"Ekspedycja Mikro" - читать интересную книгу автора (Kroger Aleksander)XIISamolot pędził na sygnale i włączonym świetle alarmowym. W ciągu pół godziny dotarli do polany. Trawa była świeża, nikt jednak nie zwracał uwagi ani na nią, ani na wonne, orzeźwiające powietrze. Profesor Fontaine i Gwen obstawali przy przeprowadzeniu wizji lokalnej. Na szczęście nie zażądali, żeby Hal i Djamila się rozebrali, na to było zresztą za chłodno. Profesor wykazywał nieprawdopodobny wprost zapał. Dopiero teraz Hal zwrócił uwagę na jego figurę: był niski i krągły. Fontaine mierzył odległość do drzewa, dotykał słówkiem piersi Djamili, mówiąc przy tym “pardon”. Hal musiał biec wokół rozłożonego koca, demonstrując w ten sposób tor lotu helikoptera. Przez cały ten czas profesor jadł z niewzruszonym spokojem jakieś okrągłe ciasteczka, które wyciągał z kieszeni spodni. Gwen zachowywał się bardziej powściągliwie. Spoglądał na platformę przekrzywiając trochę głowę, bo w nocy spuchła mu prawa powieka. Wreszcie profesor zakończył oględziny na ziemi i polecił Halowi wejść na brzozę. Oczywiście ja, pomyślał Hal. Ale tym razem mógł posłużyć się słupołazami, które ułatwiały zadanie. Baza wyglądała na opuszczoną, w każdym razie na placu nie było ani jednego helikoptera. Nie było też śladu życia w czworokątnych bryłach, które Hal uznał za budynki. Przekazał na dół swoje spostrzeżenia. Po krótkim namyśle Gwen zawołał: – Spuść linę! Do liny, którą Hal następnie wciągnął do góry, przywiązano ręczną piłę i puszkę. Jeszcze nigdy w życiu Hal nie piłował drzewa, do tego ręcznie i w tak niewygodnej pozycji, obarczony olbrzymią odpowiedzialnością i przestrzegany bez przerwy okrzykami w rodzaju: “Bądź ostrożny” albo “Nie trzęś tak”! Już po chwili, mimo porannego chłodu, poczuł się jak w saunie. Napomnienia z dołu przybrały jeszcze bardziej na sile pod koniec piłowania, a kiedy zaczął wkładać upiłowaną szczapę drewna do puszki, osiągnęły punkt kulminacyjny. Wreszcie opuścił na dół puszkę która wylądowała szczęśliwie w trawie. Wkrótce i Hal znalazł się pod drzewem, całkowicie wyczerpany. Nikt mu jednak nie współczuł, nawet Djamila. Profesor i Gwen klęczeli, obserwując bazę. Djamila wykonywała jakąś dziwną gimnastykę głową. Siedzi coś wzrokiem, domyślił się Hal. Trącił Gwena, a ten profesora. – Co się stało? – zapytał Hal Djamili. – Obserwują nas – szepnęła. Znieruchomieli. Rzeczywiście, słychać było ciche brzęczenie. Jakieś drobne obiekty przelatywały nad ich głowami. Hal poczuł się trochę nieswojo, mimo zalewającego polanę światła, mimo świeżej zieleni młodych pędów roślin i niezliczonych, błyszczących kropli rosy. Fontaine, jakby nigdy nic, stękając schylił się, zamknął starannie pojemnik, po czym bez słowa ruszył w stronę samolotu. Pozostali, chcąc nie chcąc, poszli za nim. Foniczną kopię raportu, sporządzonego na podstawie pierwszych badań przez profesora Fontaine'a dla Gwena, czyli dla komisji ONZ, przekazano Halowi. Kiedy na ekranie pojawiła się zapowiedź, Hal i Djamila przerwali zajęcia i pełni napięcia usiedli. Po nadaniu cech dokumentacyjnych odezwał się mocny, dźwięczny głos kobiecy: W lesie, w okolicy… tu nastąpiły