"Dostawca" - читать интересную книгу автора (Shobin David)

ROZDZIAŁ 3

O jedenastej przed południem Jennifer skręciła swoim volvo kombi na szeroki, półkolisty podjazd przed siedzibą AmeriCare. Jen namówiła siostrę, by ta towarzyszyła jej w czasie pierwszej wizyty u doktora Hawkinsa. Kiedy samochód się zatrzymał, Morgan wybiegła z budynku. Jen powiodła wzrokiem za siostrą. Trzydziestoletnia Morgan, o urodzie Nicole Kidman, była wysoka, smukła i pełna życia. Miała rozpuszczone włosy, które zawsze unosiły się na wietrze niczym rdzawoczerwone jesienne liście. Szła sprężystym krokiem, nie za szybko, nie za wolno.

– Bardzo ładna bryka, siostrzyczko – powiedziała Morgan, wsiadając od strony pasażera. Przejechała dłonią po obitej skórą desce rozdzielczej. – Richard dał się namówić na taki wydatek z uwagi na bezpieczeństwo twoje i dzieci?

Jennifer skinęła głową.

– Jego Biblią jest „Raport konsumenta". Ten model dostał bardzo dobre oceny. Ma niezłego kopa i wygląda nawet trochę sportowo, nie sądzisz?

– Idealny dla matki bliźniąt.

– No coś ty, nie jest aż taki zły! Zresztą priorytety się zmieniają, kiedy się zakłada rodzinę. Sama to zrozumiesz, gdy któregoś dnia zajdziesz w ciążę.

Morgan uśmiechnęła się.

– Dzięki, wierzę ci na słowo.

W drodze gawędziły o wszystkim i o niczym, jak to siostry, ale Morgan była rozkojarzona. Tego ranka na jej biurko trafił raport dotyczący kolejnego zgonu na oddziale intensywnej terapii noworodków w Szpitalu Uniwersyteckim. Morgan znała Nicka Giancolę; osobiście wyraziła zgodę na pokrycie kosztów sztucznego natleniania krwi. Okoliczności i przyczyna śmierci nie były jeszcze dokładnie znane. Morgan przekonała siostrę, że wysyła ją do dobrego szpitala, a tu okazuje się, że w ciągu trzech miesięcy miały w nim miejsce trzy zagadkowe zgony. Przydałoby się dyskretnie zapytać tego Hawkinsa, co jest grane.

Jego gabinet mieścił się w przestronnym, parterowym biurowcu, w którym urzędowało wielu pracowników szpitala. Jen zaparkowała wóz i obie siostry weszły do dużej pustej poczekalni. Najwyraźniej Jennifer była pierwszą i jedyną pacjentką umówioną na tę godzinę. Po zapisaniu się w rejestracji dostała do wypełnienia standardowe formularze dotyczące ubezpieczenia i stanu zdrowia. Usiadła obok Morgan, zajętej przeglądaniem magazynu „People".

– Jest już? – spytała, unosząc głowę.

– Podobno tak. Dobrze, że przyszłyśmy trochę wcześniej.

W tej chwili otworzyły się drzwi przy stanowisku rejestratorki i do poczekalni wszedł mężczyzna w białym kitlu. Miał około metra osiemdziesięciu wzrostu był szczupły i dobrze zbudowany. Rozpięty kitel i widoczna pod nim koszula w kratę świadczyły o jego upodobaniu do luźnego stylu bycia. Uśmiechnął się przelotnie do kobiet w poczekalni i podszedł do dużego akwarium w kącie pomieszczenia.

Otworzywszy pojemnik z karmą dla ryb, wsypał sporą jej ilość do wody, wpatrując się w opadające jak śnieg ziarenka.

– Pizza! – krzyknął, i z uśmiechem zastukał delikatnie w szybę. – Bierzcie i jedzcie! – Kolorowe ryby przecinały wodę, rzucając się łapczywie na pokarm.

Siostry popatrzyły po sobie niepewnie. Morgan wzruszyła ramionami.

– Ostatnimi czasy niektórzy lekarze są bardzo wyluzowani – szepnęła. – Żeby pacjenci czuli się pewniej. – W głębi duszy jednak zastanawiała się, czy ten lekarz ma choć tyle rozumu co jego rybki.

Doktor Hawkins uśmiechnął się głupkowato do Morgan i Jennifer, po czym ruszył ku drzwiom gabinetu.

– Biedactwa nie poradziłyby sobie beze mnie – rzucił przez ramię.

