"Dostawca" - читать интересную книгу автора (Shobin David)

ROZDZIAŁ 4

Na drugi tydzień czerwca zaplanowano publikację dorocznego raportu AmeriCare i krążyły słuchy, że będzie on wręcz niewiarygodnie korzystny. Pora była po temu odpowiednia. W ciągu poprzednich dwunastu miesięcy w firmie panował prawdziwy chaos. AmeriCare, jeszcze nie tak dawno wschodząca gwiazda Wall Street, padła ofiarą kryzysu finansowego. Początkowo firma prowadziła działalność tylko w Nowym Jorku, ale już dwa lata później, dzięki niezbyt wysokim składkom i zręcznemu marketingowi, zdobyła sobie klientów na całym północnym wschodzie Stanów. Cena akcji w ciągu kilku miesięcy skoczyła z dziewięciu do sześćdziesięciu dolarów. Wszystkie najważniejsze fundusze inwestycyjne włączały je do swoich portfeli. Jednak po kilku latach tłustych nadeszły lata chude, głównie dlatego, że dyrektorzy do spraw medycznych zgadzali się na finansowanie zbyt wielu nietypowych lub kosztownych zabiegów. AmeriCare przyjęła na siebie za dużo zobowiązań, na pokrycie których miała za mało funduszy.

Pierwszymi ofiarami stali się lekarze, którzy po kilka miesięcy, a czasami nawet rok, musieli czekać na zakontraktowane wynagrodzenie. Zarząd z dnia na dzień przestał wyrażać zgodę na finansowanie usług do tej pory objętych ubezpieczeniem; rozrastała się biurokracja, a liczba skierowań na specjalistyczne zabiegi gwałtownie spadła. Pod wpływem krytycznych wypowiedzi w mediach klienci rezygnowali z usług AmeriCare, a przez to zmniejszyły się dochody spółki. Jak należało się spodziewać, w wyniku tego fundusze inwestycyjne zaczęły się na gwałt pozbywać akcji AmeriCare i ich cena spadła na łeb, na szyję.

Wprowadzono wiele tymczasowych środków zaradczych, ale to nie wystarczyło. Mnożyły się zwolnienia pracowników i narady kryzysowe. Stawało się coraz bardziej oczywiste, że jeśli nie uda się zatrzymać – a nawet odwrócić – spadku liczby klientów, firma nadal będzie tracić udział w rynku aż do kompletnego bankructwa. Trzeba było coś zrobić, i to szybko.

I nagle, kiedy wydawało się, że gorzej już być nie może, w głównej siedzibie firmy powiało optymizmem. Najpierw pojawiły się plotki, że firma wychodzi na swoje, a nawet odnotowuje niewielki zysk. Po raz pierwszy od wielu miesięcy pracownicy zaczęli się uśmiechać. Mówiło się, że do zarządu weszli nowi ludzie i niektóre z ich propozycji już wydawały owoce. Zmiany w stylu i filozofii zarządzania były zauważalne na wszystkich poziomach hierarchii firmy.

Morgan zwróciła na to uwagę w zimie, kiedy na jej biurko zaczęły trafiać notatki dotyczące poszerzonego wachlarza usług oferowanych przez AmeriCare. Najwyraźniej ktoś doszedł do wniosku, że dobrym sposobem na zwiększenie liczby klientów jest zabieganie o nich, a nie odrzucanie. Firma zajęła się ubezpieczaniem kobiet w ciąży, czego wcześniej unikała. Wśród pracowników rozprowadzono dyrektywę zarządu, zapowiadającą nie tylko pokrywanie kosztów rutynowych zabiegów ginekologiczno-położniczych, ale i wejście na obszary niezagospodarowane przez większość pozostałych firm z tej branży: leczenie zaawansowanej bezpłodności, sztuczne zapłodnienia i aborcje między czwartym a szóstym miesiącem.

Morgan była mile zaskoczona. Przez osiemnaście miesięcy miała z zarządem na pieńku z powodu takich właśnie wydatków. Miała już dosyć odrzucania wniosków o finansowanie zabiegów takich, jak na przykład eksperymentalna operacja, potrzebna brutalnie zgwałconej kobiecie, zapłodnienie in vitro pacjentki naprawdę tego potrzebującej czy aborcja na prośbę dziewczyny, która po czterech i pół miesiącach ciąży dowiedziała się, że jej dziecko ma zespół Downa. Lekarze, co prawda, nadal musieli zgłaszać wnioski o finansowanie tego rodzaju usług, ale, o dziwo, Morgan od niedawna mogła opiniować je pozytywnie. Trochę ją to dziwiło, ale w sumie była zadowolona. Nadal wywierano na nią naciski, by odmawiała finansowania innych, bardziej skomplikowanych zabiegów, jak to było w przypadku Nicka Giancoli, ale, jak by na to nie patrzeć, zmiany w AmeriCare okazały się zdecydowanie korzystne dla ciężarnych kobiet.

Na ten dzień zwołano specjalną konferencję. Na podwyższeniu dla mówcy stał rozpromieniony prezes firmy, Daniel Morrison. Wysoki i dystyngowany, przemawiał dźwięcznym barytonem i emanował autorytetem. Ten były duchowny dawno temu opuścił Kościół, by zająć się administracją szpitali. Po uzyskaniu MBA na Uniwersytecie Columbia zainteresował się zarządzaniem ochroną zdrowia. Ambicje Morrisona przewyższało jedynie poczucie własnej wartości.

