"Zdążyć przed pierwszą gwiazdką" - читать интересную книгу автора (Grochola Katarzyna)S carlett O'hara z pilawki górnej Za siedmiona górami, za siedmioma lasami, na piątym krańcu świata, jednym słowem w Pilawce Górnej, żyła sobie dziewczyna o jasnych włosach i oczach koloru swojego szarego swetra. Oprócz szarego swetra miała jeszcze dwa inne – ale żaden z pozostałych nie był podobny nawet odrobinę do tej szarości, jaką miała w oczach -jeden był czarny, z delikatną zieloną nitką przy golfie, a drugi jasno-niebieski. Przy tym jasnoniebieskim jej oczy z szarości przechodziły w kolor niebieskoszary, ale do swetra miały się nijak. Dziewczyna nie miała sobie specjalnie nic do zarzucenia, ale też nie była szczęśliwa. Dni upływały jej na pracy w zakładzie usług optycznych, przeliczaniu dioptrii na grubość szkieł i doradzaniu oprawek do okularów. Oprawki były tanie – w Pilawce Górnej nie było wielu bogatych ludzi, nie licząc Lekarza i Właściciela Sklepu, ale nawet Lekarz zadowalał się oprawkami tanimi i wygodnymi, a już na pewno nikt nigdy nie zapytał o markę oprawek. Firmowe rzeczy nie istniały w Pilawce, bo i po co komu znaczek na towarze, za który trzeba płacić? W Pilawce ludzie nie chcieli płacić za znaczki, literki, płacili za towar. Swetry miały być ciepłe, a sukienki ładne, chleb świeży, na zakwasie, a jajka duże z delikatnymi skorupkami i pomarańczowym środkiem. Kury karmiło się ziarnem i resztkami – nikomu nie wpadłoby do głowy kupować sztuczną karmę z jakichś mączek rybich! Co to, to nie! Dziewczyna pracowała uczciwie, osobom o okrągłej twarzy doradzała oprawki, w których twarz wydawała się szczuplejsza, Aptekarzowej doradziła śliczne oprawki – wąziutkie, ciemne – i twarz Aptekarzowej natychmiast przestała przypominać wyciągniętą końską szczękę. Pan Kazimierz po operacji zaćmy w mieście nosił oprawki ciężkie, duże, miał minus osiem, takie grube szkła wymagały dużej oprawy. Tak, tak, z jej zdaniem liczono się. Czasem, bardzo rzadko, sprowadzała do Pilawki Górnej szkła kontaktowe, ale tylko na zamówienie. Pewnego dnia nie zdarzyło się nic. Oprócz tego, że za zaliczeniem pocztowym musiała sprowadzić szkła kontaktowe koloru zieleni, co zajęło jej dwa poranki. Z Pilawki Górnej niełatwo było połączyć się ze Stolicą, przesyłka musiała być ekspresowa, Dziewczyna o Jasnych Włosach długo przekonywała rozmówców, żeby nadali przesyłkę pocztą kurierską. Co prawda w Pilawce Górnej była jedynie mała stacja, z jednym peronem i dwiema parami torów – jedną na północ, drugą na południe – ale Dziewczyna o Jasnych Włosach w takich wypadkach podjeżdżała samochodem do Miasta z Prawdziwym Dworcem. Tego dnia, a był to, jak się potem okazało, najważniejszy dzień jej życia – dziewczyna pojechała po owe szkła kontaktowe aż do Miasta. Oczywiście, ludzie byli niemądrzy, że chcieli zmieniać swoje oczy, nadawać im inny kolor i udawać innych ludzi. Ale ponieważ nie była to jej sprawa, Dziewczyna nigdy, przenigdy nie powiedziałaby komukolwiek, że to po prostu głupota. Była zadowolona, że dobrze wywiązała się z powierzonego zadania i że po dniach spędzanych w zakładzie optycznym może w ramach obowiązków służbowych wyjechać. Jakże chętnie wyjechałaby na zawsze z Pilawki Górnej, gdyby… No właśnie, gdyby tylko pojawił się ktoś, kto ją stamtąd wyrwie, porwie, pokaże inny świat, jednym słowem – pokocha. Dziewczyna oczywiście nie przyznałaby się do tak marnych pragnień, nie bardzo wiedziała, co to znaczy miłość, nie wiedziała nawet, po czym ją rozpozna, ale bardzo, ale to bardzo chciała kogoś pokochać. Tylko… No właśnie… W Pilawce Górnej ludzie żyli, pracowali, rodzili dzieci, w niedzielę chodzili do kościoła, ciepłymi wieczorami przesiadywali przed domami, pozdrawiali się na ulicach… Jednym słowem, znali się. Czy mogli jeszcze się kochać? I kto mógłby ją. Dziewczynę o Szarych Oczach pokochać tak, jakby miała inne oczy? Czy to w ogóle było możliwe? Wracała rozgrzanym asfaltem do Pilawki i choć zwykle nie zajmowała się takimi sprawami, zielone szkła kontaktowe, pieczołowicie zabezpieczone pudełeczkiem z plastiku, wyzwoliły w niej marzenia. A w marzeniach, och, w marzeniach mogła sobie pozwolić na wszystko. Była piękna. Miała zielone oczy. Z firanką czarnych rzęs. W marzeniach pojawiał się niezmiennie On na Białym Koniu. Choć już parę lat temu zlikwidowała mu ubranie z zeszłej epoki, odrzuciła miecz, ubrała w dżinsy i ogoliła twarz, Biały Koń pałętał się w jej wyobraźni niezmienny jak zachód słońca każdego dnia. Usunęła siebie z wieży, macochę pogrzebała już w wieku czternastu lat, zamek powoli zamieniał się w zakład optyczny przy ulicy Długiej w Pilawce, a jednak Biały Koń, źródło niewyczerpanej tęsknoty, ciągnął się za nią i ani rusz nie dawał się usunąć. Pogodny dzień łagodnie schodził za wzgórza, otworzyła okno, wiatr wpadł do samochodu i wyszarpał z porządnie związanego ogona kosmyk włosów. Łąki pachniały mokrą ziemią, i, ach, gdyby nie ta Pilawka… Odgarnęła kosmyk z policzka i zwolniła. Właściwie dlaczego tak bardzo bała się przyznać, że kocha zapach łąki i ogarnia ją tęsknota za czymś dobrym i niezwykłym, kiedy patrzy na rodzące się łany zbóż? Może pozostała wiejską dziewczyną, która po prostu potrzebowała tego do życia jak powietrza? Zjechała na pobocze i zatrzymała samochód. Wysiadła. Skowronki kwiliły dość zdecydowanie gdzieś tam na niebie, dlaczego nie miałaby się przyznać do wszystkiego, do czego tęskni w pogodne dni, dlaczego nie miałaby sobie zrobić odpoczynku od dioptrii i innych spraw? Zawsze jest taka obowiązkowa. Ale dzisiaj? Zatrzasnęła drzwiczki. Tu, w okolicach