"Miasto utrapienia" - читать интересную книгу автора (Pilch Jerzy)ROZDZIAŁ XIV – Aleja SolidarnościLudzi północy trawi odwieczna tęsknota za Atenami i Rzymem. Na zamarzniętych równinach włoskie i greckie knajpy wyrastają jak grzyby po deszczu. Równie wielowiekowe kultury Hiszpanii, Meksyku i Japonii zostają daleko w tyle. Liczne – zwłaszcza w śródmieściu – trzcinowe lepianki Azjatów na lodowatym, asejsmicznym gruncie nie wyglądają poważnie. Architekci północy zbijają kokosy na projektowaniu śródziemnomorskich pawilonów, budowniczowie północy wzdłuż stalinowskich ścian wznoszą attyckie fasady, poeci północy piszą dionizyjskie ody, malarze północy malują mitologiczne sceny, kucharze północy dochodzą do perfekcji w przyrządzaniu lasagne i tzatzyki. Siedziałem w knajpie Pod Walecznym Hektorem – specjalność zakładu: kuchnia polska. Była to pierwsza niespodzianka tego popołudnia, drugą były cztery dziewczyny siedzące w tak znacznej odległości, że tylko ja mogłem je słyszeć. Knajpa Pod Walecznym Hektorem oddzielona była bambusowym przepierzeniem od holu biurowej części salonu Mercedesa, hol biurowej części salonu Mercedesa niepostrzeżenie przechodził w galerię sztuki, galerię sztuki oddzielał od chińskiej restauracji metrowy murek uczyniony z imitacji marmuru, dalej za pergaminowymi parawanami był mały antykwariat, antykwariat płynnie przeistaczał się w bar sałatkowy, bar sałatkowy w szmateks, szmateks w filię delikatesów Europa, na końcu był niedawno otwarty klub, Davos – tam siedziały cztery mniej więcej dwudziestoletnie panny, dwie były jeszcze dziewicami, pozostałe dwie już nie, jedna od całkiem niedawna, druga – sądząc z tego, co usłyszałem – niemal od urodzenia. Kładłem uszy po sobie, tym bardziej że zadanie miałem całkiem inne, ale co było robić, one gadały jak najęte i siedziały w tak, sam nie wiem, fortunnym czy niefortunnym punkcie, że ich głosy odbite od ścian delikatesów, szmateksu, baru sałatkowego, antykwariatu, restauracji chińskiej i salonu Mercedesa docierały do mnie bez żadnych zakłóceń. Nudziłem się poza tym, zadanie, jakie mi zlecił funkcjonariusz o nieczytelnym stopniu – podsłuchać rozmowę właścicielki szmateksu z przedstawicielem Mercedesa, której celem miało być ustalenie wysokości łapówki, jaką Mercedesowi ma wręczyć zaprzyjaźniony ze szmateksem antykwariusz w zamian za ujawnienie znanych Mercedesowi machlojek marszanda z galerii sztuki co, jakby marszand poszedł siedzieć, pozwoliłoby przejąć jego lokal Chińczykowi, któremu za jakiś czas pozornie niezainteresowany dzierżawca baru sałatkowego podłożyłby świnię w postaci nagłośnionej w prasie sugestii, że Chińczyk serwuje psie mięso, i w efekcie, po upadku Chińczyka, szmateks z Mercedesem zajęliby około stu handlowych metrów w świetnym punkcie przy alei Solidarności, antykwariusz utrzymałby się na powierzchni, a i gość od sałatek – ma się rozumieć – też by nie stracił – otóż zadanie takie było jak na razie niewykonalne, w polu mojego słyszenia nie odbywała się jak dotąd żadna, a siedziałem Pod Walecznym Hektorem trzecią godzinę, biznesowa rozmowa. Nudziłem się. Nie, żebym był generalnie z mojej pracy niezadowolony, co to zresztą za praca, nie popadajmy w szumne określenia, od czasu do czasu, przeciętnie raz na miesiąc, słuchałem jakichś rozmów na umowę zlecenie i fertig. Szczerze mówię: nudne rzeczy, z bliska wszystko jest nudne. Z jednej strony byłem zadowolony: moja neurotyczna chęć karania kogokolwiek za cokolwiek była teraz służbowo skanalizowana – łoskotu miasta, bankomatowych dodekafonii, uwertur Żurawiej, pieśni ronda ONZ, rapu Krakowskiego Przedmieścia, nie słuchałem już na pałę, wiedziałem, jak spisać i gdzie przekazać zasłyszane nuty – z drugiej strony tęskniłem do czasów, kiedy nie miałem zielonego pojęcia, co począć, i słuchałem bez ładu i składu wszystkiego jak leci. Z bliska wszystko jest nudne, ale nic nie jest tak nudne, jak czekanie na to, co z bliska okaże się nudne. Cztery dziewczyny ględziły niepoczytalnie, po szczegółowym omówieniu dziejów utraty dziewictwa przez tę, która utraciła dziewictwo dwa tygodnie temu, co rzecz jasna niedziewicy dało pretekst do