"Panna Nikt" - читать интересную книгу автора (Tryzna Tomek)

II

Przychodzę do szkoły już za dwadzieścia pięć ósma. W klasie jest tylko ta duża dziewczynka, którą nazywają Szkapa. Siedzi i coś pisze w zeszycie. Na pewno odrabia zadanie domowe. To ja też wyciągam zeszyt i książkę… Jakoś nie mogę się skupić.

Wstaję i podchodzę do okna. Wyglądam na dwór. Widać stąd wejście do szkoły. Coraz więcej dzieci na dziedzińcu, a za każdym długi cień, bo słoneczko nisko. Mija dziesięć minut, Kasi jeszcze nie ma. Tylko hałas coraz większy, od dzieci aż się roi.

– No, zdążyłam – słyszę obok siebie głos. Patrzę, koło mnie stoi Szkapa. Siada na parapecie i mówi: – Chciałam odrobić wczoraj, ale nie dało rady. Mój tata Wacek ma na imię. Kapujesz? Uśmiecha się i mruga do mnie jednym okiem. To ja też się uśmiecham, ale niewyraźnie, bo nie rozumiem.

– Do czwartej rano rozrabiali – mówi. – Ja już spałam. Nagle budzę się, a koło mnie siedzi jakiś gość i mnie trzyma za cycka. A jedzie od niego… Nic nie gadam, udaję, że śpię. A on zsuwa rękę i mnie cap za cipkę. Okazało się, że to był koleś wujka Romka.

Czujesz?

Szkapa na mnie chucha.

– No – mówię.

– A zgadnij, co?

– Nie wiem.

– Wino – mówi Szkapa. – Rano szłam do ubikacji, a tam stała butelka, pół jeszcze było. To wypiłam. Słodziuśkie. Słychać warkot. Patrzę w dół.

Przed szkołę zajeżdżają dwa motory. Na jednym, czarnym i dużym, siedzi Ewa Bogdaj. Drugi mniejszy, kolorowy. Zsiadają z niego Klaudia i Magda.

– O – mówi Szkapa. – Księżniczki ze Szczawna zajechały. Wszystkie trzy biorą torby i wchodzą do bramy. Na ich widok coś się ze mną zaczyna dziać. Aż mi trudno oddychać. Odchodzę od okna. W klasie już pełno dziewcząt i chłopaków. Poczekam na Kasię na dole, przy szatni.

Zbiegam ze schodów, a tu naprzeciwko mnie idzie Ewa Bogdaj z Klaudią i Magdą. Czuję, jak mi serce wali.

– Cześć – mówię cicho. Słyszę za sobą ich śmiech. Coś mówią między sobą, na pewno się ze mnie wyśmiewają, co ja im zrobiłam? Najbardziej nie lubi mnie Klaudia. Może dlatego, że usiadłam na miejscu Bogusi, która jest w szpitalu. Ale to przecież pan od gimnastyki kazał mi tam usiąść…

Jak ładnie były ubrane, inaczej, niż wczoraj. Szczególnie Ewa… W kurteczkę i spódniczkę z czarnej skóry. I takie fajne buty miała, cała aż błyszczała. Nigdy w życiu nie widziałam tak pięknej dziewczynki. Chyba zostanie modelką, albo aktorką. Ja też jestem dzisiaj ubrana inaczej, niż wczoraj. Mam na sobie białą, plisowaną spódniczkę, która nie zakrywa mi kolan, białą bluzkę i białe rajstopki. Te białe rajstopy to trzymałam w szafie na uroczystość zakończenia roku szkolnego w razie jakby było zimno, ale trudno, ubrałam je już dzisiaj. I jeszcze mam na sobie czarny sweter. Ukradłam go tatusiowi. Jest luźny i przypomina sweter, jaki miała wczoraj Ewa Bogdaj, z tym tylko, że pod szyją nie jest w łódkę, a w trójkąt. Do pierwszej w nocy myślałam, jak by się tu ubrać na dzisiaj. Wyciągałam po cichu z szafy wszystkie moje rzeczy i przymierzałam. Bardzo mało ich mam, bo ostatnio strasznie urosłam. Przeglądałam się w szybie okna w kuchni, która w nocy odbija prawie tak dobrze, jak lustro. I zakręciłam sobie jednego papilota. Lok wyszedł nie za bardzo, to przypięłam go rano spinką i go nie widać, tylko trochę. A wczorajszej sukienki już nigdy nie włożę, chyba, że do sprzątania. Nie rozumiem, jak mogła mi się kiedyś podobać.

Już za dwie ósma, a Kasi nie widać. Może dzisiaj w ogóle nie przyjdzie? Myślałam, że wrócę do klasy razem z nią, a tu niestety, muszę wracać sama.

Wchodzę, patrzę… Ewa Bogdaj, Klaudia i Magda oglądają mój zeszyt od polskiego i chichrają się jak głupie. I po co ja go zostawiłam na wierzchu? Stoję przy drzwiach i czekam, aż go odłożą. Klaudia mnie zauważyła, coś szepcze do Ewy. Siadam na swoim miejscu, Magda kładzie przede mną zeszyt.

– Podziwiałyśmy kolor twojego długopisu – szczebiocze z przesadą.

– Doprawdy, przepiękny.

– Normalny – mówię i próbuję się uśmiechnąć, ale jakoś mi nie wychodzi.

– Och, wcale nie taki normalny – mówi Ewa. – On jest szalony jak oczy kochanka homoseksualisty w noc pełni księżyca.

Magda chichocze i dorzuca: – Jak suknia królowej Jadwigi po wyjęciu truchła z trumny.

– Jak język degenerata po wypiciu denaturatu – mówi Klaudia z kwaśnym uśmieszkiem. Nagle pokazuje język i czka. Ewą i Magdą też wstrząsnęły dreszcze.

Wyjmuję z teczki mój długopis. Coś muszę z nim zrobić. Tylko co? Mogę pstryknąć. Pstrykam i w tym momencie przełamuję się.

– Nie wiedziałam, że mam taki słynny długopis.

– O – mówi Ewa i unosi brwi.

– O – mówi Magda.

– Słynny, płynny – mówi powoli Klaudia. Zatyka dwoma palcami nos.

– Słynie w całej krainie jako gówno w płynie.

Magda wybucha śmiechem. Ewa spogląda na mnie i czeka, co odpowiem Klaudii. Wiem, że czeka na to. Ale ja nie wiem, co mam odpowiedzieć. Patrzą na mnie, jakbym była rybą w akwarium. Ratuje mnie dzwonek. A razem z dzwonkiem do klasy wchodzi Kasia Bogdańska. O Boże, jakie ona ma cudowne włosy, jak ich wszędzie pełno wokół niej. Z boku uplotła malutki warkoczyk i przewiązała go niebieską wstążką. Jak cudnie.

Uśmiecha się do mnie, podchodzi. Pochyla się i całuje mnie w policzek.

– Hej, kochanie – mówi. – Ślicznie wyglądasz. Bierz książki i chodź do mojej ławki.

Biorę teczkę, książkę, zeszyt i idę za Kasią. Wracam po długopis. Widzę ich zdumione spojrzenia. Podchodzę do ławki Kasi.

– Lilątko – mówi pieszczotliwie Kasia do siedzącej tu dziewczynki.