Pilawki, gdzie pola pachniały tak mocno przyszłym zbożem, było jej życie. Mogła na chwilę przysiąść spokojnie wśród ginącego dnia i pomarzyć. Ruszyła w łąkę. Trawa czepiała się jej nagich łydek, dojrzała i bujna, za moment zabierze się do kwitnięcia, ta niekoszona trawa dotykała jej delikatnie, namawiając do odpoczynku. Podwinęła spódnicę i usiadła. Słońce rzuciło znad chmur promienie, lekko przygaszone przycupnęły na koniuszkach traw i zalśniły pomarańczowym blaskiem, zaszeleściło zielone pod pomarańczowym, a Biały Koń objawił się na skraju lasu. Była usprawiedliwiona, nie musiała się nigdzie spieszyć, mogła pozwolić sobie na chwilę marzeń. Tęsknię za tobą, pomyślała sobie o rycerzu z lat dziecinnych, który miał ją uwolnić od wszystkiego. Od jakiego wszystkiego – nie umiała wyjaśnić. Nie zastanawiała się nad tym, ale wiadomo było, że jak rycerz – to uwalnia. Położyła się na ciepłej ziemi i spojrzała w niebo. Chmury nadbiegały rączo od strony lasu. Przewalały się z boku na bok, zasłoniły resztki słońca. Zerwał się lekki wiatr. Zlewał się z jej marzeniami. Ludzie są tacy niemądrzy, szukają nie wiadomo czego. Chcą zmian. Myślą, że gdzie indziej będzie lepiej. Szukają… No właśnie. Chcą coś zmienić. Na przykład te szkła kontaktowe, kolorowe… Kusiły ją bardzo. Oczywiście wiedziała, że świat nie zmieni kolorów. Ale gdyby tak spróbować, zobaczyć, jak wygląda w zielonych oczach? Nic się przecież nie stanie. Szkła potem delikatnie oczyści. Nikt nie będzie wiedział. Tylko ona. Raz spojrzy na siebie i zobaczy… Zawsze marzyła, żeby mieć zielone oczy. I gdyby miała oczy tak zielone jak w marzeniach, na pewno ktoś by ją kochał. Spojrzał i… już nie mógłby oderwać wzroku. W Pilawce ludzie się znali, oczywiście. Mówili sobie dzień dobry i co słychać. Dziękowali za drobne uprzejmości i zapraszali się na chrzciny, komunie, wesela i pogrzeby. Ale nic ich nie obchodziła ona – o szarych oczach i marzeniach, ona – szara mysz obliczająca dioptrie i dobierająca oprawki. Mogłaby zniknąć i nikt by tego nie zauważył, taka była prawda. Tak było zawsze. Podniosła się i ruszyła w stronę samochodu. Wiało coraz mocniej, będzie padać. Otworzyła drzwiczki i usiadła. Pudełeczko na siedzeniu obok kusiło. Włączyła stacyjkę… a potem wyłączyła. Wzięła do ręki pudełko i ostrożnie odwinęła przesyłkę. Szkła błyszczały głębokim morzem, zielenią starej sadzawki, świeżością traw po deszczu. Były zachwycające. Otworzyła oczy i podniosła najpierw prawą górną powiekę, potem lewą. Zamrugała parę razy i skierowała lusterko samochodowe na siebie. A jednak świat uległ zmianie, bo ona się zmieniła. Jej twarz nabrała nowego wyrazu. Była szlachetniejsza. Oprawa oczu też była inna. Dużo lepsza. Bardziej wyrazista. Wyjęła szminkę kupioną w Mieście i pomalowała usta. Była piękna. Choć to nie była ona. Wyprostowała ramiona i poczuła się jak Inna Dziewczyna. Podniosła rękę i zdjęła gumkę z włosów. Rozsypały się po obu stronach twarzy. Uśmiechnęła się i ponownie włączyła stacyjkę. Silnik zawarczał, ruszyła wolniutko. Inna Dziewczyna co prawda prowadziłaby samochód zdecydowanie szybciej. Nacisnęłaby na gaz. Wiatr rozwiewałby jej włosy. Choć wieczorne powietrze zachowało zapach rozgrzanego dnia, było teraz chłodniej. I rzeczywiście, zaczęło lekko mżyć… A skoro jest Inną Dziewczyną – odkręciła boczną szybkę – wdepnie ten pedał. Samochód przyspieszył. Wiatr rozwiewał jej włosy. Przez otwarte okno pierwsze krople deszczu smagnęły ją po twarzy Kiedy sięgnęła do drzwiczek, żeby zamknąć szybę, zza zakrętu wyjechał samochód. Spojrzała w lusterko, ale lusterko nie pokazywało drogi, ciągle było skierowane na jej oczy. Skręciła nagle, wystraszona, że się nie zmieszczą, boczne koła złapały pobocze, rzuciło ją najpierw w prawo, skręciła silniej kierownicę. Cisnęła hamulec z całej siły, ale rozpędzony samochód wcale nie chciał się zatrzymać. Podskakiwał na nierównych bruzdach. Szarpnęła znowu i samochód nagle wrócił na szosę. Za szybko. Mężczyzna już po wyjściu z zakrętu zorientował się, że zbliżający się z naprzeciwka samochód jedzie prawie środkiem. Zdjął nogę z gazu, choć niebezpieczeństwa nie było. Ale tamten kierowca, widać niedoświadczony, skręcił za mocno. Przy takiej szybkości było wiadomo, że go ściągnie. Dobrze, że przy drodze nie było drzew albo rowu. Nacisnął hamulec. A potem tamten samochód odbił w prawo i wrócił na środek drogi. I jechał prosto na niego. Tamten samochód wyłaniał się zza zakrętu jak w starym filmie. Wolno, bardzo wolno. Najpierw pysk uzbrojony w światła, potem przednie koła, błyszcząca od deszczu szyba. Widziała nawet oberwane lewe lusterko, sterczący kikut bordowej blachy, ślad po podwójnym świecie, widziała lusterko, którego nie było. Nie oglądaj się wstecz, to tak bardzo wyczerpuje. Patrzyła, jak maska tamtego samochodu opieszale wypełnia przestrzeń przed nią. Nie bała się. Chciała szybko nacisnąć hamulec, ale jej noga działała w takim samym powolnym tempie, w jakim zbliżał się tamten bordowy samochód. Klatka po klatce. Przeniesienie nogi z gazu na pedał hamulca trwało tyle, ile tamten samochód potrzebował, żeby pokazać się jej w całej okazałości. Ta okazałość była wielka, ale nie przerażająca. Myślała, co będzie za tą coraz większą szybą, która sunie jej na spotkanie, jakby za nią nikogo nie było, jakby to nie był samochód, raczej duch jakiś, jakby nie był prowadzony ludzką ręką, ale skądś kierowany. Przeznaczenie zbliżało się powoli. Szyba tamtego samochodu była brudnawa. Jechał długo w deszczu i nikt jej już nie umył. Ślady po wycieraczkach odbijały chmurne niebo. Jej wycieraczki