"Miasto utrapienia" - читать интересную книгу автора (Pilch Jerzy)ROZDZIAŁ XIII – Trupie trasyPytanie o miłość nie przyszło mi łatwo. W końcu jednak przemogłem się i zapytałem: – Słuchaj, czy ty w ogóle kogoś kochałaś? Czy ty kogoś kochałaś prawdziwą, głęboką miłością? – Tak – odpowiedziała Konstancja po chwili, która nie była chwilą wahania nad tym, czy istotnie przeżyła prawdziwą miłość, ale nad tym, czy o tej prawdziwej miłości opowiedzieć. Znaczący i bardzo uwiarygodniający całą historię szczegół. W końcu z czym jak z czym, ale z opowiadaniem, z natychmiastową gotowością do opowiadania Konstancja kłopotów nie miała żadnych. Żadnych wahań, żadnych oporów, żadnych hamulców. Przeciwnie: ostra świadomość własnego kunsztu narracyjnego i prawie zawsze ostra pod tym względem jazda. Jestem kobietą w wieku Chrystusowym, a kobiety w wieku Chrystusowym potrafią opowiadać dobrze, ciekawie i bezwstydnie. Ile razy słyszeliście ten nieśmiertelny aforyzm? Ja – sto tysięcy razy. Nie wiem. Nie wiem, czy wszystkie kobiety w wieku Chrystusowym potrafią opowiadać dobrze, ciekawie i bezwstydnie. Konstancja, jak wiecie, potrafiła. I to, że przez moment zawahała się, czy dać dobrą, ciekawą i bezwstydną opowieść o swej jedynej prawdziwej miłości, było jak pieczęć prawdy. Jedynie, prawdziwie i głęboko kochałam pewnego swego czasu bardzo popularnego muzyka rockowego. Wiem, że początek brzmi kiepsko, ale zrozum: ja miałam wtedy dwadzieścia lat. Ja dalej miałam dwadzieścia lat. Ja cały czas miałam dwadzieścia lat. (Człowiek bardzo długo ma dwadzieścia lat. Jak byłam z wziętym mecenasem, miałam dwadzieścia lat, i jak byłam ze swego czasu bardzo popularnym muzykiem rockowym, miałam dwadzieścia lat. I nie ma tu żadnej sprzeczności, choć z pierwszym byłam prawie dwa, a z drugim dokładnie trzy lata. Oni się zresztą zazębiali w sensie ścisłym. Z mecenasem – jak wiesz – do samego raptownego końca było całkiem nieźle, ale widocznie, a raczej niewidocznie, bo podświadomie tęskniłam za wolnością, a może za nowym układem. I już wtedy układałam – tak jest – układałam namiętne listy wielbicielki do muzyka rockowego. Długo nie odpisywał. Ponieważ miałam absolutną pewność, że na mój list niepodobna nie odpisać, usprawiedliwiałam jego milczenie jakimiś nieprzewidzianymi okolicznościami, winą poczty, zmianą adresu, tym, że często był w trasie i nie tyle cierpliwie, co konsekwentnie słałam pisma ponaglające. W końcu odpisał. Moja ekstaza była niewspółmierna do niechlujnej formy i ewidentnie obleśnej treści listu. Z pięciu albo sześciu zdań w pełni czytelny był jedynie fragment mówiący kiedy i w jakim hotelu będzie osiągalny w Warszawie. Rozchwiane pismo i rozmazane litery nic mi, że tak powiem, same sobą nie mówiły – a powinny. Oczywiście od razu wiedziałam, że wtedy i tam, gdzie będzie osiągalny, będę próbowała go osiągnąć. Doskonale też wiedziałam, w jakim celu będę próbowała go osiągnąć. Powiem otwartym tekstem: byłam szczerze dumna, że wielkodusznie zgodził się mnie przelecieć. Choć akurat tą dumą jakoś nie dzieliłam się z moimi współmieszkankami z Jelonek. W porze jego osiągalności pojawiłam się w hotelowym holu. Recepcjonista zadzwonił i podał mi słuchawkę. Za nim zdążyłam się przedstawić, przypomnieć, powiedzieć o liście, zanim w ogóle zdążyłam cokolwiek wydukać, on, a raczej jego tak bliski, że aż nierzeczywisty głos zapewnił mnie czule, że zaraz, góra za osiem minut będzie w kawiarni na dole. Czekałam osiem minut plus jeszcze czterdzieści minut – w sumie czterdzieści osiem. Wkradło się, można powiedzieć, drobne spóźnienie. Ale ponieważ, jak się wreszcie zjawił, przeprosił mnie za katastrofalne i niewybaczalne spóźnienie, byłam szczęśliwa, że się spóźnił. Chryste Panie, taki facet mnie przeprasza – pomyślałam w upojeniu. Był podobny do swych niewyraźnych i chwiejnych liter – trząsł się. Natychmiast zamówił setkę wódki i piwo – dalej nic mi to nie mówiło. Poprosiłam o to samo. Spojrzał na mnie z uznaniem, byłam szczęśliwa. Potem w łóżku wyznał, że nie pamięta, kiedy ostatnio nie dopił piwa w knajpie. Dalej nic mi to nie mówiło. Byłam rozanielona, że w nagłym szale wzajemnej skłonności zostawiamy niedopite trunki i idziemy na górę. Co mówię: idziemy. Biegniemy jak szaleni! Lecimy, lecimy na skrzydłach nagłej i nieodwracalnej miłości! Najzabawniejsze, że to właśnie okazało się prawdą – była to miłość nagła i nieodwracalna. Ale wtedy – myśmy o tym nie wiedzieli. Wtedy był pomiędzy nami wyłącznie nieubłagany związek zgody zmysłowej: on pragnął mnie mieć, ja zaś pragnęłam, by on mnie miał. Yoila. Pragnęłam tego z całej duszy. Do dziś wprawdzie nie mam pewności, czy mam duszę, ale mam i wtedy też miałam pewność, że mam ciało, i miałam pewność, że moje ciało łaknie dotyku, łaknie nie duchowej, może nawet nie ludzkiej, a zwierzęcej rozkoszy dotyku. I pierwszy dotyk sławnego swego czasu muzyka rockowego był miły, ale nie był wstrząsający. Jak wiesz, Patryku, ja od tamtego czasu nie doszłam do żadnych specjalnych nowych wniosków, nie doszłam na przykład do wniosku, że ciało jest świętością, i że nie należy go z innym, nawet z mniej lub bardziej przypadkowym ciałem stykać, ale bez wątpienia doszłam do wniosku, że jak już się ono styka, to jemu, mojemu ciału musi być wstrząsająco. Taka progresja, owszem, miała miejsce. Ogólnie rzecz biorąc, brak wstrętu to jest niewystarczający warunek intensywnego obcowania. Być może jest to elementarny warunek obcowania jako takiego, ale od pewnego czasu warunki elementarne przestały mnie interesować. A był w moim życiu sezon – znasz niektóre szczegóły – był w moim życiu sezon warunków elementarnych. Był czas, kiedy uważałam, że jak koleś nie budzi wstrętu, to jest OK. I sławny swego czasu muzyk rockowy był po prostu OK. Może nawet, jak na pierwszy dotyk, był o oczko wyżej niż OK. Ale nic więcej, żadnych wstrząsających doznań, żadnych wstrząsających porywów miłosnych, żadnych wstrząsających myśli o byciu razem. Daj spokój – to mi nawet do głowy nie przyszło. Jemu, do jego biednej głowy – przyszło. On podobno od razu wiedział, że jest to miłość. Miłość może nie tyle od pierwszego wejrzenia, co miłość od pierwszego obcowania. Ale też Bogiem a prawdą, pomiędzy jednym a drugim w naszym przypadku bardzo mało minut upłynęło. Czyli on tak, ja nie. Może nie aż tak nie, że całkiem nie, ale też nie tak, żeby aż tak. Obudziłam się w środku nocy z niejasną satysfakcją, że oto zaliczyłam sławnego muzyka rockowego, ubrałam się i pojechałam na Jelonki. On spał trupim snem, tak właśnie: nie spał jak zabity, ale spał trupim snem. Ale wtedy jego graniczny stan, jego ściśle graniczący ze śmiercią sen też mi nic nie mówił. Następnego dnia nie zadzwonił, co mnie trochę zdziwiło, ale prawdziwe powody do zdziwienia miały przyjść kolejnego dnia. W ciągu niecałych sześciu godzin zadzwonił