rozległych i detalicznych wspomnień – u jednej z dwu w tym gronie real virgin nastąpiła reakcja skrajna: nieskończony wylew gorzkich żalów wzmożonych najwyraźniej brakiem perspektyw na rychłą zmianę istniejącego stanu rzeczy. Nie mogłem słuchać tych ekshibicjonistycznych bredni, próbowałem się zająć czym innym, ale nie bardzo było czym, w kącie dogorywał nad kuflem piwa samotny alkoholik, w chińskiej restauracji sześciu Wietnamczyków gadało słyszalnie, ale niezrozumiale, w galerii sztuki było pustawo, w szmateksie trwała klasyczna pantomima: dziewięcioosobowy doskonale wyćwiczony kobiecy zespół melodyjnym i perfekcyjnie zgodnym ruchem zanurzał, wynurzał, unosił w górę, opuszczał w dół i z powrotem zanurzał ramiona w stertach secondhandowych kreacji, w końcu zatrzymałem uwagę na tym, co działo się przy sąsiednim stoliku. Przy sąsiednim stoliku, czyli na biegunie. Tak jest: słynne sąsiednie stoliki są biegunami, nieznanymi lądami, a może nawet nie odkrytymi ciałami niebieskimi moich warszawskich tras. Zapisany już prawie do połowy „Dziennik wypraw" nie jest, rzecz jasna, bezwzględnie szczerym reportażem z krainy sąsiednich stolików, ale są w nim takie rozdziały. Przy sąsiednim stoliku wysoka ciemnowłosa trzydziestka monotonnie rugała łysiejącego czterdziestolatka. Jak z rugania wynikało, pomimo licznych napomnień od miesięcy, a może nawet od lat nie był on w stanie oddać do reperacji albo kupić nowego odtwarzacza wideo. – Gdyby chodziło tylko o mnie, pal licho. Ja mogę nie nagrywać. Od dawna nie nagrywam ani „Zwierzęcych detektywów", ani „Pocztówek z dziczy", ani „Świata zwierząt", ani „Królestwa roślinożerców", ani „Weterynarii przyszłości", ani w ogóle niczego z „Animal Planet". Nie nagrywam, bo nie mogę. Dobrze wiesz, że się tym interesuję i że traktuję te sprawy poważnie. Dobrze wiesz i olewasz mnie totalnie. Ale tu chodzi nie tylko o mnie. Jakby chodziło tylko o mnie, byłabym doprawdy zaskoczona, gdybyś cokolwiek zrobił. Nawiasem mówiąc – głos ciemnowłosej trzydziestki powoli szedł w górę – pół roku temu ciebie prosiłam, żebyś się dowiedział, ile zwierząt zginęło pod gruzami World Trade Center. Psów konkretnie. Ile tam zginęło psów ratowniczych? No? – czterdziestolatek nawet nie podniósł głowy – No i co? Pytam! Dowiedziałeś się? Powinieneś się był dowiedzieć, przecież masz niezmiernie rozległe możliwości. Opierniczany łysol jadł zupę grzybową i znad tej zupy burknął prawie niesłyszalnie: – Sprawdzałem w Internecie, nie ma na ten temat żadnych danych. – Akurat, akurat – czcicielka zwierząt zaniosła się sztucznym śmiechem. – Akurat sprawdzałeś! W ogóle nie sprawdzałeś! A jakbyś sprawdzał, to byś sprawdzał koty! Przede wszystkim koty! Koty byś sprawdzał! Psy ciebie w ogóle nie obchodzą! Swoją drogą ciekawa jestem, ile tam było kotów? No, ciekawa jestem, ile kotów zginęło pod gruzami World Trade Center? Łysol jakby przyłapany na gorącym uczynku i zarazem dotknięty do żywego wpierw opuścił – prawie na dno talerza – następnie z majestatem uniósł głowę i powiedział z godnością: – Tam nie było ani jednego kota. W ogóle żadnych kotów tam nie było. Skąd… – A pewnie, że tam nie było żadnych kotów! – tryumfowała trzydziestka. – Faktycznie, skąd tam koty! Widziałeś kiedyś w życiu ratowniczego kota? Widziałeś, żeby kiedyś jakiś kot ludzi pod gruzami odnajdował? Puść swojego spaślaka na gruzy, zobaczysz, ilu ludzi wydobędzie! Pies… pies całkiem co innego… – Na jakie gruzy? – pytał słaby głosem zaszczuty niezguła – Na jakie gruzy ja mam mojego kota wysyłać…? Sytuacja stawała się nie do zniesienia, z jednej strony popleczniczka psów zwyczajnie pastwiła się nad kociarzem, z drugiej sama nie wytrzymywała napięcia, głos jej zaczął się łamać, łzy pokazały się w oczach, w poszukiwaniu chusteczki sięgnęła po torebkę. Najwyraźniej szykowało się wielkie opłakiwanie psich ofiar ataku na Amerykę – jak na mnie za dużo. Wróciłem do słuchania czterech dziewczyn w klubie Davos. Ale cztery odległe o kilkaset metrów gwiazdy dalej nie dawały luzu paranoi, nie było już wprawdzie słychać krwawych detali, swoją drogą chyba tylko kobiety potrafią opowiadać o seksie, tak jakby prowadziły