Zanim zamknął za sobą drzwi, rejestratorka wychyliła się ze swojego stanowiska i oznajmiła, że pan doktor właśnie zaczął dyżur. Morgan i Jen weszły do jasno oświetlonego gabinetu, w którego kątach stały donice z dracenami i innymi roślinami. Brad siedział za biurkiem z drewna tekowego. Na widok dwóch kobiet wchodzących do gabinetu pospiesznie wrzucił jakieś pismo na półkę za swoimi plecami. Potem wstał i podał rękę tej, która była w widocznej ciąży. Jennifer przedstawiła mu swoją siostrę.

– To Morgan Robinson – powiedziała Jen z nutą dumy w glosie. – Doktor Robinson.

– Chyba nie miałem przyjemności pani poznać – powiedział z uśmiechem. – Na pewno pamiętałbym. Jest pani lekarką?

– Tak – odparła Morgan z niezwykłym dla niej skrępowaniem. – Nie spotkaliśmy się osobiście, ale wiele o panu słyszałam.

– Naprawdę? Coś wartego powtórzenia?

– Tylko i wyłącznie. Pracuję w AmeriCare.

– Ach, tak – powiedział powoli, mrużąc oczy. Morgan po raz kolejny uprzytomniła sobie, że praca w zarządzaniu ochrona zdrowia czyni ją pariasem w środowisku lekarskim. Większość lekarzy nie odnosiła się przychylnie do systemu finansowania opieki zdrowotnej! Mimo to Morgan uważała, że nie zasługuje na tak chłodne traktowanie. Poczuła niechęć do Hawkinsa. Miała ochotę jakoś mu się odgryźć. Najpierw wygłupia się przy akwarium, a potem zadziera nosa. Postanowiła jednak powściągnąć nerwy, przynajmniej na razie. W końcu ten człowiek będzie zajmował się jej siostrą. Odchyliła się na oparcie krzesła i postanowiła nic nie mówić. I dobrze zrobiła. Przez piętnaście minut Brad rozmawiał z Morgan, zadając szczegółowe, inteligentnie formułowane pytania. Jego swobodny styl uspokajał rozmówcę; wyglądało na to, że Jennifer dobrze się przy nim czuje.

Morgan rozejrzała się po gabinecie. Wystrój pokoju był gustowny, a na ścianach wisiały wszelkie wymagane dyplomy. Jej wzrok padł na pismo, które Brad w takim pośpiechu odłożył na półkę. Nosiło tytuł „Au naturel", na okładce widniała naga kobieta wchodząca na palcach w morskie fale. Dobry Boże, pomyślała Morgan. Pan doktor jest nudystą.

Wyżej znajdowała się półka ze zdjęciami. Kilka z nich przedstawiało ładnego chłopca na przestrzeni lat, od małego berbecia po mniej więcej sześciolatka. Obok stała fotografia pięknej kobiety w stroju jeździeckim, uśmiechającej się do obiektywu. Morgan doszła do wniosku, że to żona doktora Hawkinsa. Dziwne. W aktach personalnych zapisano, że jest wdowcem. Zerknęła ukradkiem na jego dłoń. Na serdecznym palcu nosił obrączkę.

Brad odłożył długopis.

– No, to by było tyle. Teraz zrobimy badanie ogólne i ultrasonografie. Potem wrócimy tutaj i zobaczymy, czy uda nam się uzgodnić harmonogram wizyt. – Zwrócił się do Morgan. – Będzie nam pani towarzyszyć, pani doktor?

Morgan chciała zapewnić Jennifer trochę prywatności.

– Mogłabym tu zaczekać?

– Oczywiście. Zaraz wrócimy.

Przez następne piętnaście minut Morgan wierciła się niespokojnie. Nie wiedziała, co ją tak rozdrażniło. Wyczuwała w głosie Hawkinsa pewną złośliwość, ale nie pomniejszało to jego fachowości. Mimo chłopięcej nonszalancji sprawiał wrażenie profesjonalisty.

Jennifer wróciła z szerokim uśmiechem na twarzy.

– Wiem już, jakiej są płci! – oznajmiła radośnie. Morgan była rozbawiona, widząc uszczęśliwioną siostrę.

– Jakiej, jeśli wolno zapytać?

– Chłopiec i dziewczynka! Fantastycznie, prawda?

– Wspaniale, Jen.

– Może najpierw zrobimy badanie krwi, a potem porozmawiamy? – przerwał im Hawkins. Wcisnął guzik interkomu i przez chwilę rozmawiał z pielęgniarką. Po kilku sekundach ubrana na biało kobieta wyprowadziła Jennifer z gabinetu.

– Wszystko w porządku, doktorze Hawkins?

– Właściwie tak. Doktor Robinson, zajmuje się pani zarządzaniem ochroną zdrowia, ale czy wie pani cokolwiek o bliźniętach? Przeszyła go wściekłym wzrokiem.