dwadzieścia siedem razy. – Słuchaj, przyjedź, ratuj, kocham ciebie – powtarzał jak golem, mówił nie swoim, ale jakimś dryfującym na głębinach głosem – słuchaj, przyjedź, ratuj, kocham ciebie – chyba w ogóle nic innego nie mówił, żadne inne słowa nie padły, dopiero za jakiś czas miałam zrozumieć, że są to jego słowa klucze, magiczne zaklęcia, którymi usiłował się za każdym razem z piekielnych zapaści wydobywać. Wtedy byłam pewna, że po prostu robi sobie jaja albo odgrywa dla moich źle przez niego ocenionych potrzeb jakiś kabotyński spektakl. Śmiałam się, próbowałam wszystko w żart obrócić, dawałam do zrozumienia, że doceniam finezję. Sprawiał wrażenie, że w ogóle nie słyszy, co do niego mówię, nic, jedynie coraz przeraźliwsze: – Słuchaj, przyjedź, ratuj, kocham ciebie. Słuchaj, przyjedź, ratuj, kocham ciebie… I wreszcie po dwudziestym siódmym razie jakiś łoskot, daleki jęk i kompletna cisza. Kompletna cisza na całe dwa tygodnie. Równo po dwóch tygodniach znowu zadzwonił i wtedy przeraziłam się nie na żarty. Bo rozumiesz, po dwóch tygodniach podnoszę słuchawkę i słyszę dokładnie ten sam dryfujący głos i te same ledwo wymawiane słowa: – Słuchaj, przyjedź, ratuj, kocham ciebie. Wyglądało to tak, jakby on dwa tygodnie temu w trakcie rozmowy stracił przytomność, jakby dwa tygodnie nieprzytomny leżał ze słuchawką przy uchu i jakby teraz po dwu tygodniach się ocknął i, nie zauważywszy własnego letargu, ciągnął tamten rozpaczliwy lament. Przeraziłam się, jak mówię, nie na żarty i natychmiast żarty na bok. Słowo po słowie, po tysiąc razy powtarzając i wręcz sylabizując: Gdzie jesteś? Co się stało? Co się dzieje? – wyciągnęłam wreszcie z niego podstawowe informacje. Starczyło mi tych informacji na tyle, by pierwszym jaki był pociągiem pojechać do Katowic i znaleźć go w pokoju hotelowym, w którym zdychał. Mówił prawdę. Słuchaj, przyjedź, ratuj, kocham ciebie. Posłuchałam, pojechałam, ratowałam, kochał mnie. Podróż do Katowic do hotelu Silesia była pierwszą z setek moich wypraw ratunkowych. Niekiedy wydaje mi się, że byłam we wszystkich miastach i we wszystkich hotelach, jakie postawiono w tym kraju. Bo też – Patryku, na miłość boską! – ja go ratowałam we wszystkich miastach i we wszystkich hotelach, jakie postawiono w tym kraju. Oni, zespół i on, byli przecież wtedy pod koniec lat osiemdziesiątych straszliwie (straszliwie!) popularni. Pamiętasz ich największy przebój? „Kostia"? Kostia – twoja sukienka l Kostia czy mnie jeszcze pamiętasz? l Kostia! Kostia! To ja! l Walczę o ciebie Kostia l Nie wiem, czy walce sprostam l Walczy też ze mną Moskwa l Ale przeminie rozpacz l Ale przeminie strach! l Kostia ruskie masz imię l Ruski rychło przeminie l Ale zostanę ja! l Niech mnie twe imię spowije! l Niech w nie runę po szyję! l Niech mnie twe imię pochłonie! l Niech ułani ruszą na błonie! l Niechaj zwycięży Polska! l Niechaj zostanie Kostia! Kostia! Kostia! – to ja! Konstancja nuciła ten świetnie mi znany kawałek, łzy oczywiście, łzy płynęły po jej pociągniętych męskimi kremami policzkach, potem ocierała oczy, potem smarkała wzruszająco, potem wzdychała przejmująco, a potem szeptała z czułością: – Tak, tak – Kostia to ja. On tak do mnie mówił, tak moje imię zdrabniał, ta piosenka, tak jak tysiąc innych jego piosenek, była o mnie i dla mnie. Oczywiście, naród wziął to do siebie, naród nauczył się słów i narodowi wpadła w ucho melodia, naród to śpiewał z nim na koncertach, naród śpiewał „Kostię" na strajkach i na demonstracjach, naród „Kostia" zagrzewał naszych chłopców do boju, naród śpiewał „Kostię" przeciw Moskwie, naród z „Kostia" na ustach wybijał się na niepodległość, naród śpiewał „Kostię" po zwycięskich wyborach, śpiewał ją Papieżowi i śpiewał Wałęsie, a w końcu śpiewano to na każdym weselu, na każdych imieninach, na każdym pijaństwie i przy każdej okazji. Przecież do dziś to jest jedna z naszych podstawowych pieśni. Arcypieśń. Nadpieśń. Pieśń matka. A to było napisane i skomponowane dla mnie. Tylko dla mnie. Jakkolwiek to brzmi: byłam jego muza, byłam jego najprawdziwszą muzą. Wszystko, co wtedy robił, robił dzięki mnie, nawet jak coś bezpośrednio nie było mi dedykowane, to i tak powstało dzięki mnie. On dzięki mnie pisał, komponował i występował, bo dzięki mnie żył. Zresztą jak on na każdym kroku podkreślał, że ta a ta muzyka jest dla mnie i że ten a ten tekst jest dla mnie, i nawet kiedy na koncertach wiedziałam, widziałam i słyszałam, że on gra i śpiewa tylko dla mnie, to owszem, było to dla mnie ważne, miało to znaczenie, ale nie miało znaczenia pierwszorzędnego. A nawet powiem ci, Patryku, całkiem szczerze, kiedy słyszałam, że jestem duszą skomponowanej muzyki albo że jestem światłem ułożonych akapitów, było to dla mnie wpierw częściowo niezrozumiałe, potem dość obojętne, a w końcu nieprzyjazne. Wiele kłamstwa w tym wszystkim było. Kiedy wszem i wobec głosił, że jest czysty przez miłość do mnie – kłamał. A przecież nawet muzycy powinni komponować prawdę. Pewnie, że jego piosenka o odzyskaniu czystości przez miłość nie była kłamstwem, bo była dziełem sztuki – czyli czymś, co nawet jak nie jest prawdą, jest zawsze poza kłamstwem. Ale ja nie chciałam żyć w świecie sztuki. W gruncie rzeczy nie chciałam być jego duchem, światłem, muzą, aniołem stróżem, Bóg wie czym jeszcze. Ja chciałam, żeby on, jak prawdziwemu mężczyźnie przystało, sam sobie radził. A nazywając rzecz po imieniu, dla mnie nie miało pierwszorzędnego znaczenia to, co i dla kogo on tworzy, dla mnie pierwszorzędne znaczenie miało to, żeby on wreszcie przestał pić i żeby wreszcie przestał brać. Zwłaszcza żeby przestał brać, bo narkotyki górowały. Podobno całkiem jak Wysockiego – z jakiegoś wczesnego jeszcze, młodzieńczego pijaństwa wyciągnął go zastrzykiem morfiny zaprzyjaźniony jakiś konował. Najpierw to działało, pracował, pisał, koncertował. Wiele tygodni pozornie świetnie na jednym zastrzyku jechał. Nawet za świetnie, bo permanentnie był w jakimś quasipozytywnym szale twórczożyciowym. Z czasem jednak dawki trzeba było zwiększać, z czasem też, z właściwą mu histerią, zaczął brać co popadnie: morfinę, amfetaminę, heroinę, aspirynę, leki wszelkie. Jak był kryzys, to potrafił łaknąć garść jakich popadło środków, na przykład przeciwbólowych, i popić czym popadło, na przykład spirytusem, a bywało i wodą kolońską. Ja nie chciałam być współuczestniczką jego twórczości, zwłaszcza twórczości uprawianej wyłącznie w przerwach pomiędzy jednym a drugim tripem albo między jednym a drugim ciągiem. Ja chciałam być współuczestniczką jego życia, ja chciałam z nim żyć, kochałam go i przecież nie kochałam go dlatego, że był sławnym muzykiem rockowym, jakby był krawcem albo księgowym, kochałabym go tak samo. Tak przynajmniej myślę. Choć oczywiście miałam dwadzieścia lat i pewnie jak się ma dwadzieścia lat, łatwiej