też zgarnęły kurz, ale tam, gdzie nie sięgały, było szaro, samochodowe passe-partout, szare jak niemiecki papier w sklepie dla plastyków. Tamto passe-partout na szybie też najeżdżało na nią, tak samo powoli jak jej noga przesuwała się z pedału na pedał. Kiedy z całej siły nacisnęła hamulec, nadal się nie bała. Coś łagodnie wyrwało ją z fotela, a potem delikatnie przytrzymało wzdłuż klatki piersiowej. Obrazek w passe-partout pękał i tysiące drobniutkich kryształków wystrzeliło w powietrze. Opadały niespiesznie jak płatki śniegu. Każdy skrzył się w deszczu i światłach bordowego samochodu jak cyrkonia. I zgrzyt blachy. Dźwięk wydał jej się równie dobrotliwy. Nawet niesłyszalny. Szkło opadało na ziemię spokoju i ciszy. Cisza robiła się coraz jaśniejsza i jaśniejsza. Jednak zaczepił i odbił tamten wóz jak nic nieważące metalowe pudełko. Przesunął przez szosę, a potem bokiem w łąkę. Szkło zostawiało kryształowy ślad na ciemnym asfalcie. Samochód przekoziołkował dwa razy i zatrzymał się na łące. Dymił. I, co najgorsze, nikt z niego nie wychodził. Mężczyzna ostro hamował już jakiś czas, ale dopiero teraz jego samochód się zatrzymał. Gwałtownie wyskoczył. Jego buty deptały mokrą trawę, a miękka ziemia próbowała je przytrzymać. Kiedy szarpnął drzwiczkami, bał się o tamtego kierowcę. Ale to nie był dym, to para. A kiedy otworzył drzwi, zobaczył Dziewczynę. Wyglądała jak śpiące dziecko. Była śliczna. Była tak śliczna, że zaparło mu dech w piersiach. Choć niespecjalnie wierzył w różne Znaki na Niebie i na Ziemi, nabrał pewności, że tego spotkania nie mógł uniknąć. Oto Ktoś mu ją po prostu na tej drodze postawił. Przegapić tego faktu w żaden sposób nie zamierzał. Nachylił się nad fotelem, szukał zapięcia pasów jedną ręką, drugą podnosił jej głowę. Dzięki Bogu, otworzyła oczy. Wtedy zamarł na moment. Miała najpiękniejsze zielone oczy, jakie kiedykolwiek mógł sobie wyobrazić. – Czy mogę panią prosić o rękę? Proszę mi szybko dać rękę! – odpinał jej pasy, widział krew na policzku. – Tak, tak – spojrzała na niego nieprzytomnie. Wyciągnął więc rękę i za chwilę poczuł w swojej dłoni jej dłoń. – Mogę panią prosić o rękę? Rycerz na Białym Koniu stał przed nią i oświadczał się. Świat zbliżał swoją pogodną twarz do jej twarzy. Umierała. Więc tak, tak. To nic, że go nie zna. Jest nareszcie, nareszcie jest. Podała mu dłoń, jak pieczęć i tajemnicę. Oto stało się. Pochylił się i wyciągał ją z samochodu. Straciła przytomność. Kto wie, co się z nią dzieje. Miał tylko nadzieję, że ma nieuszkodzony kręgosłup. Ani telefonu, ani pogotowia. Może nie należy jej ruszać. Ale przecież trzeba ją szybko zawieźć do szpitala. Ale jeśli ma uszkodzony kręgosłup, to nie wolno jej ruszać. A jeśli nie udzieli się jej natychmiast pomocy, może umrzeć. Żadnej kobiecie nigdy prawa jazdy! Otwiera oczy. Dzięki Bogu! – Nic pani nie jest? Ach, jakie ma oczy. Pierwszy raz w życiu widzi taki kolor, zieleń jak morze, jak trawa, jak trawa w morzu, jak morze w trawie, i czarne rzęsy, niepomalowane widać, brwi jak skrzydła ptaka, jak na filmie amerykańskim, piękna twarz… Jak Scarlett O'Hara, jak z „Przeminęło z wiatrem”, pokolorowanym komputerowo filmem, który miał w bagażniku swojego wozu. Krew na policzku, dużo krwi, prawdziwej, nie komputerowej, wykrwawi się na śmierć, jeśli jej nie pomoże… – Proszę ruszyć palcami u nogi – przypomniał sobie zdanie z filmów amerykańskich. – Czuje pani nogi? – Tak – odpowiedziała cicho, ale jej oczy szybko uciekły gdzieś, gdzie już nie mógł się dostać. To nie kobieta, to dziewczynka, leje mu się przez ręce, musi ją zawieźć do szpitala, a krew jest taka czerwona i jest jej coraz więcej i więcej. Ścieka na bluzkę i na obojczyk, wcieka do środka. – Proszę ze mną rozmawiać! – krzyknął. Talk to me – przypomniało mu się z amerykańskich filmów. – Proszę do mnie mówić, cokolwiek, każę pani! Jej spojrzenie wróciło do niego z daleka. – Nie wiem co – mówiła sennie. – Tak się cieszę, że mnie odnalazłeś. Czekałam na ciebie – mówiła. – Ale teraz to już nie ma znaczenia. Tak się cieszę, że zdążyłeś. O czym, na Boga Ojca, ona mówi? – Ja też się cieszę – mówił gorączkowo – tak się spieszyłem, wybacz. – Brał ją na ręce, była ciężka, tylko na filmach kobiety są lekkie. Była bezwładna, a bezwładne ciało jest ciężkie. Chociaż taka szczupła. – Ja też się cieszę, stay with me – przemknęło mu przez głowę, zostań ze mną – mówił zdaniami z filmów amerykańskich, bo nic innego nie przychodziło mu do głowy. Buty grzęzły w mokrej ziemi, z trudnością stawiał stopy, Dziewczyna mu ciążyła, a on zapadał się w miękką łąkę. Musiał uważać. – Nie zmieścimy się razem – usłyszał. Pochylił głowę w stronę jej ust, to nie było łatwe, podmokła łąka tylko czekała, żeby go wciągnąć, świeża trawa, wysoka i bujna, ukrywała zdradliwe rozpadliny. – Gdzie się nie zmieścimy? – przestraszył się. – Nie umiem jeździć konno – poskarżyła się. – Nie możesz mnie wziąć na siodło. Majaczyła. – Dam sobie radę. – 1 teraz spłoszyłam go i uciekł – skarżyła się głosem małej dziewczynki. – Wybacz mi. Koń? Myśli, że jeździła konno? Nie wie, że była w samochodzie, że jak idiotka wjechała na pobocze, że musiało ją zarzucić, że kierownicą w poślizgu nie kręci się, że należy zdjąć stopę z gazu? Jaki koń? – Nie spłoszyłaś, czeka – powiedział. – Nie widzę – podniosła głowę, ale jej zielone sadzawki mętniały. – Tam stoi, spokojnie, nie ruszaj się. – Ciepłe ciało przytulał do swojego brzucha, a jego koszula robiła się coraz bardziej mokra i czerwona. – Nie ruszaj się. – Biały? Biały Koń. Ach, oczywiście, to przecież on, on na Białym