dane dotyczące miejsca, daty, a nawet współrzędnych technik automatyzacji Hal Reon i towarzysząca mu Djamila Buchay, projektantka włókiennictwa, odkryli sprawny helikopter o wymiarach: długość całkowita pięć i siedem dziesiątych milimetra, średnica wirnika łopatowego pięć i trzy dziesiąte milimetra. To dobre: odkryli, pomyślał Hal. Następnego dnia ekspedycja z udziałem profesora Fontaine'a zabezpieczyła w tym samym miejscu miniaturową bazę. Na ekranie ukazały się teraz duże powiększenia zdjęć helikoptera i miejsca jego dawnego postoju. Zaskoczenie było kompletne: na helikopterze, który wypełnił sobą cały ekran, widniały wyraźnie litery. A oto wyniki szczegółowych badań głos kobiecy towarzyszył kolejnemu nagłówkowi. Chodzi tu o helikopter, który swym wyglądem przypomina do złudzenia typ… tu nastąpiła kombinacja numerów i liter używany w latach 1960 do 1975 przez siły zbrojne Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Skala pomniejszająca wynosi jeden do dwóch tysięcy pięćdziesiąt. Maszyna ma sterowanie ręczne i automatyczne. Z kolei przedstawiono suchy, szczegółowy raport, a następnie podano długie i nudne opisy metali użytych do budowy helikoptera, silnika, wyniki analiz powłoki lakierniczej oraz mieszanki węglowodorowej stosowanej jako paliwo. Właściwie, nie licząc drobnych zmian, były to znane substancje i materiały. Nie zdołano jedynie zidentyfikować nielicznych, wykrytych pod mikroskopem urządzeń pomocniczych, nie występujących w prototypie historycznym. Były to głównie systemy zbiornikowe związane z doprowadzeniem materiału napędowego do silnika. Profesor Fontaine wysunął teorię, według której obecność materiałów, zwłaszcza płynnych, w mikroobszarze, wymaga specyficznego postępowania. Podlegają one wprawdzie takim samym warunkom jak w makro-obszarze, ale w tym wypadku chodzi o znacznie mniejsze ilości. Po prostu kropla płynu paruje szybciej niż cały litr. Kompletnym zaskoczeniem dla Hala i Djamili była ta część raportu, w której informowano o osobistych rzeczach pilotów, znalezionych w kabinie helikoptera, na przykład o pismach w języku antyczno-angielskim, a raczej antyczno-amerykańskim. Treść listów informował głos zostanie załączona pisemnie do raportu. Listy dotyczą spraw osobistych żyjących istot rozumnych i nie są przeznaczone dla szerokiego ogółu. Prawdę mówiąc, tak samo można potraktować cały raport, pomyślał Hal. Całe postępowanie uważał za przesadnie taktowne. Czy nie należało udostępnić natychmiast przynajmniej tym ludziom, którzy zajmowali się bezpośrednio wyjaśnieniem tych bardziej niż dziwnych wydarzeń, nie tylko całego materiału, ale również ocen naukowych? Na pewno upłyną następne trzy dni, zanim każdy z nich znajdzie się w posiadaniu tego, co miano załączyć na piśmie do raportu. A czy właśnie te tak zwane osobiste sprawy nie mają istotnego znaczenia, jeżeli w grę wchodzi kontakt między dwiema cywilizacjami? Czy nie są to właśnie te względy, których lekkomyślne pominięcie może doprowadzić do nieporozumień i których istnienie dawni pisarze literatury fantastycznonaukowej traktowali niemal bez wyjątku jako czynnik wywołujący zatargi między mieszkańcami