i bardziej chce się kochać muzyka rockowego niż księgowego. Chciałam, oczywiście, chciałam, żeby dalej robił to, co robi, tym bardziej tego chciałam, że on, jak brał albo jak pił, albo jak brał i pił równocześnie, to nic nie robił. W każdym razie chciałam, żeby skończyły się moje wyprawy ratunkowe po całej Polsce, żeby skończyło się moje siedzenie przy jego kolejnych hotelowych łóżkach, czuwanie nad jego trupimi snami i wdychanie zapachu szczyn, rzygowin i chemikaliów, którymi się aktualnie napompował. Bo za każdym razem było tak samo. On był jak Wańka Wstańka. Ruszałam w moje trupie trasy. Przyjeżdżałam do kolejnych miast i do kolejnych hoteli i za każdym razem zastawałam trupa. Co zabawne, choć on był trupem w sensie ścisłym, nikt tego oczywistego faktu poza mną nie zauważał. Facet był nieprzytomny, leżał we własnych rzygowinach, puls miał nitkowaty, ciśnienie rozjechane, charczał, rzęził, konał, a koledzy z zespołu twierdzili, że kierownik trochę przesadził. Taką miał dla najbliższych ksywę: kierownik. Podobno kiedyś po pijanemu wyznał, że nigdy w życiu nie był kierownikiem, a chciałby bardzo. I został kierownikiem na całe życie. Kompletna wiocha, ale powiedzmy, że był w tym dystans. On za każdym razem w zasadzie nie żyje, a oni za każdym razem: kierownik trochę przesadził. Hotelowa obsługa to samo, a nawet gorzej, bo wersja hotelowej obsługi przeważnie brzmiała: Mistrz chyba troszeczkę przesadził. Kurwa mać! Jak słyszałam to: Mistrz chyba troszeczkę przesadził albo Mistrz chyba tym razem ciuteńkę przesadził, drętwiałam. Oczywiście drętwiałam do czasu, bo w końcu za którymś razem przestałam się łudzić. Przestałam się łudzić, że usłyszę co innego, że chodzi o co innego, że nie zastanę trupa. Z czasem swoją pielęgniarską posługę zaczęłam wypełniać rutynowo i wtedy było lżej. Kiedy nabrałam pewności, że on nigdy z tego nie wyjdzie, tragizm takiego przeświadczenia dał mi jednak pewną ulgę. Ale heroiczna epoka mojego opiekuństwa to był koszmar nad koszmary. To był koszmar, jakiego nigdy nie zaznałam i – jestem pewna, Patryku – nigdy więcej nie zaznam. W życiu nie zdarzy mi się nic gorszego, nie ma nawet cienia prawdopodobieństwa, żebym jeszcze kiedyś miała przeżyć podobną torturę. Choćby nie wiem, co się stało. Choćbym miała dostać siedem nowotworów naraz. Najpierw zawsze był słynny telefon. Słynne mniej lub bardziej niewyraźne: przyjedź, ratuj, kocham ciebie. I przez długi czas ten telefon niezmiennie mnie zaskakiwał, bo frajersko wierzyłam, że tamten poprzedni raz to był już definitywnie ostatni raz. I zawsze ten telefon wyrywał mnie z życia, zawsze wszystko rzucałam, zostawiałam rodziców, naukę, koleżanki, egzaminy, umówione spotkanią, wszystko. Raz jechałam go ratować w noc wigilijną, bo przedawkował przed świętami. Co mówiłam rodzicom? Nie pamiętam. Coś tam mówiłam. Moi rodzice i w tej historii, i we wszystkich moich historiach to jest osobna historia. Jakby wiedzieli połowę, toby umarli. Zwłaszcza matka, która uważała, że ma ze mną świetny kontakt. Niczego, literalnie niczego nie wiedziała. Stary też niczego nie wiedział, ale przynajmniej nie uważał, że ma ze mną świetny kontakt. Nie wiedzieli zresztą, jak nie wiedzieli. Czegoś tam się domyślali. Muzyka rockowego domyślali się niezbicie. Niepodobna było się go nie domyślać, bo był za bardzo znany, a zanim mu zabroniłam, parę razy zadzwonił do domu. Więc domyślali się, ale nie puszczali pary, bardzo skutecznie tłumili w sobie tragedię, jaką była świadomość, że ich ukochaną córeczkę grzmoci zepsuty do szpiku kości artysta estradowy. Matka, jestem pewna, skrzętnie zgromadziła całą dostępną dokumentację i nie wykluczam, że wiedziała o nim więcej niż ja. W teleturnieju na jego temat z pewnością odniosłaby zwycięstwo, aż dziw, że na to nie wpadła, w końcu wygranie jakiegoś teleturnieju było podstawowym marzeniem mojej matki. Zresztą nie aż dziw, bo na odwrót – w teleturnieju na jego temat, jakby był taki teleturniej, żadne słowo nie przeszłoby jej przez gardło, miałaby gardło zesztywniałe z nienawiści i z rozpaczy. Z nienawiścią i rozpaczą w sercach, w gardłach, w głowach i w czym tam jeszcze oboje moi starzy budzili się w środku nocy. Dawniej było nie do pomyślenia i nigdy się nie zdarzało, żeby o tej porze w domu w Tomaszowie dzwonił telefon. Teraz dzwonił zawsze, jak ja przyjeżdżałam, biedni starzy leżeli struchlali pod kołdrami i słuchali, jak złowieszczo dzwoni, jak boso biegnę po schodach, jak podnoszę słuchawkę i mówię parę słów półgłosem, i jak wracam do siebie na górę i natychmiast zaczynam się pakować. O dalszym spaniu nie było mowy. Szarzało, oni nie spali, ja siedziałam w pociągu. W końcu przez niego prawie całkiem przestałam jeździć do domu. To, że wydzwaniał po nocach na Jelonki i budził moje współlokatorki, miało mniejszy dramatyzm, tym bardziej że w rozbudzonych oczach moich współlokatorek widziałam nieustającą fascynację. Z fascynacją przyglądały się moim śródnocnym krzątaninom. Ale chyba z czasem i im się znudziło. Szarzało. Siedziałam w pociągu. Z obu stron równiny. Wschodziło słońce. Pociąg się zapełniał. Ludzie wsiadali i wysiadali. Wszyscy ode mnie szczęśliwsi. I wszyscy od niego zdrowsi. Najpierw, to znaczy w pierwszych miesiącach, a może nawet w pierwszych tygodniach, bo jednak szybko połapałam się, na czym to wszystko polega, dawałam się nabierać na pozorne reanimacje, to znaczy jak głupia latałam po jakieś piwa albo wręcz pozwalałam, żeby chłopcy przynosili mu ostatnią maleńką działeczkę na wzmocnienie. Dwa albo trzy razy nawet podniósł się wtedy o własnych siłach, ale thafs all. Przestało działać, a raczej działało odwrotnie. Potem – w sumie równie to było naiwne – reanimowałam go metodami naukowymi. Czyli wzywałam lekarza. Specjalistę albo niespecjalistę. Zależy, gdzie się toczyła akcja. Bywały już kapitalistyczne ośrodki miejskie, w których przemysł reanimacyjnoozdrowieńczy rozwijał się ostro, ale bywały też po staremu peerelowskie dziury, w których nie znano jeszcze błogosławionego wynalazku domowych odtruć, pielęgniarek śpieszących z kroplówkami, wyspecjalizowanych patrolów detoksykacyjnych. W aptekach żadnych musujących preparatów wielowitaminowych, nawet alkaprimu, niczego, tylko polopiryna jak za Gomułki. Pogotowie wezwałam dwa, trzy razy, więcej sensacji niż pożytku. Dali jakiś zastrzyk, wypisali receptę na valium dla mistrza, rytualna, a w zaistniałej sytuacji prawie niewykonalna prośba o autograf dla córki i pa pa. Rozpoznawali go wszędzie, ale o jakichś przydatnych pod tym względem bliższych znajomościach nie było co marzyć, musiałby mieć setki takich rozsianych po całej Polsce znajomości. Odwyki, terapie, wszelkie indywidualne albo grupowe systemy leczenia runęły – że tak powiem – w zaraniu. Uprosiłam go, namówiłam, zgodził się i po którymś z kolejnych upadków