– Bądź tak dobra i przesiądź się do Klaudii.

– Dlaczego? – pyta Lilka. Jest zaskoczona, zdziwiona i robi się zła.

– Bo serdecznie cię o to proszę. Mamy z Minką coś bardzo ważnego do natychmiastowego omówienia. Czy mam ci dwa razy powtarzać?

– Jak sobie chcesz – mówi Lilka, obrażona. Bierze swoją torbę, zbiera rzeczy z pulpitu i odchodzi. Siada przy Klaudii i natychmiast zaczyna z nią szeptać.

Ewa Bogdaj spogląda na mnie z daleka. W jej oczach jest coś dziwnego. Jakby złość, ale to nie złość. To coś innego, coś bardzo dziwnego.

Odwracam głowę, bo Kasia bierze mnie za rękę.

– Nie wiem, czy powinnam – mówi – bo to miała być niespodzianka, ale chyba ci powiem, bo jak nie powiem, to coś strasznego stanie się z moim językiem. Wyobraź sobie – pstryka palcami – napisałam wczoraj fantastyczny, genialny, no wprost niewyobrażalny kawałek muzyki, lepszy nawet od japońskiej chałwy. Nazwałam to cudo, słuchaj… „Minki mojej Minki”. To jest o twoich minkach i o tym, jak je robisz. Podoba ci się tytuł?

– Yhm – mówię.

– Zaczyna się od dzwoneczków – mówi Kasia z wniebowziętą miną. Rozcapierza palce obu rąk, porusza nimi, zamyka oczy, kręci głową i uśmiecha się cudnie.

Wiem, że ona to teraz słyszy, to wszystko, co skomponowała. W ławkach, gdzie Ewa i Klaudia, słychać śmieszki. To chyba z Kasi śmieją się, z jej miny, i ze mnie się śmieją, że znalazłam sobie taką zwariowaną przyjaciółkę. Ach, co mi tam, śmiejcie się. Martwię się tylko tym, że mamusia kazała mi przyjść do domu prosto po szkole, bo trzeba wieszać firanki i zasłony, i w ogóle kupa roboty, a ja po szkole pójdę do Kasi i będę słuchała jej kompozycji. I znów wrócę późno, i mamusia będzie krzyczeć. I będzie miała rację. Ale może to granie nie będzie trwało długo? Może tylko godzinkę, to powiem mamusi, że było siedem lekcji. Kasia otwiera oczy. Są niezaprzeczalnie zielone.

– Sama usłyszysz – mówi. – A rano dopisałam jeszcze partię fletu. Spałam tylko cztery godziny.

– Ojej.

– Co się martwisz – mówi Kasia. – Raz nie spałam przez trzy dni i trzy noce i nic. Wiesz, te twoje minki są genialne, lepsze od poziomek z bitą śmietaną. Mniam, mniam, lubisz?

– Pewno, że lubię – mówię z poziomkowym smakiem w buzi. Kasia śmieje się.

– A ta minka jeszcze słodsza – mówi. – To była chyba księżniczka twoich minek. Gdyby można było zjadać księżniczki, to bym ją zjadła. Muszę sobie kupić kaganiec.

Zawstydzam się. Spuszczam oczy, czując, jak na policzki wyłażą mi rumieńce. Zawsze czuję, jak wyłażą. Bo krew tam pulsuje. Biorę i te moje spuszczone oczy na siłę podnoszę.

Widzę przed sobą twarz Kasi.

Żywą, cudną rzeźbę.

Rano, gdy szłam do szkoły, to nawet myślałam, że Kasia mi się przyśniła, że w rzeczywistości wcale jej nie ma, że była tylko moim pięknym snem, który już się skończył. A tymczasem nie. Kasia jest. Siedzi obok mnie i patrzy na mnie, a ja na nią. Patrzę i zapamiętuję, żeby już nigdy nie zapomnieć.

Oczy ma okrąglutkie i bardzo podkrążone. To dlatego, że tak krótko spała. Czy jest ładna? Nie wiem, nie wiem, jest po prostu cudowna.

Na policzku ma bliznę, cienką, różową. Na dwa centymetry. Jak to ją musiało boleć, och jej. Ja też mam taką bliznę, ale na kolanie, bo kiedyś zawadziłam o gwóźdź.

Kasia dotyka swojego policzka i mówi:

– Raz, jak byłam mała, postanowiłam sobie uprasować buzię. Częściowo mi się udało. Chcesz jej dotknąć?

– Tak – mówię. Wyciągam rękę i dotykam leciutko blizny Kasi. A tu nagle w klasie robi się okropnie cicho. Trzasnęły drzwi i zaraz potem:

– Dzień dooobry paaani! – cały chór. To weszła pani od polskiego.

– Dzień dobry, najstarsza klaso – mówi. Stukając obcasami, podchodzi do stolika. Obciąga spódniczkę i siada. Jest całkiem siwa, ale wygląda młodo. Ma białą bluzkę i broszkę biedronkę. Rozgląda się po klasie z uśmiechem.

– Czemu tu tak cicho? – pyta. – Nie bójcie się, dyktando dopiero za tydzień.

A klasa: – Uuuuuu!

Pani podnosi rękę, znów cicho.

– Żebyśmy tylko nie zaczęły się śmiać – szepcze mi Kasia do ucha i natychmiast zatyka sobie usta. Coś okropnego zaczyna się dziać, coś we mnie wzbiera na śmianie. Już nie mogę wytrzymać, Matko Święta, ratuj!

Wybucham śmiechem jakby trzaskiem, jakby hukiem w tej ciszy ogólnej i choć zaraz przylatuje strach i zamyka śmiech w komórce, to już za późno, już się zaśmiałam, już wszyscy słyszeli i teraz patrzą na mnie.

– Kto to się zaśmiał? – pyta pani. Wstaję, spuszczam głowę, głupio mi i coś mi zaczyna szumieć w uszach, jakbym wpadła w muszlę.

– Czemu się zaśmiałaś? – pyta pani. I co mam powiedzieć? Płakać mi się chce, zaraz się rozpłaczę, bo nie wiem, co mam zrobić. Nagle słyszę cichuteńki szept… – Powiedz, że ci wesoło. – To Kasi szept. Podnoszę głowę.

– Bo mi wesoło – mówię i patrząc na panią trochę głupkowato, uśmiecham się. Niech sobie będzie, co ma być. A co mi tam. Tymczasem na ustach pani widzę uśmiech.

– Bardzo to logiczne – mówi. – Skąd się wzięła w naszej klasie taka logiczna dziewczynka? My się przecież nie znamy.

– Nazywam się Marysia Kawczak – mówię. – Uczę się w tej szkole dopiero od wczoraj, bo dopiero przedwczoraj przyjechałam do Wałbrzycha razem z moimi rodzicami, braćmi i siostrami.

– Dużo masz tych sióstr i braci? – pyta pani.

– Trochę mniej niż sto – mówię – a trochę więcej niż troje.

– Domyślam się, że czworo – mówi pani. Kiwam głową.

– Zgadza się.

– Skąd przyjechałaś?

– Z Jawiszowa – mówię. – To taka maleńka osada na południowy zachód od Wałbrzycha. A wcześniej byłam w Paryżu, skąd przywiozłam sobie okropnie niemodną sukienkę. Modne, niemodne… to takie względne pojęcia, całkiem niemodne.