różnych planet? Czy nie jest wreszcie naszym obowiązkiem dokładne poznanie sfery osobistej tych istot? Hal postanowił przeprowadzić rozmowę z profesorem Fontaine'em, autorem raportu, a więc również owych błazeńskich w oczach Hala fragmentów, i uzgodnić z nim stanowisko. Wiedział, że może tu liczyć na poparcie Gwena. I nagle uświadomił sobie coś, co go zaskoczyło: hipoteza o pozaziemskim pochodzeniu drobnych istot stała się już dla niego pewnikiem. Pomiędzy jednym z pilotów a kobietą o imieniu Farmy istnieje związek małżeński informował dalej głos. Na ekranie ukazała się niezbyt wyraźna, bo powiększona tysiąckrotnie fotografia młodej kobiety z dziwacznie poskręcanymi włosami. Djamila przypomniała sobie nagle, że kiedyś noszono takie fryzury, których ułożenie, bardzo zresztą pracochłonne, wymagało środków chemiczno-fizycznych. Komentatorka wyjaśniła zwięźle, co to jest małżeństwo, po czym mówiła dalej: Wszystko wskazuje na to, że Wykryte przedmioty pochodzą z okresu od roku 1960 do 1980. Zdjęcia i przedmioty osobiste świadczą bez wątpienia o tym, że istoty, które przybyły na tych maszynach, są niezwykle podobne do ludzi. W tym miejscu na ekranie pojawiła się sama spikerka, krótko ostrzyżona, niebiesko-włosa, o surowym spojrzeniu. Usiłowała uśmiechnąć się mile. Niestety ze względu na brak czasu nie zdołano ustalić pochodzenia owych istot. Jeszcze raz spojrzała w ekran i zniknęła. Siedzieli rozgorączkowani. Po chwili włączył się Gwen. – Co wy na to? – zapytał, nie witając się nawet. – Wizyta z kosmosu – odparła Djamila tak pewnie, że musiało to dyskwalifikować każdego, kto by wyraził jakąkolwiek wątpliwość. – To przecież zupełnie jasne – dodała. Zaczęła dowodzić, że mogą istnieć miniplanety, to proste. – I wszędzie mówi się po angielsku? – wtrącił Gwen jakby od niechcenia. Djamila podjęła wyzwanie i wygłosiła całą teorią, która sprawiała nawet wrażenie logicznej. Djamila mówiła o adaptacji zastanych warunków do potrzeb przybyszów, o stagnacji rozwoju z winy środowiska, którego wpływ mógł doprowadzić do wykształcenia się zwyrodniałych mutacji owych istot i tak dalej. Hal przysłuchiwał się tym wywodom jednym uchem. O ile początkowo był zadowolony, że znalazł w Djamili sojusznika, o tyle obecnie coraz bardziej dystansował się od własnej teorii. Lakoniczna uwaga Gwena uświadomiła mu fakt, że wszędzie mówi się po angielsku, a jego ironia obaliła momentalnie tezą o odwiedzinach z kosmosu. I jeszcze coś: w przeszłości zbyt często i zbyt pochopnie przypisywano wszystko to, czego nie dało się wyjaśnić, istotom pozaziemskim. Według owych głosów w dawnych wiekach na ziemi aż się od nich roiło. Nasuwało się jednak pytanie: gdzie oni się podziali? W tym miejscu Hal się trochę gubił. Czuł, że znowu zajmuje stanowisko zbliżone do teorii Djamili. W jaki sposób miałyby się zdegenerować tamte istoty z zamierzchłej przeszłości? W mitach i baśniach często występowały karły i gnomy. Czyżby to właśnie były stadia degeneracji? Przetrwali i byli niewidzialni? Co za bzdura! W jego umyśle kiełkował inny pomysł, dużo lepszy i bardziej fascynujący, ale na razie Hal wolał go zachować dla siebie. Pomysł był