– Może i siedzę za biurkiem, ale to nie znaczy, że jestem prowincjonalnym głupkiem!

Na jego twarzy pojawił się, delikatnie mówiąc, chłodny uśmiech.

– Przepraszam. Rzecz w tym, że ostatnimi czasy ludzie z pani branży strasznie zaleźli mi za skórę. Nie wątpię, że miała pani do czynienia z bliźniętami.

– Wystarczy – powiedziała, biorąc głęboki oddech dla uspokojenia nerwów. – Zanim przeszłam do AmeriCare, pracowałam jako pediatra. I mów mi Morgan, dobrze?

Uśmiech Hawkinsa stał się trochę cieplejszy.

– Zgoda. A ja jestem Brad. Wracając do tematu, dziecko B, to znaczy chłopiec, jest dość małe. Nie sądzę, żeby można było już mówić o zaburzeniach wzrostu, ale ledwo ledwo mieści się w normie, więc trzeba go będzie bacznie obserwować. Poza tym ciśnienie skurczowe twojej siostry jest trochę za wysokie, powyżej stu trzydziestu.

– Czy to może oznaczać zahamowanie wzrostu i stan przedrzucawkowy? – spytała Morgan.

– Nie, nie – odparł Brad. – Przynajmniej na razie. Ale jak zapewne pamiętasz, prawdopodobieństwo takich zaburzeń zwiększa się w ciążach mnogich, więc lepiej, żebym miał oko na twoją siostrę. Byłoby dobrze, gdyby przychodziła do mnie raz w tygodniu.

Morgan z zadowoleniem skinęła głową.

– Zanim wróci Jen, chciałabym pana… to znaczy ciebie o coś zapytać. Chodzi o oddział intensywnej terapii noworodków w Szpitalu Uniwersyteckim. Ani w prasie, ani w telewizji nie było żadnej wzmianki o śmierci tych dwóch noworodków, ale trafiły do mnie raporty na ten temat. Jeszcze nie wspomniałam o tym Jennifer, ale podobno miał miejsce trzeci zgon. Muszę więc zapytać: czy wszystko jest w porządku? Czy jest coś, czym powinnyśmy się niepokoić?

Życzliwy uśmiech zniknął z twarzy Brada. W jego zmrużonych oczach czaił się niepokój.

– Co wiesz o tych zgonach?

– Tyle, że wszystkie miały miejsce na oddziale intensywnej terapii. Co się dzieje? Sądząc po twojej minie, coś jest nie w porządku.

Brad odwrócił wzrok i odetchnął głęboko. Atrakcyjna kobieta siedząca po drugiej stronie biurka była bystra. Czy inni ludzie spoza szpitala wyciągnęli podobne wnioski jak ona? Wstał, podszedł do okna i przez chwilę w zamyśleniu bawił się zasłonami.

– Szczerze mówiąc, nie wiem, czy mamy jakiś kłopot, czy nie. I byłbym wdzięczny, gdyby to, co powiem, zostało między nami.

– Zgoda.

– Oficjalnie – zaczął – nie ma żadnego problemu. To tylko pech. Dzieci z oddziału intensywnej terapii umierają od czasu do czasu, prawda? W końcu to nie jest zwykła porodówka. Ale mówiąc nie całkiem oficjalnie, w nocy przejrzałem karty tych trzech dzieciaków. Do późna przyjmowałem poród i nie miałem co zrobić z wolnym czasem.

– No i…?

– Na pierwszy rzut oka – powiedział – te przypadki właściwie nie były do siebie podobne. Dwie dziewczynki i chłopiec, Nicholas. Pierwsze dziecko było po prostu wcześniakiem, urodzonym w dwudziestym szóstym tygodniu ciąży. Pierwszy miesiąc był ciężki, ale wyglądało na to, że wszystko dobrze się skończy, rozumiesz?

Morgan skinęła głową.

– Druga dziewczynka urodziła się z listeriozą w trzydziestym drugim tygodniu ciąży.

– Widzę, że przygotowałaś się do tej rozmowy – powiedział Brad. Morgan wzruszyła ramionami.

– Staram się, jak mogę.

– Następny był Nickie – Brad podjął przerwaną opowieść. Opisał stan dziecka i przebieg leczenia. Morgan znała większość podawanych przez niego informacji. – Jednak w pewnym sensie wszystkie trzy przypadki były identyczne, przynajmniej jeśli chodzi o okoliczności zgonu.

– To znaczy?