Boże, co ja plotę? Kto to gada przeze mnie? Wszyscy się na mnie gapią. Chyba zwariowałam.

– Ciekawe – mówi pani. – A Jawiszów znam. Byłam tam kiedyś, bo niedaleko leżą Głazy Krasnoludków i bardzo chciałam zobaczyć coś, co tak ładnie się nazywa. Co miałaś z polskiego?

– Czy mogę skłamać? – pytam.

– Proszę bardzo.

– To miałam piątkę.

– A jak wygląda prawda?

– Prawda to czwórka – mówię. – Ale zawsze marzyłam o piątce.

– Zobaczymy – mówi pani – może ci pomogę w urzeczywistnieniu tego marzenia. W takim razie powiedz mi jeszcze, co ostatnio czytałaś? Co ja czytałam? Co ja ostatnio czytałam? A tu słyszę w głowie cichuteńki szept, jakby Kasi: – Pisma Paskala…

– Pisma Paskala – mówię. Pani aż zagwizdała.

– Masz u mnie za odwagę pierwszą piątkę – mówi. – Ale jeśli będą następne, to już z lektury obowiązkowej i gramatyki. Możesz usiąść.

Siadam. Kasia uśmiecha się do mnie. To dzięki niej byłam taka śmiała wobec pani i całej klasy. To dzięki niej coś we mnie pstryknęło na odwagę. Od dzisiaj będę taka zawsze. Odważna i uśmiechnięta.

Kasia unosi lekko brwi, tak, jakby wiedziała, o czym pomyślałam.

A jeśli ona rzeczywiście zna wszystkie moje myśli? Wszystkie, ale to wszystkie. Nawet te, które… Niektóre są brzydkie. Na przykład… Fuj, nie będę o tym myślała.

I nagle czuję, że cały rój brzydkich myśli wleciał mi do głowy.

Kazik Kamiński sika w porzeczkach, a ja patrzę i wszystko widzę. I on też na mnie patrzy i widzi, że ja widzę, i nic. I ja też nic, tylko patrzę…

Zenuś wrzeszczy bez przerwy, a ja stoję nad nim z poduszką i zaraz go uduszę, przysięgam, że go uduszę, jak nie przestanie wrzeszczeć…

Albo… Dotykam się tam, cała jestem spocona, nie chcę się dotykać, ale się dotykam i dotykam…

Jestem ohydna świnia, dlaczego wtedy nie umarłam? Zabij mnie Kasiu, nie zasługuję na to, żeby być twoją przyjaciółką i przybraną siostrą.

Ale Kasia wcale na mnie nie patrzy. Bawi się długopisem, zagapiona w okno. O tych swoich kompozycjach na pewno myśli. Jakie to musi być ciekawe: myśleć ciągle o kompozycjach, o muzyce. Ja to nie mam nic takiego, żeby ciągle o tym myśleć. Żyję sobie, myślę o tym, o czym akurat myślę, i już. Ciągle o jednym to chyba myślą tylko różni wielcy ludzie, jacyś uczeni, wynalazcy… I jak się jest mamusią i ma się dzidziusia, to też myśli się tylko o jednym. Albo jak się dostanie lanie, to się o tym myśli, dopóki boli. Albo jak ktoś powie coś złego… albo coś dobrego. To też się o tym myśli dosyć długo.

Jak miałam dopiero co tę kobiecą przypadłość pierwszy raz w życiu, to myślałam i myślałam, że jak to jest, że ta krew tak długo musi ze mnie wypływać. Że to przecież mogłoby być żywe, a przecież musi co miesiąc umierać. To taka rzeka, która płynie i płynie, ale nie ma w niej rybek, bo to przecież rzeka krwi, która przepływa przez wszystkie kobiety na całym świecie.

Myślałam o tym i myślałam, a jak przedwczoraj się skończyło, to wzięłam i zapomniałam.

Siedzę w ławce, o czymś myślałam. O czym? Zapomniałam. To już trzecia lekcja w tym pięknym dniu, lekcja rysunków. Druga była matematyka. Na matematyce było tak samo jak w poprzedniej szkole, smutno i nudno. Pan jest malutki, całkiem łysy i ciągle mówi: – „Powiedzmy”

Rysujemy jastrzębia. Pani od rysunków przyniosła go z gabinetu zoolo. Jest prawdziwy. Ale nieżywy i wypchany. Rysuję dziób.

Zakrzywiony i ostry. Mieć taki dziób i ciągle go widzieć przed oczami, i nie móc się od niego odwrócić… straszne.

Zerkam, co u Kasi. Ona rysuje jastrzębia w locie. Jest trochę dziwny, ale ładny. Mój jest smutny i zły, a jej po prostu sobie lata.

Kasia jest wspaniała. Na przerwach chodzimy sobie po korytarzach i rozmawiamy. Opowiedziałam jej o bliźniaczkach i o Zenusiu, i o Tadziu. Bardzo chce ich poznać. Ja też bym chciała, żeby oni ją poznali. Dziewczynki będą na pewno zawstydzone, ale potem się przyzwyczają. Bo ja to przyzwyczaiłam się do Kasi od razu. No, może trochę niezupełnie.

Niekiedy Kasia spojrzy na mnie jakoś tak, że wydaje mi się kimś innym, kimś, kogo zupełnie nie znam. Jak gdyby była dorosła i tylko udawała, że jest piętnastoletnią dziewczynką. Ale w ogóle jest cudownie siedzieć z nią w jednej ławce, spacerować korytarzem, rozmawiać z nią i milczeć wspólnie. I pomyśleć…

jeszcze wczoraj rano nie znałyśmy się, a dzisiaj jesteśmy ze sobą i rozmawiamy i śmiejemy się razem.

Tamte dziewczynki, z którymi siedziałam wczoraj, Klaudia, Magda, no i oczywiście Ewa Bogdaj, też chodzą ze sobą i rozmawiają, i śmieją się, ale wydają mi się jakieś takie sztuczne. Szczególnie Ewa. Jest taka śliczna, tak ładnie chodzi i tak ładnie się uśmiecha, ale wszystko to robi tak, jakby występowała w teatrze, jakby pełno ludzi na nią patrzyło. Kiedy przechodzi koło nas ze swoim stadkiem, to mnie aż zimno się robi. Ona mnie nienawidzi, czuję to. Nie wiem, dlaczego tak jest i skąd to wiem, ale wiem.

Czym jej zawiniłam?

Co innego Klaudia. Ona po prostu brzydzi się mną. Nie wiem dlaczego, ale ją rozumiem. Bo na przykład mój ojciec chrzestny…

Bardzo nieładnie pachnie mu z buzi. Gdy mnie całuje na powitanie, to mnie aż słabo się robi od jego oddechu. I chociaż jest bardzo dobry i zawsze daje nam czekoladę, to nie lubię, jak przyjeżdża ze Szczecina. Więc wiem, jak to jest, gdy się człowiek kogoś brzydzi.

Zresztą Klaudią też się trochę brzydzę. Jest ciągle skrzywiona i pociąga nosem. I chociaż jest ładna, to nie jest ładna.

– Skończył już ktoś rysować? – pyta pani od rysunków. A ja właśnie skończyłam. Podnoszę dwa palce, wstaję.