fantastyczny, intrygujący i zarazem tak niesamowity, że łatwo mógł ośmieszyć autora. Jednak pasował jak ulał. Hal znał siebie doskonale i wiedział, że nie odczepi się od niego tak długo, aż sam lub ktoś inny nie znajdzie Wystarczająco przekonywających kontrargumentów. Kiedy Djamila przerwała, aby zaczerpnąć tchu, Hal zapytał Gwena: – Kiedy macie spotkanie? – Za trzy dni. Dlaczego pytasz? Ale odlatują już jutro! – Ekspedycja Mifcro – Jak mogą się z tobą komunikować? – Już ci podają. Gwen zaczął koncentrować się przed wznowieniem dyskusji z Djamilą, prowadzonej, jak pomyślał Hal, tylko przez grzeczność. Wciągnęli w nią nawet profesora Fontaine'a, ale ten po dziesięciu minutach wyłączył się, wzruszywszy ramionami. Wreszcie Gwen i Djamilą zrozumieli – a raczej zrozumiała to Djamilą – że nie dojdą teraz do żadnego porozumienia. Zapytany o zdanie w tej sprawie, Hal odparł z roztargnieniem, że uważa, podobnie jak profesor, że należy poczekać na wyniki badań materiału, jaki spodziewano się znaleźć w bazie. Kiedy Hal zgasił światło, powiedział do Djamili: – Jutro przyjdę trochę później. Mam zwolnienie, ale muszę zająć się, katalizatorami – skłamał. – Termin to termin. – Spij dobrze – odpowiedziała Djamilą, ziewając. Świt zastał Hala już na nogach. Kiedy udał się do wypożyczalni taksówek powietrznych dalekiego zasięgu i oznajmił, że zamierza odbyć podróż liczącą kilka tysięcy kilometrów, wzbudził sensację, tym bardziej że przez roztargnienie nie przedłużył sobie terminu ważności zezwolenia na odbywanie lotów. Na szczęście Gwen był jeszcze na miejscu. Wystarczyło, aby pokazał specjalny dokument. On również był zdziwiony, nie pytał jednak o powód tej dziwnej podróży, lecz o Djamilę. – Znasz ją przecież – wzruszył ramionami Hal. – Jeżeli się okaże, że moja podróż przydała się na coś, będzie uszczęśliwiona. Dam ci jeszcze o sobie znać – dodał tajemniczo. Niecierpliwie czekał na przydział korytarza powietrznego, którym mógłby lecieć, wreszcie wystartował. Tym razem był nieczuły na uroki przepływającego w dole krajobrazu. Dokuczały mu zresztą zawroty głowy, ponieważ nie wolno mu było wznieść SIĘ na większą wysokość. Po dwóch i pół godzinie wylądował. Pobiłem własny rekord, pomyślał z satysfakcją. Domek był świeżo odmalowany. – Chłopcze – powitała go matka – skąd się tu wziąłeś? Trzeba było mnie uprzedzić! Nic nie przygotowałam! – To mówiąc objęła go. Na jej twarzy widniał znany mu dobrze uśmiech, który uwielbiał już jako dziecko; była to wówczas niezawodna oznaka, że burza przechodzi. Ilekroć spotykał się z matką, obiecywał sobie, że znajdzie dla niej więcej czasu. Za każdym razem przypominał sobie, jak go wychowywała, jak poświęcała się dla niego. Ojca nie pamiętał w ogóle. Leżał na Marsie, uwięziony w statku kosmicznym, zanurzony w bezdennym morzu piasku… Potem, kiedy matka zamieszkała z innym mężczyzną, ich wzajemne stosunki znacznie się ochłodziły. W tym właśnie okresie Hal usamodzielnił się. Więź z matką znów się zacieśniła dopiero po przyjściu na świat dzieci. Ale o wspólnym mieszkaniu matka nie chciała nawet słyszeć. I Hal ją rozumiał. Z trudem opanowując wzruszenie powiedział, że zaraz