrość wyparowały doszczętnie. W połowie trzeciej butelki zaproponowałam bruderszaft i desperacko weszłam w ostry pocałunek. Desperacja desperacją, ale mimo wszystko nie zdawałam sobie sprawy, że będzie mnie to aż tyle kosztowało. Słuchaj – zapytałam nie bez pewnej prostolinijności – czy ty jeszcze w ogóle bywasz z kobietami? – Nie, nie bywam, ja już leżę w trumnie. Chryste Panie, jak mnie ta znacznie przecież poniżej jego poziomu odpowiedź zachwyciła, rozczuliła i rozśmieszyła! Wyłam, pękałam i tarzałam się ze śmiechu i w tym tym razem znacznie ostrzejszy pocałunek i poczułam smak przedwojennych obiadów, których cząstki dalej tkwiły w jego wnętrznościach, poczułam zapach przedwojennych cygar, które kiedyś palił, i poczułam aurę głodu, którego zaznał za okupacji i o którym nie mógł zapomnieć, i na koniec połknęłam odrobinę jego najwyraźniej niechętnej dzisiejszym czasom, bo pełnej żółci śliny i w okamgnieniu wytrzeźwiałam. Wytrzeźwiałam całkowicie, ale równocześnie całkowicie odrętwiałam i pozostałam w całkowitym odrętwieniu. Byłam odrętwiałym świadkiem zdejmowania mi bluzki, macania i całowania moich piersi, w odrętwieniu słyszałam, że używa obleśnego określenia: piersiątka, potem w zupełnym odrętwieniu byłam przy tym, kiedy prowadził mnie do sypialni, tam mój odrętwiały głos kazał mu zgasić światło, a potem – ledwo zdając sobie w całkowitym odrętwieniu sprawę, że rozpięcie zamka błyskawicznego jest poza zasięgiem jego roztrzęsionych z podniecenia, a może dotkniętych parkinsonem rąk – sama to zrobiłam i moje nagie ciało runęło w ciemność. I poczułam pełne lęku i rozpaczy starania jego ciała, które, niestety, Patryku, nie było żylastym ciałem niezniszczalnego trapera dalej polującego na niedźwiedzie. Jak ognia chcę uniknąć trywialnego dowcipu, że niby wiesz: obcowałam z historią, ale jak przyjrzeć się kontekstowi, to nie da się ukryć, że byłam z facetem, który się urodził w roku podpisania traktatu wersalskiego, który miał dziesięć lat w roku przyznania Tomaszowi Mannowi Nagrody Nobla, i który, jak wybuchła druga wojna światowa, miał tyle lat, ile ja. W zupełnych ciemnościach, kiedy pilnie unikałam nie tylko pocałunków, ale w ogóle jakichkolwiek dotknięć z mojej strony, to, co działo się z jego strony nie było nawet przykre, może było obrzydliwe, ale nie było przykre, w końcu nawet obrzydliwa adoracja pozostaje adoracją. Adoracja adoracją, Patryku, a czas czasem. Być może nawet nie śpieszyło mi się już panicznie, być może już nawet nie chciałam z jego przedwojennego wyra zbyt raptownie wyskakiwać, być może nawet nie szarzało za przedwojennymi firankami, być może na odbudowanej po wojnie Świętokrzyskiej nie śpiewał ani słowik, ani skowronek, ale w końcu ileż można. – Słuchaj – zapytałam w końcu mojego odchodzącego od zmysłów adoratora – kiedy ostatni raz ci się udało? – On zaś odpowiedział tak niepewnie, jakby sam nie wiedział, czy mówi z tryumfem, czy mówi z goryczą: – Dwa lata temu w sanatorium. ROZDZIAŁ XII – Kreacje wieczorowe Moja mania zostania papieżem znacznie zelżała jesienią 1990, kiedy to ze stelażu przed kioskiem pana Śliwki ukradłem pierwszy numer polskiej edycji pisma „Popcorn" z zespołem Depeche Modę na okładce. Rzecz jasna, nie było tak, że grzech złodziejstwa wyzwolił mnie z obłędu świętości, a obsesję zostania papieżem zastąpiła obsesja zostania