Koniu, on, rycerz z czytanek dla dziewczynek, z bzdurnych bajek dla dzieci i z amerykańskich filmów o spełnionym śnie. A Julia Roberts czeka na wieży, a on podjeżdża białym wozem i mówi kocham cię i co będzie jak uratuję księżniczkę, a ona mówi wtedy ona uratuje ciebie. Wybawiciel, mój Boże, prowincja. Trzeba ją szybko do szpitala. – Oczywiście, że biały. – Tak się cieszę, że mnie znalazłeś, tak się cieszę – jej głowa opadła mu na przedramię, aż zabolało. Zachwiał się. Bezwładne ciało nabierało ciężaru, musiał mocniej ją chwycić, bał się, że przecieknie mu przez ręce. Przy samochodzie oparł ją o maskę, zsuwała się ku ziemi, trzymał ją jednym ramieniem, drugą ręką otwierał drzwiczki, a potem delikatnie położył ją na siedzeniu, odchylił fotel do tyłu i zapiął pasy Miała zamknięte oczy, jej głowa przechyliła się na prawą stronę, włosy zasłoniły prawie całą twarz. Jechał tak szybko, jak tylko pozwalały na to warunki. I ostrożnie. Kto wie, ile kobiet prowadzi w tych stronach samochody. – Nazwisko, nazwisko, imię, miejsce zamieszkania! Lekarz stał nad nim, w białym fartuchu z podkasanymi rękawami, niedbały szczupły człowiek, bez śladu współczucia. Oficjalny głos poganiał go. – Nazwisko! – Moje? – spytał nieprzytomnie. Chciał wiedzieć, co się z nią dzieje, co jej jest, żeby to tylko nie było nic złego, żeby odzyskała przytomność, żeby nie było obrażeń wewnętrznych. – Ofiary! – powiedział lekarz. A więc nie żyje… Dlaczego? Czy nie zrobił wszystkiego, co mógł? Oddychała, na pewno oddychała, kiedy ją przywiózł. I prosił lekarzy, żeby natychmiast, natychmiast… – Nazwisko poszkodowanej! – Lekarz był niecierpliwy. – Musimy j ą zarejestrować, zostanie u nas parę dni na pewno… Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że przez ostatnich parę sekund wstrzymywał oddech. I nagle ten oddech sam mu się skądś wziął, bez pomocy. Nazwisko? Jej nazwisko? Skąd, u diabła, miał wiedzieć? Grzebał w jej torebce, aż znalazł dowód osobisty. Podał imię i nazwisko. Zofia. Nie wyglądała na Zofię. Wyglądała na Zosię, Zosieńkę, Scariett. A potem, nie oddając dowodu, przetrzymując wyciągniętą rękę doktora, doczytał: Oczy – szare, wzrost – średni. Oczy szare, ale to ona. Och, jakie te dziewczyny są głupie. – Wyjmijcie jej te szkła kontaktowe – mówił lekarz. To tylko szok. Sześć szwów na policzku, tyle krwi, tylko sześć szwów. No i szok. Odetchnął z ulgą. Lekarz poganiał pielęgniarki. – Natychmiast rentgen! Może ma wstrząśnienie mózgu. Nigdy nic nie wiadomo. Kiedy wywozili ją z izby przyjęć, szybko, szybko, stał w drzwiach jak słup. – Proszę nie tarasować przejścia! – krzyknął lekarz. Usunął się, odwrócił na pięcie, wyszedł przed budynek szpitala. Może mieć wstrząśnienie mózgu. Może mieć krwotok wewnętrzny. Może nie przeżyć, jeszcze nic nie wiadomo. Wyciągał z paczki papierosa tak gwałtownie, że rozerwał pudełko, wszystkie rozsypały się na chodnik. Schylił się i zaczął je niezdarnie zbierać. Komu się tak trzęsły ręce przed szpitalem? Na jakim filmie to widział? Trzęsące ręce przed szpitalem… „Ojciec chrzestny”… Syn, który pilnuje ojca, bo go kocha… Papierosy były wilgotne, wrzucił je do śmietnika i ruszył przed siebie. Zrobił, co do niego należało. Otworzył drzwiczki od swojego samochodu. Nie może uciekać. Za chwilę przyjedzie policja, będzie musiał zeznawać. Sięgnął do skrytki, pod deskę rozdzielczą, i wyjął nową paczkę papierosów. Cienki pasek przezroczystej folii urwał się w połowie. Rozerwał zamknięcie i wsadził papierosa do ust. Zaciągnął się. Jechała jak idiotka. Nie patrzyła na szosę, nie patrzyła przed siebie. Jechała za szybko. Przecież zaczęło padać. Wzięła go za kogoś innego. Może narzeczonego? Wsadził kluczyki do stacyjki i ruszył. Zarezerwowany trzy dni wcześniej hotelik okazał się prywatnym starym domem z pokojami do wynajęcia. Przeniósł pudła z filmami do pokoju. „Przeminęło z wiatrem” – to może iść tylko na prowincji, „101 dalmatyńczyków” – dzieci będą się cieszyć i bać do końca Cruelli Demon, w kinowej sali, ciemnej sali, na białym prześcieradle pojawi się Dama w Futrze z Psów, a dzieci będą piszczeć – mamusiu, dlaczego ona ukradła pieski? Dlaczego? Czasem któreś z nich zapłacze… I jeszcze „Ojciec chrzestny”. Dwa dni, dwa pokazy. Cztery seanse dla dzieci, dwa dla dorosłych. Jutro i pojutrze. Metalowe pudła postawił koło łóżka, pod oknem. Rozebrał się, rzucił ubranie na łóżko i wziął ciepły prysznic. O dziwo, w łazience znalazł dwa duże ręczniki, pachnące wiatrem i słońcem. Suszone na wietrze a nie w suszarniach pralek automatycznych. Szare oczy… Mieszka parę kilometrów dalej, w Pilawce. Będzie tam za dwa dni. A ona zostanie tutaj. Sama. Bez znajomych, bez rodziny, bez narzeczonego. Może się boi? Czy ktoś ich zawiadomił? To nie jego sprawa. Pukanie do drzwi nie było głośne. Wciągnął dżinsy i otworzył. W progu stała właścicielka. Przed sobą trzymała tacę, staromodną srebrną tacę, filiżanka z parującym napojem, bułka już przekrojona i posmarowana masłem. Na talerzyku dwa plasterki sera żółtego i dwa białego. Obok sól i pieprz. – Na pewno pan głodny po podróży… Wziął tacę od kobiety i postawił na małym stoliku koło drzwi. Zauważył jej ciekawe spojrzenie, ale powiedział stanowczo: – Dziękuję. Przymknął drzwi i chwilę nasłuchiwał. Za drzwiami trwała cisza. Potem otworzył nagle i kobieta stojąca za nimi zrobiła krok do tyłu. Wiedział. – Myślałam, że… – była speszona i o to mu chodziło. Nie znosił, jak ktoś podsłuchiwał pod drzwiami. – Dziękuję – powiedział stanowczo – to wszystko. Prowincja! Prowincja go zawsze przerażała! To był inny świat, świat, którego nie