– To znaczy, że we wszystkich przypadkach sytuacja rozwijała się identycznie. Po pierwsze, dzieci przebrnęły przez poważny kryzys – podawano im antybiotyki, operowano, prowadzono sztuczne natlenianie krwi, czasami nawet stosowano wszystkie te metody łącznie. Po drugie, stan noworodków był w miarę ustabilizowany. Po trzecie, prawdopodobnie czekał je jeszcze kilkumiesięczny pobyt na oddziale intensywnej terapii, bo musiały przebywać pod stałą opieką. No i po czwarte, kiedy czujność pielęgniarek zaczynała słabnąć, stan dzieci ulegał gwałtownemu pogorszeniu. Wszystkie umarły w ciągu jednej, dwóch godzin.

– Jaka była przyczyna zgonu?

– Ach – powiedział, unosząc palec – to właśnie jest najbardziej interesujące. Według notatek pielęgniarek na początku następowało gwałtowne, silne niedotlenienie. Nasycenie tlenem poniżej dziewięćdziesięciu, zmniejszające się z każdą sekundą.

Morgan zmarszczyła brwi.

– Czop zatorowy?

– Przyszło im to do głowy, ale nie potrafiły tego udowodnić. Żadnych śladów niedrożności czy martwicy. Te nieszczęsne dzieciaki po prostu umierały na ich oczach. Wszystkie zaczynały sinieć, a potem następowało zatrzymanie akcji serca. Próby reanimacji nie dawały efektu.

– To nie było zapalenie płuc, awaria sprzętu czy pomyłka w dozowaniu leku?

– Nie, nic z ich rzeczy. Wykluczono też kilkanaście innych, bardziej wymyślnych hipotez.

– No to co było przyczyną zgonu?

Brad podszedł do biurka, oparł się na nim łokciami i nachylił ku Morgan.

– Oto jest pytanie.

Unosząc głowę, Morgan wyczytała w jego twarzy niepokój.

– Mam nadzieję, że się mylę, ale czy może to oznaczać początek epidemii?

– Prawdę mówiąc, na razie nikt nie wie, co się dzieje. Ale ponieważ z dwojgiem ze zmarłych dzieciaków miałem do czynienia osobiście, martwię się jak cholera.


Po powrocie do swojego gabinetu Morgan spojrzała na biurko i jęknęła na widok piętrzących się na nim papierów. Rozpoczynając studia medyczne, nie spodziewała się, że tak właśnie potoczy się jej kariera. Cóż, mogła za to winić wyłącznie siebie. Westchnąwszy cicho, usiadła i zaczęła przeglądać pocztę.

„Czy winę za wzrost kosztów opieki nad wcześniakami ponosi chory system finansowania ochrony zdrowia?" – głosił nagłówek artykułu wyciętego z jednej z gazet. Odłożyła go na bok. „Szpitale z Karoliny Południowej walczą o wcześniaki wysokiego ryzyka" – obwieszczało inne pismo. Morgan podziełiła wycinki na trzy kupki: do przeczytania jeszcze dziś, do przejrzenia w przyszłości i do wyrzucenia. Kiedy skończyła, wzięła się do studiowania korespondencji wewnętrznej. Na wierzchu leżały akta Giancoli.

Dowiedziawszy się o śmierci Nickiego, Morgan poprosiła Janice, swoją sekretarkę, o przyniesienie jego teczki. Teraz, po rozmowie z doktorem Hawkinsem, chciała jeszcze raz przestudiować zawarte w niej dokumenty. Usiadła wygodnie w fotelu i zaczęła czytać wszystko po kolei, traktując wszelkie dane jak kawałki klinicznej układanki. Na czwartej stronie zwróciła jej uwagę pewna notatka.

Z rosnącym niedowierzaniem przeczytała ją kilka razy. Z jej treści wynikało, że wniosek lekarza państwa Giancola o przeszczepienie dziecku płuca został odrzucony przez AmeriCare. Morgan była wściekła. To ona załatwiła zgodę na sfinansowanie natleniania krwi i spodziewała się, że następne prośby w tej sprawie również zostaną rozpatrzone pozytywnie. Pod notatką podpisał się dyrektor do spraw medycznych, dr Martin Hunt.

Morgan zerwała się zza biurka i popędziła do Hunta, kipiąc z wściekłości. Przemaszerowała obok jego sekretarki i bez zapowiedzi wpadła do gabinetu. Hunt rozmawiał przez telefon. Nie zważając na to, Morgan od razu przeszła do rzeczy.

– Dlaczego nie wyraziłeś zgody na przeszczep płuca Giancoli? Hunt zakrył dłonią mikrofon.

– Poczekaj chwilę, Morgan. Właśnie…

– To nie może czekać! – warknęła, patrząc na niego błyszczącymi od gniewu oczami. Zacisnęła pięści.