członkiem Depeche Modę. Szczerze mówiąc, nie jestem nawet do końca pewien, czy na okładce pierwszego polskiego „Popcornu" byli akurat Depeche Modę. Może to byli New Kids on the Błock? Może Roxette? The Scorpions? Yanilla Ice? Chesney Hawkes? Jason Donovan? Paula Abdul? Depeche Modę na pewno byli na okładce jednego z pierwszych numerów „Popcornu", ale za to, czy byli ściśle na okładce numeru pierwszego, dziś nie dałbym sobie głowy uciąć. Świat jest pełen zagadek, a studnia pamięci niezgłębiona. Na sto procent nie pamiętam. Natomiast częściowo, powiedzmy na pięćdziesiąt procent pamiętam, że kiedy korzystając z chwili nieuwagi pana Śliwki chowałem „Popcorn" w torbie, prawdopodobnie byłem jeszcze w szponach moich wizji. Być może jeszcze kołatał mi w głowie cień idei, że kiedyś w papieskiej autobiografii bez osłonek opiszę kradzież, jakiej młodziutki Ojciec Święty dopuścił się na początku VIII klasy szkoły podstawowej. Ale był to cień zaledwie, nieprzekładalna na żadne realności resztka dziecinnej obsesji. Brawurowej ewentualności, że jako dorosły papież wyznam, iż dziecięcego, a w zasadzie młodzieńczego grzechu złodziejstwa dopuściłem się dla kobiety, w ogóle nie brałem pod uwagę. Ukradłem „Popcorn" dla Esmeraldy Dorsz. Stała chyba godzinę pod kioskiem pana Śliwki, trzęsły się jej ręce, dostała wypieków, wolno, niezwykle wolno, jakby chęć nieskończonego gapienia się na jedną stronę toczyła w niej zażartą walkę z chęcią przejścia do strony następnej, obracała kartkę po kartce, dochodziła do końca i natychmiast zaczynała od nowa. Kiedy wiadomym uczynkiem przerwałem tę fascynację i szybkim krokiem, trochę jednak (gdzie tam trochę: potwornie) spanikowany prawie pobiegłem w stronę parku, ruszyła za mną jak zahipnotyzowana. Byłem uskrzydlony moim czynem, zdobyczny łup dawał mi słodkie poczucie wszechwładzy nad światem, a zwłaszcza – miałem nadzieję – nad kobietą, której przed chwilą udowodniłem, że gotów jestem na wszystko. Niestety, moje poczucie było częściowo złudne, nad światem może miałem wszechwładzę, nad Esmerałdą żadnej, Esmeralda była w całkowitym władaniu pierwszego numeru polskiej edycji pisma „Popcorn", przez następne trzy godziny na słynnej zacisznej ławce w głębi bezlistnych krzewów jaśminu nie odrywała wzroku od fotografii Depeche Modę, New Kids on the Błock, The Scorpions, Roxette, Yanilla Ice, Chesneya Hawkesa, Jasona Donovana, Pauli Abdul i kogo tam jeszcze. W bezlistnych krzewach jaśminu, w słoneczne listopadowe południe roku 1990 nie tylko nie zdobywałem (mniejsza o to, co wtedy rozumiałem przez słowo: zdobywać) Esmeraldy Dorsz – ja ją wtedy traciłem. Traciłem ją do końca roku szkolnego – czyli na zawsze. Tracił ją też świat. Zyskiwała ją sztuka. Esmeralda, której talent rysukowy był zawsze w czołówce jej licznych talentów (pisanie, mimo wszystko, na drugim miejscu), od chwili zagłębienia się w świat kolorowych fotografii młodzieżowej gazety wpadła w prawdziwie chorobliwą manię rysowania. Na niezliczonych kartach niezliczonych bloków rysunkowych, a też w niezliczonych zeszytach i notatnikach odwzorowywała z pomocą pastelowych kredek wszystkie fotografie ze wszystkich kolejnych numerów „Popcornu". W szoku i osłupieniu przeglądałem werystycznie odrobione portrety Julii Roberts, „Julia Roberts w filmie Hook", „Julia Roberts w rodzinnej Smyrnie", „Julia