rozumiał, nie chciał rozumieć i nie chciał poznawać. Aż do momentu, kiedy Anna odeszła. Kiedy mieszkanie w mieście zrobiło się puste, i miasto zrobiło się puste. Był anonimową cząstką milionowego miasta, w którym nie było czasu i miejsca na smutek. – Chyba nie będziesz cierpiał! – usłyszał. Miasto nie sprzyjało cierpieniu, cierpieć po odejściu kobiety nie wypada, życie jest przecież takie krótkie. – Chyba nie będziesz cierpiał. – Przyjaciele odważnie próbowali mu pomóc, przynosząc litry alkoholu i przyprowadzając inne kobiety. Wiele z nich chciało go poznać bliżej, alkohol przytępiał ból po odejściu Anny, poznawał je bliżej, następnego dnia budził się z kacem, a kobiety pojawiały się i znikały. Tak było dobrze, dobrze i anonimowo. Aż do dnia, kiedy zobaczył swoje życie w oczach kolejnej kobiety Nie pamiętał jej z poprzedniego wieczora. Opary wódki nie wietrzały tak szybko. Wspomnienie było mgliste, kiedy otworzył jej drzwi. Trzymała w ręku podróżną torbę. – Jestem – powiedziała. Wpuścił ją do mieszkania, nie bardzo wiedząc, o co chodzi. – Mówiłeś, że mnie kochasz – uśmiechnęła się do niego, a jemu serce podeszło do gardła. – Chciałeś, żebym została na zawsze, więc jestem – postawiła torbę w przedpokoju. Nie zapomni spojrzenia tamtych oczu, kiedy tłumaczył, że właściwie, że okoliczności, alkohol, że przecież nic złego się nie stało, że są dorosłymi ludźmi… jej wzrok stawał się coraz bardziej – no właśnie, jaki? Przerażony? A on pod spojrzeniem tamtych oczu zwijał się w kłębowisko żmij i jeden drink wystarczył, żeby żmije wydostały się z brzucha i podpełzły prosto do niej. – Coś sobie wymyśliłaś, wyssałaś z palca… Nic takiego nie mówiłem. A noc? Sama tego chciałaś, prawda? Tak samo jak ja – czuł się coraz bardziej osaczony i musiał się bronić. Poczuł niestosowność tamtego zdania, wstyd, że tak mógł, próbował to naprawić, nieudolnie. – To jakieś nieporozumienie, wyjaśnijmy to sobie… Oczy tamtej kobiety Nie pamięta, jaki był ich kolor. Nie pamięta jej. Pamięta, co było w jej wzroku. Ustrzelone, śmiertelnie ranne zwierzę. Sarna? Może królik? Lęk. Śmiertelne nieporozumienie. Śmieszna kobieta, która chwilową przyjemność była gotowa zamienić na życie z nieznajomym mężczyzną. Tylko dlaczego miała takie oczy? Wyszła. Nic sobie nie wyjaśnili. Tamta kobieta z ustrzelonymi oczami wyszła, a on z dnia na dzień porzucił intratną pracę. Kupił dwadzieścia filmów i projektor. Lepiej dawać ludziom marzenia, lepiej dawać dwie godziny radości niż choćby jedną minutę tego, co dał tamtej kobiecie. Ciągle w drodze, to było to, co leczyło jego duszę. I love you – mówiła zielonooka Scarlett i rzucała tysiące razy dzbankiem, który rozbijał się o ścianę. Szkło tysiące razy budziło Retta Butlera, który podnosił się z otomany, a sala wzdychała. Pomyślę o tym jutro, odzyskam go – mówiła Scarlett, a mgła podnosiła się coraz wyżej i wyżej, pusty dom i szerokie schody i ona sama, zielonooka Scarlett, która myślała, że Rett będzie ją zawsze kochał. Kobiety chlipały w chusteczki, głośno pociągały nosami, a kiedy zapalały się światła, udawały, że to nie one. To był prawdziwy świat. Jego świat. Don t leave me – prosiły pomalowane usta. – Dont't leaye me. – Pomalowane oczy unosiły się do góry, z tęsknotą i prośbą. If you go away – śpiewała ona, ne me quitte pas – śpiewał on. Sala płakała, nawet niektórzy mężczyźni ukradkiem ocierali oczy. Dzieci wciskały się w fotele lub niewygodne krzesła i zaciskały drobne dłonie na kolanach. Mamusiu! Mamusiu! Czy uratują pieski? Czy Cruella Demon zrobi z nich futro? Mamusiu, on wypadnie z tej ciężarówki!!! On go zabije!!! Boję się! Boję! Czy Dziewczyna o Szarych Oczach boi się? Zaufała mu, a on nie poczekał na nią. Zrobił komuś krzywdę jeszcze raz? Anna zniknęła przecież z jego życia, nie musi się już mścić. O tamtej kobiecie, kobiecie, która jednym spojrzeniem powiedziała mu, w jaką stronę on zmierza, starał się nie pamiętać. Choć był jej wdzięczny, wspomnienie jej oczu, których koloru nie mógł sobie przypomnieć, nie było przyjemne. To była jedyna rzecz, której się wstydził. Podszedł do okna i spojrzał na ulicę. Już było ciemno. Może Dziewczyna obudziła się? Jest przerażona? Może nic nie pamięta? Nie wie, skąd się wzięła w szpitalu? Gdyby nie jechał… Zjadł dwie kromki i popił chłodną herbatą. Był zmęczony, chciał się jak najszybciej położyć i odpocząć. Wykrochmalona pościel pachniała wiatrem, a on był taki zmęczony. Siedział chwilę na łóżku, a potem wciągnął sweter i poszedł do szpitala. Gruba portierka zatrzymała go grubą dłonią: – Pan do kogo? – Dzisiaj przywiozłem ranną… z wypadku… Chciałbym właściwie tylko zostawić adres. Gdyby się obudziła… – Pan narzeczony? – W jej pytaniu nie było pytania, tylko stwierdzenie. Kiwnął głową. To kiwnięcie mogło znaczyć tak, mogło znaczyć nie. – Pan wejdzie – pokazała mu drzwi na oddział. Rękę miała grubawą, ale przyjemną, pulchną, krótkie palce wskazywały kierunek, na jednym błyszczał duży złoty pierścionek. – Pan wejdzie, ja tylko… A potem podniosła słuchawkę i powiedziała: – Jest narzeczony, panie doktorze, przyszedł. Cofnął się. Portierka wyskoczyła zza swojego kantorka. – Gdzie, panie, gdzie, nie bój się pan – powiedziała przyjaźnie, a jej pulchne palce przytrzymywały jego rękę. – Lekarz chce z panem gadać. Droga na oddział dłużyła mu się pod nogami. Zapachniało jakimiś lekarstwami albo środkami dezynfekującymi, kaszlnął lekko, korytarz był długi i cichy, chorzy już spali, a lekarz podszedł do niego z zatroskanym wyrazem twarzy. Portierka puściła w końcu jego rękę, jej grube plecy znikały w głębi