Morgan spóźniła się na konferencję i Morrison zawiesił na chwilę głos, by posłać jej gniewne spojrzenie. Nie przejęła się tym. Zawsze uważała Morrisona za moralizatora i bufona.

– …kiedy już wszyscy zajmiecie miejsca, będziemy mogli przejść do interesujących nas spraw – mówił. – Będę się streszczał. Przed każdym z was leży kopia wstępnej wersji dorocznego raportu, który pierwszego sierpnia udostępnimy opinii publicznej. Jesteśmy z niego bardzo, ale to bardzo zadowoleni, zwłaszcza z kwartału kończącego się trzynastego maja. Dam wam teraz chwilę na zapoznanie się z nim.

Raport rzeczywiście wyglądał na wstępny; składał się z kilkunastu spiętych kartek. Morgan wiedziała, że oficjalna wersja, która zostanie opublikowana za kilka tygodni, będzie miała błyszczącą okładkę, a w środku znajdą się kolorowe zdjęcia. Wyglądało na to, że zarząd pragnie jak najszybciej obwieścić światu swój sukces. Morgan przerzuciła kartki. Sumy przychodów, dochodu netto i zysków z akcji zostały zamieszczone na dole ostatniej strony.

Morgan nie wierzyła własnym oczom. Po wielu miesiącach strat finansowych firma nagle wyszła na prostą. Wszystko wskazywało na to, że nastąpił i wzrost dochodów, i spadek wydatków. To był naprawdę nieoczekiwany zwrot.

– A teraz – ciągnął Morrison – pragnę przedstawić wam człowieka, który jest w największym stopniu odpowiedzialny za ten cud. Wielu z was już go poznało, ale dla tych, którzy nie mieli tej przyjemności… Hugh, mógłbyś się nam pokazać?

Przy wtórze pojedynczych oklasków u szczytu stołu podniósł się mężczyzna w wieku trzydziestu kilku lat. Morgan rozpoznała go od razu. Doktor Hugh Britten był znanym na całym świecie ekonomistą. Nieco podobny do Billa Gatesa, Britten był wielokrotnie nagradzanym teoretykiem, uważanym za doskonały materiał na kandydata do Nagrody Nobla. Morgan słyszała, że został członkiem zarządu, ale do tej pory była przekonana, iż służył wyłącznie za kwiatek do kożucha.

– Prawdopodobnie nikt inny nie zrobił tyle dla naszej firmy co doktor Hugh Britten. Większość z was zna go jako profesora ekonomii na uniwersytecie, ale nie wszyscy wiedzą, że od prawie roku jest naszym doradcą. Jego propozycje w ogromnym stopniu przyczyniły się do naszych ostatnich sukcesów. Muszę przyznać, że początkowo wzbraniałem się przed ich przyjęciem, ale teraz jestem więcej niż szczęśliwy, że mogę przyznać się do błędu. Doktorze Britten, może zechce pan powiedzieć parę słów?

Britten z zawstydzonym uśmiechem wysłuchał pochwał pod swoim adresem. Jego falujące brązowe włosy były niemal tak samo zaniedbane jak beżowa marynarka, którą miał na sobie. Powoli rozejrzał się po twarzach zebranych, zatrzymując wzrok na Morgan.

– Właściwie to nie sądzę, żebym miał aż taki wpływ na to, co się stało -powiedział skromnie. – Chciałbym jednak podziękować Danowi za te ciepłe słowa. Jestem również wdzięczny zarządowi firmy za to, że wykazał skłonność do kompromisu. Moje propozycje w gruncie rzeczy opierały się na prostych zasadach ekonomii, na bilansie podaży i popytu. W pewnych obszarach istniało zapotrzebowanie na usługi, które AmeriCare mogła zapewnić. A wy wszyscy, w waszych działach, umożliwiliście wprowadzenie moich propozycji w życie. I za to wam dziękuję. – Z tymi słowy usiadł.

A więc to ty stoisz za tymi zmianami, pomyślała Morgan. Może źle oceniłam tego wymoczka?


Wykłady dla studentów medycyny na Uniwersytecie Stanowym w Stony Brook często odbywały się w salach osiemnastopiętrowego wieżowca ze szkła i betonu, znanego jako Ośrodek Nauk Medycznych. Był późny poranek i właśnie kończyły się zajęcia jednej z grup. Brad spojrzał na zegarek, wyłączając projektor.

– No i to by było wszystko – powiedział do grupy studentów. – Z tych zajęć powinniście zapamiętać przede wszystkim to, że tak naprawdę poczyniliśmy niewielkie postępy w diagnozowaniu i prowadzeniu przedwczesnego porodu. Zachorowalność i śmiertelność z tym związane utrzymują się na bardzo wysokim poziomie, podobnie jak koszty. Pojawiająsię, co prawda, pewne stosunkowo obiecujące rozwiązania tego problemu, jak choćby badanie poziomu estriolu w ślinie, ale wciąż pozostaje on wyzwaniem dla medycyny.

Włączył się biper Brada. Sprawdził numer: 4050 – to oznaczało salę porodową. Spojrzał na swoich słuchaczy. Około stu studentów trzeciego roku medycyny, siedzących we wznoszących się ku końcowi sali rzędach ław, patrzyło nań wyczekuj ąco.