Roberts w chwili relaksu pod prysznicem" – sposób narysowania kropel wody na ramionach Julii budził – co tu kryć – nabożny podziw; były też rysunki przedstawiające Julię z jej kolejnymi partnerami, na przykład z Jeefem Hardigre'em, z którym była przed laty i który dziś nie wspomina jej najlepiej, oraz z jej aktualnym partnerem Kieferem Sutherlandem – jedynym, który może liczyć na jej wierność. To, że Esmeralda wkomponowywała w swe rysunki tego rodzaju teksty, dawał jej pracom surrealistyczną aurę i siłę dystansu. Rysunek przedstawiający tańczącego na scenie Roda Stewarta z unoszącym się nad jego głową niczym wymowna aureola płomienistym napisem: „Oldboy szaleje" – był prawie arcydziełem. Esmeralda preferowała długie i zawiłe inskrypcje, pamiętam całe sekwencje wymyślnie kreślonych liter niejednokrotnie dodatkowo obrysowanych krawędziami unoszących się w przestrzeni szarf: „W obawie przed zamachem Whitney Houston odwołuje tournee", „Martika na tarasie domu rodzinnego w Hacienda Heights", „Yanilla Ice przeżywa trudne chwile", „Muzykalna rodzina Hawkesów (pierwszy od lewej Chesney)", „Paula Abdul nie daje za wygraną", „Jason Donovan święci tryumfy w roli biblijnego Józefa", „Kylie zmienia się w zastraszającym tempie", „Zaciszny hotel w Campinas stał się dla Magsa, Pala i Mortena oazą spokoju", „Tremę przed koncertem Wendy James przezwycięża, grając w piłkę". Codziennie zaglądam do działu „Kultura" w „Gazecie Wyborczej" i sprawdzam, czy nie ma notatki o olśniewającym debiucie plastycznym, o wystawie dwudziestopięcioletniej malarki, której jadowity realizm i brawurowa groteska (a może na odwrót) z wyjątkową celnością oddają obraz naszych paradoksalnych czasów. Na razie nie było takiej wiadomości, ale nie zdziwię się, jak niebawem zostanie ogłoszona. I nie zdziwię się, jeśli miejscem pierwszej poważnej wystawy Esmeraldy okaże się Nowy Jork. Jak będzie już bardzo sławna i jak w związku z tym będzie wiadomo, gdzie mniej więcej się obraca, odezwę się do niej. Nie żebym chciał podpinać się pod czyjąś chwałę albo grzać w blasku bijącym od wielkiej artystki. To akurat wisi mi całkowicie. Za bardzo mam przewalone we łbie na własnym punkcie, żeby odczuwać takie potrzeby. Zwyczajnie za nią niekiedy tęsknię, tęsknię za naszymi dziecinnymi pocałunkami, za śmiertelnie poważnymi i wszystko rozstrzygającymi rozmowami, z których nie pamiętam ani słowa, za moim nieustannym gapieniem się na pulchną blondynkę zawsze w brązowym wyciągniętym swetrze, zawsze – zielonooką. Określenie „blondynka" mało zresztą w tym przypadku mówi, Esmeralda miała włosy tak jasne, że prawie białe, w jej klasowej ksywie: siwa – nie było w związku z tym niczego obraźliwego. Tęsknię za moją w tamtych czasach za nią tęsknotą. Kiedy wyjeżdżała na wakacje – umierałem. Kiedy po ósmej klasie wyjechała do Zakopanego, bo dostała się do sławnego tamtejszego liceum plastycznego Kenara – umarłem na całe wakacje, a nawet na dłużej: zmartwychwstałem dopiero w październiku. Jako ktoś kiedyś śmiertelnie w niej zakochany, mam o niej wiedzę, której pewnie nikt nie ma, i mógłbym być przydatny przyszłym biografom. Przechowuje na przykład jej list z obozu rekolekcyjnego w Stromej – tęskniłem wtedy za nią jak wariat, ona na tych pożal się Boże wakacjach przeżywała katusze, w liście z werwą i swadą opisywała tamtejsze