korytarza, kołysała się jeszcze przez chwilę, patrzył za nią, lekarz wskazał drzwi do dyżurki. Usiadł na krześle, jak uczeń, na brzeżku. Lekarz tarł czoło. – Wie pan, jest taka sytuacja, że… krótko rzecz biorąc, zrobiliśmy, co w naszej mocy, obrażenia nie są poważne i z medycznego punktu widzenia nie ma powodu do… ale czasem… jednym słowem – lekarz plątał się – chory odmawia współpracy. Nie chce do nas wrócić. – Lekarz zdjął okulary i przecierał wierzchem dłoni oczy. Był zmęczony, ten dyżur ciągnął się, a przed nim jeszcze tyle pracy. I do rana tak daleko. – Nie wiem, dlaczego to się dzieje… Powinna się obudzić. Nie budzi się. Może pana głos… Niech pan do niej mówi, mówi o wszystkim, przypomni się… Nie wiem, sam nie wiem, co robić… Powinien ktoś przy niej być. Czasem tak jest, że człowiek już nie chce, nie ma do czego… Musiała być operowana i… Może panu się uda… Jednak! Czuł, że nie wszystko w porządku! I to nie chodziło o czerwoną plamę na koszuli, sześć szwów, które ją oszpecą, choć takiej twarzy oszpecić nie można. Wiedział, że to nie ta koszula, która moczyła się teraz w zimnej wodzie, w blaszanej misce, on wiedział, że nie chodzi o koszulę. Ona znikała! Mgła nie chciała podnieść się do góry, Dziewczyna o Zielonych Oczach odchodziła! Nie chciał tam wcale iść. Chciał tylko wiedzieć, co się z nią dzieje, a ona rozpływa się i znika… Uchylił drzwi do sali numer osiem. Leżała cichutka i biała, włosy rozsypane na poduszce śniły amerykański sen. Usiadł tuż przy łóżku i patrzył na nią z czułością, jakiej już u siebie nie podejrzewał. Dziewczyna trwała nieruchomo, ciężki opatrunek na twarzy zasłaniał szwy. Będzie myślała, że jest oszpecona, jeśli się obudzi, jeszcze nie wie, że nie można jej oszpecić. Wziął j ą nieśmiało za rękę. Jej oczy zacisnęły się, tak samo jak jej ręka na jego dłoni. Ogarnęło go wzruszenie tak silne, że nie wiedział, co zrobić. Oddał lekko uścisk. Dziewczyna ruszyła się i zamarła w bezruchu. Patrzył na jej twarz bezbronnego dziecka. Potem nieśmiało, jakby dotykał skrzydeł motyla, delikatnie zaczął głaskać jej dłoń swoimi zgrubiałymi palcami. Miał nadzieję, że ona tego nie czuje. Co miał powiedzieć? Co się mówi w takich wypadkach? Nachylił się szeptał do niej cicho, prawie bezgłośnie. Don't worry – mówi się w amerykańskich filmach. Wszystko będzie OK. – Nie martw się. Don't leave me – jego ręka miękła, a opatrunek na twarzy Dziewczyny rozpływał się przed jego oczami i bielał coraz bardziej i bardziej. – Nie zostawiaj mnie – słyszał cichy szept i nie wiedział, czy to z jego własnych ust płynie ta prośba, czy z jej. – Będę cię kochać zawsze i nigdy cię nie opuszczę. I promise. Obiecuję. I promise. Wyjmował powoli metalowe pudła z samochodu. „Przeminęło z wiatrem” – to może iść tylko na prowincji, „Czułe słówka”, „101 dalmatyńczyków”. Dwa seanse dla dzieci, cztery dla dorosłych. Może nie jutro, ale na pewno pojutrze ruszy dalej. W prowincjonalnym kinie był ekran z prześcieradeł. Właściciel rozlepiał afisze. Przed kinem uformowała się kolejka ludzi znikąd, takie ciche to miasteczko, a jednak ktoś tu mieszka. Po raz pierwszy od lat niespokojnie wyczekiwał końca ostatniego seansu. Kiedy z sali wyszli ludzie, przewinął szybko szpule z filmem i zniósł do samochodu. Włączył silnik i pojechał pod szpital. Szpital! Jeden budynek w starym parku, izba przyjęć, starzy ludzie, pomiędzy nimi ona – nie z tego świata – Dziewczyna o Szarych Oczach. – Był ktoś u niej? – zaczepił na korytarzu pielęgniarkę. – Wczoraj wieczorem, narzeczony – pielęgniarka minęła go, nie obrzuciwszy nawet jednym spojrzeniem. Mówiła o nim. A on przecież nawet jej nie zna. Siedział przy jej łóżku przez całą noc. Znał już miękkość jej dłoni i policzka, tego zdrowego. Kształt jej oczu i zapach, spod szpitalnych specyfików pachniała łąką i niewinnością. Czesał jej szare włosy, pod jego palcami ożywiały się i nabierały blasku. Głaskał jej głowę. A potem nachylał się nad nią i szeptał: – Będę na ciebie czekał, obudź się. A jeszcze później, kiedy nikt nie widział, nachylał się nad nią tak bardzo, że czuł na policzku lekki powiew powietrza z jej płuc. Wtedy mówił: – Kocham cię. I love you. Odwołał dalszą trasę. Pudła z filmami przeniósł do schowka, który wskazała mu gospodyni, pod schodami na górę. Codziennie chodził do szpitala. Mijał pielęgniarki, uśmiechały się do niego. Szeptały za jego plecami. Zazdrościły Dziewczynie o Szarych Oczach. A Dziewczyna o Szarych Oczach spała. Nie wiedział, co robić. Lekarz rozkładał bezradnie ręce. – Nie wiem dlaczego. Robiliśmy badania, nie ma widocznych uszkodzeń. Ale wie pan, mózg to skomplikowane urządzenie… Trzeba czekać. Czekał jeszcze trzy dni. Po trzech dniach wsiadł w samochód i pojechał do Pilawki. Kiedy wrócił, wiedział, o czym mówić. Siedział długo przy jej łóżku. Opowiadał jej o truskawkach ze śmietaną, które lubiła, i o ciemnych czereśniach z sadu pana Wojciecha. Opowiadał o pani Marii, która przepłakała cały wieczór, kiedy dowiedziała się o wypadku. Opowiadał o grubym woźnicy z Pilawki, który po nią przyjedzie, jak tylko się obudzi. Opowiadał o właścicielu zakładu optycznego, który sam zamawia szkła i który nie weźmie nikogo na jej miejsce. Mówił o zielonych oczach i miłości. O koźlakach, których w tym roku będzie dużo na polance w lesie koło Niechwatowa, gdzie tak lubi chodzić. O suce Matyldy, która oszczeniła się w piątek i ma sześć maleńkich piesków. I że Matylda jednego z tych piesków będzie dla niej trzymać. Z różowym noskiem i szarą łatą na grzbiecie. Mówił o tym wszystkim tak, jakby od zawsze mieszkał w Pilawce Górnej. Ale