musi wracać, gdyż przyleciał tu w tajemnicy przed Djamilą. Poprosił też matkę o pomoc. Sprawa nie wyglądała na łatwą. Hal chciał przebobrować strych w domu swego dawnego towarzysza zabaw. Matka miała mu to ułatwić. Z Nickiem nie utrzymywał żadnych kontaktów, a jego rodziców również nie widział już od dawna. Przychylili się jednak do jego prośby i nawet zostawili mu na strychu pełną swobodę. Hal z trudem powstrzymał się od okrzyku radości, kiedy wśród setek papierowych książek znalazł tę, której szukał. Zdmuchnął warstwę kurzu, zapewnił, że odeśle książkę z powrotem i po wmuszeniu w siebie filiżanki napoju, zaparzonego własnoręcznie przez matkę, oraz obiecaniu jej, że wkrótce przyleci tu z całą swoją rodziną na dłuższy urlop, udał się w drogę powrotną. Matka namawiała go jeszcze, aby poznał jej przyjaciół z Grupy Starszych, którzy w każdej chwili byli gotowi zadziwić szczeniaków, jak się wyraziła. Obecnie budowali Muzeum Krajobrazu, które Hal również miałby obejrzeć. Obiecał i to, przekonany, że rzeczywiście powstaje coś wartościowego i że naprawdę je zwiedzi. Poza tym będzie to dla dzieci ciekawa wycieczka, a jednocześnie okazja do spełnienia obowiązku ojcowskiego. W każdym razie – przekonywał sam siebie – lecąc po tę starą księgę, której tytułu i autora nawet nie pamiętałem, zyskałem na czasie trzy dni. Tyle by chyba potrzebowali, żeby na podstawie skąpych danych znaleźć ją w centralnym archiwum. Hal miał już za sobą wiele kilometrów, Alpy przesuwające się pod nim ustąpiły miejsca równinie, kiedy raptem przyszedł mu do głowy pomysł, który wydał mu się tak ważny, że wstrzymał nagle maszynę. Spojrzał na zegar, ale i tak go nie widział. W głowie miał kompletny chaos. Męczyło go tylko pytanie: czy wolno? Czy mogę poinformować kogoś, kto nie został wtajemniczony przez Gwena lub Fontaine'a? Ale Fontaine postąpiłby tak samo i na pewno nie pytałby nikogo o zdanie. Nie zastanawiając się dłużej, Hal zawrócił maszynę. Jedną trzecią drogi mam już za sobą! Nie mam jednak korytarza, lot nie jest zgłoszony! Trochę niżej natężenie lotów jest mniejsze, tak, mógłbym zwiększyć prędkość. A jeżeli natknę się na patrol? Nie będzie chyba tak źle! Hal obniżył lot, a kiedy znalazł się dwadzieścia metrów nad ziemią, wcisnął klawisz wysokości, po czym z pełną satysfakcją popuścił cugli silnej maszynie. Następnie włączył autopilota, szukając czegoś na mapie. Trzy godziny, zanim znajdę Res, potem jeszcze jedna. Pół godziny u niej, sześć na powrót. Na pewno będzie już noc, pomyślał, po czym przesunął regulator prędkości do oporu. Res stała w samym środku potoku. W zespawanym, sztywnym kombinezonie z okienkiem na twarzy przypominała Golema. Uważnie patrzyła przed siebie, jakby szukała grzybów w tej szarej, niemal niepostrzeżenie przesuwającej się masie. Nagle zrobiła kilka nieporadnych kroków, schyliła się tak szybko, jak tylko mogła w tym niewygodnym ubraniu, wepchnęła w masę szpadel i zgarnęła coś do pojemnika, który trzymała w lewej ręce. Zdawało się, że masa pragnie jak najszybciej zsunąć się ze szpadla. Res wyprostowała się, patrząc znowu przed siebie. Nagle tuż przed nią pojawił się cień, akurat w tym