Ja!

– Chodź, pokaż – mówi pani. To ja łap za rysunek i biegnę do niej, nagle fajt, leżę na podłodze i widzę chowającą się nogę grubego Ziębińskiego. W klasie śmiech, wszyscy wstają i patrzą, co tak gruchnęło. A to ja. Wstaję ostatnia, bo z podłogi. Boli mnie łokieć.

– Co się stało? – pyta pani.

– Nic – mówię – potknęłam się.

– Biedactwo – mówi pani pieszczotliwie. Przynoszę jej rysunek. Jest rozdarty, bo gdy upadałam, to trzymałam go obiema rękoma i żadna nie puściła. Pani rozprostowuje go.

– Nic nie szkodzi – mówi. – Bardzo ładny, masz piątkę. Bierze swój ołóweczek i stawia pod rysunkiem piątkę. A ja tymczasem widzę, że do Ziębińskiego podchodzi Kasia. I mówi: – Dlaczego jej podstawiłeś nogę?

– Co cię to obchodzi? – mówi Ziębiński. – A ty co, przezroczysta? Odsuń się, bo mi model zasłaniasz.

Odsuwa Kasię ręką i w tym momencie Kasia uderza go w twarz. Aż plasnęło. Ziębiński podrywa się z ławki, żeby jej oddać, gdy trach! To straszne. Kasia uderzyła go drugi raz. Tym razem pięścią, w sam środek twarzy. W nos.

Ziębiński upada do tyłu, na Kawczaka. Dziewczynka, co siedzi przed nimi, zaczyna przeraźliwie wrzeszczeć.

– Pokrwawił mnie! – krzyczy i wyciera z twarzy krew. A to krew Ziębińskiego, tak daleko mu trysnęła z nosa. Pani od rysunków robi się blada i wybiega z klasy. Ziębiński leży i beczy, z nosa leci mu krew. Kasia pochyla się nad nim, szarpie go za ubranie i krzyczy:

– Dlaczego podstawiłeś jej nogę?!

– Magda mi kazała – mówi niewyraźnie Ziębiński. Kasia puszcza go, odwraca się. Dopiero teraz widzę jej buzię. Gdybym nie wiedziała, że to ona, to bym jej nie poznała. Chcę jej powiedzieć, żeby się uspokoiła, ale jakoś nie mogę się ruszyć. Stoję jak sparaliżowana i mam sucho w ustach.

A Kasia zaciska pięści i podchodzi do Magdy.

– To prawda? – mówi. – Ty mu kazałaś? Magda już nie siedzi w ławce, cofa się do drzwi.

– Wcale nie, on kłamie – mówi i ucieka z klasy. Ziębiński jęczy i prosi, żeby mu ktoś chusteczki pożyczył, ale Kawczak nie ma, a nikt inny nie chce mu dać. Boją się, że im krwią pobrudzi. Chusteczkę wyciąga Kasia. Rzuca Ziębińskiemu. Jest już spokojna, tylko że strasznie poważna. Wraca do ławki, siada i pochyla się nad rysunkiem. Tylko ona jedna w klasie teraz rysuje. Otwierają się drzwi.

Wchodzi pani wychowawczyni i pani od rysunków. Za nimi wsuwa się przestraszona Magda.

– Zaprowadźcie go szybko do higienistki – mówi pani wychowawczyni, widząc, co się dzieje z Ziębińskim. Kawczak i Magda prowadzą go już do drzwi. On płacze i kapie krwią. Wychodzą.

– Kasiu – mówi pani wychowawczyni – czy mogłabyś mi powiedzieć, czemu go uderzyłaś?

Kasia unosi głowę znad rysunku. Wstaje i mówi cicho:

– Po prostu go uderzyłam.

– Ale dlaczego?

– On nogę podstawił Marysi Kawczak – mówi któraś z dziewczynek.

– To nie powód, żeby go tak skatować – mówi pani wychowawczyni. – Marysia mogła się przecież poskarżyć pani Szot.

Kasia przerywa j ej.

– A pani Szot powiedziałaby: oj Ziębiński, Ziębiński, nieładnie, nie rób tego więcej. A tak to już nigdy nikomu nie podstawi nogi. Znam się na takich.

– Mogłaś go skrzywdzić.

– Po to go uderzyłam.

– Więc tak według ciebie wygląda sprawiedliwość? – pyta pani spokojnie, ale widać po niej, że jest zdenerwowana.

– Nawet nie to, że wygląda – odpowiada Kasia. – To jest sprawiedliwość.

– To chyba według prawa dżungli – mówi pani. Kasia kiwa głową.

– Zgadza się.

– Nie jesteśmy w dżungli, jesteśmy w szkole. Kasia śmieje się.

– To tylko kwestia słów. Nawet mądrość można nazwać głupotą, a głupotę mądrością. Podejrzewam, że nikt by tego nie zauważył.

– Nie będziemy rozmawiać w ten sposób – mówi pani.

– O, z pewnością zna pani inne sposoby – mówi Kasia z ironią. – Ludzka inteligencja nie ma przecież końca.

– Bądź tak łaskawa i schowaj swoje dowcipy na inne okazje – mówi pani.

– Z przyjemnością – odpowiada Kasia. – Już schowałam. Czy w takim razie ma pani do mnie jeszcze jakieś pytania? Bo jeśli nie, to chciałabym skończyć swój rysunek.

– Kasiu! – mówi z oburzeniem pani od rysunków. – Jak ty się odzywasz?!

– Tak się odzywam, jak się odzywam! – mówi Kasia głośno. Bierze swój rysunek, zgniata go w kulkę i rzuca na podłogę. Wrzuca do torby swoje książki i zeszyty i coraz bardziej podnosząc głos mówi:

– A co mnie to wszystko obchodzi. Jaka Kasia, jaka Kasia?! Spierdalajcie ode mnie wszyscy, i to w podskokach! Bierze torbę, mija nas, bo stoimy przy stoliku we trzy: pani Turska, pani Szot i ja, i zatrzymuje się przy jastrzębiu. Wskazuje go palcem.

– Proszę bardzo – mówi – oto wzór. Stoi grzecznie, gdzie go postawią. Problem tylko w tym, że ma ptasi móżdżek i jest wypchany. Obiecuję paniom, że ja nie dam się wypchać. Nikomu. Do widzenia.

Wychodzi trzaskając drzwiami. Panie stoją jak osłupiałe. Ja też. W klasie cicho.

– To przekracza wszelkie granice – mówi pani wychowawczyni. – Będę musiała porozmawiać z jej matką.

– A ja uważam, że to po prostu skandal – mówi nagle Ewa Bogdaj. – Powinno się ją skierować do szkoły specjalnej, bo inaczej ona nas wszystkich pozabija. Co to dla niej!

– Ewka, siadaj – mówi pani wychowawczyni.

– Chętnie, tylko niech mi pani powie, jak to jest, że ona może sobie przychodzić do szkoły kiedy chce i kiedy chce wychodzić! Czy Katarzyna Bogdańska to święta krowa? Ale przecież nie jesteśmy w Indiach. O ile mi wiadomo, ona nie ma nawet obniżonego stopnia ze sprawowania. A przecież sama pani przed chwilą powiedziała, że szkoła to nie dżungla. A mimo to dla nas jest inne prawo, i inne dla niej. A może takie same? Czy w takim razie my także możemy sobie nie przychodzić do szkoły? Pani wychowawczyni macha ręką i wychodzi.