stacje swojej męki pańskiej, wtedy, rzecz jasna, nie zastanawiałem się nad zdumiewającą jak na nastolatkę jasnością myśli oraz wirtuozerią słowa, wtedy rozpaczałem, że tak powiem, na przemian. Jednego dnia rozpaczałem, że z nią nie pojechałem i nie dzielę jej religijnej kaźni, drugiego, że nie mogę tam pojechać i wyzwolić jej ze szponów oszalałego kleru. Przechowuję ten list i co pewien czas czytam go z rosnącym zdumieniem, sam nawet dziś bym czegoś takiego nie napisał. Wiem też o Esmeraldzie pewną kluczową rzecz, której prawie na pewno nawet ona o sobie nie wie. Otóż nie jestem pewien, czy na dziennikarskie pytanie (a będzie odpowiadać na setki takich pytań), czy mianowicie pamięta moment, w którym jej uprawiana od dzieciństwa pasja rysunkowa przerodziła się w sztukę, słowem: Czy pamięta pani, kiedy uświadomiła sobie, iż jej dziecięce zabawy stają się czymś więcej? Koniecznością? Sposobem życia? Sztuką właśnie? – nie jestem, jak mówię, pewien, czy ona potrafi na takie pytanie precyzyjnie odpowiedzieć. Ja potrafię. Nie. Nie wtedy obudziła się w niej prawdziwa artystka, kiedy ukradłem dla niej ze stelażu przed kioskiem pana Śliwki pierwszy numer polskiej edycji pisma „Popcorn". Przed „okresem «Popcornu»" był w twórczości Esmeraldy Dorsz okres wcześniejszy, pierwszy zarazem rzeczywisty i z prawdziwego zdarzenia etap nie tyle może całkiem świadomego, ale z pewnością konsekwentnego tworzenia, utwory wtedy powstałe układały się już w wyraźne cykle tematyczne, była też w nich spójność formalna. Okres ten nazwałbym „Okresem konkursów piękności" albo lepiej jeszcze „Okresem wielkich turniejów tenisowych". Rozpoczął się on w szóstej klasie szkoły podstawowej, kiedy to pewnego deszczowego dnia Piękna Pietia weszła na ruski wyjątkowo wprost rozpromieniona (złe wieści z kraju jej przodków już wtedy dochodziły często, ale wciąż jeszcze twórca pierestrojki Michaił Gorbaczow nie okazał się, zdaniem Pietii, zdrajcą, wciąż miewała ona dla nas dobre wiadomości tyczące nieustannego postępu, jaki nieustannie w różnych dziedzinach dokonywał się w ZSRR), tym razem wszakże miała dla nas wiadomość tyczącą niebywałego tryumfu ZSRR w wyjątkowej wprost dziedzinie, w dziedzinie, w której ZSRR nie tylko dotąd nie odnosił żadnych tryumfów, ale którą ignorował, którą gardził i którą uważał za burżuazyjne zwyrodnienie. – Oto wyobraźcie sobie, riebiata – Pietia w geście tryumfu uniosła ramiona w górę – reprezentantka ZSRR Julia Suchanowa z Moskwy została wicemiss świata! [5] I Pietia, szczęśliwa i roześmiana co najmniej tak, jakby (a nawet jeszcze bardziej) prezentowała nam kolejne zdobycze kosmonautyki radzieckiej, puściła po klasie wycięte z jakiegoś najwyraźniej zachodniego (dobry papier) pisma fotografie Julii Suchanowej z Moskwy. Zachichotaliśmy wzgardliwie, bo brzmiało to surrealistycznie, ale w miarę jak zdjęcia bolszewickiej wicemiss świata przechodziły z rąk do rąk, z ławki do ławki, w naszej pracowni biologicznej zapadała naznaczona ekstazą cisza. Chryste Panie! Cóż to była za laska! Spodziewaliśmy się jakiegoś kaszalota w leninowskiej kurtce, a tu księżna w książęcej białej szacie! Carewna w olśniewającej bieliźnie! Absolutna piękność w wysadzanym klejnotami kostiumie kąpielowym! Gwiazda filmowa w sylwestrowej kreacji! Nie tylko teraz wiem, co mówię, już wtedy też wiedziałem, już