momencie, kiedy w masie zawirowało ponownie, co wskazywało na obecność jednej z komórek genetycznych. Zanim zdołała zareagować, masa uspokoiła się. Gniewnie spojrzała w górę. Nad nią wisiał jeden z tych nowoczesnych samolotów. Głupiec! – pomyślała. Ale w następnej chwili dojrzała za szybą jakąś znajomą twarz. Potem jednak przestała się tym zajmować i wróciła do pracy. Chciała schwytać pięć takich komórek, dopiero wtedy mogłaby powiedzieć, że opłaciło się tkwić w tym idiotycznym kombinezonie do jednorazowego użytku. W pojemniku leżały dopiero trzy komórki. Res nie dawała za wygraną, chciała bowiem znaleźć klucz, który pozwoliłby rozwikłać tajemnicę tych przeklętych drobnoustrojów. Wiedziała, że jeżeli nawet jest na właściwej drodze, to oczekują ją jeszcze długotrwałe badania nad tymi komórkami, zanim potok drobnoustrojów zostanie ujarzmiony. Musi się udać! Czuła raczej, niż wiedziała, że samolot zakołysał się, Może chciał zwrócić na siebie jej uwagę. Ponownie spojrzała w górę, chcąc przepędzić intruza. Z zadowoleniem spostrzegła zbliżający się samolot służby porządkowej. Nareszcie, pomyślała. Ależ to jest przecież ten młody człowiek z kombinatu gazowniczego. Hal Reon! Czego on tu chce? Przeszkadza mi tylko! W górze toczyła się dyskusja. Res włączyła się w pasmo samolotu patrolowego. – … już sześć godzin – usłyszała podniesiony głos Hala. – Muszę z nią porozmawiać. I to natychmiast, bo zaraz wracam. – Ale o co chodzi? – zapytał rzeczowym tonem porządkowy. – Widzisz przecież, że tkwi w tym kombinezonie, a zanim coś znajdzie, może upłynąć sporo czasu. – O co chodzi, mogę powiedzieć tylko jej samej! – upierał się Hal. Oczami wyobraźni Res widziała, jak porządkowy wzrusza bezradnie ramionami, ale nie podejmuje przeciwko Reonowi żadnych kroków. Z żalem i złością spojrzała na szarą masę. A tak dobrze się zapowiadało, pomyślała. – Dean, niech on poczeka, zaraz będę gotowa – zwróciła się do porządkowego. Bez pośpiechu skierowała się do przenośnej kabiny, w której mieściła się śluza, sterylizator i natrysk. Po półgodzinie wyszła. Miała na sobie długą, podobną do worka pelerynę, we włosach lśniły jeszcze krople wody. Hal czekał już na nią z niecierpliwością. – No, co? – zaczęła trochę uszczypliwie. – Czyżby wasz kombinat rozmyślił się i nie da nam gazu? Ale jeżeli tak, to mogliście powiadomić mnie o tym w in»y sposób. – Nie – odparł Hal niepewnie. – Jestem tu, nazwijmy to: prywatnie. – Och! – w głosie Res zabrzmiała drwina. Wyzywająco przesunęła dłońmi po ciele, a cienka tkanina uwydatniła drobne, jędrne piersi. Hal uśmiechnął się zmieszany. – Odkryliśmy coś – wypalił wreszcie. – Takich malutkich ludzików. Pomyślałem, że może cię to zainteresuje. Zmarszczyła brwi, spoglądając na niego uważnie. Nikt przecież nie leci sześć godzin po to, żeby opowiadać głupie kawały, pomyślała. Stali oparci o kadłub samolotu. I nagle przyszło olśnienie. – Myślisz, że to może mieć jakiś związek z… Chyba oszalałeś! – Możliwe – mruknął Hal. Jego entuzjazm ulatniał się. Teraz żałował, że tu przybył. – Na nic innego nie wpadłem. – Chcesz zaraz wracać? – Muszę! Sięgnęła po swój nadajnik, wiszący na lewym przegubie. – Mark – odezwała się po uzyskaniu połączenia – przyleć do mnie. Jestem przy śluzie. – Powiedziałem ci to poufnie. – Hal poczuł się zmuszony do poinformowania jej o tym. – W porządku. – Spojrzała na niego. A więc to tak, pomyślała. Po kilku minutach wylądował obok nich samolot jednoosobowy, z którego wysiadł dobrze zbudowany mężczyzna, śniady, o szpakowatych skroniach i kędzierzawych włosach. – Mark – powiedziała Res bez żadnego wstępu. – W pojemniku są chyba trzy komórki. Zajmijcie się tym. Wrócę za parę dni. W razie czego możecie się ze mną połączyć… – Zastanawiała się przez chwilę, po czym podała numer Ewy, partnerki Gwena. Hal poczuł, że kręci mu się w głowie. Ciekawe, jak się z tego wytłumaczę, pomyślał. Bzdura! To ważna sprawa, a Res powinna wziąć w tym udział. Tak uważam. – Weźmiesz mnie ze sobą? – zapytała go Res. – Tylko że wtedy musiałbyś się nastawić na półgodzinny postój. Chciałabym odwiedzić dzieci. Machnął ręką. – Moim zdaniem powinnaś brać w tym udział – odparł i po krótkiej chwili wahania otworzył przed nią drzwiczki samolotu. Wsiadła tak, jak stała. Potem zastanowiła się przez chwilę. – Czy u was jest zimno? – Nie czekając na odpowiedź rzekła: – Wszystko jedno, Ewa na pewno znajdzie coś dla mnie. A zresztą macie chyba tam na północy jakieś magazyny. – Zwróciła się jeszcze do Marka: – ~Nie zajmuj się niczym, co by ci zabrało zbyt dużo czasu. Może będziesz mi potrzebny. Spojrzała jeszcze na niego – dosyć długo, pomyślał Hal – potem zamknęła drzwiczki i wystartowali. Przenocowali u matki Hala. Po powrocie do domu Hal nie zastał Djamili. Wykorzystał to, aby zająć się książką. Kartkował ją, czytał, sprawdzał, czy jednak się nie mylił. Ciekawe, skąd ta książka wzięła się u sąsiadów matki? Odziedziczyli ją po rodzicach… Wreszcie znalazł rozdział, który tak bardzo wrył mu się w pamięć. Czytał rozgorączkowany, ku zdziwieniu Djamili, która wkrótce przyszła z dziećmi. Prawda, jutro mamy weekend, uświadomił sobie nagle… – Chyba znalazłem – powiedział niemal uroczyście. – Przynajmniej to jest jakaś ewentualność! Ponieważ dzieci zajęły teraz całą ich uwagę, Hal przerwał ten temat, tym bardziej że Djamila spoglądała na niego ze zdumieniem. Wyjaśnił jej tylko, że nie chodzi o katalizatory i że nie wyjeżdżał służbowo, lecz do matki – ale to w oczach Djamili nie znalazło zrozumienia. Mieli teraz zresztą coś innego na głowie: syn gadał jak nakręcony, córka wtrącała swoje trzy grosze, a oni sami zadawali mnóstwo pytań, na które otrzymywali niezwykle mądre odpowiedzi. Potem przyszła kolej na najnowsze tańce i piosenki. Dopiero znacznie później wrócili do książki. Kiedy Hal otworzył ją, płonąc z niecierpliwości, Djamila zapytała: – A więc, co takiego odkryłeś? Wskazał na miejsce zaznaczone tłustym drukiem. – Ludzie o zmienionych wymiarach, albo coś w tym rodzaju – usiłowała przetłumaczyć. Antyczny angielski znała nie lepiej niż Hal, a więc raczej słabo. Zamknęła książkę i zaczęła sylabizować tytuł. “Doświadczycie tego” Kahn i Wiener? – zastanowiła się przez chwilę. – Nie słyszałam nic o nich. Podała książkę Halowi. – Opowiedz mi to – poprosiła. – Nie mam teraz siły czytać. – Autorzy