– Obawiam się, że będziemy musieli ograniczyć się do jednego pytania. – Wskazał studenta, który zgłosił się pierwszy.

– Wiem, że to trochę nie na temat – zaczął student – ale jakie jest pańskie zdanie na temat ostatnich zgonów na oddziale intensywnej terapii noworodków? Pytaliśmy o to doktora Harringtona, ale niewiele nam powiedział.

– Doktor Harrington jest w tej sprawie najbardziej kompetentną osobą – powiedział Brad, zaskoczony pytaniem – ale nie może jeszcze powiedzieć nic konkretnego, podobnie jak ja. Teraz jednak przepraszam państwa, bo muszę już iść…


Do Szpitala Uniwersyteckiego przysyłały pacjentów rozmaite stowarzyszone z nim kliniki, włącznie z tą, która znajdowała się w Riverhead. W okolicy mieszkali głównie ubodzy ludzie, korzystający z ubezpieczenia Medicaid. W klinice w Riverhead leczyli się także imigranci zatrudnieni na farmach, głównie Latynosi.

Wśród nich była Milagros Hernandez. Dwudziestoczteroletnia kobieta z Hondurasu spodziewała się trzeciego dziecka. Choć zbliżał się termin rozwiązania, nie przestała pracować jako sprzątaczka, pozostawiając dzieci pod opieką rodziny. Lekarze z kliniki polecili jej, by przyjechała do nich, gdy tylko poczuje skurcze, bo ma już kilkucentymetrowe rozwarcie. Milagros jednak była kobietą ze wszech miar uczciwą i zawsze starała się sumiennie wypełniać wszelkie powierzane jej zadania. Dlatego, kiedy poczuła bóle, zaczekała do końca swojej zmiany, zanim wybrała się do szpitala. Poza tym, myślała, lekarze z kliniki to mężczyźni, a ona miała już za sobą kilka fałsz) wych alarmów. Postanowiła zaufać swojej intuicji.

Brad szybko wyszedł z sali, pojechał windą na ósme piętro i korytarzem łączącym budynki przeszedł do szpitala. Na jego widok pielęgniarka, wyraźnie podekscytowana, wskazała palcem drzwi jednej z trzech sal.

– W trójce, doktorze Hawkins.

Brad przedarł się przez grupę ludzi wychodzących na korytarz. W poprzek materaca, z rozłożonymi rękami, leżała rodząca kobieta. Jej cienka kwiecista sukienka była podciągnięta do piersi, odsłaniając brzuch. Kobieta jęczała głośno i parła z całej siły, nie panując już nad odruchami. Miała zamknięte oczy, zaciśnięte zęby i była zlana potem. Wokół niej krzątał się zaaferowany personel medyczny.

Pielęgniarka próbowała zacisnąć mankiet na nadgarstku prawej ręki pacjentki. Po drugiej stronie stażystka nieporadnie nakładała kobiecie opaskę uciskową, usiłując znaleźć żyłę, do której można by wprowadzić kroplówkę. Do brzucha pacjentki były przymocowane dwa białe paski połączone z monitorem stanu płodu. Wokół wiły się inne przewody, nie spełniające swoich funkcji, albo dlatego że były źle podłączone, albo z powodu mimowolnych ruchów rodzącej kobiety, albo z obydwu tych przyczyn jednocześnie. Przed pacjentką stała wyraźnie wystraszona lekarka.

– Co pani tu ma, doktor Chang? – spytał Brad.

– Doktorze Hawkins, dzięki Bogu, że pan tu jest! Tuż przed tym, jak pana wezwaliśmy, pękły błony płodowe i zdaje się, że ułożenie dziecka jest pośladkowe!

Jakby na podkreślenie tych słów, pacjentka jęknęła i zaczęła przeć. Z jej pochwy trysnął strumień przejrzystego płynu, po czym wyłoniła się mała stopka. Jedna z pielęgniarek wstrzymała oddech.

– Cholera – mruknęła Chang.

Brad spojrzał na blednącą gwałtownie lekarkę.

– Z iloma takimi przypadkami miałaś do czynienia, Mei Mei?

– Było ich kilka – powiedziała z wahaniem. – Ale ani jeden na żywo. Nie powinniśmy jej przenieść na porodówkę?

– Oczywiście, zrobimy to, kiedy będziemy mieli trochę czasu. Co o niej wiemy?

– Ay, Dios mio – jęknęła kobieta.

– Pani Hernandez jest pacjentką stowarzyszonej z nami kliniki – powiedziała Chang. – Wiek: dwadzieścia cztery lata, czwarta ciąża, dwie donoszone, mniej więcej trzydziesty dziewiąty tydzień, żadnych komplikacji. Nie spodziewaliśmy się, że ją nam przyślą. Skurcze zaczęły się mniej więcej godzinę temu; kiedy przywieźli ją tutaj, miała już dziewięciocentymetrowe rozwarcie. Ledwie położyliśmy ją do łóżka, nastąpiło pęknięcie błon płodowych.

– Wezwałaś anestezjologa i pediatrów?

– Już tu idą.

Dwie pielęgniarki szybko odblokowały koła wózka, ale zanim zdążyły pchnąć go do wyjścia, pacjentkę chwycił następny skurcz. Kobieta wykrzywiła twarz i znów zaczęła przeć. Niemal od razu obok wystającej stopki pojawiła się druga, a zaraz wyłoniły się obie nóżki aż do kolan.