– Zaraz oddzwonię – powiedział Hunt i odłożył słuchawkę. – No dobrze, Morgan. Jakaż to sprawa jest tak pilna, by…

– Przeszczep płuca małemu Giancoli! Widziałam notatkę z twoim podpisem, z której wynika, że to ty odrzuciłeś prośbę o sfinansowanie tej operacji! Hunt spojrzał jej w oczy.

– Owszem. Jeszcze ani razu nie wyraziliśmy zgody na taki zabieg, więc nie bardzo rozumiem, czemu miałbym ustanawiać precedens za setki tysięcy dolarów?

– Chryste, Marty, jak mogłeś? – W jej głosie brzmiała rozpacz. – Ten biedny dzieciak bez przeszczepu nie miał szans na przeżycie!

– To sprawa dyskusyjna. Przecież on i tak umarł, nie słyszałaś? Na długo przed ewentualnym zabiegiem.

Morgan opadła na krzesło przed jego biurkiem.

– Tak, słyszałam o tym. Chodzi o to… ten dzieciak był wyjątkowy. Miał za sobą udane sztuczne natlenianie krwi…

– Któremu ja byłem przeciwny, co zapewne pamiętasz. Jak się okazuje, miałem rację. Takie przypadki rzadko kończą się szczęśliwie.

– No i co z tego? – spytała Morgan. – Tylko dlatego, że coś jest niezwykłe, trudne albo bardzo drogie, mamy to automatycznie odrzucać? Hunt zmarszczył brwi.

– Co w ciebie wstąpiło? Nie jesteśmy instytucją charytatywną. AmeriCare to biznes, a my zajmujemy się zarządzaniem opieką zdrowotną. Na litość boską, przecież jeśli nie będziemy kontrolować kosztów procedur eksperymentalnych, to bardzo szybko zbankrutujemy! Chcesz, żeby do tego doszło?

Morgan westchnęła.

– Nie, po prostu to dziecko było takie bezbronne…

– Posłuchaj mnie. Pracując tutaj, nie możesz sobie pozwolić na sentymenty. W pewnym sensie wszystkie te dzieciaki są bezbronne. Wiem, że byłaś pediatrą, ale na litość boską, nie zabawiaj się w Matkę Teresę. Narobisz sobie tylko jeszcze więcej kłopotów.

Morgan zmrużyła oczy.

– Jak to: „więcej"?

– Jesteś dobrą pracownicą, Morgan, ale zarząd polecił mi, żebym miał cię na oku. W ciągu ostatnich kilku miesięcy wyraziłaś zgodę na pewne wydatki, które przekraczaj ą granice rozsądku. Na Boga, przecież nie pracujesz w próżni. Kiedy zbyt hojnie szafujesz pieniędzmi firmy, ściągasz na siebie uwagę. Zaczynasz być postrzegana jako frajerka o gołębim sercu.

– A co w tym złego? Myślałam, że mamy być wrażliwi na problemy zwykłych ludzi.

– Nieprawda. Mamy być praktyczni. A jeśli ty inaczej się na to zapatrujesz, jestem przekonany, że zarząd bez trudu znajdzie kogoś, kto nie podziela twoich wątpliwości.

Nieco przygaszona, ale wciąż zirytowana, Morgan wyszła od Hunta, nieświadoma tego, że szef wpatruje się w nią przenikliwym wzrokiem.

Kiedy wróciła do swojego gabinetu, Janice uniosła brwi, jakby chciała zapytać „i co teraz?", po czym weszła za nią do środka. Od pewnego czasu Morgan zwierzała jej się z wszelkich zmartwień; więc i tym razem zwróciła się do niej.

– Mam już potąd ich skąpstwa – powiedziała Morgan, przystawiając dłoń do podbródka. – Pewnego pięknego dnia powiem im, gdzie sobie mogą wsadzić tę ich wspaniałą firmę. To dziecko potrzebowało przeszczepu, koniec, kropka. Szlag mnie trafia.

– Wiesz, Morgan, na czym polega twój problem? – spytała Janice. – Masz zbyt wielkie serce jak na tę branżę. Doktor Hunt ma rację. Tu nie chodzi o medycynę, tylko o pieniądze.

– Może i tak, ale gdyby choć na chwilę zapomnieć o finansach, ja też mam rację.

– No to lepiej się pilnuj. W tym biznesie ten, kto ma rację, szybko traci posadę.


Personel oddziału intensywnej terapii noworodków miał zbyt wiele spraw na głowie, by rozpamiętywać tragedię Giancoli. Opieka nad noworodkami wymagała od wszystkich ogromnego wysiłku i poświęcenia. Po upływie dwóch tygodni śmierć Nicholasa była już odległym wspomnieniem. Personel skupił uwagę na dopiero co przyjętych bliźniętach.