przede wszystkim mówił o miłości. W piątek musiał pojechać do Kulimówka. Kierownik domu kultury powiedział, że ludzie czekają już drugi tydzień, że tak nie można. Scarlett O'Hara rzucała dzbankiem, trzęsły się ręce przed szpitalem. Dzieci chowały się za rękawem dorosłych, kiedy Cruella Demon kradła pieski. Kiedy w poniedziałek stanął w drzwiach szpitala, portierka zatrzymała go grubą dłonią. – Panie, u narzeczonej to chyba cała Pilawka siedzi, idź pan szybko. Cofnął się, kiedy zobaczył tłum na korytarzu Chyba ze dwadzieścia osób, tych, które już znał. Gruby mężczyzna o nalanej czerwonej twarzy i zniszczonych dłoniach jak bochny siedział rozwalony przed salą. Mówił głośno: – Jakbym dorwał bydlaka, toby nie żył. Naszą Zosię tak oszpecić, naszą Zosię. Był niepotrzebny. Nie wiedzieli, że to on. Nie inaczej. Myśleli, że to on… Skrył się za filarem obok dyżurki pielęgniarek. Z sali numer osiem wyszły dwie kobiety. Jedna z nich ocierała oczy. Gruby mężczyzna wstał i wziął pod rękę kobietę, która stała oparta o ścianę. – Chodź, ona nas potrzebuje. Ludzie ożywili się, podeszli do dwóch kobiet. To niemożliwe, ale taka była prawda. Ten cały tłum czekał na Dziewczynę o Szarych Oczach. Rozpoznał pana Kazika i Matyldę, i właściciela zakładu optycznego, i Aptekarzową w cienkich ciemnych drucianych oprawkach. Wycofał się powoli, wrócił do samochodu. Czekał, aż odejdą. Zapadł zmierzch. Kiedy się ocknął, było ciemno. Spojrzał na zegarek. Była druga w nocy, nie miał odwagi iść o tej porze do szpitala. A kiedy rano pojawił się w drzwiach, portierka spojrzała na niego nieprzyjaźnie. – Obudziła się wczoraj. Już wyszła, na własną prośbę. Obudziła się! I wyszła. Uciekła. Nie pamięta. A więc jej nie zobaczy. Może to i lepiej. Spakował rzeczy i ruszył do Kujawek. Scarlett O'Hara błyszczała z ekranu zielonymi oczami. On widział szare. Szare jak pochmurny dzień, z niebieskimi błyskami, ze śladem zieloności, ale szare. Jego Scarlett nie miała zielonych oczu. Wieczorny seans się skończył. Prawie nie spał. Przewracał się, było za cicho, za ciepło? Było inaczej. W Dwornej trzeba było w remizie strażackiej dostawiać ławki z parku, a i tak się wszyscy nie zmieścili. Scarlett patrzyła z ekranu wprost na niego. Nie zostawiaj mnie, Rett, nie teraz. Zrozumiałam, że cię kocham… Szare oczy, szare jak chmura, jak ptak, jak mgła… Tak minęły trzy miesiące. Każdego wieczoru kładł się z jej wspomnieniem pod powiekami. Może żałował, że się obudziła. Powinna była spać. A pewnego dnia, kiedy on by się nachylił i pocałował ją, czar by prysnął, zły czar… Kiedyś we wtorek po dwóch pokazach „Ojca chrzestnego” obudził się nad ranem. Słyszał prawie, jak ktoś mówi – dont worry, dont leave me… I'm waitingfor you. Rano zapakował filmy i ruszył z powrotem. Ten zakręt, ta droga. Pola przyzywały łagodnym blaskiem zieloności. Zbierało się na deszcz. Chmury wisiały nad lasem, szaro, zielono, świetliście, tam daleko już padało. Stanął przed zakładem optycznym. Widział ją przez szybę samochodu, przez szybę zakładu – niewyraźnie. Pochylała się nad starym człowiekiem, podawała okulary. Uśmiechnęła się! Od razu ręka na policzku, no tak, pewno boli, dobrze, że to się tak skończyło. Włosy jak mgiełka biegały za nią, kiedy kręciła głową. Nie te, tamte lepsze. Stary człowiek siedział przy lustrze i poprawiał oprawki. Tak, te świetne. Ona siadła, coś wypisywała. Rachunek. Poważna. Od strony rynku widział znajome sylwetki ludzi. Ta w czerwonej chuście to pani Maria. U niej mieszka Dziewczyna o Szarych Oczach. Ten z rękami jak bochny chleba to woźnica. Zostawił swojego konia na rynku. Te dwie kobiety to Klara i Matylda. Nie będzie się na nich wszystkich oglądał. A za szybą ona. Poważna dziewczynka. Wejdzie. Wszedł. Jej szare oczy rozbłysły na jego widok tęczą. – Jestem – powiedział. – Czekałaś na mnie, Dziewczyno o Zielonych Oczach. Przyjechałem po ciebie. Bo nie wiedział, co powiedzieć. Zgasło to coś, co miała w oczach. Nie rozumiał. Szare oczy zrobiły się szarymi sadzawkami, z których kapało i kapało. Wiedział jedno: poznała go. Więc dlaczego? Ale kapało ciągle, a jej głos, chociaż mokry, przedostawał się przez strumienie łez. – Nie znam pana – powiedziała i jej głos zmienił się w głos dorosłej kobiety. – Dziękuję, że mnie pan stamtąd wyciągnął. Ten wypadek… ja chciałam… -jej głos zadrżał, a wszyscy na ulicy wstrzymali oddech -…wielu rzeczy dalej chcę. I chciałam mieć zielone oczy, i miałam. I będę czekać. Nawet jeśli… Może pan sobie jechać. Może pan myśli, że jestem prowincjonalną gęsią, nie dbam o to. I mam szare oczy, nie zielone. Jestem wdzięczna za to, co pan dla mnie zrobił, ale nie jestem rzeczą i nie może pan wiedzieć, czy na pana czekałam, czy nie. Nie można tak sobie po mnie przyjść, żeby mnie wziąć, nie ma pan do mnie żadnych praw, niech pan idzie, niech pan sobie już idzie. Zupełnie nie rozumiał. Jakże trudno jest zrozumieć kobiety. Przecież powiedział, że przyjechał po nią! Przecież wiedział, że na niego czekała! Wszystko stracił. Do diabła. A tak się dobrze zaczęło. Te dziewczyny z głowami w chmurach! Niestąpające po ziemi! A życie jest życiem, psiakrew. Naoglądały się filmów amerykańskich. Idiotka! Idiotka z szarymi oczami, z brwiami jak skrzydła ptaka, z włosami jak pajęcza nić, z dłonią tak delikatną, że nierzeczywistą. Dziewczyna z krwi i kości, dziewczyna ze staruszkiem, dziewczyna z oprawką w ręku. Dziewczyna, która ma ładniejsze oczy niż Scarlett O'Hara. Dziewczyna, która przecież na niego czeka! – Ja… – powiedział i zrozumiał, że to nie o niego chodzi, chodzi o nią, chodzi wyłącznie o nią. – Nie znam pana. Ludzie z ulicy wbili w nich wzrok.