bezpośrednią transmisję ze stołu operacyjnego, facet stawia zawsze jakieś rubaszne albo komiczne, albo nawet chamskie, ale cudzysłowy. Cztery laski zakończyły, jak mówię, swoje obfitujące w anatomiczne szczegóły i dosadne porady (to, jak szeroko masz nogi, nie ma nic do rzeczy) relacje, ale jak to w życiu, popadły ze skrajności w skrajność. Roztkliwiały się teraz czułostkowo nad swoją wieloletnią przyjaźnią. Wszystkie były z Tarnobrzega, wszystkie chodziły przez całą podstawówkę i liceum do jednej klasy, wszystkie po maturze wylądowały w Warszawie i chociaż tu już razem ani nie studiowały, ani nie pracowały (jedna – jak się miało niebawem okazać – pracowała wręcz bardzo osobno), to przecież dalej we czwórkę się spotykały, we czwórkę imprezowały, we czwórkę spędzały weekendy, we czwórkę na święta do Tarnobrzega wyjeżdżały i wszystko wskazywało na to, że innego życia niż we czwórkę nie chciały. – Zawsze będziemy razem – mówiła przed chwilą jeszcze rozhisteryzowana, a teraz już całkiem opanowana real virgin – to jest jasne, nie musimy wychodzić za mąż, bo tak jak jest, jest dobrze i lepiej nie będzie, a nawet jak kiedyś powychodzimy za mąż, to też będziemy razem, ale to będzie kiedyś, a ja mam jedno małe pytanie do tego, co jest teraz: Dziewczyny, dlaczego my razem nie obchodzimy Wigilii? Dlaczego we czwórkę nie jemy kolacji wigilijnej? Można powiedzieć, że wyjątkowo ciężka służba trafiła mi się tego dnia. Charakterystycznej, bo rytualnie wyzwolonej z okowów gramatyki rozmowy biznesowej dalej nie było nigdzie w pobliżu słychać, alkoholik w kącie zamówił kolejne piwo, do antykwariatu wkroczyła spowita w czernie kobieta koło pięćdziesiątki i powtarzała w koło, i nie była w stanie wyhamować pytania: – Czy jest coś Freuda albo Kanta? Czy jest coś Freuda albo Kanta? Czy jest coś Freuda albo Kanta? W biurowej części salonu Mercedesa wszczął się jakiś rejwach, nie chciało mi się dokładnie dowiadywać, o co idzie. W mulistym poczuciu, iż muszę wybierać pomiędzy panelem czterech tarnobrzeżanek poświęconym analizie powodów, dla których nie spędzają razem Wigilii, a dalszym wysłuchiwaniem pretensji psiary do kociarza, wybrałem mniejsze zło, czyli to drugie. Ciemnowłosa trzydziestka miała jeszcze ślady łez na policzkach, ale w ogólnych zarysach była już spokojniejsza, w każdym razie ewidentnie mniej było w tym, co mówiła, agresji, zdecydowanie więcej perswazji. Przynajmniej tak mi się na pierwszy – dobrze, nie oszczędzę wam tej stylistycznej makabry – rzut ucha wydawało. Boleśnie się myliłem. Faktycznie zły dzień, zły dzień miałem w barze Pod Walecznym Hektorem. – Wybaczam ci, rozumiesz, ja ci wybaczam – mówiła na pozór pogodzona z losem psiara – w każdym razie ja w moim imieniu mogę ci wybaczyć. Ale przecież dobrze wiesz, że nie chodzi o mnie. Ja się obejdę bez „Animal Planet". Raz obejrzę i mi wystarczy, najciekawsze rzeczy zapamiętam, pamięć, chwała Bogu, jeszcze mi dopisuje. Oczywiście – głos jej znów na moment zadrżał, ale tylko na moment – nieraz chętnie bym sobie coś nagrała, ale powtarzam ci, ja się mogę obejść. Wiesz, że chodzi o mamę. Wiesz, że mama tysiąc razy prosiła, żeby jej nagrywać. Wiesz, że to, że ona ma wideo, i to wideo sprawne, tak – powtórzyła z naciskiem – sprawne wideo, to nie jest argument, bo mama nie umie obsługiwać. To znaczy umie odtwarzać, nie umie nagrywać. Nie umie, trudno, wielu ludzi nie umie, sama nauczyłam się z trudem, a mama ma swoje lata. Ale odtwarzać umie i to już jest niemało. Tysiąc razy prosiła, żeby jej tylko nagrywać, a już odtwarzać będzie sobie sama, a my nigdy jej nic nie nagrywaliśmy, nie nagrywaliśmy, nawet jak sprzęt jeszcze działał. Pomyślałem w pierwszej chwili, że pewnie matka trzydziestki, podobnie jak matka Konstancji, jest maniaczką teleturniejów, ale szło o co innego. – Teraz to już naprawdę szkoda gadać – odwróciła głowę, ciemne mocne włosy na chwilę przesłoniły jej czoło i oczy, a gdy po chwili się wyprostowała, wierzcie mi: zadrżałem, spod woalu wyłoniła się nie twarz, ale wykrzywiona w ohydnym grymasie maska nienawiści. – I proszę cię o jedno – cedziła z wściekłością i nachylała się nad stołem