– Jak jest wariatką, to trzeba ją oddać do szpitala dla psychicznych – kończy Ewa. Siada i zaczyna szeptać z Klaudią.

– Wracaj na miejsce – mówi do mnie pani Szot. – I proszę o ciszę. Macie już tylko dziesięć minut na skończenie rysunków.

Biorę swojego jastrzębia i wracam do ławki. Wszystko stało się przeze mnie. Powinnam Kasię wcześniej uspokoić. Jestem tchórz i gapa. Mogłam jej przecież powiedzieć, że wcale mi Ziębiński nogi nie podstawił.

Ale skąd mogłam wiedzieć, że tak się to skończy? Ona była taka spokojna i tak cicho mówiła. A ten Ziębiński, taki gruby i silny. Wcale się go nie bała. Uderzyła i już. Aż trzasnęło. Popłakał się jak mały dzieciak. Ja bym nikogo nie mogła uderzyć, nawet w nerwach. Jeszcze nigdy nikogo nie uderzyłam, chociaż mnie to nie raz. Takie byłyśmy wesołe, tak fajnie nam się rysowało.

Po co ja się wyrwałam z tym rysunkiem?

Jakbym siedziała i jeszcze rysowała, toby mi Ziębiński nogi nie podstawił i byśmy teraz siedziały z Kasią i wszystko byłoby dobrze. Nie wierzę, że to Magda kazała mu podstawić tę nogę. Po co miałaby mu kazać? Przecież nic jej nie zrobiłam.

Wracam ze szkoły i jeszcze o tym myślę. Wydawało mi się, że Ewa mnie nienawidzi. A to Kasi nienawidzi, a mnie tylko dlatego, że się z Kasią przyjaźnię. Jak ona strasznie o niej mówiła… Jak bardzo trzeba nienawidzieć, żeby o kimś tak mówić.

Przyczepił się do mnie Kawczak. Idzie obok i mówi:

– A może my jesteśmy kuzyni i nic o tym nie wiemy?.

– Może – mówię.

– Niby Kawczaków trochę na świecie jest – mówi Kawczak – ale może akurat…

Zatrzymuję się.

– Jak myślisz – mówię – czy to możliwe, żeby Magda kazała Ziębińskiemu podstawić mi nogę?

– Możliwe jest – odpowiada Kawczak. – On się w niej buja. Ale chyba nie za bardzo, bo zaraz ją wydał.

– Może tylko tak kłamał?

– Ziębiński to raczej nie kłamie – mówi Kawczak z namysłem. – Chociaż czasem lubi i skłamać. Z nim to nigdy nie wiadomo. Niby koleś, ale jak raz na matmie pan zapytał, kto puścił bąka, to zwalił na mnie, a to przecież on puścił. Dobrze mu tak, niezłą fangę dostał od Bogdańskiej, dawno mu już nikt tak nie przywalił.

– Kawczak śmieje się. – I miało się trochę rozrywki. Krwi mu poleciało chyba z pięć litrów.

– Coś ty – mówię. – Pięć litrów to cała krew, jaką ma człowiek. Jakby tyle z niego wyleciało, to już by nie żył.

– Taki gruby i czerwony na pysku jak on, to ma minimum dziesięć litrów. Pół mu jeszcze zostało. Słuchaj, ty naprawdę byłaś w Paryżu?

– Byłam – mówię. – A bo co?

– Bo wiesz, my tu teraz też jesteśmy w Paryżu.

– Jak to?

Kawczak pokazuje na chodnik pod naszymi nogami.

– Tu, gdzie stoimy, ta dzielnica, nazywa się Paryż – mówi. – Na każdej mapie możesz przeczytać. No, to cześć kuzynko, lecę.

I poleciał. Chciałam go jeszcze o coś zapytać, ale zamydlił mi głowę tym Paryżem i zapomniałam. Dziwne myśli przychodzą mi do głowy. No bo tak: Wczoraj wpadłam na Kawczaka i o mało co nie wybiłam mu zęba. Dzisiaj Kasia rozkrwawiła nos Ziębińskiemu. Oni siedzą w jednej ławce, i my z Kasią w jednej. Ale jak wpadłam na Kawczaka, to jeszcze nie wiedziałam, że będę siedziała z Kasią, jeszcze jej nie znałam. A gdybyśmy dzisiaj razem nie siedziały, toby Ziębiński nie dostał.

Spodobały mi się w klasie dwie dziewczynki. Kasia i Ewa. I okazało się, że tak podobnie się nazywają. Bogdańska i Bogdaj. Dziwne. Jakby wszystko szło parami. No bo przecież Kawczak nazywa się tak samo, jak ja…

Idę i nie wiem, co mam zrobić. Może Kasia nie chce, żebym do niej przyszła? Może ma do mnie pretensję? Może powinnam wziąć wtedy teczkę i wylecieć z klasy za nią? Ale to przecież było niemożliwe. Ja tak nie umiem. Jeszcze nigdy w życiu nie opuściłam dnia nauki. Nawet jak byłam chora, to nic mamusi nie mówiłam i szłam do szkoły. Mogło się walić i palić, a ja szłam. I to nie dlatego, że tak bardzo lubię szkołę. Po prostu: jak trzeba, to trzeba. Tak pięknie zaczął się ten dzień i aż do trzeciej lekcji było tak fajnie. A potem… Kasia sobie poszła i znów byłam cicha i wszystkiego się bałam. Gdy jestem z Kasią, to czuję się tak, jakbym była inną osobą. Starszą, mądrzejszą i wesołą. Bo normalnie to chyba nie jestem wesoła. Nigdy się tak nie śmiałam, jak przy Kasi. Przy niej to umiem nawet rozmawiać z dorosłymi, jak na przykład dzisiaj z panią Trauman od polskiego. A tak, to nawet z mamusią nie za bardzo umiem. A z tatą to prawie w ogóle nie rozmawiam. Boję się dorosłych.

Jaki ten Wałbrzych jest ładny. Szczególnie tutaj, koło rynku.

Niektóre kamieniczki są takie brudne i szare, a jednak śliczne.

Jakby zaczarowane. I uliczki takie wąskie i takie strome. Zimą można z nich zjeżdżać na sankach. Tak się tu czuję, jakbym czytała bajkę.

I tyle tu różnych sklepów. I ludzi tyle, a każdy idzie w swoją stronę, każdy coś innego ma do załatwienia. Jak mróweczki. Bardzo lubię patrzeć na mrowiska. Mogłabym godzinami stać nad mrowiskiem i patrzeć, jak się mrówki uwijają. Tylko, że zaraz włażą na nogi i trzeba uciekać.

Kretowiska też lubię. Lubię myśleć o tych wszystkich korytarzach, które są pod ziemią. Raz znalazłam małego krecika. Taki był milusi. Pogłaskałam go i wsadziłam do norki, żeby mamusia mogła go znaleźć. Tak śmiesznie ruszał łepkiem. Przyszłam na drugi dzień, a on tam dalej leżał, już nieżywy. Mamusia powiedziała, że to przeze mnie zdechł. Bo go głaskałam i tuliłam, przez co jego mamusia bała się do niego później podejść, bo czuła ludzki zapach. Ale ja przecież nie wiedziałam, że tak nie wolno. Tak czasem jest. Można komuś zrobić krzywdę niechcący.