wtedy byłem po niejednej domowej lekturze trzech archiwalnych numerów „Playboya". Fotografie najpiękniejszej kobiety świata (najpiękniejszej, bo stojąca obok miss świata Linda Petursdottir z Islandii do moskiewskiej krasawicy nawet się nie umywała) szły przez pracownię, piękno Suchanowej działało ponadpłciowo, dziewczyny też były oniemiałe, może nawet nie też, a bardziej, w końcu ich zachwyconą uwagę przykuwały dodatkowo niewiarygodne suknie, dodatki, makijaże. Esmeralda, kiedy wycinki wreszcie do niej doszły, jakby w pełnym automatyzmie otwarła zeszyt do rosyjskiego na ostatniej stronie i błyskawicznie zaczęła szkicować, gapiłem się na nią, gapiłem się na nią całą podstawówkę, więc teraz gapiłem się tym bardziej, byłem ciekaw, jak ona zareaguje na kolejne, całkiem nieoczekiwane w dodatku osiągnięcie ZSRR; zareagowała twórczo. Zaczął się pierwszy okres jej świadomej czy prawie świadomej twórczości, bo po uczynieniu serii szkiców wicemiss Suchanowej pozostała przez jakiś czas wierna tematyce konkursów piękności, rysowała rozmaite miss świata, miss Polonia, miss Europa, miss Azja, relacje z takich imprez w gazetach i w telewizji były coraz częstsze, kiedyś, pamiętam, razem oglądaliśmy jakiś konkurs, Esmeralda cały czas trzymała na kolanach blok rysunkowy i na bieżąco z ekranu telewizora odrysowywała kolejne kreacje. Rok 1989, pamiętny rok, w którym miss świata została Polka Aneta Kręglicka, był zwieńczeniem tej fazy, Esmeralda wtedy w pełni, w obywatelskim, że tak powiem, sensie zaangażowała się w sprawę, opuściła na chwilę artystowską wieżę z kości słoniowej i kiedy Olivier Gruchała szydził, że za wyborem Kręglickiej stoją jakies polityczne racje, że uroda, styl i wdzięk nic tu nie mają do rzeczy, bo to jest polityczna miss – strzeliła go w mordę. Potem, gdy w obręb swoich zainteresowań włączyła turnieje tenisowe, stało się to finezyjniejsze, co innego jednak cykl malunków zatytułowanych „Wybory miss Polonia", co innego „Wieczorowe kreacje Rolanda Garrosa". Tak. Taką mam szczegółową wiedzę o przyszłej malarce Esmeraldzie Dorsz. Mam rzecz bez mała jeszcze cenniejszą, mam, jak już wspomniałem, rękopis jej listu, który wysłała do mnie latem 90 roku z obozu w Stromej. Powtarzam, jak na czternastolatkę, a nawet jak na piętnastolatkę, bo Esmeralda była od nas o rok starsza, rok później z powodu choroby poszła do szkoły, podobno jak miała siedem lat, okropnie, na granicy śmierci, chorowała, nigdy nie dowiedzieliśmy się na co, chodziły plotki, że opony mózgowe, ale pewności nie ma, więc nawet jak na piętnastolatkę, a nawet jak na wybitnie i wszechstronnie utalentowaną piętnastolatkę, jest to list zdumiewający. Przypuszczam, że piekielne męki i udręki, których zaznała w katolickim łagrze, musiały wyostrzyć jej spostrzegawczość i uskrzydlić pióro. Patryku, nie wiem, jak się tu znalazłam i dlaczego tu przyjechałam. Horror zaczął się natychmiast po przyjeździe, a jak wiesz, przyjechałam tu prosto znad morza, gdzie byłam ze starymi, co też wydawało mi się horrorem, a teraz wiem, że było sielanką. Więc najpierw z Gdyni do Warszawy, co jakoś przeszło i nawet czekanie na Dworcu Centralnym na nocny do Zakopanego było miłe, bo byłam umówiona z Nicoll Bażanowską, która lipiec spędzała u ciotki w Podkowie Leśnej i też nie wracała do Granatowych Gór, a prosto tu. Osobowy bez