w kierunku swego coraz bardziej, a może nawet coraz śmiertelnie} przerażonego partnera – i proszę cię o jedno, nie mów mi, że matka jest wariatką, i że nie wolno dla niej nagrywać kaset, bo narobi poruty. Raz się jej coś przywidziało i co wielkiego się stało? Nic. Sprawdzili gościa i tyle. Takie ma hobby i takie ma marzenie. Ludzie mają różne marzenia i różne hobby. Ja mam hobby: zwierzęta, matka ma hobby: przestępczość. Jakby wszyscy mieli takie hobby, toby wokół tyle zła nie było. A zresztą uważaj, jak chcesz. Uważaj moją matkę za wariatkę – grymas nienawiści ustępował z wolna z jej twarzy, ale i ona sama, że tak powiem, ustępowała pola, podnosiła się z miejsca, brała z oparcia krzesła leżący tam płaszcz, wdziewała go na ramiona. – Tak! Mówię głośno, nie, nie mówię: krzyczę, żeby wszyscy mnie słyszeli – i faktycznie zaczynała wrzeszczeć na całą salę. – Niech wszyscy słyszą! Moja matka jest wariatką! Ogląda w telewizji 997 i potem na mieście oskarża Bogu ducha winnych ludzi! Moja matka świruje! Ogląda w telewizji program policyjny i wszędzie widzi bandziorów! – Ciemnowłosa, głęboko nieszczęśliwa trzydziestolatka szła w kierunku wyjścia, płakała, darła się jak opętana, nikt na nią wszakże nie zwracał uwagi, ludzie udawali, że niczego nie widzą i niczego nie słyszą, tak było już od ładnych paru minut. Ładnych parę minut temu do holu biurowej części salonu Mercedesa wkroczyło trzech napompowanych sterydami byków. Najbardziej napompowany wprawnym ruchem objął od tyłu siedzącego na jednym z licznych klubowych foteli i zaczytanego w „Przeglądzie Sportowym" ochroniarza za szyję, drugą ręką nagle przystawił mu do krtani, wydobyty nie wiadomo skąd, chyba z rękawa, nóż, pozostali dwaj działali metodycznie i spokojnie. Szli przez hol biurowej części salonu Mercedesa niczym para wytrawnych kanarów przez tramwaj, podchodzili do zastygłych niemo ludzi i konfiskowali telefony komórkowe, trochę to trwało, bo zatrzymywali się przy każdym jakby na chwilę rozmowy, oni wszakże milczeli, zwłoka zaś się brała się stąd, że każdemu, czy kto chciał, czy nie chciał, prosił czy nie prosił, oddawali kartę SIM, zapewne dżentelmeństwo napastników dodatkowo wpływało na pasywność ofiar, ale tak czy tak, nikt nie zamierzał się stawiać, faceci byli napompowani do tego stopnia, że ich mięśniatura zdawała się rozsadzać granatowe dresy, w które byli odziani, na koniec nie bez humoru zabrali broń obezwładnionemu na początku ochroniarzowi i jak weszli, tak wyszli. Zrozumiałe, że w takiej sytuacji nikt nie miał głowy do wznoszącej spazmatyczne okrzyki ciemnowłosej trzydziestolatki. Ona zaś, jakby pomyliła w szale rozpaczy drogę, szła przez chińską restaurację, galerię sztuki, szmateks, antykwariat, bar sałatkowy, żałobna pieśń o skrzywdzonej matce cichła w oddali, porzucony na parę godzin, a może na zawsze łysol nie miał lepszego pomysłu niż uważne studiowanie karty dań, nagle usłyszałem, że najbardziej życiowo doświadczona spośród czterech tarnobrzeżanek opowiada historię, która do dzisiejszego splotu dziwacznych okoliczności pasuje aż za bardzo. Myśmy myślały, że oszalejemy. Dosłownie. Myślałyśmy, że oszalejemy, ze strachu albo ze śmiechu. I trochę już byłyśmy oszalałe. Facet stoi w oknie, to jest na razie nic, nie z takimi dziwactwami dziewczyny miały do czynienia. Stoi w oknie, czyli zaraz zejdzie, ale on, rozumiecię, zaczyna schodzić jakby nie w tę stronę. Z naszej strony pada leninowskie pytanie: Co robisz? A on na to: Stoję w oknie. Czyli na razie śmichy chichy, stoi w oknie, co widać i słychać. Krok robi i już nie stoi w oknie, ale teraz stoi na parapecie, że się dogłownie człowiekowi robi niedobrze. Obraca się na tym parapecie przodem do nas, tyłem do przepaści i choć z naszej strony nie pada tym razem żadne pytanie, sam nie pytany mówi: – Stoję w oknie jak papież. – Kupa śmiechu. Zamierająca, powiedziałabym, kupa śmiechu. Zamierająca, bo on stoi tyłem do ulicy, tyle że ulica jest kilkanaście pięter w dół, stoi i jak gdyby nigdy nic, gada, a my – zamarłe – słuchamy. – Stoję w oknie – mówi ten, coraz jaśniej widać, czubek – jak Ojciec Święty. – No to pobłogosław zgromadzonych