– No to porodówkę możemy sobie wybić z głowy – powiedział spokojnie Brad, wyjmując paczkę sterylnych rękawic. – Poród nastąpi za minutę, dwie. I odpuść sobie tą kroplówkę – rzucił do stażystki. – Przeżyje i bez niej. Teraz ściągniemy rodzącą na krawędź łóżka i będziemy udawać, że przyjmujemy normalny poród.

Trzeba było czterech osób, żeby ułożyć panią Hernandez w odpowiedniej pozycji na brzegu materaca. Z jej piersi wyrwał się następny głośny jęk.

– No dobra, Mei Mei – powiedział Brad. – Rób, co do ciebie należy.

– Ale… co właściwie mam robić?

Brad uprzytomnił sobie, że Chang, co zrozumiałe, jest zdenerwowana; na szczęście nie wpadła w panikę.

– Najważniejsze – powiedział – żeby na razie nie robić nic. Jeśli będziesz się za bardzo spieszyć, może wyniknąć z tego więcej szkody niż pożytku. Niech dziecko wyjdzie samo aż po biodra, dobrze? To nie potrwa długo.

Wszystkie instrumenty były już gotowe. Brad rozłożył sterylny niebieski ręcznik i zamoczył go w miednicy. Kiedy do pomieszczenia wpadł pediatra i z miejsca zaczął zadawać pytania, doktor Hawkins spokojnie uniósł rękę, nakazując milczenie. Jedna z pielęgniarek otarła wilgotne czoło pacjentki. Po kilku sekundach nastąpił kolejny skurcz. Brad wziął doktor Chang za rękę i ustawił ją między nogami rodzącej kobiety.

Nie musieli długo czekać. Dziecko było zwrócone buzią w dół. Kiedy pani Hernandez zaczęła przeć, oczom lekarzy ukazała się dolna część pośladków, a potem organy płciowe noworodka. Była to dziewczynka.

– Do dzieła, doktor Chang – powiedział Brad, podając jej jednorazowy sterylny ręcznik. – Proszę chwycić dziecko tuż pod udami i pociągnąć w dół. Delikatnie.

Lekarka wykonała polecenie. Noworodek wysuwał się powoli, ale bez żadnych trudności. Brad chwycił palcami wyłaniającą się pępowinę i wyciągał ją, centymetr po centymetrze. Chang tymczasem odbierała noworodka; wkrótce ujrzeli jego plecki.

– Dobrze, dobrze – powiedział Brad – na to właśnie czekaliśmy. Kiedy tylko zobaczysz pachy, obróć tułów o dziewięćdziesiąt stopni, żeby wyciągnąć ramię.

– W którą stronę?

– Wszystko jedno. Sama zdecyduj.

Lekarka obróciła tors dziecka w lewo, wykręcając jego lewe ramię pod kością łonową matki. Po chwili wyłonił się staw barkowy. Brad owinął brzuch noworodka wilgotnym ręcznikiem i delikatnie uniósł dziecko.

– Mam – powiedział. – Chwyć małą za ramię i pociągnij do siebie. Doktor Chang wsunęła dwa palce pod miednicę pacjentki, szukając rączki dziecka. Wymacawszy ją, wykonała polecenie Brada.

– Znakomicie – powiedział. – A teraz znowu złap ją za biodra i powoli obróć o sto osiemdziesiąt stopni, żeby wyciągnąć drugie ramię.

Brad spokojnie, krok po kroku, prowadził Chang przez resztę porodu. Wkrótce z pochwy wyłoniła się głowa dziecka i doktor położyła nowo narodzoną dziewczynkę na brzuchu matki. Następnie odsunęła się, by inni mogli oczyścić gardło noworodka i zawiązać pępowinę. Chang spojrzała na Hawkinsa przez ramię, uśmiechając się szeroko.

– Dziękuję, doktorze. Pod koniec było już łatwiej, ale bez pana nie poradziłabym sobie.

– Następnym razem będziesz musiała, więc zapamiętaj wszystko, co tu robiliśmy. – Brad ściągnął rękawice, poklepał ją po plecach i wyszedł z sali.

Doktor Chang, wciąż rozpromieniona, odprowadziła go wzrokiem. Sama obecność Hawkinsa dodawała jej pewności siebie. Podobnie zresztą myślała o nim większość młodych lekarzy. Wszyscy chcieliby w przyszłości być takimi położnikami jak on.


– Wybij to sobie z głowy – powiedział doktor Schubert do słuchawki. -Nie ma mowy, żebym zgodził się na coś takiego!

– Arnoldzie, wysłuchaj mnie – uspokajał go adwokat. – Albo się zgodzisz, albo sprawa trafi do arbitrażu, a nie masz żadnych szans na wygraną. Radzę ci, żebyś ustąpił i poszedł na ugodę.

– Na Boga, kiedy to się skończy? Skąd mogę mieć pewność, że za miesiąc nie zażąda więcej?

– To wykluczone. Jeśli się zgodzisz, gwarantuję ci co najmniej trzy lata spokoju.

Schubert westchnął, przeczesując palcami siwiejące włosy.

– No dobrze, skoro tak uważasz… Ale chcę mieć wszystko na piśmie, dobrze? – Odłożył słuchawkę ze złością.