miejscówek (zwany rzeźnią) jechał do Zakopanego dziewięć godzin, jeszcze wtedy nie wiedziałyśmy, że w taki sposób żegnamy się z normalnym światem. Potem pekaesem do Stromej, potem z plecakami na sporą górę, bo w górnej części wsi jest obóz. Na miejscu, natychmiast po zakwaterowaniu, zagnano nas na co najmniej dwugodzinną modlitwę wieczorną – byłyśmy bliskie zejścia ze zmęczenia i wściekłości. Przez całą pierwszą noc na serio kombinowałyśmy, jak stąd uciec – dzwonić po starych, żeby ratowali? Niemożliwe. Tu nigdzie nie ma telefonu, a nawet jakby był albo jak jest gdzieś ukryty, to i tak nie pozwolą skorzystać, bo tu w ogóle niczego nie wolno. Zero telefonu, zero radia, nie mówiąc o telewizji, zakaz używania walkmana, żadnego kiosku, do jedynego mieszczącego się na dole wsi sklepu nie wolno schodzić, na pocztę też, ten list – tak jak cała obozowa korespondencja – wysłany zostanie odgórnie. Oprócz mnie i Nicoll w naszym pokoju mieszka jeszcze 8 dziewczyn plus drużynowa. Każdy pokój stanowi osobną drużynę, ale wszystko jest tak zorganizowane, że kontakt pomiędzy drużynami jest zerowy. Z miejscowymi też zero kontaktu, bo tu na górze ich nie ma. Przypuszczalnie na dole toczy się jakieś życie, ale tu jest tylko kilka drewnianych domów wzdłuż drogi, z czego trzy zajęte przez nas. Jeden mieszkalny, jeden przeznaczony na dom modlitw i jeden na samotnię. Dom, w którym mieszkamy, nazywa się Synaj, drugi Tabor, trzeci Karmel. Stroma nazywa się Betanią, nie ma kolacji, tylko jest agapa, nie jadamy w stołówce, tylko w refektarzu. Na agapę często jest biały salceson plus odgórnie słodzona sikowata herbata. Jeśli naprawdę interesujesz się moim życiem, to może pamiętasz, że moja mama napisała mi do naszej szkolnej stołówki zwolnienie z jedzenia krupniku, mielonego i wątróbki, tu jakiekolwiek tłumaczenia czy zwolnienią nie wchodzą w grę, pozostaje powstrzymywanie pawia. W każdym razie biały salceson jedzony w upał, a przyrządzany przez naszych kolegów o piątej rano, to jest, Patryku, golgota skrzyżowana z Katyniem, o którym często opowiada ksiądz JVIarek. O Golgocie rozwodzą się pozostali dwaj. W sumie jest ich trzech. Marek, Robert i Kazimierz. (List piszę codziennie po kawałku, bo tak mi łatwiej i lżej). Najśmieszniejsze jest dla mnie to, że cała ta trójka, oni wszyscy, ci księża – i ksiądz Marek na luzie, który gra z chłopakami w kosza, podpala, jak przełożeństwo nie widzi, papierosy, często zajeżdża od niego winem, niekoniecznie mszalnym i wie, w którym miejscu zdania pasuje wyrażenie kurde balans; i ksiądz Robert z nieprzerwanym pąsem na brzoskwiniowym obliczu, za słodki w mowie i za miękki w ruchach, wiesz, o co chodzi, choć oczywiście nie chodzi o radykalne rozwiązanie, jakie przyjęli chłopcy, którzy mówią o nim per Robercica i omal tak się do niego nie zwracają; i ksiądz Kazimierz, który mówi wyłącznie o istocie Boga, kiczowatości naocznych wyobrażeń zaświatów i boskich atrybutach nieopisywalnych w ludzkim języku – no, faktycznie nieopisany jest jego język, a jeszcze dochodzą liczne nazwiska filozofów i teologów i tytuły ich dzieł, których oko nie widziało, ucho nie słyszało, otóż oni wszyscy, ci czcigodni kapłani, a też miejscowy klecha, szaleniec, którego po przywdzianiu szat i wstąpieniu na kazalnicę ogarnia szał inkwizytorski i gromko opierdala stadko swych zastraszonych