- Pan mnie również nie zna. Oni mnie znają. – Dziewczyna zatoczyła łuk dłonią. – Myślałam, że jestem obca, ale nie, nie tutaj. A pan czuje się upoważniony do traktowania mnie jak… Nie, to niepotrzebne. Pan Kazimierz powiedział, że może zaparkować z tyłu domu, koło stodoły. Dostał ładny pokój, na przygórku, za niewielkie pieniądze. Ciągle nie rozumiał. – O, nasza Zosia, to wie pan… Właśnie nie wiedział. Nie wiedział, co takiego zrobił. Przecież się zdecydował. Czy ona myśli, że mu było łatwo? Pan Kazimierz sapał ciężko, wiadra z wodą ciążyły mu. Podskoczył, pomógł. Pan Kazimierz dreptał za nim do kuchni. – Nasza Zosia to ho, ho, wie pan. Potem Pan Kazimierz wyjął butelkę nalewki z głogu. Żona postawiła dwa maleńkie kieliszki na ceracie. – No, pijże pan, pij. Na zdrowie dobre. Wychylił kieliszek, poczuł pieczenie w gardle. Pan Kazimierz wytarł usta. – No, matka, jeszcze po jednym. Pani Maria przetarła fartuchem stół i postawiła przed nimi smalec w ciemnym garnku, położyła duży kawał chleba, ostry nóż. A potem nalała do kieliszków nalewki. Popatrzyła na męża i powiedziała: – Pościel oblekę. Po trzecim kieliszku Pan Kazimierz klepnął go w plecy. – Czego tu nie rozumieć, jak wszystko jasne, panie. Przyszłeś pan jak po swoje. A ona nie twoja, nie moja. – A czyja? – Poczuł jak ciepło od nalewki nagle zniknęło. Wydawało mu się, że sufit ruszył na niego nagle, zrozumiał, jakim był idiotą, i poczuł do siebie coś na kształt litości. Oczywiście, ona kogoś ma! Musi przecież kogoś mieć, taka kobieta! A on, nie wiadomo dlaczego, myślał, że ona jest samotna! – Ona swoja, panie, tylko swoja. Gadałeś, co wydawało ci się, ona chce – Pan Kazimierz przeszedł na ty niespodziewanie. – Gadałeś jej o niej, nie gadałeś o sobie. Ty lepiej o sobie mów. Odwagę trzeba mieć, zaryzykować trzeba, a nie pewnika szukać… Leżał na łóżku i było mu duszno. Mimo otwartego okna i powiewu wiatru. Lato się kończyło, czuć było w powietrzu zbliżającą się jesień. Pogubił się zupełnie. Przecież marzyła… – Zawiezie mnie pan czy nie? Dobrze zapłacę. – Panie, to kawał drogi. – Zepsuł mi się samochód. – Panie, koń jest zmęczony, ziemniaki woziliśmy. – Jutro odpocznie. Zapłacę, ile pan zechce. – Ale to ja bym go za uzdę musiał prowadzić, panie, przez miasto. No i chyba trzeba by go doprowadzić jakoś do porządku. – Woźnica klepał konia po boku. – Jutro rano mogę. Koń był duży, silny, wozakowaty koń. Deresz. Ale innego w Słominie nie było. A do Pilawki stąd, gdzie wynajął pokój, było sześć kilometrów. Wyjął pieniądze. Woźnica zamlaskał językiem. – To bądź pan jutro o jedenastej. Był punktualnie. Koń był wyszczotkowany, gruby ogon, wczoraj związany w połowie, dziś sięgał do ziemi. Włosie powiewało raz z jednej, raz z drugiej strony. – To siadaj pan – woźnica przytrzymywał go za uzdę. – Odsie, odsie – mówił pieszczotliwie do konia. – Wariat przyjechał, wariat przyjechał! – Umorusane buzie śmiały się ze skweru. A niech tam. Ruszyli wybrukowaną ulicą w górę Pilawki. Prosto pod zakład optyczny. Derka, która przykrywała grzbiet konia, ruszała się razem z nim. Koń stąpał dostojnie, a woźnica miał na sobie czyste ubranie. Trzymał uzdę tuż przy pysku, koło małej czerwonej wstążeczki. Powiewała na wietrze. Chłopcy podnieśli się z trawnika i szli za nimi. Do nich dołączyli ciekawscy dorośli. Śmiechy milkły. Siedział wyprostowany, już nie śmieszny. Marzenia są po to, żeby je spełniać. Cudze, swoje. Teraz chce spełnić swoje. Koń zatrzymał się. Cała reszta również. – No, to idźże po naszą Zosię! – krzyknął woźnica w tył ulicy. Od grupy odłączył się chłopiec w krótkich portkach. Zadźwięczał dzwonek u wejścia do zakładu optycznego. Koń stał na bruku, lekko drobiąc tylnymi nogami. Mieszkańcy Pilawki patrzyli z napięciem na drzwi. Stanęła w drzwiach. – Przepraszam. Ale chciałbym… – zabrakło mu tchu. Nic nie było proste, a ona nie ułatwiała mu zadania. – Ja myślałem… czekałem na panią. Myślałem o pani przez te wszystkie miesiące. Przepraszam… ale chciałbym panią poznać. Chciałbym, żeby pani chciała mnie poznać – powiedział ze ściśniętym gardłem. – Mam na imię Robert. Mieszkam w Słominie, u pana Kazimierza, w pokoju na przygórku. Myślałem, że lubię miasto, ale teraz… -język mu się plątał, patrzył odważnie na jej policzek ze śladem po sześciu szwach. Pamiętał miękkość jej włosów i dłoni, ale ona dotyku jego ręki nie mogła pamiętać. Miała najpiękniejsze na świecie szare oczy. – Wiem o pani i tutaj o wszystkich… Przy nodze Dziewczyny o Szarych Oczach pojawił się mały kędzierzawy piesek. Zamachał ogonem, szara łatka na grzbiecie zachybotała. – Siad! – Dziewczyna schyliła się do psa i pogłaskała go po głowie. Czarne paciorki patrzyły ciekawie na świat. Piesek tańczył pupą na progu zakładu optycznego. Ogonek zamiatał próg coraz szybciej i szybciej. – Ja nawet wiem, że to pies od suki pani Matyldy… Proszę, nie odrzucaj mnie… Dziewczyna podniosła się, chwilę się wahała, a potem zeszła trzy schodki w dół i stanęła przed nim na ulicy. Popatrzyła na twarze mieszkańców Pilawki, którzy wstrzymali oddech. Na ulicy zapadła cisza, tylko koń grzebał tylnym kopytem w kurzu. Mężczyzna opuścił głowę i patrzył na płyty chodnika. Czekał. A potem zobaczył, jak ostrożnie wyciąga swoją dłoń w jego stronę. – Mam na imię Zofia – powiedziała miękko. Tłum ludzi wstrzymał oddech. Zrobiło się cicho, jak makiem zasiał. W tej ciszy usłyszał głos pana Kazimierza: – No! Wtedy odważył się podnieść głowę i kiedy dotknął jej ręki, poczuł znane ciepło, a jej szare oczy rozbłysły zielenią. |
||
|