"Miasta Pod Skałą" - читать интересную книгу автора (Huberath Marek S.)2.Za prawymi drzwiami widniał korytarzyk, czysty, jakby go ktoś przed chwilą zamiótł. Drzwiczki szczelniejsze: nie było mułu naniesionego deszczówką, nie przykrył mozaiki. I tu przez szpary w stropie wnikał blask słonecznego popołudnia, jak się wydawało Adamsowi, po dniu, który spędził nad muzealnymi gablotami. Wszedł bez wahania. Odkrycie zapomnianego wejścia do podziemi Watykanu – jeśli to było odkrycie – znaczyło więcej niż wszystko, co podczas swojego stażu zdołałby wyczytać w bibliotece La Sapienzy na temat zapomnianej nauki mistrza Lulliusa. Korytarz zmierzał prosto w dół do grodu-państwa. Nie obniżał się w głąb ziemi, wpadającego światła nie ubywało. Wysokiej klasy robota murarska: bloki dopasowane starannie, periodyczne żebrowania stropu. Powtarzalne zwężenia upodabniały korytarz do wnętrza olbrzymiego jelita. Między słupami, na ścianach i na posadzce często znajdował ułożone z czarnych i białych kamyków mozaiki: to trójkąty i współśrodkowe z nimi kwadraty, to wieloboki wyższe. Przywodziło to na myśl mistrza Lulla, który chciał sprowadzić złożoność świata do przecinających się kresek ornamentu geometrycznego. Newralgiczne miejsca diagramów, wierzchołki figur, uwieńczono niedbale odrobionymi symbolami, ułożonymi zwykle z kolorowych kamyków. Znajdował wśród nich pojedyncze znaki zodiaku, odwrócone dzbanki o dwóch uchach oraz inne symbole. Zdarzały się przedstawienia węża unoszącego pokrywkę kosza i wystawiającego zeń głowę. Może były to próby stosowania nauk mistrza Raymundo, ale Adamsowi, jeszcze czującemu przesyt wrażeń po długim ślęczeniu nad przebogatą kolekcją muzealną, nie chciało się poszukać po kieszeniach skrawka papieru, by skopiować symbole z mozaiki; bardziej intrygujące zdawało się penetrowanie tajemniczego wejścia do Watykanu. Karygodne lenistwo, gdyż celem pobytu Adamsa na stażu w Rzymie było właśnie wyjaśnienie, czy istniał szalony uczeń Lulliusa, Alonzo Zumarraga, który znikł lub został zabrany ze świata, aby nie przekazać innym wyników swych rozważań, jako że te wyjaśniały zbyt wiele. Legenda za słabo udokumentowana, aby jej badanie i godziny spędzone na szperaniu w zetlałych papierzyskach już z daleka nie cuchnęły trupim odorem grobu naukowego, w którym pogrzebał go żywcem dziekan Goodman, kierując na to stypendium. Trudno przestać być naukowcem, to rodzaj uzależnienia – już po chwili Adams żałował, że nie wziął notatnika, a żal ten rychło zmienił się w poczucie winy. Kolejne mozaiki na ścianach, dziwaczne wizerunki połączone kreskami, wyglądały coraz bardziej intrygująco. Może z nich znaki zodiaku dopiero powstały? Kamery nie wziął. Musi tu wrócić. Korytarz łagodnie zakręcał. Wreszcie ukazała się kończąca go furtka. Za nią kolista salka podobnie oświetlona. Barwna mozaika na podłodze wyobrażała cudacznego stwora, ni to kozła czy nosorożca, ni to hipopotama. Otaczał go wieniec małych syren, z których każda trzymała jedną ręką poprzedniczkę za ogon. Wieloboki na ścianach szczyciły się obfitością krawędzi i wierzchołków, znaczonych odwróconymi dzbanami, łzami kapiącymi z murów, skrzydlatymi sztyletami, dziwacznymi czapkami, przechodzącymi w kształt gęsiej szyi i łba, oraz mostami o dwóch przęsłach. „Goodman byłby zdumiony upowszechnieniem myśli samotnego Katalończyka”. Ponownie dwoje identycznych drzwi okutych blachą. I znowu robota staranna, choć bez ozdób. Zamknięto je na zasuwki, z tym że zasuwkę lewych dodatkowo zabezpieczono łańcuszkiem, na którym wisiała blaszka. Adams najpierw otworzył nie zabezpieczone drzwi. Za nimi taki sam korytarz. Równe segmenty, dobra robota kamieniarska, symbole na ścianach, niektóre dziwne i skomplikowane. Przeszedł kilkadziesiąt metrów, jednak łagodnie zakręcający korytarz nie zachęcał do poszukiwań. Niczego