pielgrzymów i złaź – mówi najprzytomniejsza z nas Pramatka Ewa, co powinno podziałać, bo naszym zdaniem on się ostatnio w niej zakochał. Ostatnio zresztą jak ostatnio. To już dobre pół roku trwało. Moja romantyczna miłość do przepięknej wszetecznicy trwa już ładnych parę miesięcy – sam tak nieraz mówił. I ile razy tak powiedział, to Pramatka Ewa na to: – Przepięknej tak, wszetecznicy nie, a już na pewno nie wszetecznicy akcentowanej po rusku, akcentuj po polsku na przedostatniej, akcentuj po polsku, to pogadamy. – Bardzo niezła zawodniczka była, zawsze tak umiała sprawę ująć, że tarzałyśmy się ze śmiechu. Często do niej przychodził i kupę kasy zostawiał. Wypróbował wszystkie dziewczyny, ale w monogamię popadł w stosunku do Pramatki Ewy. Dla niej z początku to było superprzyjemne, wiadomo, stali klienci to jest złoto naszego zawodu. Bawiło ją to, lubiła nawet faceta, ale z czasem zaczął ją męczyć. No bo jak gość mówi: Może byś się wybrała ze mną do kina albo może byśmy poszli na spacer do Łazienek, albo może byś pojechała ze mną do Rabki, to już jest trudne, ale jeszcze do zniesienia. Niektórzy faceci myślą, że zaproponować dziewczynie z agencji kino, to są nie wiadomo jakie mecyje, nie wiadomo jaka poezja, nie wiadomo jaka wspaniałomyślność. Jedź ze mną do Rabki – mówi taki jeleń i zdaje mu się, że nie wiadomo jaki heroizm międzyludzki uprawia, cały się świeci, błogosławione światło dobroczynności bije z niego jak jasny gwint, zdaje mu się, że jest jak jakiś święty Franciszek, co człowieka z rynsztoka wyciąga. Sam jest w rynsztoku, bo dla nas, a dla Pramatki Ewy zwłaszcza, kino, Łazienki albo Rabka to są rynsztokowe propozycje. To jest tak, jakby wam facet dawał w prezencie trzy goździki w celofanie albo parę rajstop, albo fosforyzujące stringi. Trzygodzinna romantyczna podróż do Krakowa, a potem hotel, żeby jeszcze Francuski, ale on coś mówił, że Cracovia, i nazajutrz pekaesem do Rabki. Rozumiecie, pełna żenuaria. Nie chodzi o to, że facet z klasą ma proponować Bali albo Karaiby, ale facet z klasą nie śmie proponować Rabki. Na Bali albo Karaiby to my zresztą, jak mamy ochotę, same jeździmy. No, ale te jego wstępne liryki były jeszcze do zniesienia. Bo liryczne esemesy już były nie do zniesienia. Rozumiecie, on najpierw przychodził raz na kwartał, potem raz na dwa miesiące, potem raz w miesiącu, potem co dwa tygodnie, co tydzień, co drugi dzień, sytuacja się zagęszczała. Dzwonił też, i to dzwonił nie po to, żeby się umówić, ale żeby sobie z Pramatka Ewą pogadać o życiu. Ciężki pasażer o rosnącym na dodatek ciężarze gatunkowym. A miarka się przebrała, jak zaczął Pramatce Ewie codziennie, co mówię: codziennie, dwa razy dziennie posyłać esemesy. Rano i wieczorem. Na dobranoc i na dzień dobry. Śpij słodko, mój pluszowy misiu. Otwórz oczka, mój pluszowy misiu. Jak się spało pluszowemu misiowi? Czy pluszowy miś już bryka? Żadnych urozmaiceń, bez przerwy w każdym esemesie ten jebany miś pluszowy. Porzygać się można było po prostu. A już ostatnio, jak zaczął przychodzić codziennie i codziennie szedł z Pramatka Ewą do pokoju, i codziennie przez dwie godziny do niej gadał, zaczęła się ostro namyślać, czy mu nie dać szlabanu. Co gadał? Nie wiem. O swoim życiu opowiadał i mówił jej, żeby została jego narzeczoną. Ona odpowiadała: w porządku, ale ja nie chcę narzeczonego, który będzie tylko gadał. Śmiał się z tego podobno niezwykle, bo myślał, że ona żartuje. Kolejne frajerstwo. I tacy nieszczęśnicy są, co im się wydaje, że jak przychodzą do agencji, biorą dziewczynę i nie chcą z nią seksu, ale jej przez godzinę coś pieprzą do ucha, to jej jakąś ekstra przyjemność robią. A dziewczyny przeważnie bardzo męczy słuchanie, nie wiedzą co mają robić. Potakiwać? Zadawać pytania dodatkowe? Współczuć? Udawać zainteresowanie? Jakby chciały takie rzeczy robić, toby szły do Akademii Teatralnej, a nie do agencji towarzyskiej. Mnie nie męczy robienie laski, mnie męczy pielenie truskawek – jak mawiała Pramatka Ewa. Ostro się zastanawiała, czy mu nie dać szlabanu, ale nie zdążyła. Jakby wiedziała, że akcja skończy się jajami na parapecie, dałaby mu szlaban dawno albo w ogóle