Ta kobieta obdzierała go ze skóry! Tak to przynajmniej odczuwał, chociaż, szczerze mówiąc, ciągle miał dużo pieniędzy. Myślał, że w ciągu siedemnastu lat małżeństwa zdążył ją dobrze poznać. A jednak się pomylił. Żyli w separacji zaledwie pół roku, a już musiał bulić jej i dzieciakom dziesięć patoli alimentów, i jeszcze było tej suce mało! Za co on płacił swojemu adwokatowi?

Do gabinetu zajrzała pielęgniarka, wymachując kartką papieru.

– Przyszły wyniki badań Cutrone.

Schubert wziął kartkę i przesunął po niej wzrokiem. Przed tygodniem przeprowadził punkcję płynu owodniowego u Alyssy Cutrone, dwudziestopięcioletniej matki dwojga dzieci. Została do niego skierowana z powodu stwierdzonego podwyższonego poziomu AFP. Podwyższona zawartość alfa-fetoproteiny we krwi mogła świadczyć o wadach rozwojowych płodu, w tym o zespole Downa; nawet po uwzględnieniu wagi, wieku ciążowego i faktu wystąpienia ciąży mnogiej, poziom tego związku u Cutrone był za wysoki. Jedynym sposobem stwierdzenia, czy rzeczywiście u płodów występowały wady rozwojowe, była amniopunkcja.

Wykonanie takiego badania na bliźniętach nie było łatwe. Żeby się udało, dzieci musiały znajdować się w oddzielnych pęcherzach płatowych -jak to zwykle bywało – aby mieć pewność, że każdy z nich zawiera wody płodowe tylko jednego dziecka. Po pobraniu próbki należało dołożyć wszelkich starań, by nie wymieszać jej z próbką wód z drugiego pęcherza.

Dlatego też podczas punkcji Schubert zachował wymagane środki ostrożności. Za pomocą ultrasonografu obejrzał obydwa płody i ustalił ich dokładne położenie, a po nakłuciu pierwszego pęcherza wprowadził do niego niebieski barwnik, by upewnić się, że płyn nie przedostaje się do drugiego. Na podstawie badania ultrasonograficznego stwierdził, że dziecko „A", dziewczynka, leży głową do dołu; ułożenie dziecka „B", prawdopodobnie chłopca, było pośladkowe. Jednak przesłany Schubertowi raport z wynikami badań próbek był zaskakujący.

Według analizy jeden z płodów rzeczywiście posiadał dwudziesty pierwszy chromosom, co oznaczało, że jest dotknięty zespołem Downa. Okazało się jednak, że oboje dzieci to dziewczynki. Najwyraźniej podczas badania zaszła jakaś pomyłka. Stanowiło to pewne utrudnienie, ale niezbyt duże. Według raportu z laboratorium, znajdujące się na dole dziecko „A" miało zespół Downa. To właśnie „A" Schubert badał jako pierwsze i w pęcherzu płodowym powinny zostać resztki barwnika. Byłoby jeszcze łatwiej, gdyby płody nie zmieniły położenia. Schubert, wciąż poirytowany rozmową telefoniczną, wziął raport i wstał zza biurka.

Pacjentka czekała w pokoju badań numer jeden. Po rozmowie ze swoim adwokatem Schubert nie musiał się wysilać, by przywołać na twarz posępną minę. Od razu przeszedł do rzeczy. Uniósł trzymaną w dłoni kartkę.

– Obawiam się, że nie mam dobrych wiadomości, Alysso. Przerażona kobieta uniosła dłonie ku szyi.

– To znaczy?

– Nie będę owijał w bawełnę. Wygląda na to, że jedno z dzieci ma zespół Downa.

– O mój Boże. – Jej drżący głos przeszedł w szept. – Które?

– To, które jest niżej, ułożone głową w dół. Łzy napłynęły jej do oczu.

– Och, nie, tylko nie dziewczynka! – Miała już dwóch synów.

– Prawdę mówiąc, według wyników analiz to dziewczynki. Kobieta otarła oczy, zaskoczona.

– A przecież mówił pan, że…

– Tak, myśleliśmy, że „B" jest chłopcem, ale czasami zdarzają się takie pomyłki przy sonografli. To, co wygląda na mosznę, może być w rzeczywistości spuchniętymi wargami sromowymi. – Postukał palcem w kartkę. -Badania laboratoryjne są prawie w stu procentach pewne.

– Czy to możliwe, że popełniono jakiś błąd?

– No cóż, zawsze istnieje taka możliwość, ale odkąd sięgam pamięcią, laboratorium jeszcze nigdy się nie pomyliło. Skoro wyniki badań wskazują, że dziecko ma trisomię, to nie można tego podawać w wątpliwość. – Zawiesił głos, patrząc jej w twarz. – Chcesz, żebym zadzwonił do twojego męża? Alyssa zrezygnowana pokręciła głową.

– Nie, ja… my już o tym rozmawialiśmy. Co teraz będzie?

– Jest kilka możliwości. Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale jednym z powodów, dla których inni lekarze kierują pacjentki takie jak ty do mnie, jest fakt, że jestem specjalistą od selekcji płodów. Wiesz, na czym to polega?