nowego, co chciałaby napotkać w tym miejscu pobudzona wyobraźnia, nawet mozaiki z czarnych i białych kamyków. Brakowało tej szczególnej eskalacji tajemniczości, która skłania do dalszej penetracji nieznanego. Adams wrócił do zapieczętowanych drzwi. Z lewej furtki, zabezpieczonej cienkim pozłacanym łańcuszkiem, na którym dyndała żółta blaszka, zerwał plombę. Na blaszce widniało: „Silvestere”. Kolejna zdobycz powędrowała do kieszeni. Drzwi musiał zdecydowanie szarpnąć. Odskoczyły z jękiem nie naoliwionych zawiasów. Za nimi korytarz: oświetlony, lekko zakręcający, identyczna murarka. Mozaikowe wieloboki ustąpiły miejsca wyobrażeniom nieznanych zwierząt: a to grubego ni to krokodyla, ni to wieloryba, z krótkimi, masywnymi płetwami i kłębem dziwacznych wici wokół zębatej paszczy, a to lądowego stwora, chimery złożonej z hipopotama, nosorożca i bawołu. Rzadziej zdarzały się podobizny much i komarów czy syren i trytonów. Były też jakby fragmenty murów z rosnącymi w dół zielonymi gałązkami. Często przypominały staranniej wykonane symbole z poprzedniego korytarza. Prawdopodobnie były to kopie rzymskich mozaik. A może nawet oryginały, rozrzutnie wmurowane w ścianę piwnicy. Dalej wzdłuż ścian ustawiono dwa rzędy klasycznych aktów kobiecych. Łatwo rozpoznał ujęcia Wenus lub jej odpowiedniczki, „Kapitolińskie” czy „Eskwilińskie”, i to znane z reklam – z Melos, czy wspaniałe z Knidos. Nie brakło przepięknej „Niezauważonej”, która urzekła Adamsa: podobizny „Ostyjskiej” – nie bezgłowego korpusu, kopii Wenus Kapitolińskiej, niedawno znalezionego w Ostii. „Niezauważona” była nadmiernie odziana, aby zadowolić gremia decydujących, które z przedstawień ma zostać poznane przez społeczeństwo jako wzór kobiecego piękna starożytnych. Jej strzaskana twarz nie mogła przeszkadzać, bo z milońskiej zostało jeszcze mniej. Na użytek tegoż wyimaginowanego odbiorcy każdy, co bardziej udatny, wykopany wizerunek nagiej kobiety obowiązkowo mianowano imieniem frywolnej bogini piękności. A czemu nie mogła to być jakaś Iris, pasierbica karczmarza…? Były tu znane wzory klasyczne, jednak nie bezduszne kopie, lecz twórcze wariacje znanego motywu ukazane w wyrazie twarzy czy detalach budowy ciała. Tym bardziej przykre były ich uszkodzenia. Kamiennym kobietom brakowało ramion, to dłoni, to nosów, a niektórym strzaskano twarze. Wydawało się, że każdy z posągów jest mniej kompletny niż pierwowzór. Adams gapił się, zerkał z boku, z tyłu, szedł dalej i wracał, by dokładniej obejrzeć. Bogaty magazyn Muzeów Watykańskich. Złość brała, że te rzeźby nie są eksponowane. Nie żałował, że zerwał złotą plombę. „Trzeba je opisać, sporządzić ewidencję ukrywanych skarbów…”, kołatało mu w głowie. Dotkliwie odczuwał brak notatnika. Na końcu galerii rzeźb znajdowały się drzwi, za nimi znów kolista salka z dwiema furtkami. Na podłodze owalna mozaika przedstawiająca kozła w wianuszku much. Tym razem to prawe drzwi zabezpieczono, oplatając drutem klamkę i gwóźdź we framudze. Tak zardzewiałego drutu Adams jeszcze nie widział: ledwie łańcuszek rdzawych łachów drżących na wietrze. Dmuchnąć, a pofrunie rudymi śnieżynkami. Znów napis „Silvestere”. Tym razem wysmarowany węglem wprost na drzwiach. „Dlaczego ograniczać się do zaplombowanych korytarzy?”, pomyślał. Zajrzał więc za lewe drzwi. Pusty korytarz, myląco podobny do poprzednich. Żebrowane jelito. Na przemian jasny i ciemny kamień. Sto kilkadziesiąt metrów łagodnego łuku. Na końcu bliźniacza salka i dwoje nie oznakowanych drzwi. Za nimi ginące gdzieś w oddali kolejne puste korytarze. Te same wzory, powtarzalność murarki i zawsze lekka krzywizna skrywająca drzwi na końcu. „Dalej pewnie salka i drzwi. Pusto tu i nudno”. Zawrócił. Stanął przed drzwiami podpisanymi „Silvestere”. |
||
|
© 2025 Библиотека RealLib.org
(support [a t] reallib.org) |