nigdy by z nim nie gadała. Ale przecież dalej ma na niego ten swój słynny wpływ magiczny, więc jak mówi: – Złaź! Pobłogosław zgromadzonych pielgrzymów i złaź! – to powinno działać. Ale nie działa. Nie dlatego nie działa, że nagle przestał ją kochać i z braku miłości stał się nieposłuszny, ale dlatego nie działa, że gość ma odmienną koncepcję. – Ale ja nie stoję – mówi – w oknie biblioteki papieskiej przy placu Świętego Piotra w Rzymie, ja stoję w oknie Pałacu Biskupów w Krakowie przy ulicy Franciszkańskiej 3. – Co za różnica? – denerwuje się Pramatka Ewa i pomimo paniki zauważamy, że denerwuje się jakoś za bardzo osobiście. – Co za różnica? – Zasadnicza. Pomiędzy Rzymem a Krakowem jest zasadnicza różnica – pada odpowiedź z parapetu. – Błogosław… No to błogosław, kurwa, wiernych krakowian i złaź! – Jest niedobrze, bo Pramatka Ewa zaczyna przeklinać, a ona nigdy nie przeklina. To znaczy nigdy nie przeklina w złości. Przekleństw używa często, ale tylko dla językowego efektu. W złości nigdy. A teraz jest w coraz większej złości. Złaź, stoisz tyłem do wiernych, widziałeś kiedyś Papieża stojącego na audiencji tyłem do zgromadzonych? – Tyłem do zgromadzonych, przodem do ołtarza – pada, wysoce zagadkowa, jak wziąć pod uwagę, do czego on w danej chwili stoi przodem, odpowiedź. – Zaraz zejdę – dodaje nieoczekiwanie przytomnie, ale przytomność jego jest przelotna. – Zaraz zejdę, ale przedtem polecę – chichocze, no co wam będę mówić, chichocze jak wariat – zaraz zejdę, ale przedtem polecę. Polecę jak Duch Święty, jak anioł, jak helikopter biały, jak gąska do Śląska. – A leć nawet na Księżyc, świrze przeklęty – Pramatka jest rozwścieczona do białości. – Leć, gdzie chcesz, my dzwonimy na policję. – Wiecie, co czułem, jak Wojtyła został papieżem? Wiecie, co czułem, jak Wojtyła został papieżem? – gość już nie słyszy ani gróźb, ani próśb – czułem się tak, jakby Polska zdobyła mistrzostwo świata. Jakby w meczu finałowym nasi wygrali z Brazylią 4:0. Wybór Wojtyły był jak wielki i zwycięski mundial. A potem jak przyjechał w 79 roku do Krakowa, to był mundial mundiali, puchar pucharów i liga lig. Papież grał na środku ataku, na skrzydłach, w pomocy. Grał na każdej pozycji, był libero nie do przejścia i był bramkarzem, który w ogóle nie przepuszczał bramek. Nie schodził z boiska, nie potrzebował nawet napić się wody mineralnej, przeciwnicy się zmieniali, na boisko wchodziła reprezentacja za reprezentacją i Wojtyła w pojedynkę gromił najsilniejsze jedenastki świata. Dawał długi przerzut na skrzydło z głębi pola, sam był skrzydłowym, do którego podawał, gnał jak wiatr, był szybszy od Gadochy, nie mówiąc o przeciwnikach, centrował i zanim piłka doleciała na pole karne, już tam był w podniebnym wyskoku i już główkował, a jego biała piuska nawet nie drgnęła. Siatka bramki, owszem drgała. Jego falowe ataki doprowadzały do rozpaczy bezradnych obrońców, włoskie catenaccio przy dryblingu polskiego Biskupa Rzymu szło w całkowitą rozsypkę, Argentyńczycy chcieli się poddać na długo przed upływem dziewięćdziesiątej minuty, Brazylijczycy tylko w pierwszej połowie byli w stanie dotrzymać mu kroku. Hiszpanie, choć pierwszorzędni katolicy, doznali sromotnej porażki, w sporcie nie ma litości. A najprzyjemniej było, jak Jan Paweł II spuszczał lanie libertyńskim Holendrom, którym wszystko wolno. I jak odszczepieńczych teamów nie wypuszczał z wody. Anglikańscy Anglicy – do zera. I reprezentacja Niemiec, w której na jedenastu graczy przynajmniej dziewięciu to zajadli w osiąganiu doskonałości synowie luterskich pastorów – dwucyfrówka. Tak jest. Niemcy za reformację – do przerwy 7:0. Po przerwie drugie siedem. Za schizmę; i tak niski wynik, i tak Papież bawił się z nimi, jak chciał. Dał im nawet jedną honorową bramkę strzelić, umyślnie dał się ograć, pozwolił jednemu protestantowi wyjść na pozycję i potem na bramce specjalnie rzucił się w drugą stronę, żeby niby widać było, że przepojony jest duchem ekumenizmu i wolą pojednania. Ale wynik 14:1 mówi sam za siebie. A potem słynny, chyba najsłynniejszy, arcyważny mecz o wszystko z Rosjanami. Papież, zawsze grający w białych strojach, na to