– Coś o tym słyszałam, ale…

– Mówiąc krótko – tłumaczył Schubert – jest to zabieg pozwalający kobietom w ciąży mnogiej usunąć jeden lub większą liczbę płodów. Słyszałaś o dzieciach z probówki, prawda? Początkowo selekcję stosowano w przypadkach komplikacji po zapłodnieniu i/i vitro, gdy kobietom wszczepiano cztery, pięć czy sześć płodów i nieoczekiwanie wszystkie razem zaczynały się rozwijać. Tego rodzaju ciąże mogą sprawiać matkom wielkie trudności. Takie kobiety jak ta, która niedawno urodziła zdrowe siedmioraczki, są wyjątkami. W ogromnej większości przypadków tego typu występują powikłania mogące zagrozić życiu wszystkich dzieci, na przykład przedwczesny poród.

Alyssa nic nie powiedziała, patrzyła tylko na niego, przygnębiona.

– Zabieg ten jest także skuteczny w przypadku bliźniąt – powiedział. – Chcesz, żebym powiedział ci, jak to wygląda? Potrząsnęła przecząco głową.

– Niech pan robi, co uzna za konieczne.

– Czyli chcesz, żebym wykonał zabieg?

Jej podbródek zaczął drżeć. Po chwili pokiwała głową. Następnie spojrzała Schubertowi w oczy.

– Myśli pan, że podjęłam właściwą decyzję? Skinął głową.

– Alysso, na twoim miejscu postąpiłbym tak samo.

Wiedział, że w normalnych okolicznościach powinien powiedzieć jej o zagrożeniach i korzyściach związanych z zabiegiem, potencjalnych powikłaniach i alternatywnych sposobach leczenia. Jednak Arnold Schubert konsekwentnie zmierzał do celu. Cierpiał na chroniczny brak pieniędzy, a płacono mu za to, by pomagał przychodzącym doń kobietom podjąć taką decyzję, jaką przed chwilą podjęła Alyssa.


W odróżnieniu od Morgan, swojej szwagierki, Richard Hartman nie miał pojęcia, co u kobiety w ciąży jest normalne, a co nie. Nie powstrzymywało go to przed wypowiadaniem na głos swoich spostrzeżeń.

– Jak na siódmy miesiąc jesteś strasznie gruba – powiedział, patrząc na żonę.

– Dzięki.

Zawsze lubił patrzeć, jak Jennifer wkłada pończochy. Teraz jednak kostki jej kształtnych nóg były opuchnięte, a twarz wydawała się obrzmiała, zwłaszcza wokół oczu. Jeszcze bardziej imponująco prezentował się okrągły brzuch; Jennifer wyglądała, jakby lada dzień miała rodzić.

– Jesteś pewna, że nie schowało się gdzieś tam trzecie dziecko?

– Ha, ha, bardzo śmieszne. – Pociągnęła łyk wody mineralnej Evian. -Boże, ciągle mi się chce pić. Będę musiała spytać lekarza, co to znaczy.

– Kiedy masz następną wizytę?

– Jutro. Ciekawe, czy powie coś o mojej wadze.

– A ile ci przybyło?

– Och, mniej więcej trzy kilo w dwa dni.

– Trzy kilo? – Richard zerwał się i uderzył dłonią w czoło. – Jezu Chryste, teraz to już naprawdę potrzebujemy większego domu!


Mała grupka studentów skupiła się wokół ordynatora oddziału neonatologii. Wieść o zrośniętych bliźniętach obiegła szpital lotem błyskawicy. Jeszcze nikt nie widział czegoś takiego. Choć oficjalnie wstęp na oddział intensywnej terapii noworodków miał tylko jego personel, ostatnio kręcili się po nim najprzeróżniejsi pracownicy szpitala, pragnący na własne oczy zobaczyć syjamskie dziwadła.

Doktor Albert Harrington odsunął się, by zrobić pani technik miejsce do pracy. Była całkiem dobra w swoim fachu, jak na kogoś, kto zdobył wykształcenie za granicą. Pochodziła z Haiti i mówiła ze śpiewnym, rytmicznym akcentem. Pracowała w szpitalu od sześciu miesięcy. Teraz ustawiła wentylator, przygotowując się do ekstubacji.

Oddychanie przez plastykową rurkę w gardle to nic przyjemnego, bez względu na wiek chorego; dlatego też dzieci Neldy Nieves aż do tej pory były pod działaniem lekkich środków uspokajających, by oszczędzić im stresu. Dochodząc do siebie, zaczęły się wiercić i otwierać oczy. Ich delikatne rysy twarzy i ciemne błyszczące oczy wskazywały na to, że będą ładnymi dziećmi. Leżały zwrócone twarzami do siebie, tak, że pierwsze, co zobaczyły po przebudzeniu, były ich lustrzane odbicia. Nad nimi górowała niewyraźna plama złożona z dużych, ubranych na biało kształtów.

– Jak przyjęli to ich rodzice? – spytał jeden ze studentów.

– Dobre pytanie – powiedział Harrington. – Matka jest samotna. Była ubezpieczona i w czasie ciąży zapewniono jej dobrą opiekę. Urodziła przez cesarskie cięcie w jednym ze szpitali w South Shore, a dzieci zostały przewiezione tutaj. Jednak z niewiadomych przyczyn po wypisaniu ze szpitala zniknęła. Pielęgniarki twierdziły, że sprawiała wrażenie dość wystraszonej. Od tamtej pory nie udało się jej odszukać.