są zdania… – zaczął Hal – wiesz, książka napisana w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. – Coś podobnego! – wykrzyknęła Djamila. – A więc oni są zdania – powtórzył Hal – że w roku dwutysięcznym będzie można… I Hal zaczął opowiadać o Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, ostoi kapitału, oraz badaniach prowadzonych ze szkodą dla ludzkości. Djamila przysłuchiwała się uważnie. Oczywiście książka nie zawierała tego wszystkiego, inna też była w niej interpretacja. Ale Hal zdążył już wyszukać potrzebne mu dane w centrali encyklopedycznej i podczas długiego lotu wymienić poglądy z Res Strogel. O tamtej epoce wspomniał również raport Fontaine'a. Kto by teraz obciążał swój umysł tego rodzaju faktami, w dodatku nieistotnymi? – A jeżeli nasza wiedza ma jakąś luką? – zastanawiał się głośno Hal. – Wprawdzie w epoce przejściowej nie było żadnej wojny domowej, ale na pewno był to okres raczej burzliwy. Może jacyś ważni ludzie uratowali się i działali dalej w ukryciu, co? – Więc uważasz – Djamila podjęła ten wątek z pewnym niedowierzaniem – że ci ludzie mogliby być tymi przecinkami, które widziałeś? – Sprawiała teraz wrażenie wytrąconej z równowagi, co nie zdarzało jej się często. – Takim owocem tamtych nieludzkich badań? – Wstrząsnął nią dreszcz. – Jaki by to mogło mieć cel? – W jej głosie znowu zabrzmiało niedowierzanie. Spojrzała na Hala. – Po co mieliby być tacy mali? Nie bujasz czasem? Milcząc wzruszył ramionami. Skąd miał to wiedzieć? Ludziom chodziły kiedyś po głowach nie tylko takie myśli. – W każdym razie wiem – odparł gwałtownie – że wtedy popełniono za sprawą takich właśnie ludzi wiele zła i przerażających wprost rzeczy, całkiem zresztą świadomie. Wypróbowywano na kobietach i dzieciach bomby i środki palne, skażano chemicznie całe obszary, rozumiesz, nie jakieś tam wydzielone tereny doświadczalne, ale obszary zamieszkane przez ludzi, niszcząc przy tym wszelkie przejawy życia, a ludzi nie tylko traktowano jak bydło, ale maltretowano ich i zabijano. Patrzyła na niego z przerażeniem. Oczywiście słyszała już o tym, ale w szkole, a wiać dawno temu. Teraz natomiast wydało jej się nagle, że czeka ją bezpośrednia konfrontacja z tamtą epoką. – Pomniejszanie ludzi byłoby w porównaniu z tamtym niewinną zabawą – dodał Hal. – Z punktu widzenia naszej współczesnej nauki nie jest to żaden problem. – Bzdura! – przerwała mu Djamila. – Do poparcia twojej tezy brakuje argumentów! – Aby podkreślić wagę swych słów, uderzyła w książkę, wzbijając tuman kurzu. – Wszystko dlatego, że przypomniałeś sobie o tej starej księdze. Mogłeś sobie naprawdę darować tę podróż. Na pewno żyli wtedy również ludzie, rozsądni, którzy przeciwstawiliby się takim fantastom. Tak jest! Ostatecznie historia to wyjaśniła! Jej argumenty nie zrobiły na Halu żadnego wrażenia. – To, że mówią po angielsku i latają amerykańskimi helikopterami, tłumaczy chyba lepiej ta książka – wzbił z niej kolejny kłąb kurzu – niż twoja bardzo fantastyczna historyjka o gościach z kosmosu, musisz to przyznać. Poinformuję o tym Gwena. To, że znalazł w Res sojuszniczkę, zataił, jak również fakt, że zamieszkała u Gwena. |
||
|