O, już brama Kasi.

A tu drzwi, za którymi stałam wczoraj i tak strasznie się bałam.

Ale byłam głupia. Idę po schodach i mi się przypomina, jak myślałam, że Kasia to Cyganka. A tutaj udawała, że mi chce powróżyć. Staję, wyciągam rękę i wkładam ją w strumyk słońca wpadający przez świetlik. I jeszcze mi się przypomina, jak Kasia powiedziała, że za wróżenie mogę jajeczkiem zapłacić.

Dzwonię do drzwi. Raz i jeszcze raz. Czekam, czekam… nic. Może jej nie ma w domu? Może jest w kawiarni i je lody? A może siedziała przy fontannie, a ja nie patrzyłam? Zadzwonię ostatni raz i pójdę. Dzwonię. Przykładam ucho do drzwi. Cisza. Jakby grała, toby nie usłyszała, że dzwonię.

Dzwonię już naprawdę po raz ostatni. Coś słychać. Otwierają się drzwi. Stoi w nich Kasia.

– Wchodź, szybko – mówi i biegnie z powrotem. To wchodzę, zamykam drzwi i przekręcam zamek. Ojej, nie wytarłam nóg. Ale na dworze było sucho. Kładę teczkę na szafce i wchodzę do pokoju za kotarą.

Jak tu jasno dzisiaj.

Zasłony w oknach porozsuwane, a Kasia stoi przy synte…zatorze i uderza palcami w klawisze, ale nic nie słychać, żadnej muzyki, tylko stukot palców o klawisze. Ach, bo Kasia ma na uszach słuchawki i w nich wszystko słyszy.

Teraz je zdejmuje, wyłącza magnetofon. Obok stoi taki sam.

– Zaraz skończę – mówi do mnie. – Piętnaście minut.

Siada za stołem z gałkami i zakłada na uszy słuchawki. Włącza oba magnetofony, zatrzymuje, cofa kółka ręką. Stoję przy niej i patrzę, co robi. Kółka znów się kręcą.

– Do de – mówi Kasia. – Jeszcze raz. – I znów cofa taśmę, znów się kręcą kółka. Kasia uśmiecha się, kiwa głową. – Okej – mówi. Spogląda na mnie. – Wgrałam na początek flet, a teraz wpadłam na pomysł, żeby go przepuścić w drugim planie na końcu. Racja, ty nic nie wiesz. Czekając na ciebie, nagrałam wszystko na taśmę. Posłuchamy tego razem. Gruby żyje?

– Tak – mówię – nic mu nie jest. Tylko nochal ma spuchnięty.

– Trochę się bałam, że mu go złamałam.

– Nie – mówię – on się macał i mówił, że cały.

– Ktoś coś mówił na mój temat jak wyszłam?

– Nie, tylko Ewa… ale właściwie to nic.

– Ewa? – dziwi się Kasia. – Co mówiła?

– Że ty często nie przychodzisz do szkoły, a wszyscy muszą i czy to ma być sprawiedliwość.

Kasia śmieje się.

– Coś takiego – mówi. – Panna Bogdaj egalitarystką, no, no. A teraz zatkaj uszy, bo będę waliła.

Biegnie do kąta i ściąga z czegoś płachtę czarnego, błyszczącego plastiku. A to jakieś bębny. Wraca do magnetofonu, włącza go, zakłada na uszy słuchawki i leci z powrotem do bębnów.

– Perkusja musi być żywa – mówi głośno do mnie. – Bo z komputera to jak motyl na szpilce w gablocie u zegarmistrza. A teraz cicho! Siedzi chwilę nieruchomo i nagle zaczyna uderzać pałeczkami po bębnach. Stoję i się boję poruszyć, bo przecież Kasia nagrywa to na mikrofon.

Jaka ona jest zdolna. Na wszystkim potrafi grać. Jak szybko uderza tymi pałeczkami. Teraz wolniutko, coraz wolniej. Jeszcze tylko raz łupnęła i skończyła. Leci do magnetofonów, cofa taśmę i słucha w słuchawkach.

– Jak się nudzisz – mówi – to poczytaj sobie Paskala. Pochwaliłaś się pannie Trauman, to teraz czytaj. Gdzieś na biurku leży. Podchodzę do biurka, szukam wśród książek. Jest. To się pisze „Pascal”. „BLAISE PASCAL”. Otwieram i nic nie umiem przeczytać. Spoglądam na Kasię.

– Ale to nie po polsku – mówię. Kasia zsuwa z uszu słuchawki.

– Co mówisz?

– To nie po polsku!

– Przepraszam – mówi – zapomniałam. To poczytaj sobie coś innego.

– A jak mnie pani Trauman zapyta jutro o tego Pascala – mówię. – To o czym to jest?

– Myślisz, że pamiętam? – mówi Kasia i kiwa na mnie. – Pokaż mi to.

Podchodzę, podaję jej książkę. Kasia przewraca kartki.

– O – mówi – na przykład to. Kiedy się czyta za szybko, lub za wolno, nic się nie rozumie. I sześćdziesiąt dziewięć bis. Dwie nieskończoności, środek. Kiedy się czyta za szybko, lub za wolno, nic się nie rozumie.

Kasia spogląda na mnie.

– Rozumiesz? – pyta. Wzruszam ramionami.

– Nie – mówię.

Ojej mówi Kasia – to jest o tym, że człowiek musi się dusić pośrodku, bo niestety, lub stety, nieskończoności nie są dla ludzi. Proste?

Wzdycham.

– I tak mam powiedzieć pani Trauman?

– Czymś takim na pewno byś ją załatwiła – śmieje się Kasia. – A do tego jeszcze dodaj, że samemu się żyje i samemu się umiera. Oddaje mi książkę, zakłada słuchawki i zaczyna kręcić gałkami. Wracam do biurka. Człowiek musi się dusić pośrodku, bo niestety, lub stety, nieskończoności nie są dla ludzi. Samemu się żyje i samemu się umiera.

A to prawda, że jak się czyta za wolno, to nic nie można zrozumieć. Jak się uczyłam czytać w pierwszej klasie, to zanim złożyłam z literek trzeci wyraz, to już zapominałam pierwszego.

Oglądam tę książkę Pascala. Na pierwszej stronie napisane jest:

„PARIS”.

To na pewno po francusku. Biorę inną książkę. Jak popatrzeć z boku, to wszystkie kartki czerwone. Otwieram: białe. Znowu „PARIS”

Samemu się żyje i samemu się umiera. To chyba jak się jest samotnym?

Ten Paryż ciągle mnie prześladuje. Najpierw, wczoraj, powiedziała o nim Ewa Bogdaj. Że na pewno przyjechałam z Paryża. Potem Kawczak mi mówi, że właśnie jesteśmy w Paryżu. Teraz te wszystkie książki z Paryża. O co ja miałam zapytać Kawczaka?…

O, jaka ładna figurka, jaka malutka. Biorę ją i odstawiam zaraz.