– Co się stanie, jeśli jej nie znajdziecie?

– Niestety – powiedział Harrington – czasami zdarzają się takie sytuacje. Wówczas zostaje wyznaczony opiekun i dzieci trafiają pod nadzór stanu.

– Dlaczego nazywa sieje braćmi „syjamskimi"? – spytał inny student.

– Prawdę mówiąc, pierwszy udokumentowany przypadek tego typu dotyczył dzieci, w których żyłach płynęła krew w trzech czwartych chińska i tylko w jednej czwartej syjamska – powiedział Harrington. – Autorem tego określenia jest P.T. Barnum, który w ten właśnie sposób nazwał Enga i Changa Bun-kerów, będących przez trzydzieści lat jedną z atrakcji jego cyrku. Byli, jak to się fachowo określa, bliźniętami thoracopagus, połączonymi klatką piersiową. Bracia Nieves są zrośnięci biodrem, dlatego nazywa się ich ischiopagus. Jednak prawdopodobnie ten płat tkanki brzusznej łączy także część narządów. Po przeprowadzeniu ekstubacji, czym właśnie zajmuje się pani technik, przeprowadzimy skan CAT, aby sprawdzić, jak to dokładnie wygląda.

– Czy można je rozdzielić?

– Przypuszczalnie tak – powiedział Harrington. – Jeśli dzieci mają wspólną tylko tkankę jelit i wątroby, operacja nie będzie zbyt skomplikowana i prawdopodobieństwo powodzenia jest dość wysokie. Jednak nieprędko do niej dojdzie. Dzieci powinny trochę przybrać na wadze, a ich stan musi być ustabilizowany. Czeka nas też sporo papierkowej roboty. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, spodziewam się, że chirurdzy będą mogli przystąpić do zabiegu za parę miesięcy, powiedzmy, pod koniec września.

Technik wyjęła rurki od respiratora. Wkrótce, dzięki pomocy i zachętom pielęgniarek, dzieci zaczęły oddychać same. Harrington i towarzyszący mu studenci oglądali je przez chwilę, po czym podeszli do sąsiedniego inkubatora. Obchód trwał jeszcze czterdzieści pięć minut; po jego zakończeniu grupa opuściła oddział intensywnej terapii noworodków i ruszyła do najbliższej windy.

Po chwili na korytarz wybiegła wyraźnie wzburzona pielęgniarka i zaczęła przyzywać Harringtona. W tej samej chwili z głośników popłynęło ogłoszenie o zatrzymaniu akcji serca u któregoś z pacjentów na oddziale dopiero co opuszczonym przez doktora i jego studentów.

– To bliźnięta Nieves! – krzyknęła pielęgniarka.

Harrington natychmiast wbiegł z powrotem na oddział intensywnej terapii noworodków. Jednak jego wysiłki na nic się nie zdały. Po pięćdziesięciu minutach zaniechano rozpaczliwych prób reanimacji. Bliźnięta zostały uznane za zmarłe.


Od pół roku Schubert czuł się w klinice jak w urzędzie ziemskim. Oprócz własnych przyjmował pacjentki podsyłane mu przez innych lekarzy, a także przez niektóre firmy ubezpieczeniowe. Przed trzema laty odbył dwutygodniową praktykę w nowojorskim szpitalu Mount Sinai. Półtora roku później opublikował na ten temat pracę, która zyskała spore uznanie.

Pracę ułatwi Schubertowi wydany w 1998 roku raport Specjalnej Stanowej Komisji do spraw Życia i Prawa. Wśród jego wniosków znalazł się i taki, by specjaliści od leczenia bezpłodności wstrzymywali się od stosowania technik powodujących ciąże mnogie, a gdyby to nie poskutkowało, lekarze powinni informować pacjentki o celowości usunięcia jednego lub większej liczby „nadprogramowych" płodów.

Schubert nie ograniczał się do prowadzenia selekcji płodów; w jego klinice dokonywano też aborcji między szóstym a dwudziestym czwartym tygodniem ciąży – wykonywanie zabiegu w późniejszym okresie było prawnie zabronione. Schubert specjalizował się w usuwaniu ciąży między trzynastym a dwudziestym czwartym tygodniem. Większość lekarzy unikała tego typu zabiegów, bo były skomplikowane i dość nieprzyjemne. Dla Schuberta zaś stanowiły główne źródło dochodów.

Tego ranka, o dziesiątej, do kliniki przyjechała Alyssa Cutrone z mężem. Była w dwudziestym tygodniu ciąży. W tym trudnym dla siebie momencie liczyła na to, że lekarz otoczy ją szczególną opieką. Jednak w poczekalni oprócz niej było już kilka innych, wyraźnie zdenerwowanych pacjentek, Rejestratorka wręczyła Alyssie formularze do wypełnienia, a potem pobrano jej próbki krwi i moczu. Jeszcze krótkie spotkanie z psychologiem, po czym rozpoczęło się czekanie.

Wreszcie kilka minut po jedenastej Alyssa została zaprowadzona do szatni, gdzie przebrała się w koszulę. Następnie skierowano ją do gabinetu zabiegowego. W oczach laika, takiego jak Alyssa, wyglądał jak mała sala operacyjna z silną lampą u góry, wyposażonym w strzemiona stołem zabiegowym, ustawionym na środku, przenośnym ultrasonografem i szafkami ze stali nierdzewnej. Po chwili zjawił się doktor Schubert z szerokim uśmiechem na twarzy, wybitnie niestosownym w tej sytuacji. Towarzyszyła mu pielęgniarka.