poszedł na spotkanie z jednym z kardynałów, a może nawet z samym papieżem polskiej odwykologii. Wrócił nawalony jak działo. Kiedy wytrzeźwiał i był w stanie opowiedzieć, na czym polegała rozmowa – przyznam, pierwszy raz ciężko mi było odrzucać przynajmniej niektóre argumenty jego nałogu. Bo jeden z kardynałów, a może nawet sam papież polskiej odwykologii, zaproponował mu zmianę zawodu. A jak nie całkowitą zmianę zawodu, to przynajmniej przerwanie występów, komponowania muzyki i pisania tekstów na co najmniej trzy lata. Przez ten czas muzyk rockowy miał prowadzić bardzo szczegółowe notatki ze stanu swego ducha, które potem, jak ewentualnie wróci do pisania i komponowania, bardzo będą przydatne, bo po trzech latach przerwy powinien zacząć pisać piosenki wymierzone przeciwko narkotykom i wódce. Jakby terapeutyczna przerwa zaowocowała antynałogowymi songami, byłoby bardzo dobrze, najlepiej by jednak było, jakby całkiem zmienił zawód. Papież polskiej odwykologii zachęcał do radykalnego posunięcia i zachłystywał się głośnym przypadkiem pewnego kabareciarza, który wraz z piciem porzucił znarkotyzowane i rozpite otoczenie i został listonoszem. Ach to facet! – wykrzykiwał. – Ach to kozak! Ach to macho! Jakby wszyscy byli takimi kozakami, to mielibyśmy sto procent uzdrowień! Choć w pewnym sensie mamy sto procent uzdrowień, bo umierają tylko ci, co się nie słuchają! Gdyby się słuchali, żyliby, żyliby wiecznie! Muzyk rockowy zapewniał, że nawet jak się przesłyszał i tamten nie powiedział żyliby wiecznie, to i tak mówił o życiu jak o wieczności. – Przecież – mężczyzna mojego życia był w takim zdumieniu, że aż żal się go robiło – przecież człowiek żyje po to, aby pracować, aby robić to, co umie najlepiej. Jak człowiek ma żyć po to, żeby chodzić na mityngi i robić cokolwiek – może spokojnie nie żyć. Dotykał pewnej prawdy, ludzie faktycznie przesadzają z życiem. Ja też przesadzałam – ratowałam mu życie. Trzeba było przeczekiwać. Na niego działało jedynie przeczekiwanie. Dokładniej: na niego działało jedynie przeczekiwanie w mojej obecności. Dość szybko zauważyłam, że po prostu jak jestem przy nim, jest spokojniejszy. Z początku byłam wprost upojona własną magicznością. Tylko ja! Tylko ja mam w sobie cudowny fluid, pod wpływem którego najsławniejszy polski muzyk rockowy cichnie jak baranek. Trzeźwieje. Zdrowieje. Zmartwychwstaje. Z początku wkraczałam do tych jego hotelowych nor jak anioł ocalenia. Wydawało mi się, że nie tylko on, ale wszyscy wokół niego, zespół, służba hotelowa, w ogóle cała okolica czeka na mnie jak na zbawienie, bo tylko ja mogę uratować sytuację. Byłam wybrana, i to wybrana podwójnie, bo nie tylko wybrał mnie kierownik, wybrała mnie też choroba kierownika, wybrała w tym sensie, że tylko ja na nią działałam. Oddziaływałam. Moja obecność wpływała. Niestety, musiała to być obecność rosnąca. W pierwszym roku wystarczyło, że przesiedziałam z nim dwanaście godzin. W drugim dwadzieścia cztery. W trzecim i ostatnim od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu. Było coraz trudniej, bo trzeba było siedzieć praktycznie nieprzerwanie, a nawet, na dobrą sprawę, w jednym miejscu. W każdym razie w zasięgu jego wzroku. Bo jak on – rozumiesz – odzyskiwał przytomność, jak od czasu do czasu budził się, otwierał oczy, zwłaszcza jak otwierał te oczy, które już widziały, bo przez jakiś czas otwierał oczy całkiem martwe i niewidzące, to była specjalna makabra, ale co tu nie było specjalną makabrą, więc jak otwierał oczy i mnie nie widział, bo na przykład byłam akurat w kiblu, to natychmiast dostawał jakiegoś pobudzenia, histerii, padaczki, Bóg wie czego. Siedziałam kamieniem, czytałam gazety, gapiłam się na telewizor, drzemałam w fotelu, na noc kładłam się obok jego powoli zmartwychwstających zwłok. A jego zwłoki zmartwychwstawały gest po geście, ruch po ruchu, powoli przestawał się trząść, powoli obrzęk schodził mu z ryja, wzrok wracał do normy, ruchy nabierały celowości i w końcu, i w końcu – tak jest – w końcu był w stanie o własnych siłach wziąć prysznic. Nazajutrz mówił, działał, jadł, żył. Boże mój, z nikim nie przeżyłam tak strasznych rzeczy, ale też z nikim nie było mi tak cudownie. Zawsze zostawałam jeszcze parę dni i zawsze nasze serca były przez ten czas wysoko. Niebo było jasne, lekki wiatr uginał trawy, a my nie mogliśmy oderwać od siebie wzroku. Nie mogliśmy mówić do siebie, bo oboje dławiliśmy się z płaczu. Znowu byliśmy razem, on znowu wrócił z dalekiej i pełnej niebezpieczeństw wyprawy. Jak mawiał pewien legendarny sprawozdawca piłkarski: wróciliśmy z dalekiej podróży, proszę państwa. Wytrzeźwiałeś, skurwysynu najdroższy! Dławiłam się z płaczu, dziękowałam Bogu, że pozwolił mi być przy nim. On wszystko na tych parę dni odwoływał, chyba że był jakiś koncert absolutnie nie do odwołania, ale w końcu to się prawie nie zdarzało, w Watykanie chłopcy raczej nie grali, i jechaliśmy gdzieś tylko we dwoje. Okrutnie, Patryku, okrutnie sentymentalne były to wyprawy, bo przeważnie jeździliśmy do jakiś zacisznych pensjonatów nad morzem, on znał dwa albo trzy takie miejsca, tam lądowaliśmy na nasze wakacje, na nasze miesiące miodowe, na nasze całe życie. Chodziliśmy na spacery, czytaliśmy gazety, jadaliśmy trzy posiłki dziennie, piliśmy herbatę, on już w rosnącej formie notował pomysły, gadaliśmy o tym, myśmy w ogóle potrafili z sobą gadać godzinami, nie zauważaliśmy tego, było to gadanie tak naturalne i tak dopełniające, że nie mieliśmy cienia wątpliwości: jakiekolwiek były nasze poprzednie wcielenia i ile ich by nie było – wszystkie one też z sobą gadały. Czasem brał gitarę, Boże mój, Patryku, to jest ten sam plącz, tylko może jeszcze bardziej rozpaczliwy, bo tamtego już nie ma, na miejsce tamtego niczego nie ma i nie było, a niedługo nie będzie niczego w ogóle. Kurwa mać – Konstancja brutalnymi i przez to niezręcznymi ruchami ocierała łzy – nie będzie nas, to będzie las – nie znała, najwyraźniej nie znała nawet alfabetu brutalnych gestów. – Brał gitarę i śpiewał swoją ulubioną piosenkę, śpiewał tę piosenkę, o której mówił, że może ją grać i śpiewać przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i całe życie. Którą? Jaką? Thafs the question, Patryku. Co najbardziej lubił nucić wirtuoz classic, hard i gangsta rocka? Starą piosenkę nieboszczyka Jacques'a Brela „Ne me ąuitte pas". Znasz ten wykopaliskowy przebój? Nie znasz? Prawie niemożliwe. Ale w końcu rocznik 76 ma swoje prawa. I tak wiesz za dużo. – Konstancja zanuciła melodię, którą oczywiście słyszałem, sto razy słyszałem, choć kiedy i gdzie – nie miałem pojęcia i nigdy też nie przyszłoby mi do głowy, że o aż taki standard chodzi. – Tak, o aż taki standard chodzi – nie pierwszy raz Konstancja czytała w moich myślach, w tym akurat przypadku wielka sztuka to nie była. – Tak, o aż taki standard