Wycieram rękę o sweter. Aż mnie dreszcz przeszedł, jakbym wzięła do ręki czarną pijawkę. Fuj, to diabełek ohydnie wykrzywiony. Fuj, fuj! Kasia coś do mnie chyba mówi.

Odwracam się. Nie, to nie do mnie. Podśpiewuje sobie, pochylona nad stołem z gałkami. Kasia w domu znów sama, tak jak wczoraj. Nie widziałam jeszcze jej mamusi, ani jej tatusia. Ciekawa jestem, jak wyglądają i do kogo Kasia jest bardziej podobna. Bo ja to do mamusi, jak była młodziutka.

– Chodź tu szybko – mówi Kasia. Podchodzę do niej. Kasia przystawia mi do ust mikrofon i mówi: – Potrzebuję twojego śmiechu. Zaśmiej się, tylko głośno.

– Nie wiem – mówię – jeszcze nigdy nie śmiałam się do mikrofonu.

– To spróbuj.

– Jakoś nie chce mi się śmiać.

– Przypomnij sobie coś wesołego.

Coś wesołego… co było wesołego? Raz ojciec chrzestny przywiózł maskę na twarz. To była twarz małpy. Strasznie śmieszna. Założył ją sobie, tam była gumka, zaczął skakać zgarbiony jak małpa, wymachiwał rękami. Wszyscy pękali ze śmiechu. Potem nałożył ją Tadziu i poleciał do ogródka, a myśmy patrzyli z okna. Pani Kamińska akurat zrywała rzodkiewki. Tadzik wychylił się z krzaków i wrzasnął: – huuu! – Pani Kamińska go zobaczyła i w nogi. Potem mówiła, że to cud, że trupem nie padła, jak maszkarę zobaczyła. Nikt jej nie chciał wierzyć, a myśmy nigdy się nie przyznali. To było dawno.

– Już? – pyta Kasia.

No mówię i zaczynam się śmiać, ale jakoś smutno i sztucznie.

– Popatrz na mnie – mówi Kasia. Patrzę, a ona robi niesamowicie śmieszną minkę i jakoś tak śmiesznie kiwa głową. Ja buch w śmiech, Kasia naciska klawisz w magnetofonie i natychmiast przestaje mi się chcieć śmiać. Kasia sepleni cieniutkim głosikiem:

– A telas wystompi psed państfem panna Mania, specjalistka od chichlania.

Wytrzeszcza na mnie oczka. Ja w śmiech śmieję się i śmieję, Kasia nagrywa… nagle rozlega się dzwonek. Kasia spogląda na zegarek.

– To na pewno panna Zenobia – mówi. – Zapomniała kluczy? Dzwonek znów dzwoni. Kasia biegnie otworzyć, słyszę, jak otwiera drzwi. Jakiś znajomy głos:

– Dzień dobry Kasiu, czy zastałam mamusię?

– Przykro mi – odpowiada Kasia. – Mamusia będzie dopiero późnym wieczorem.

– Nie zaprosisz mnie do środka? – pyta ten głos i dopiero teraz go poznaję. To głos pani Turskiej, naszej wychowawczyni.

– Ależ proszę bardzo – mówi Kasia. Słyszę stuk drzwi i głos pani Turskiej: – Może trochę porozmawiamy na spokojnie?

– Z przyjemnością – odpowiada Kasia. I co to będzie, jak mnie pani tu zobaczy? Każe mi na pewno wyjść, a tak nam było fajnie. Nie wyjdę.

Chowam się za kotarę przy oknie. Słyszę, jak wchodzą do pokoju. Jejku, co ja najlepszego zrobiłam? Zaraz Kasia mnie zawoła i dopiero będzie mi głupio, jak wyjdę zza kotary. Już wiem, udam, że bawiłyśmy się w chowanego. Stoję i prawie nie oddycham.

– Więc to twoje królestwo? – słyszę głos pani. Zaraz potem śmiech Kasi i jej głos:

– Jeżeli już, to raczej małe, zrujnowane księstewko. Napije się pani kawy? A może herbaty?

– A wiesz – mówi pani – kawy to bym się napiła.

– Zaraz będzie – mówi Kasia i słyszę, że wychodzi. Słyszę teraz jak pani chodzi po pokoju.

A jeśli podejdzie do okna?

Słychać jej kaszel. Daleko ode mnie. Spoglądam w dół, czy mi czasem nie wystają nogi spod kotary, ale kotara jest długa, załamuje się na dywanie.

Kasi kroki i cichuteńki brzęk.

– Już, tak szybko? – dziwi się pani.

– Bo z termosu – odpowiada Kasia. – Może być.

– Oczywiście – mówi pani, Żeby tylko Kasia się domyśliła i mnie nie szukała. Zerkam w bok. W szybie widzę odbicie pani Turskiej i Kasi. Niewyraźnie, bo za szybą widok na domy i okna.

Widzę, jak Kasia stawia tacę z filiżankami na stoliczku przy kanapie. – Proszę – mówi słodko. Pani siada, Kasia też. Podsuwa pani cukiernicę, pani słodzi i miesza łyżeczką. Odsuwa cukiernicę w stronę Kasi.

– Dziękuję, nie słodzę – mówi Kasia. Pani podnosi filiżankę do ust, wypija łyczek. Patrzę… po dachu tamtego domu chodzi kominiarz. A ja nie mam na sobie ani jednego guzika, bo pod swetrem elastyczna bluzka, a spódniczka na haftkę.

– Bardzo u ciebie przyjemnie – mówi pani.

– Dziękuję – mówi Kasia. I głośno wzdycha. Pani też wzdycha. Zaczynają się śmiać obie.

– Poważne rozmowy mają to do siebie, że najtrudniej zacząć – mówi Kasia.

– To może zacznę od tego, Kasiu – mówi pani – że bardzo cię lubię. I jeśli powiem ci coś przykrego, to tylko dla twojego dobra.

– I ja panią bardzo lubię – mówi Kasia. – Jest pani taką sympatyczną, zrównoważoną, elegancką kobietą. A ja, jak pani widzi, jestem tylko małą, niezrównoważoną, potarganą dziewczynką, która bardzo żałuje, że tak narozrabiała. Kładę symboliczną rękę na symbolicznym sercu i bardzo przepraszam. Pani śmieje się.

– Ślicznie to ujęłaś.

A Kasia: – Zawsze sobie obiecuję, że nie będę się wtrącać do rzeczywistości, i zawsze o tym zapominam.

– Tak, wiem, że to trudne – mówi pani. – Też mam niekiedy taki sam kłopot. Chciałoby się wszystko powiedzieć, ale cóż, jest się dorosłym i żyje się między ludźmi.

– Obiecuję pani, że będę trenować – mówi Kasia. – Będę chodziła z butelką wody. Jakby coś, to łyczek i potrzymać w ustach, dopóki pali w języczek.

Znów się śmieją. Jak one ładnie ze sobą rozmawiają. Nasza pani wychowawczyni jest jednak bardzo fajna.

– Bo widzisz, Kasieńko, bardzo się o ciebie martwię – mówi pani. – Pamiętam, jak kiedyś byłaś takim wesołym dzieckiem…

– O, tak – przerywa jej Kasia. – Byłam szczęśliwa i wesoła jak dziewczynki w ZSRR.