spotkanie narzucił na ramiona mozzettę – czerwoną pelerynkę. Wagę wydarzenia chciał podkreślić? Swoją watykańską czerwień ich bolszewickiej czerwieni przeciwstawić? Pelerynka aerodynamikę jego ruchów poprawiała? Pewnie wszystko po trochu. I zaczęło się. Zaczęło się, Chryste Panie! Na początku bombardowanie z dystansu. Bomba za bombą. Z trzydziestu, z czterdziestu metrów, z połowy boiska, z każdej praktycznie pozycji. I wszystko wchodziło. Piłki uderzane fałszem z potworną siłą i nieubłaganą precyzją. Przy rogalach Wojtyły słynne rogale Kazimierza Deyny to były podwórkowe zagrania. I do tego żelazna konsekwencja taktyczna, każdy stały fragment gry bezlitośnie wykorzystany, bezpośrednio z rzutów rożnych dwie bramki. Wszystkie rzuty wolne sprzed linii pola karnego zamienione w gole. Nienaganna technika. Najpiękniejszą bramkę meczu Papież strzelił przewrotką. Najpierw w obronie rozegrał trzy niespieszne pozycyjne podania, co na oko wyglądało nawet na szukanie chwili wytchnienia, bo tamci jednak nacierali ostro. Mimo to nie było żadnego wybijania na oślep, żadnej obrony Częstochowy, ale konstrukcje zaczynane natychmiast na własnym polu karnym. Tak jak w przypadku tej akcji, która po odebraniu piłki przeciwnikowi od razu, choć z pozornym kunktatorstwem ruszyła spod naszej świątyni. I zaraz po uśpieniu sowieckich szeregów poszło krzyżowe podanie i Wojtyła w pełnym biegu podał do samego siebie i tamten mu błyskawicznie oddał z klepki, pozycja była w zasadzie strzelecka, ale Papież, jakby chciał zadanie sobie utrudnić, zaczął się nagle kiwać, a raczej niczym wytrawny slalomista minął trzech całkowicie bezradnych ruskich, okiwał ich, ale o mało nie wyleciał poza linię autową, był wprawdzie na wysokości pola karnego, ale, jak mówię, całkiem z boku i tyłem do ich bramki, i w tej karkołomnej pozycji podniósł piłkę jakby przyklejoną do nogi i miękkim lobem wrzucił ją pozornie nieprecyzyjnie, bo mniej więcej na dwudziesty piąty metr i tam, zdawało się, będzie miał wielkie kłopoty z przyjęciem, bo też jakoś niefrasobliwie stał tyłem, piłka szła górą, więc było w zasadzie absolutnie pewne, że nawet jak ją przyjmie, to wycofa do tyłu, ale to było typowe myślenie w ziemskich kategoriach, bo on, jakby pokonując prawa fizyki, w okamgnieniu, tak jak stał tyłem, wzleciał w powietrze, zrobił salto i ledwo dało się widzieć, jak w górze spod sutanny, która nawet nie zdążyła opaść, wyślizgują się jak dwie bordowe błyskawice dwa specjalnie szyte przez papieskiego szewca Gianfranco Pittarela buty i jak te buty czynią w powietrzu klasyczny nożycowy ruch i jak piłka prawym z nich trafiona wlatuje w lewy górny róg. Ta bramka załamała ruskich psychicznie. Jeszcze coś próbowali, jeszcze podrywali się do boju, ale gołym okiem było widać, że od tego momentu cała ich potęga jest fundamentalnie zachwiana i lada moment runie. I potem po meczu co to było za piękno! Oni schodzili, zziajani, zmordowani, ledwo żywi, w przepoconych koszulkach, ledwo leźli, a na środku boiska stał świeżutki, jakby gotów do dalszej gry Ojciec Święty w nieskazitelnej szacie… Co to było za poruszające piękno, ludzie na trybunach wiwatowali, płakali ze szczęścia, rzucali się sobie w objęcia, Polska! Polska zwyciężyła! A swoją drogą Papież miał siły do dalszej gry. Miał siły, bo wieczorem, kiedy wiwatowało całe miasto, kiedy świeciły się wszystkie światła, kiedy dzwoniły wszystkie dzwony, pokazał się jeszcze w oknie Pałacu Arcybiskupów. Stanął śmiało na parapecie, jedną ręką uchwycił się ozdobnej kraty, a drugą nas pozdrawiał i błogosławił. Nas, mówię w sensie ścisłym, bo ja tam razem z moimi przyjaciółmi byłem. I długo to trwało, Papież w świetnej formie dowcipami sypał jak z rękawa, niekiedy odnosiło się wrażenie, że stepuje na parapecie albo tańczy nieujarzmioną sambę wolności, myśmy mu śpiewali góralskie piosenki, piękno wielkiego zwycięstwa trwało do późnej nocy i potem już nigdy tak nie było. Potem już nigdy tak nie było. Papież, owszem, podczas kolejnych pielgrzymek do ojczyzny zawsze pokazywał się w oknie Pałacu Arcybiskupów przy Franciszkańskiej 3, ale z czasem okno to zaczęło się rozrastać, a Papież