owieczek, otóż oni wszyscy są w jakiejś mierze ofiarami Papieża. Próbują go naśladować. Próbują nim być. Chcą nim być. Ksiądz Marek tysiąc razy pokazuje swoje z Ojcem Świętym zdjęcie, do którego dodaje fonię, czyli prawie bezbłędnie podrobiony papieski głos: Niech Bóg błogosławi, księże Marku. Wszyscy usiłują mówić jak Papież, podobne przybierać pozy, podobnie żartować. Są jego żałosnymi parodiami i karykaturami i – wiem, że to właśnie jest najśmieszniejsze i najstraszniejsze, ale to widać gołym okiem – oni, kurwa, wszyscy, łącznie z miejscowym szaleńcem, który ma już siedemdziesiątkę, a może nawet po, oni wszyscy marzą, że zostaną papieżami. Rozumiesz, oni wszyscy w cichości ducha wyobrażają sobie, że po pontyfikacie Wojtyły nastanie następny polski papież, a potem następny i jeszcze następny, że będzie cała seria polskich papieży, że odtąd wszyscy następni papieże będą Polakami i oni prędzej czy później się na tę watykańską posadę załapią. No nie wiem. W każdym razie kiedyś ksiądz Marek, najwyraźniej łyknąwszy większe małe co nieco niż zwykle, opowiedział nam dowcip o tym, co odpowiedział Pan Bóg, zapytany, kiedy będzie następny polski papież? Nie za mojego życia – odpowiedział Pan Bóg. Nie uwierzysz, ale on, ksiądz Marek, nie Pan Bóg – jak to opowiedział, rozbeczał się jakimś potwornym histerycznym dziecięcopijackim płaczem. Niby jakoś dawał do zrozumienia, że płacze z powodu, że już nigdy żaden nasz rodak nie zasiądzie na Stolicy Piętrowej, ale przecież wiedzieliśmy, w każdym razie ja wiedziałam, że płacze z tego powodu, że jemu się nie uda. No nic, pobeczał, pobeczał i łzy otarł. W końcu wszystko w rękach Najwyższego. Może zmieni zdanie. Na dziś przerywam, rano trzeba wcześnie wstać, o 6.00 jutrznia. Tak to wygląda: 6.00 – jutrznia. 7.00 – śniadanie. 8. 00 – msza święta w kościele na dole we wsi odprawiana przez miejscowego szaleńca, potem do południa zajęcia w grupach polegające na czytaniu i omawianiu fragmentów Pisma Świętego oraz dyskusje na tematy takie, jak np. „Godność osoby", „Powołanie do czystości na każdym etapie życia" czy też „Po co Jezus powołał mnie do życia". Potem obiad, spotkanie z diakonem, który komentuje temat rozważań, druga część zajęć, modlitwa wieczorna, nocne czuwanie (za każdym razem w jakiejś intencji), sen. Rozumiesz, Patryku, bez przerwy jest się w grupie i bez przerwy coś się robi. Ani chwili czasu wolnego. Nicoll umiera, ja klnę. Moim zdaniem klnę wybitnie, twórczo i bardzo ohydnie. Czerpię z tego energię, by móc potem zaśpiewać kolejną oazową piosenkję w rodzaju „Jezus kocha cię". Cała twórczość tutejsza, modlitwy na każdą okazję, wyznania wiary, a zwłaszcza piosenki, to jest osobna Golgota i osobny Katyń. Ja oczywiście nie oczekiwałam, że będziemy tu nucić Ride the wild wind, ale ten pierdolony optymizm, ta jebana miłość bliźniego, te francowate trzy akordy – zabijają. Poza przeklinaniem siłę daje nam lektura. Nicoll czyta w koło „Hobbita", ja „Hotel New Hampshire". Scena seksu z niedźwiedziem pozwała odpowiednio ustawić optykę. Jeśli o te sprawy idzie, to oczywiście obyczaje są tu surowe. Obowiązuje ścisła segregacja płciowa, nie wolno chodzić w szortach, co więcej – na mszę dziewczyny muszą chodzić w spódnicach. Chodzę więc na mszę w spódnicy i czuję się za kogoś przebrana. W końcu gapisz się na mnie od lat, więc