chodzi. Tak zagrany i tak zaśpiewany. Tak niepojęcie zagrany i tak niezwykle zaśpiewany, że za każdym razem, jak to słyszałam, a słyszałam to sto tysięcy razy, zdawało mi się, że lecę w przepaść, w ciemność, a może w światłość, ale w jakąś straszną na tamtym świecie świecącą światłość. Bo on zrobił z tego doszczętnie zgranego kawałka wielką pieśń o rozstaniu. Mówiłam mu, że to źle wróży, że to jest wprawdzie do rozpaczy piękne, ale że są w tym złe znaki. Tak mówiłam, a on śmiał się i odpowiadał, że dokładnie jest, Kostiu, na odwrót, że tam wprawdzie rozstanie wisi na włosku, że może nawet ona odchodzi, ale tylko na chwilę, bo zaraz wraca, że to jest pozornie pieśń o rozstaniu, a naprawdę o powrocie, o pojednaniu, o połączeniu. Tam jest tajemnica – mówił – tam jest tajemnica w tej pozornej prostocie, ja już ją prawie mam, już to prawie złapałem, jeszcze nie całkiem, jeszcze nie całkiem całą, ale to jest o spełnionych marzeniach, zaspokojonych prośbach i wysłuchanych modlitwach. Oby – myślałam w duchu – oby moje modlitwy zostały wysłuchane. Oby tym razem moje modlitwy zostały wysłuchane. Może. W końcu za każdym razem wyglądało, że tym razem zostaną wysłuchane. Po paru dniach trzeba było przecież wracać do życia. On do pracy, do muzyki, do zespołu, ja do moich spazmatycznie poszarpanych studiów. Po paru dniach trzeba było z zacisznego i o miliony lat świetlnych odległego od rzeczywistości nadmorskiego pensjonatu startować i z powrotem lądować na ziemi. Nie chcieliśmy tego, nie znosiliśmy tego, rozstawaliśmy się zawsze z ołowianymi sercami, ale mocna pociecha była w tym, że tym razem się uda. Nie to, że zostawiałam go zmartwychwstałego i uzdrowionego, nie. Ja za każdym razem zostawiałam silnego, supersilnego faceta. I za każdym razem po paru tygodniach, a niekiedy po paru dniach odbierałam telefon od trupa. Coraz częściej zdarzały mi się chwile czystej nienawiści. Nienawidziłam go, przeklinałam, kombinowałam, jak się zemścić, jak go zranić. Przysięgałam sobie, że tym razem nie pojadę, że przestał mnie obchodzić, że zostawiam go na dobre, że zaczynam żyć po swojemu, swoim życiem. Ale moje życie było już doszczętnie przez niego zburzone, by dało się nim żyć. Podnosiłam słuchawkę, odkładałam słuchawkę, pakowałam się, szarzało, siedziałam w pociągu. Kierownik chyba trochę przesadził. Najdłuższą przerwę miał po napisaniu „Kostii". Wtedy prawie uwierzyłam. I to był błąd. Błąd o poważnych konsekwencjach. W każdym razie napisał „Kostię" i przysiągł na „Kostię". Przysiągł, że tym razem: tak. Absolutnie, nieodwołalnie i do końca życia: tak. Przysiągł na „Kostię", czyli na mnie. Byłam Kostią, a w „Kostii" każdy ton i każda samogłoska była mną. Wyglądało, że przysięga podziałała. Przez dwa miesiące spokój. Trzeci miesiąc – spokój. Telefony liczne, ale nie od trupa. Wręcz przeciwnie. Wydzwaniał do mnie stęskniony, mocny, superfacet. Ja wydzwaniałam do niego. Chryste Panie, jak myśmy potrafili za sobą tęsknić! Bo nasze wspólne życie w nadmorskich pensjonatach, owszem, było cudem, ale był to, że tak powiem, cud dnia powszedniego. To było jak oddech. A jak się rozstawaliśmy, natychmiast brakowało tchu. Rozumiesz, jak jego nie było przy mnie, a nie był trupem, żył, był gdzieś daleko, to mnie wszystko bolało. Dusiłam się i wszystko mnie bolało. To po tym duszeniu, kiedyś na początku, po mojej drugiej wyprawie ratowniczej poznałam, że go kocham. Przyjedź, ratuj, kocham ciebie. Pojechałam, pomogłam, odratowałam, jeszcze wtedy wszystko na wesoło, śmichy chichy, wracam z lekkim sercem, zadowolona jestem, że mi się takie barwne urozmaicenia trafiają, szykuję pełnofabularne opowieści dla moich współlokatorek i nagle zaczynam się dusić. Nagle tak potworny brak, że nie wiadomo, co począć. Przyjechałam, uratowałam, kocham ciebie. Dawne dzieje. Wszystko dawne dzieje, ale to pierwsze duszenie – dzieje najdawniejsze. Dzieje najnowsze: trzy miesiące dławiąco zachwycającej tęsknoty, genialnych telefonów, najbardziej upajających spotkań świata. Kiedy równo po stu dniach zadzwonił spokojnie po staremu obrócony w trupa, w pierwszej chwili nie uwierzyłam, w pierwszej chwili pomyślałam, że sobie ciężko i makabrycznie żartuje, że trzymają się go żarty niewczesne. Ale to nie były żarty. Trup dzwonił z Poznania z hotelu Merkury. Znałam. Już kiedyś był tam trupem. Znałam architekturę cmentarza i grobu. Wszystko we mnie zamarzło i wszystkp we mnie zamarło. Zamarła i zamarznięta odłożyłam słuchawkę, zamarła i zamarznięta spakowałam się, zamarła i zamarznięta siedziałam w pociągu. Szarzało. Z obu stron równiny. Wschodziło słońce. Ludzie wsiadali i wysiadali. Facet, który zaczął do mnie mówić, najpierw twierdził, że wsiadł w Koninie, ale potem, jak wybiła godzina intymnych wyznań, wyznał, że zauważył mnie po drodze do restauracyjnego i specjalnie przeniósł się z sąsiedniego wagonu. Zaczął do mnie mówić. Mówił do mnie. Z początku nie mogłam tego znieść, coś tam na odczepnego odpowiadałam, tak, nie, też z Warszawy, na krótko, niewiadomo; i nagle nagle! – Patryku – poczułam, że ta zdawkowa rozmowa o niczym przynosi mi niepojętą ulgę, że odwraca moją uwagę od koszmaru, że moje obrócone w lód serce taje, że wraca do mnie życie, że chcę bez końca gadać z tym przygodnie poznanym towarzyszem podróży, bo to przecież sama rozkosz jest. Wtedy dla mnie brak udręki – był rozkoszą. A inne rozkosze? Zapomniałam o nich! Zapomniałam, że istnieje rozkosz średniości, rozkosz beztroski, rozkosz pustki w głowie, rozkosz paplania o niczym. I rzuciłam się na tego faceta jak wariatka! Poszliśmy na piwo do restauracyjnego! Rozumiesz? Ja na piwo! Pomijając znany ci fakt, że po dwóch piwach jestem pijaniutka, wtedy, jak byłam z muzykiem rockowym, w poczuciu niepisanej solidarności nawet kropli piwa ani żadnego alkoholu do ust nie brałam. A tu proszę: Na piwo do restauracyjnego! Z obcym facetem w dodatku! Kolejne tabu przełamane! A nawet tabu tabu! A później wręcz tabu, tabu, tabu, tabu! Wszystkie tabu! Bo nagle, zwłaszcza po wypiciu małego piwa w restauracyjnym, zdecydowałam się – w akcie odwetu – usamodzielnić. Postanowiłam, że wprawdzie jadę do Poznania, ale jadę tam nie na czyjeś zawołanie i nie po to, by komuś służyć, ale jadę, bo taki mam kaprys! I mam też taki kaprys, że tym razem nie zatrzymam się w Poznaniu jak zwykle w hotelu Merkury, ale tym razem wybiorę dla kaprysu Novotel! I jak słowo daję, taki miałam zamiar. W końcu facet był przystojny, wysoki, szczupły, zajmował się importem i eksportem a może na odwrót, polaroidów, więc w zasadzie why not? Czemu bym nie miała z uroczym Polaroidem zjeść kolacji, skoro taki mam kaprys? Facet jest w dodatku w moim typie, bo przecież przypomina wziętego mecenesa, nawet podobny ma sposób mówienia i podobny uśmiech! Dlaczego bym nie miała z nim pójść? Trupie! Pójdę, bo ciebie