maleć. Za każdym razem na jego pojawienie się czekały coraz liczniejsze tłumy, stacje telewizyjne, agencje prasowe, redakcje gazet z całego świata instalowały tam swoje stanowiska, tabuny dziennikarzy czatowały od rana, pielgrzymi rozbijali obozowiska, pracowały kamery, magnetofony, dyktafony, z czasem doszły bez przerwy dzwoniące telefony komórkowe, oprawa okna nabierała majestatu, wisiały tam papieskie chorągwie i rozmaite watykańskie insygnia, wewnątrz zbudowano specjalny podest, nie było już mowy o żadnych występach na parapecie, Papież zresztą słabł, po zamachu nigdy już nie wrócił do dawnego zdrowia, pochylał się, kurczył, malał. Coraz bardziej znikał w oknie, które już nie było jednym z okien przy ulicy Franciszkańskiej w Krakowie, ale które teraz było najsławniejszym oknem świata. Oczywiście dalej był wielkim zawodnikiem, dalej wygrywał mecze, ale te wygrane nie miały już dawnej cudowności. Było tak, jakby po zdobyciu mistrzostwa świata, po wielkim decydującym zwycięstwie, przyszła zwyczajna ligowa młócka. Grał już bez dawnego natchnienia, nieraz nie widziało się w jego grze radości, a trud i nawet irytację, zdarzały mu się ciężko wywalczone zwycięskie remisy… Tak, potem już nigdy tak nie było. Potem już nigdy nie było takiego mundialu. Gość stał na parapecie, na nic nie zwracał uwagi i gadał. Co można w takiej sytuacji zrobić? Tak jest. Słuchać. Wysłuchałyśmy czuba w napięciu, niektóre dziewczyny chyba się nawet pomimo nietypowej sytuacji wzruszyły jego opowiadaniem, w końcu nie dziwota, Papieża każdy szanuje. – Dobrze, dobrze – Pramatka Ewa mówi tak spokojnie, jakby mówiła do małego dziecka – dobrze, ale zejdź. A on patrzy na nas nieprzytomnie, powoli budzi się z transu, wraca do rzeczywistości, bo faktycznie, jak gadał, to nie tylko gadał jak opętany i nie szło mu przerwać, ale on jakby do kogo innego gadał, jakby nie nam, ale jakiemuś innemu niewidzialnemu towarzystwu o zwycięskich meczach Papieża opowiadał. Było tak, jakby całkiem na tym parapecie ześwirował i z widmami miał tam do czynienia. Ale atak najwyraźniej minął, człowiek z letargu wychodził, i to wychodził bardzo przytomnie, bo nagle bystro i nawet z uśmiechem zaczął się nam przyglądać i mówi: – Zejdę, zejdę, wszakże pod jednym warunkiem… Nie usłyszałem, pod jakim warunkiem ten ktoś, co do którego liczne, choć nie wszystkie szczegóły pasowały jak złoto, postanowił w końcu zleźć z parapetu. Nie usłyszałem. Nie usłyszę. Nie dowiem się nigdy. Nagle bowiem wydało mi się, że do baru Pod Walecznym Hektorem weszła kapela cygańska i zaczęła grać przebój za przebojem. Grali tak brawurowo i tak donośnie, że zagłuszali wszystko, niezwyczajna i niejedna musiała to być kapela i faktycznie było tak, jakby wchodziła tu kapela za kapelą, orkiestra za orkiestrą, niezliczeni a niewidzialni muzycy symfoniczni szli pomiędzy stolikami, za nimi chóry kościelne i zespoły rockowe, potem górnicze orkiestry dęte, soliści operowi, piosenkarki i piosenkarze, gitarzyści, sławni trębacze, natchnieni perkusiści i skloszardziali wirtuozi z Dworca Centralnego. Olbrzymi pochód muzyków kroczył przez biurową część salonu Mercedesa, galerię sztuki, chińską restauracj, antykwariat, bar sałatkowy, szmateks, delikatesy i klub Davos, muzyka potężniała, śpiewy szły pod niebiosa, nie było chaosu, była harmonia, słyszałem pojedyncze takty Franza Schuberta i ruskich piosenek ludowych, fragmenty „Kostii" i Mozarta, kawałki Bacha i Okudżawy, Konstancja mocnym głosem śpiewała „Ja nie odchodzę kiedy trzeba", Patricia Kass „If you go away", początek Koncertu skrzypcowego Vivaldiego łączył się płynnie z „Kołysanką stalinowską", „Laura i Filon" z ariami Verdiego, niemieckie marsze wojskowe z „Que sera sera", „Zachodni wiatr" z „Tarantelą" Rossiniego, tysiąc innych sprzecznych ze sobą nut tworzyło symfonię huczącą w mojej głowie. Słyszałem muzykę i nie słyszałem niczego prócz muzyki. I nigdy już nie miałem usłyszeć niczego prócz muzyki. Podnosiłem się z miejsca i ruszałem śladem niewidzialnych orkiestr. Rozpływałem się w powietrzu. Nie ma mnie, nie ma mnie, nigdy mnie nie będzie. Po stawie, po stawie pływają łabędzie. |
||
|