Poprosił Alyssę, by położyła się na stole. Mimo że blat był owinięty ligniną, kobieta poczuła pod plecami chłód i zadygotała. Pielęgniarka przysunęła ultrasonograf i przykryła brzuch Alyssy sterylnymi ręcznikami.

– Jak zapewne wytłumaczyła ci pani psycholog – powiedział Schubert – najpierw zrobimy ultrasonografie, a potem zastrzyk.

– Właściwie to nic mi nie wytłumaczyła.

– No to ja ci powiem – ciągnął lekarz. – Jak zapewne pamiętasz, płód, którym się zajmiemy, położony jest w dolnej części macicy. To ten z zespołem Downa.

Alyssa skinęła głową i zamknęła oczy. Zwróciła uwagę na to, że doktor Schubert bardzo się stara, by mówić „płód", a nie „dziecko". Nie chciała go jednak poprawiać. W tej chwili pragnęła tylko, by już było po wszystkim.

– Za pomocą ultrasonografu upewnimy się, że nic się nie zmieniło, a potem zrobimy zastrzyk. Zastosujemy chlorek potasu, zgoda? Czy spodziewał się, że ona zaprotestuje?

– Dobrze. – Poczuła na skórze chłodny dotyk rozprowadzanego żelu.

– Zakładam sterylną pokrywkę sondy, by nie doszło do zakażenia – powiedział. – Zaczynam skan. Chwileczkę…

Schubert wbił wzrok w obraz, który pojawił się na monitorze. Człowiek z jego doświadczeniem nie miał trudności z rozróżnieniem bliźniąt, mimo że widoczne były części ciała obu płodów. Jednak po chwili zmarszczył brwi. Bliźnięta nie były w tym samym położeniu co poprzednio.

Kiedy wykonywał punkcję, jeden z płodów był zwrócony głową do szyjki macicy, a drugi pośladkami. Teraz jednak bliźniaczka „B" odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i leżała obok siostry. Obydwa płody ustawione były głową w dół. Dziecko widoczne po lewej stronie monitora znajdowało się nieco niżej, tak jak w ubiegłym tygodniu. Schubert uznał, że to jest płód „A". Spojrzał na pielęgniarkę. Wcześniej powiedział jej, co powinna zobaczyć na monitorze, patrzyła więc na niego pytająco.

– Nie ma powodu do niepokoju – powiedział, wskazując wolną ręką monitor. – To jest płód z zespołem Downa. Alyssę uderzyła zmiana jego tonu.

– Wszystko w porządku?

– Oczywiście. Sprawdzamy tylko ustawienie płodów. Postaraj się nie ruszać podczas zastrzyku.

Schubert przygotował strzykawkę ze stężonym chlorkiem potasu, po czym wziął się do pracy. Znieczulił miejsce nakłucia lidokainą, po czym ostrożnie wprowadził dziesięciocentymetrową igłę do jamy owodni. Mierzył w szybko bijące serce płodu. Zręcznie przebił igłą klatkę piersiową i osierdzie dziecka, po czym wyciągnął mandryn. Do wnętrza wpłynęło kilka centymetrów sześciennych krwi płodowej. Schubert szybko połączył igłę z wypełnioną płynem strzykawką i wcisnął tłok.

Razem z pielęgniarką obserwował monitor, zasłonięty przed Alyssa. Widoczne na ekranie serce biło jeszcze przez kilka sekund. Nagle wstrząsnął nim gwałtowny skurcz, który przeszedł w rozpaczliwe trzepotanie. Nie minął ułamek sekundy, a serce znieruchomiało. Schubert zdjął ręczniki z brzucha pacjentki.

– No i po bólu, Alysso. Jej podbródek drżał.

– Czy… czy dziecko…

– Teraz tym się nie przejmuj – przerwał jej. – Już po wszystkim. Myśl o tym, które jest zdrowe.

Kobieta zerwała się. Pragnęła natychmiast stąd wyjść. Nie mogła powstrzymać łez.

– I to wszystko? – wykrztusiła. – Ot tak, moje dziecko…

– Alysso, proszę cię – powiedział Schubert. – Nie zrobiłbym tego bez twojej zgody. Wierz mi, to było najlepsze wyjście. Wytarła oczy.

– I co teraz?

– Teraz wrócisz do domu i przez resztę dnia będziesz odpoczywać. A potem pozostanie ci tylko czekać na poród. Płód, którym się zajęliśmy, przestanie rosnąć i może nawet zostać wchłonięty.

– Ale drugiemu dziecku nic nie będzie, prawda?

– Najprawdopodobniej. To znaczy, istnieje pewne niebezpieczeństwo pęknięcia błon, a nawet przedwczesnego porodu, ale bardzo niewielkie. Pielęgniarka zaprowadzi cię do przebieralni.

Schubert patrzył, jak jego pacjentka niepewnie podnosi się ze stołu, załamana, ale zdrowa i cała. Kobiety zawsze bardzo przeżywały coś takiego i wcale go to nie dziwiło. Nie mógł jednak zaprzątać sobie tym głowy. Taki miał fach i w tym, co robił, był dobry.