Zostały przywiezione helikopterem ze szpitala w South Shore, gdzie przyszły na świat. Lekarz, który przyjmował poród, wiedział, że jego pacjentka nosi bliźnięta, i nawet zastanawiał się, czy nie byłby wskazany poród siłami natury, mimo iż rozwiązanie nastąpiło przedwcześnie. Jednak gdy po upływie dłuższego czasu główka pierwszego z bliźniąt w ogóle nie zstąpiła do kanału rodnego, przeprowadzono cesarskie cięcie. W czasie zabiegu lekarze poznali przyczynę komplikacji: dzieci były zrośnięte miednicami.

Na szczęście, urodziły się żywe i mimo drobnej budowy początkowo były w dobrym stanie. Jednak żaden z pracowników szpitala nie widział do tej pory bliźniąt syjamskich, a tym bardziej nie opiekował się nimi. Dlatego błyskawicznie podjęto decyzję, że dzieci zostaną przetransportowane do Szpitala Uniwersyteckiego.

Zaraz po ich przybyciu lekarze zrobili wstępne prześwietlenie. Z zastosowaniem bardziej wyrafinowanych technik obrazowania, jak ultrasonografia czy tomografia komputerowa, trzeba było zaczekać do przyjścia radiologów z porannej zmiany. Zdjęcia rentgenowskie wykazały, że bliźnięta są zrośnięte kością miedniczną. Jednak poza małą wysepką na grzebieniu biodrowym, wyglądało, że mają niewiele wspólnych kości.

Dzieci leżały naprzeciw siebie pod niewielkim kątem. Duży, rozciągnięty płat skóry łączył ich brzuchy. Za jego pośrednictwem z pewnością zrastały się fragmenty ich krwiobiegów; najprawdopodobniej także niektóre narządy były wspólne, ale żeby mieć pewność, koniecznie należało wykonać bardziej szczegółowe badania. Na szczęście, problem na pewno nie dotyczył serca ani płuc. Niestety, nie kwestia wspólnych narządów była w tej chwili najważniejsza.

Większe znaczenie miał fakt, że bliźnięta były wcześniakami. Urodziły się po trzydziestu trzech tygodniach ciąży, a więc przed terminem. W przypadku większości noworodków nie miałoby to wielkiego znaczenia, jednak u bliźniąt wszelkie, wydawałoby się drobne problemy, przybierały poważne rozmiary, a u bliźniąt dotkniętych wadami rozwojowymi sytuacja stawała się jeszcze trudniejsza. Godzinę po przywiezieniu na oddział u dzieci wystąpiła ostra niewydolność oddechowa.

Intubowanie obojga naraz okazało się prawdziwym technicznym wyzwaniem. Samo wprowadzenie rurek było stosunkowo łatwe, ale ustawienie dwóch respiratorów tak blisko siebie sprawiło personelowi mnóstwo kłopotów. Wreszcie, dzięki odrobinie improwizacji, wszystkie trudności zostały przezwyciężone. Minęło jednak kilka godzin, zanim natlenowanie bliźniąt osiągnęło zadowalający poziom. A to był dopiero początek.

Personel oddziału intensywnej terapii noworodków szybko zrozumiał, że dzieci czeka długie, złożone leczenie. Całe szczęście, że z bliźniętami syjamskimi zrośniętymi miednicami było stosunkowo niewiele kłopotów. Można je było o wiele łatwiej rozdzielić niż dzieci połączone głowami czy piersiami, dla których taki zabieg mógłby skończyć się śmiercią. Jednak cóż z tego, że sama operacja rokowała spore nadzieje na sukces, skoro nie wiadomo było, czy w ogóle do niej dojdzie. Małe, źle rozwinięte noworodki przywiezione z South Shore ciągle były w stanie krytycznym. Musi upłynąć wiele tygodni, a może nawet miesięcy, zanim można będzie spróbować je rozdzielić.

Rozpoczęło się długie czuwanie.


Dla Neldy Nieves, matki bliźniąt, czuwanie okazało się zdecydowanie za długie. Zawsze denerwowała się, gdy ktoś jej pilnował, a kiedy się denerwowała, nie potrafiła zebrać myśli. Dwudziestoczteroletnia Nelda była jedną z wielu milionów nielegalnych imigrantów, którzy przekroczyli Rio Grandę w latach dziewięćdziesiątych. W czasie podróży na północ wiele wycierpiała, a największym ciosem była dla niej śmierć dwóch bliskich przyjaciółek. Nelda była osobą głęboko wierzącą, trwającą w przekonaniu, że człowiek sam sprowadza na siebie nieszczęścia albo przez swoje czyny, albo przez niewłaściwe wychowanie. Była pewna, że jej przyjaciółki umarły, bo sypiały z ich przewodnikiem, El Coyote. Tak chciał Bóg.