totalnie olewam! Trupie! Trupie, który mi zabrałeś moje życie, zdychaj! Zdychaj, trupie! Idę z Polaroidem do Novotelu, a rano, jak tylko zacznie szarzeć, wracam do Warszawy! Pa, pa! Trupie! Realizacja moich kaprysów powiodła się częściowo. To znaczy prawie w całości, ale zabrakło niezbędnego wykończenia. Ten brak sprawił, że od dawna sypiąca się historia mojej miłości do sławnego swego czasu muzyka rockowego sypała się odtąd na łeb na szyję. Bo kiedy w środku nocy (znowu w środku nocy, zawsze w środku nocy) ubrałam się i wyszłam z Novotelu, zamiast faktycznie konsekwentnie udać się na dworzec, wsiąść do pociągu i wrócić do Warszawy, polazłam do zdychającego w Merkurym trupa. Oczywiście trawiły mnie wyrzuty sumienia. A jak są wyrzuty sumienia, to jest i agresja. Przecież to twoja wina, trupie! Tyś mnie zmusił do jazdy do Poznania! Przez ciebie się upiłam! Tyś mnie wepchnął jakiemuś przypadkowemu Polaroidowi do łóżka! Jak widać, w mojej udręczonej głowie koncepcja suwerennych kaprysów znów zastąpiona została koncepcją całkowitego zniewolenia. Szamotałam się, byłam w skrajnej rozpaczy, ludzie w takich sytuacjach się zabijają. I postanowiłam się zabić. Postanowiłam zabić wszystko. Weszłam do pokoju, śmierdziało jak zwykle, trup jak zwykle leżał na wyrku, na podłodze jak zwykle stała jakaś niedopita butelka. Owszem, miałam zamiar popełnić samobójstwo, ale tak, żeby mnie,uratowali. Innymi słowy mówiąc, byłam pewna, że trup jak zawsze jest nieprzytomny. Podniosłam z podłogi butelkę czegoś ohydnie gorzkożołądkowosłodkiego, napiłam się z gwinta, pochyliłam się nad trupem i powiedziałam: Zdradziłam cię, trupie. Z facetem przypadkowo poznanym w pociągu poszłam do Novotelu i tam ciebie zdradziłam. Wiem, trupie, że jak zwykle śpisz trupim snem i nie słyszysz, co mówię, ale ja muszę to powiedzieć na głos. – Nie śpię. Słyszę, co mówisz. – usłyszałam jego głos i jeszcze przez sekundę miałam nadzieję, że jednak majaczy, a logiczna zbieżność pomiędzy naszymi kwestiami jest czysto przypadkowa, ale nie; nie była przypadkowa, nie majaczył, nie spał. – Czekałem na ciebie. Nie śpię. Słyszę, co mówisz. Jeden z ostatnich piekielnych kręgów jest kręgiem pytań nie do zniesienia. Byłam w tym kręgu. Zadawał mi setki pytań nie do zniesienia, sypały się na mnie grady pytań nie do zniesienia. Wiem, dla niego było to nie do zniesienia, tym bardziej było to nie zniesienia, że on był już na skraju, on już był całkowicie wypalony, zniszczony, słaby jak mucha. Centralny układ nerwowy w rozsypce, a w sercu ruiny i zgliszcza. Dla normalnego, zdrowego faceta byłoby to nie do zniesienia, a cóż dopiero dla niego. Zero psychicznej odporności. Niektórzy nazywają to wrażliwością wybitnego artysty. Mechanizm był prosty: ponieważ dla niego było to nie do zniesienia, chciał, żeby i dla mnie było to nie do zniesienia. Chciał setkami dokuczliwych, parszywych i obrzydliwych pytań odtworzyć sytuację po to, by wiedzieć, po to, by być przy tym, po to, by być wtedy w Novotelu, i chciał mi tą zrekonstruowaną za pomocą pytań nocą z Polaroidem tamtą pierwotną i prawdziwą noc z Polaroidem obrzydzić. Kłopot był w tym, że mnie nie było czego obrzydzać, bo ja prawie niczego nie pamiętałam. Szczerze, absolutnie szczerze nie pamiętałam. – Nie pamiętam – mówiłam, bo nie pamiętałam. – Czy było mi z Polaroidem dobrze? – Nie wiem, nie pamiętam. Było poprawnie. Nie było obrzydzenia, więc pewnie było OK. – Jak tamten był ubrany? Jaki miał garnitur? – Nie pamiętam. Chyba jasny. – Jaki krawat? Jaką koszulę? – Nie pamiętam. Chyba niebieską. – Jakie buty? – Daj spokój. Przestań. Opamiętaj się. – Co powiedział w pociągu? Pierwsze słowa, jakie były jego pierwsze słowa? Kiedy pierwszy raz cię dotknął? Dalej masz jego telefon? W jakiej restauracji byliście na kolacji? Co zamówiłaś? Co on zamówił? A wcześniej, w wagonie restauracyjnym, o czym rozmawialiście? Z restauracji do Novotelu – czym jechaliście? Jaką taksówką? A w taksówce? Czy w taksówce już cię dotykał? Kiedy przeszliście na ty? W pociągu? Jak to w pociągu? On zaproponował czy ty? Jak miał na imię? Jakiej wody kolońskiej używał? Czym on się w ogóle zajmował? Miałaś z nim potem jakiś kontakt? O której pojechaliście do Novotelu? Na którym piętrze miał pokój? Całowaliście się w windzie? Zamówił jeszcze jakiś alkohol do pokoju? W przedziale nikogo więcej nie było? Całą drogę? Dobrze, wysiedliście z pociągu i co dalej? Jak to nie pamiętasz? Byłaś z facetem w łóżku i nie pamiętasz? Nie opowiadaj. Nie bał się, że możesz zajść w ciążę? Powiedziałaś mu, że masz spiralę? Pytał, czy on w ogóle pytał o jakiekolwiek zabezpieczenie? Czyli z restauracji do Novotelu taksówką? A z dworca do restauracji na piechotę? Co załatwiał po drodze? On na stałe mieszka w Warszawie? Żonaty? Lekko łysiejący? Szatyn? Wysoki? Kto pierwszy brał prysznic? Braliście prysznic razem, tylko nie chcesz powiedzieć, tak? Potem miałaś z nim jakiś kontakt? Ale dokładnie, dokładnie: jakiego dokładnie koloru miał garnitur? A gacie miał typu slipy czy typu bokserki? Kiedy ty go pierwszy raz dotknęłaś? W pociągu, prawda? Dotknęłaś jego ręki w pociągu, prawda? Kiedy pierwszy raz pomyślałaś, że z nim pójdziesz? W pociągu? A jakbyś miała go umieścić na liście facetów, z którymi spałaś, to które miejsce mu dajesz? Jak to, pod jakim względem? Najłatwiej powiedzieć: nie wiem. On pierwszy wziął prysznic? Potem ty? Czekał na ciebie w łóżku? Był pijany? Lekko? Prawie w ogóle? A może on w ogóle nie pił? Do obiadu było wino? Białe czy czerwone? A właściwie w jaki sposób zaproponował ci pójście do hotelu? Jak to, w jaki sposób? No co powiedział? Jakich dokładnie słów użył? Coś musiał przecież powiedzieć? Może zmienimy lokal? Może wpadniemy do mnie? Chodź, zobaczysz jak mieszkam? Coś się przecież mówi w takiej sytuacji? Co? Rozumieliście się bez słów? Czy jak? Był owłosiony? Opowiadał co o żonie? Mają dzieci? Miałaś z nim potem jakiś kontakt? Objął cię? O czym wtedy myślałaś? Dlaczego to zrobiłaś? Był lepszy ode mnie? Miałaś orgazm? Brał cię od tyłu? Prosił żebyś to zrobiła? Sama to zrobiłaś bez proszenia? Jak długo? Zgasiliście światło? Ile w ogóle lamp było w pokoju? Wszystkie zgasiliście? A telewizor szedł czy był wyłączony? W łazience też było zgaszone? On potem od razu usnął? Rozebrałaś się pierwsza? Może cię prosił, żebyś zrobiła striptiz? Mówił ci, że masz świetne piersi? Kiedy pierwszy raz ich dotknął? W pociągu? W taksówce? W restauracji? O czym cały czas rozmawialiście? Spod jakiego on jest znaku? Tak, zodiaku. Jakie ci prawił komplementy? Że masz fantastyczne nogi? Że jesteś inteligentna? Że masz niezwykłe oczy? Czy w taksówce położył ci rękę na udzie? Miałaś mini? Powiedz mi, w którym momencie byłaś najbardziej podniecona? Jeszcze zanim poszliście do łóżka, w«którym momencie byłaś najbardziej podniecona? Kiedy