wiesz, że od początku szkoły spódnica to jest dla mnie strój nieistniejący. Tyle, Patryku. Mam nadzieję niedługo wyjść na wolność i mam nadzieję, że niedługo znów będziesz się na mnie gapił. Pozdrawiam. Es. Natychmiast wyobraziłem sobie mój papieski helikopter lądujący w samym środku młodzieżowego obozu rekolekcyjnego w Stromej. W pierwszej chwili byłem pewien, że natychmiast zacznę surowo karać duchowych i świeckich odpowiedzialnych za szerzenie klerykalnego faszyzmu, ale lepiej nie; nikogo nie karzę, niczego nie daję znać po sobie, spokojniutko wysiadam z helikoptera i skrupulatnie wizytuję. Niby się przechadzam, ale wszędzie zaglądam! Niby neutralnie rozmawiam, ale tylko o jednym mówię! Niby ogólne uwagi daję, ale o wszystko pytam! A jak tam z odżywianiem? A za tłusto nie jadają? A za słodko? A za obficie? A na przykład na śniadanie co młodzi katolicy jedzą? A na obiad? A na kolację? No dobrze – kolację darujmy sobie. A o której pobudka? A potem co robią? A przedpołudniem? A popołudniem? A czasu wolnego ile mają? A ilu ich jest? A chłopców? A dziewcząt? A jakieś niepokoje związane z wiekiem bywają? A nieskromnego przyodziewku nie przyodziewają? A chłopcy w krótkich spodniach chodzą? A dziewczynki w krótkich spódnicach chodzą? A plażować chodzą? A w siatkówkę grać chodzą? A rzeczy świeckie ich uwagi nie odciągają? A przez telefon nie zbytkują? A ile radia słuchają? A ile telewizji oglądają? A ile gazet czytają? A na walkmanach jakich kaset przeważnie słuchają? A Roxette słuchają? A Depeche Modę słuchają? A Pauli Abdul słuchają? A same, co nasze katolickie ptaszki śpiewają? A dobrze! A dobrze! A bardzo niedobrze! – ryknąłbym nagle na papieskich pochwał pewny świecki i duchowny personel obozu. A bardzo niedobrze, księże Marku, księże Robercie i księże Kazimierzu! Bardzo niedobrze – powtórzyłbym już spokojniejszym głosem i przebiegłą maskę papieża pierdoły, papieża Pimki precz bym odrzucił i surowo, stanowczo, ale spokojnie nakazałbym, co następuje: Ja papież, Ojciec Święty, następca świętego Piotra, biskup Rzymu nakazuję, aby odtąd na śniadanie płatki musli, ser, wędlina i świeże bułki podawane były. I nakazuję, aby nie było żadnych faryzejskich ograniczeń w stroju, co specjalnie młodych katoliczek tyczy, które, jeśli pragną, niechaj chodzą nawet w mini. Tak nakazuję, albowiem mini podoba się Panu. I ja Ojciec Święty nakazuję, aby w każdym pokoju było radio z ukaefem, a na świetlicy duży kolorowy telewizor. I nakazuję zainstalowanie w holu wrzutowego automatu telefonicznego i nakazuję powszechny doń dostęp do godziny 22.00 w dni powszednie, a do 23.00 w niedzielę i święta. I nakazuję, aby codziennie rano na obóz gazety przywożone były, specjalnie „Gazeta Wyborcza", „Tygodnik Powszechny", „Polityka" oraz „Nie" Urbana, niechaj wżdy młodzi katolicy wiedzą, co Żydowie czynią. I nakazuję, aby każdego dnia czas poobiedni czasem wolnym był ogłaszan – niechaj w obcowaniu z własną wolną wolą młodzi się ćwiczą. Amen. Potem jeszcze trzem księżom pogroziłbym palcem i trzy papieskie przestrogi: Za dużo nie pić. Za dużo nie pedalić. Za dużo nie myśleć – na odchodne bym rzucił i wzbiłbym się w powietrze. I przez okno helikoptera widziałbym malejącą grupę, jasne jak blask włosy Esmeraldy odbijałyby od reszty, najdłużej bym ją widział i najszczodrzej błogosławił. |
||
|