Postanowiła więc, że nie pozwoli, by i ją spotkało coś takiego. Dlatego też była roztropna, ostrożna i na ogół unikała ekscesów. Po długiej tułaczce trafiła do Nowego Jorku, gdzie po kilku miesiącach zdobyła lewe papiery. Któregoś dnia obiło jej się o uszy, że szukają chętnych do pracy w fabrica na Long Island. Zarabiała tam nieźle, nikt jej o nic nie pytał, pracodawcy oferowali wiele dodatkowych korzyści, no a poza tym miała swój kąt w dzielnicy zamieszkanej przez Salwadorczyków. Wszystko było w porządku, dopóki nie poznała Arturo.

On też nielegalnie dostał się do Stanów. Miał gadane i był drobnym kanciarzem. Nelda wiedziała, że powinna trzymać się od niego z daleka, ale nie potrafiła oprzeć sięjego promiennemu uśmiechowi i wesołym oczom. Obiecywał jej złote góry, a ona przez pewien czas mu wierzyła. Zostawił ją, kiedy była w czwartym miesiącu ciąży.

Nelda wiedziała, że to znak od Boga – by postępowała zgodnie z Jego nakazami i dała dziecku życie. Po kilku tygodniach użalania się nad sobą poszła do znanego dobrze w jej środowisku lekarza. Kiedy dowiedziała się, że nosi w łonie gemelos, nie posiadała się z radości. Wierzyła, że los wreszcie się do niej uśmiechnął, aż do tej nocy, kiedy nastąpił poród. W tamtej chwili szczęście ją opuściło.

W czasie zabiegu była przytomna, dostała bowiem tylko znieczulenie miejscowe. Kiedy bliźnięta przyszły na świat, od razu wiedziała, że coś jest nie w porządku, choć personel nic jej nie powiedział. Początkowo, gdy zobaczyła dzieci, była głęboko wzruszona, jak każda matka. Kiedy jednak zostały odwinięte z koca, o mało co nie zemdlała z przerażenia.

To była un maldicion, kara za jej czyny. Od tamtej pory Nelda zamknęła się w sobie. Dochodząc do siebie w szpitalu, rozmawiała wyłącznie z księdzem. Była przekonana, że tylko przez pokutę może odzyskać łaskę Bożą – dlatego też musiała zniknąć i zostawić dzieci na łasce losu. W końcu były dziełem Szatana.


Jennifer Hartman od razu oswoiła się z myślą, że urodzi bliźnięta. Ri-chard Hartman natomiast długo nie mógł przyjąć do wiadomości, że będzie miał nie jedno, a dwoje dzieci. Na ogół to Richard był w ich związku roz-ważniejszym partnerem. Dzielnie zniósł pogardę okazywaną mu przez Robinsonów i stał się głową swojej własnej małej rodziny.

Jednak kiedy po wielu latach prób Jennifer wreszcie zaszła w ciążę, w jego uporządkowany świat wdarła się prawdziwa burza. Miał wrażenie, że stracił kontrolę nad własnym życiem. Minął miesiąc, zanim w pełni uprzytomnił sobie, że zostanie ojcem, i musiało upłynąć kolejne trzydzieści dni, żeby zaczął się z tego cieszyć. Jednak kiedy Jennifer powiedziała mu o bliźniętach, znowu stracił panowanie nad sobą.

Z byle powodu zaczynał wzywać imię Boga.

Jezu Chryste! – mamrotał, chodząc po małym domu, bijąc się otwartą dłonią w czoło.

– Jezu Chryste, jeszcze w tym tygodniu musimy wystawić dom na sprzedaż, bo inaczej nie zdążymy przed porodem znaleźć mieszkania z dwiema sypialniami!

– Uspokój się – powiedziała mu żona. – Dziś rano dzwonił do mnie facet z agencji nieruchomości. Trzyma rękę na pulsie.

– Nic nie rozumiesz! – upierał się Richard. – W tej chwili popyt na mieszkania przewyższa podaż! Jeśli nie wpłacimy odpowiednio wysokiej pierwszej raty, za żadne skarby nie załapiemy się na jakikolwiek porządny dom!

Jennifer z politowaniem pokiwała głową i uśmiechnęła się.

– Rozumiem z tego tyle, że fakt, iż zaszłam w ciążę, zmienił mojego obdarzonego zmysłem praktycznym męża w paranoicznego pedanta. Kupno domu, sprzedaż domu, czym tu się podniecać? Przecież to wcale nie jest takie ważne.