zadałaś sobie pytanie: ciekawe, jaki ten facet jest w łóżku? Kiedy? Jaki był? W nocy, jak wychodziłaś, spał? Czy też było czułe pożegnanie? Zostawiłaś mu jakąś kartkę? Czy było tak, że ty byłaś na górze? On ma twój telefon? Kto do ciebie dzwonił dzisiaj przed południem? Co ja mam zrobić? Powiedz mi, co ja mam zrobić? Czy to był facet, z którym mogłabyś być przez resztę życia? A chciałabyś się z nim jeszcze raz przespać? Chciałabyś to z nim zrobić jeszcze raz na trzeźwo? Ile razy w życiu z ledwo poznanym facetem poszłaś tego samego dnia do łóżka? Wzięłaś kąpiel? Siedział na brzegu wanny i patrzył na ciebie? Kąpaliście się razem? Mówił ci, że jesteś piękna? Pytałaś, czy się rozwiedzie dla ciebie? Mieliście jakieś wspólne plany? Co ci szeptał do ucha? Gdzie cię całował? Gdzie cię nie całował? Pytał, co lubisz? Prosił, żebyś mu opowiedziała, jak straciłaś dziewictwo? Opowiadał ci o dzieciństwie? O rodzicach? O rodzeństwie? O stronach rodzinnych? Pytałaś go, ile miał kobiet? Opowiadał ci o nich? W restauracji obsługiwał was kelner czy kelnerka? Jak długo to trwało? Kto pierwszy usnął? Przytuliłaś się do niego we śnie? Facet znał jakieś języki obce? Czytał coś? Rozmawialiście o serialach? A poglądy jakie miał? Prawica czy lewica? Katolik? Mówił ci, że to świetnie robi na cerę? Na kogo głosował? Pytał, czy pojechałabyś z nim do Wenecji? Komuch? Był członkiem partii komunistycznej? Należał do Solidarności? Co robił w stanie wojennym? Powiedziałaś mu, że jesteś ze mną? W ogóle przyznałaś się, że jesteś z kimkolwiek? Co ja mam zrobić? Powiedz mi, co ja mam zrobić? Co mam począć? Jak mam to zdjąć z siebie? Kiedy ci się przedstawił? Aż tak wam się dobrze rozmawiało? Co było lepsze: rozmowa czy łóżko? – Nie wiem. Ani to, ani to. – To czemu zrobiłaś i to, i to? – Nie wiem. Chyba z rozpaczy. Z rozpaczy, że ciebie znów nie ma. – Ale przecież wiesz, że przez to nie ma mnie na zawsze. Nie ma mnie i nie będzie, bo nie umiem tego zdjąć z siebie. – Nie wiem. – Masz z nim jakiś kontakt? – Nie. – Właściwie co cię w nim ujęło? Facet był w garniturze? Jasnym? – Chyba. Nie pamiętam. – A ty? – Co ja? – Co miałaś na sobie? – Nie pamiętam. Daj spokój. Opamiętaj się. – Słuchaj, jestem gotów uwierzyć, że niczego nie pamiętasz, ale nigdy nie uwierzę, że nie pamiętasz, co miałaś na sobie. Przypomnij sobie. To jest ostatnie pytanie. Przysięgam ci, że to jest ostatnie pytanie. Więcej o nic nie będę pytał. Ale muszę wiedzieć, co miałaś na sobie. – Naprawdę dasz mi spokój i przestaniesz mnie dręczyć? Przestaniesz mnie dręczyć tymi do niczego nieprowadzącymi pytaniami? – Przysięgam. Przestanę. To jest ostatnie pytanie. Co miałaś na sobie? Więc skupiałam się, usiłowałam odtworzyć moją ówczesną kreację, a raczej udawałam, że odtwarzam, bo w tym jednym, w tym jednym jedynym przypadku akurat pamiętałam i on też powinien pamiętać, w końcu, jak się łatwo domyślić, miałam na sobie to samo, w czym przyszłam do Merkurego, był przytomny i powinien pamiętać, że miałam na sobie czarną sukienkę bez ramion. Jeszcze przez chwilę udawałam namysł i w końcu szczerze i z prawdziwą ulgą, bo przecież kończył się kolejny koszmar, więc szczerze i z prawdziwą ulgą mówiłam: Miałam na sobie tę czarną sukienkę bez ramion. Wiesz, tę czarną, krótką, bez ramion. On słuchał w strasznym napięciu, a wysłuchawszy, kulił się jak przeszyty dzidą, z jednej czarnej rozpaczy wpadał w drugą rozpacz jeszcze czarniejszą, milkł, bladł, zapadał się w sobie, bo okazywało się, że go dobijałam, że wbijałam gwóźdź do trumny, zardzewiały gwóźdź do trumny sytuacji, okazywało się mianowicie, że nie tylko zburzyłam naszą miłość, nie tylko skurwiłam własne ciało, nie tylko zdradziłam jego – Jego! Sławnego muzyka rockowego! – nie tylko przekreśliłam „Kostię" i całą poświęconą mi twórczość, ale na dodatek splugawiłam jeszcze czarną sukienkę bez ramion, w której tak mnie lubił. Nagle okazywało się, że czarna sukienka bez ramion to jest jego ciuch ulubiony i kultowy. Trudno. Widać, końcówka dramatu też musi być dramatyczna. Milczał, siedział skulony jak po ciosie sztyletem, dyszał ciężko, kręcił głową, sapał, pojękiwał, wzdychał, patrzył gdzieś w kąt, trwało to dobrych parę minut, potem jednak jakoś zbierał się w sobie, mobilizował do normalnego życia, podnosił się, obracał głowę w moją stronę i kiedy już myślałam, że wreszcie, wreszcie spokój, spoglądał na mnie z niewysłowionym bólem i mówił: A biustonosz? A biustonosz sama zdjęłaś, czy on ci rozpiął? Zabił nas definitywnie, kiedy powiedział: – Zrób to. Zrób to, bo tylko po tym zmartwychwstanę. Nie mogę bez końca wyobrażać sobie, jak to robiłaś, muszę zobaczyć, jak to robisz. Jak zobaczę, jak to robisz, cały ten koszmar zlezie ze mnie. Zrób to. – OK – odpowiedziałam. – Zrobię to, jeśli ma ci to pomóc, jeśli tylko to ci pomoże, jeśli ma to nas uratować, zrobię to. – Jakże ja byłam pełna podziwu dla samej siebie, że tak głęboko wszystkie jego stany i potrzeby rozumiem. Potrzebował mocnych wrażeń i należało mu je dawać, należało mu ich dostarczać – należało robić wszystko, żeby znowu nie zaczął brać. Należało jego głód brania kanalizować, zastępować czym się da. Wyuzdanym seksem? Proszę bardzo. Byłam gotowa do wszelakich poświęceń. - OK. Zrobię to. Zrobię to dla ciebie. Jeśli da ci to ulgę, jeśli cię to ocali, zrobię to. Mam nadzieję, że tylko o to ci chodzi. O ulgę i ratunek. Z kim mam to zrobić? Z tamtym facetem? Chcesz, żebyśmy go odszukali? Nie mam do niego telefonu. To akurat nie była prawda, gdzieś miałam zapisany telefon Polaroida, ale przecież wiedziałam, że o ile w ogóle ta chora idea zostanie wcielona w życie, to, że tak powiem, oryginał zostanie zastąpiony kopią, aktor – kaskaderem, Polaroid – kimkolwiek. Obecności oryginalnego Polaroida w tym rzekomo terapeutycznym baleciku muzyk rockowy mógłby nie wytrzymać psychicznie. – Nie, to nie może być tamten facet – powiedział mój ukochany – mógłbym nie wytrzymać psychicznie. To musi być ktoś inny. Kto? No właśnie: Kto? Łatwo zapytać, trudniej odpowiedzieć. Łatwo szukać, trudniej znaleźć. Jak i gdzie znaleźć kogoś, z kim będę to robić i kto będzie spełniał moje warunki? Bo ja postawiłam pewne warunki. Pierwszy był taki, że musi to być ktoś absolutnie obcy, ktoś, kogo nigdy przedtem nie widziałam i nigdy potem nie zobaczę. On, rzecz jasna, przystał na ten warunek, przystałby na każdy warunek, byle zdjąć to z siebie, a też, jak myślę, żeby jednak doznać mocnych wrażeń, żeby jakimś cudem pozbierać i napiąć spopielone nerwy. Mówiłam ci, Patryku, on już był w całkowitej rozsypce, potrzebował coraz większych dawek. Coraz większych dawek wszystkiego: prochów, wódy, seksu, w ogóle świata. Przystał na mój warunek i trochę się pogrzebał organizacyjnie. Bo rozumiesz, to było na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy na ziemiach polskich