– Ale…

Jennifer wstała i uciszyła go pocałunkiem w policzek.

– Chodźmy. Ty postawisz mi kolację, a ja ci opowiem o dwóch kilogramach, które przybyły mi w tym tygodniu.

– Dwa kilo? – powiedział, waląc się dłonią w czoło. – Jezu Chryste!


Nazywało się to eufemistycznie „czasem poświęconym dziecku" czy „umacnianiem więzi rodzinnych", ale dla Brada chwile spędzane z synem Michaelem były czymś nieporównanie ważniejszym. Nie potrzebował zachęty ani przymusu, by szukać jego towarzystwa. Mikey był nie tylko wiernym odbiciem swojej matki, ale i dobrym kumplem. Choć miał zaledwie osiem lat, już stawał się prawdziwym indywidualistą o osobowości opartej na wrodzonej ciekawości świata. Teraz, kiedy wybierali się na pierwszy wspólny rejs, Brad zastanawiał się, jakie nowe wyzwania czekają go w miarę dorastania Michaela.

Brad nauczył się żeglować na ostatnim roku studiów w Yale i bardzo szybko stało się to jego pasją. Miał na nią niewiele czasu; w trakcie wieloletniego stażu rzadko znajdował choćby kilka godzin dla siebie. Marzył o tym, by pewnego dnia przepłynąć swoją łodzią ocean, a nawet wyruszyć w podróż dookoła świata. Jednak na obecnym etapie kariery zawodowej, pracując na pełnym etacie w szpitalu, nie mógł sobie na to pozwolić.

Choć bynajmniej nie był człowiekiem zamożnym, mądrze gospodarował pieniędzmi. Po sześciu latach praktyki zgromadził pewne oszczędności. Oprócz syna nie miał nikogo, z kim mógłby się nimi dzielić. Teściowie nie żyli, a sam Brad był jedynym dzieckiem od dawna rozwiedzionej kobiety, mieszkającej na osiedlu emerytów na Florydzie.

Poprzedniej jesieni Brad postanowił zaszaleć. Wpłacił pierwszą ratę za vectora 12.5, trzynastometrową żaglówkę. Łódź odebrał pół roku później i teraz, w sobotni poranek przed Dniem Pamięci, miał odbyć nią pierwszy rejs.

– Wszystko gotowe, synu? – zapytał.

– Jesteś pewien, że zdążymy przed pierwszą wrócić do domu? – odpowiedział pytaniem Mikę.

– Oczywiście. A co właściwie ma być o pierwszej?

– Taki program na Discovery. O ufoludkach.

– Zdążymy – zapewnił go Brad. – Nie chcę, żebyś to przegapił. Może którejś nocy wyjdziemy na dwór i pooglądamy konstelacje? Mówię ci, nie ma to jak widok gwiazd nad wodą. Co ty na to?

– Chętnie.

Michael był zafascynowany wszystkim, co miało związek z kosmosem. Przeczytał niezliczoną ilość książek o astronomii i co niedziela podkreślał w programie telewizyjnym na następny tydzień interesujące go pozycje. Te, które były nadawane zbyt późno, nagrywał na wideo. Już jako mały brzdąc Mikey wiedział wszystko o kometach, działalności NASA, programie kosmicznym i teoriach dotyczących powstania wszechświata. Brad nie miał pojęcia, skąd u syna wzięły się te zainteresowania, ale starał sieje podsycać.

Łódź była zacumowana przy molo, na przystani w Stony Brook. Brad pomógł Mike'owi wejść na pokład, po czym włączył zasilanie i sprawdził poziom paliwa oraz stan przyrządów elektronicznych. Kiedy okazało się, że wszystko jest w porządku, zapalił silnik i pokazał Mike'owi, jak odwiązać cumy od kołków. Wkrótce potem sunęli już po wodzie na północ, w stronę cieśniny Long Island.

Był piękny wiosenny poranek. Promienie słońca odbijały się od pstrych drzew rosnących na brzegu. Wiał stały północno-zachodni wiatr. Kiedy łódź wypłynęła na otwartą wodę, Brad przywołał syna do siebie i pokazał mu, jak trzymać ster. Michael, przepełniony dumą, szybko zapalił się do nowego zadania. Wiatr rozwiewał mu proste jasne włosy.

Patrząc na syna, Brad poczuł ukłucie w sercu. Objął go ramieniem. Mikey podniósł wzrok na ojca.

– Tato, wszystko w porządku?

– Tak – odparł Brad łagodnym tonem. – Żałuję tylko, że nie ma tu twojej mamy.