dopiero powstawały burdele, a burdeli świadczących usługi dla pań chyba jeszcze nie było w ogóle. A to byłoby najlepsze, to by mi pasowało i to by mnie nawet trochę kręciło: zrobić to z kimś, komu się za to zapłaci. Ale jak mówię: były inne czasy, purytański komunizm już wprawdzie formalnie nie istniał, ale płatne dziwki, zwłaszcza męskie, nie ogłaszały się jeszcze w gazetach. Muzyk rockowy, pomimo rozległych kontaktów towarzyskich, najwyraźniej takich znajomości nie miał. I był w lekkiej kropce, bo – wiesz – nie jest łatwo podejść do faceta na ulicy i zapytać: Najmocniej pana przepraszam, czy nie zechciałby pan przelecieć mojej narzeczonej w mojej obecności? I to w dodatku do faceta dorosłego, a nawet bardzo dorosłego, bo mój drugi warunek był, że gość musi mieć najmniej czterdziestkę. Taki miałam warunek, bo po pierwsze nie życzyłam sobie żadnego szczyla z rozsianych po całej Polsce licznych fanklubów muzyka i zespołu, po drugie perwersyjnie chciałam, żeby – jak już mam robić coś obrzydliwego – było to jak najobrzydliwsze, żeby to było obrzydliwe aż do zapierającego dech podniecenia, najchętniej, żeby był to siwy, tłusty siedemdziesięciolatek z porośniętym żółtawą szczeciną tyłkiem. Nie mówiłam tego głośno, żeby nie wychodziło, że z poważnej sprawy uzdrowienia naszego związku robię sobie jaja, nie mówiłam tego głośno, ale – okazuje się – już wtedy projektowałam w duchu moje przyszłe przygody. Skoro mowa o warunkach, to postawiłam jeszcze trzeci i ostatni: zrobię to pod warunkiem, że mój ukochany będzie absolutnie trzeźwy, to znaczy żadnych, absolutnie żadnych drągów, a jak idzie o alkohol, będzie mógł w czasie tego upojnego wieczoru wypić dwa piwa. Dokładnie dwa, ani łyka więcej. Dałam mu taką dyspensę, bo dobrze wiedziałam, że sama na trzeźwo nie dam jednak rady, że i mnie będą dwa piwa potrzebne, dokładnie dwa, ponieważ, jak już wspominałam, a nawet jak powszechnie wiadomo, po dwóch piwach jestem zawsze kompletnie nawalona i jest mi wszystko jedno. No więc zaczęło się słynne poszukiwanie najemnego kochanka na jeden wieczór. Muzyk rockowy, chcąc nie chcąc, wszedł w taką fazę życia, w której zaczął się rozglądać za dojrzałymi mężczyznami. Oczywiście niczego nie dawał po sobie poznać, ale ja znałam jego poraniony mózg. Wiedziałam, że jego wyobraźnia pracuje nieustannie, że patrzy pod kątem wiadomej przydatności na przypadkowych przechodnjpw, taksówkarzy, piłkarzy, dresiarzy, urzędników, kelnerów, recepcjonistów, portierów, konduktorów, fryzjerów, wszystkich. Kiedyś o mało mu nie podpowiedziałam, że kelnerzy to jest dobry kierunek. O mało mu tak nie powiedziałam, bo kelner, który nas obsługiwał w, mniejsza o to jakiej, knajpie, był niezwykle apetyczny. Był apetyczny, ale nie spełniał warunku; nie miał chyba nawet trzydziestki. Trudno. Zasad trzeba pilnować. Poza tym wyhamowałam ze wskazywaniem mu jakichkolwiek dobrych kierunków, bo było wiadomo, że nawet we wskazanym dobrym kierunku też sobie nie poradzi. Był za bardzo znany. Dodatkowe, a prawdę powiedziawszy, nie dodatkowe, a fundamentalne utrudnienie. Nie jest łatwo znaleźć anonimowego uczestnika takiej zabawy, jak się samemu jest sławnym. Więc żadnej widzialnej historii nie mam do opowiedzenia. Może było coś, o czym nie wiem. Może była jakaś zatajona przez niego odyseja dwuznacznych propozycji. Jakieś rozmowy przy barze z przygodnym współbankietowiczem. Jakieś coś, nie wiadomo co. Ale nigdy nikogo nie przyprowadził. To znaczy, sorry, raz kogoś przyprowadził, czy raczej zaprosił. Byliśmy akurat we Wrocławiu i w sąsiednim pokoju hotelowym mieszkał kompletnie bezbarwny i bez przerwy służalczo uśmiechający się facet. Był tak bezbarwny, że aż niezauważalny. Toteż tego pamiętnego, czy raczej kompletnie niepamiętnego wieczoru nie zauważyłam, że jedzie z nami windą, a potem niemal ramię w ramię idzie korytarzem. I dopiero przed drzwiami pokoju, kiedy słyszę, jak mój ukochany ze sztuczną zadzierżystością prawie krzyczy: – A może piweczka pan się z nami napije!? – orientuję się, o co chodzi i gość mi się materializuje. Materializuje się, ale z trudem. Jest tak bezbarwny i niepozorny, że prawie go nie widać, ergo gołym okiem widać, że nic z tego nie będzie. W każdym razie»ja to widzę, mój ukochany nie. Brnie w sytuację. Puszcza muzykę. Polewa. Opowiada obleśne dowcipy. Patryku, ja byłam tak tą patologią udręczona, że daję słowo, próbowałabym nawet na siłę, na chama, za wszelką cenę. Ale nie z tym tak bezbarwnym, że jakby nawet anatomii pozbawionym człowieczkiem. Siedzi biedak, uśmiecha się przypochlebnie, nie wie, no bo skąd ma widzieć, zielonego pojęcia nie ma, co jest grane. Jest przeszczęśliwy, bo sławny muzyk rockowy zaprosił go do swego apartamentu i piwem raczy. Będzie co w domu opowiadać. A sławny muzyk rockowy na głowie staje, żeby beznadziejną sytuację towarzyską przerzucić na erotyczne tory. Tańce proponuje, maca mnie, sukienkę zadziera. Tamten rzekomo zachwycony ekscentrycznością artystów zaśmiewa się nieszczerze. Horror. Przetrwałam. Nie pierwszy, ale na szczęście jeden z ostatnich horrorów, jakie w tym związku przetrwałam. Potem już bardzo niedługo trwało. Miesiąc? Trzy tygodnie? Nie więcej. Sławny muzyk rockowy cały czas męczył się swą niezrealizowaną ideą. Męczył się okropnie. Skróciłam jego męki. Zadzwoniłam do Polaroida i opowiedziałam mu o wszystkim. Śmiał się i powiedział, że oczywiście z przyjemnością. Kazałam mu wtedy a wtedy być w TamTamie na Foksal. Miał, jak będziemy przy deserze, podejść i poprosić o autograf. Mój ukochany oczywiście w pierwszej chwili nie zauważył, że ktoś, kogo od dawna rozpaczliwie szuka, sam mu z nieba spada. Oczywiście o tym, że jest to w dodatku ten ktoś co do joty i we własnej osobie, że jest to oryginał nie kopia, aktor nie kaskader – nie wiedział. I dobrze. Po co mu ta wiedza. – Może zaprosisz pana na piwo – musiałam interweniować. – Może tego pana zaprosisz na piwo. Dopiero wtedy się połapał. Oczywiście absolutnie upojony perspektywą rychłego spełnienia już na miejscu w TamTamie daleko przekroczył wyznaczone normy, a potem w domu uwalił się w trupa. Spał w fotelu. Patrzyliśmy na niego z Polaroidem w absolutnej ciszy. Czułam zapach piekła. Czułam zapach jego snu. Podoljno właśnie piekło mu się śniło. Lodowate czeluście, zimne ognie i nieruchome sylwetki. Tak do dziś opowiada na spotkaniach Ruchu Rozbudzonych Chrześcijan. Śniło mi się piekło, a kiedy ocknąłem się rano, ujrzałem siedzącego na brzegu hotelowego łóżka Pana Jezusa. Ja, niestety, nie doczekałam ani Pana Jezusa, ani jego nawrócenia, ani poranka. Spał w fotelu, ślina wypływała mu z ust. Nagle pomyślałam, że nie chcę go więcej widzieć ani słyszeć. Wyszliśmy z pokoju. Polaroid zawiózł mnie na dworzec. Jechałam do rodziców. Z obu stron biegły równiny. Wschodziło słońce. Zaczynały się ciemności. |
||
|