– Nie kpij, Kasiu. Gdy szłam do was na lekcję, to zawsze cieszyłam się, że zobaczę twoją wesolutką buzię.

– Cóż – mówi Kasia – podobno przechodzę okres dojrzewania. Taki okres, w którym do dziecinnej łepetynki zlatują zewsząd różne dziwne pytania, a na większość z nich jakoś nigdzie nie widać odpowiedzi.

– To prawda – mówi pani. – Ale obiecuję ci, wiem to z własnego doświadczenia, że przyjdzie czas, w którym na te wszystkie pytania znajdziesz odpowiedzi.

– Nie byłabym tego taka pewna – odpowiada Kasia.

– Trzeba po prostu żyć i cieszyć się tym, co każdy dzień przynosi – mówi pani.

– Ja się cieszę, ale na swój sposób.

– Och, wiem – mówi pani. – Interesuje cię muzyka, masz talent. Bardzo ci zazdroszczę, to cudowne mieć talent. To wielki dar.

– Powiedziałabym raczej, że to straszne mieć talent.

– Nie rozumiem. Dlaczego?

– Nie lubię tego słowa, jest powierzchowne, ale niech będzie, że to się nazywa talent – mówi Kasia. – Czy pani wie, co to jest? To żywa rana, którą ciągle trzeba rozdrapywać i rozdrapywać.

– Po co rozdrapywać? – dziwi się pani.

– Bo się zagoi.

– No wiesz, ja się na tym nie znam, ja uczę biologii. Ale na mój skromny rozum, to gdybym miała talent, byłabym bardzo, ale to bardzo szczęśliwa. Móc robić coś, co potrafi tak niewielu…

– Ma pani całkowitą rację – mówi Kasia jakimś takim dziwnym tonem.

– To ogromna przyjemność być po stronie mniejszości.

– No widzisz.

– Bo ja jestem jeszcze bardzo dziecinna i robię z igły widły – mówi Kasia, śmiejąc się. – To obrzydliwe chwalić się własnym cierpieniem. Brzydzę się sobą.

– Nie mów tak. Jesteś wspaniałą, mądrą dziewczynką, przerastasz inteligencją swoich rówieśników. Będziesz kiedyś sławna, jestem tego pewna. Tylko musisz zrozumieć, kochanie, że na wszystko musi przyjść czas. Teraz chodzisz do szkoły podstawowej, przed tobą jeszcze liceum i studia. Przez kilka lat jakoś będziesz musiała pogodzić szkołę i swoje zainteresowania pozaszkolne. I tak wiele ci wybaczamy. Obliczyłam, że na sto dziewięćdziesiąt dwa dni od początku roku opuściłaś osiemdziesiąt siedem, a więc prawie połowę. I tylko raz przyniosłaś zaświadczenie lekarskie.

– Bo to byłoby śmieszne – mówi Kasia. – Przecież pani wie, gdzie pracuje moja mama. A ja znam wszystkich jej kolegów i wszystkie jej koleżanki.

– Rozumiem twoje intencje, Kasiu, ale masz te dni nie usprawiedliwione. Powinnam ci obniżyć stopień ze sprawowania. Na każdej radzie walczę o ciebie z panem dyrektorem.

– Czy ja źle się uczę? Czy choć raz dostałam dwóję?

– Co to ma do rzeczy? Zrozum, my mamy swoją statystykę. Nie mówiąc 0 tym, że dajesz innym uczniom zły przykład.

– Wiem, już mi kiedyś pani o tym mówiła.

– Widzisz – mówi pani. – Obiecaj mi, Kasiu, że do końca roku, to przecież jeszcze tylko dwa miesiące, będziesz do szkoły przychodzić codziennie.

– Mogę pani obiecać – mówi Kasia. – Ale proszę, niech się pani mną nie przejmuje. Mogę sobie mieć tę trójkę ze sprawowania.

– Uwierz mi, Kasiu, że z trójką ze sprawowania możesz mieć poważne kłopoty z dostaniem się do liceum. Nigdzie nie lubią kratkowiczów. Wiem, co mówię.

– Wcale nie muszą mnie lubić. Nie idę do żadnego liceum. Mama już obiecała, że nie będzie mi zawracać głowy szkołą. Podstawówka jest obowiązkowa, w porządku, skończę ją, bo nie lubię milicjantów. Ale na tym koniec mojej edukacji.

– Nie żartuj, Kasiu – mówi pani.

– Mówię całkiem serio.

– Co ty zrobisz w życiu bez matury?

– Niech się matura zastanawia, co zrobi beze mnie – odpowiada Kasia.

– No nie, Kasiu – mówi pani, podnosząc głos. – Ty sobie żartujesz. Nie chcesz posiąść głębszej wiedzy?

– O, bardzo chcę – mówi Kasia. – Ale tej wiedzy, o którą mi chodzi, na pewno nie znajdę w szkole.

– Szkoła daje podstawy do wszelkiej wiedzy.

– No właśnie. Nauczyłam się czytać i pisać. To mi wystarczy.

– To bardzo dziecinny punkt widzenia – mówi pani. – Możesz przeczytać milion mądrych książek, lecz jeśli nie będziesz miała dyplomu ukończenia wyższych studiów, już nie mówiąc o maturze, to będziesz dla ludzi nikim. Rozumiesz? Nikim!

– Ja nie dla ludzi chcę być kimś – mówi Kasia. – Chcę być kimś dla siebie.

– To powiedz mi, dlaczego wszyscy mądrzy ludzie chodzili do szkoły 1 studiowali.

– A bo ja wiem? Ich by trzeba o to zapytać. Ale tak na mój dziecinny rozum, to wydaje mi się, że mądrych ludzi jest dużo, dużo mniej od absolwentów wyższych uczelni.

Pani zaczyna się śmiać. Przestaje. Wzdycha.

– Oj, Kasiu, Kasiu – mówi. – Kiedyś dorośniesz i zrozumiesz. Żeby tylko nie było za późno.

– Dla mnie już od dawna jest za późno – mówi Kasia.

– Nie ma sensu nasza dyskusja – mówi pani. – Ja swoje i ty swoje. Kasia wzdycha boleśnie.

– Całkowicie się z panią zgadzam. Ale czy to ja ją zaczęłam? Teraz wzdycha boleśnie pani wychowawczyni.

– Zmęczyłam się – mówi. – Już naprawdę nie wiem, jak mam z tobą rozmawiać… Ktoś musi ci wytłumaczyć pewne rzeczy, bo inaczej zginiesz. Gdybym była twoją mamą…

– Moja mamusia też jest bardzo inteligentna – mówi Kasia. – Zapewniam panią o tym.

– Nie musisz mnie zapewniać – śmieje się pani. – I co ona na to?

– Mniej więcej tak samo, jak teraz pani. Już dawno się zmęczyła i machnęła na mnie ręką.

– Wcale jej się nie dziwię. Powiedz mi, czy kiedykolwiek znalazł się ktoś, kto cię do czegoś przekonał?

– Nie rozumiem, dlaczego ktoś miałby mnie do czegoś przekonywać – mówi Kasia. – Każdy ma własne życie i własny rozum. I jeszcze do tego własny los, którego nie można przewidzieć. Tak naprawdę, to nikt nie wie, co jest dla niego dobre, a co złe. Często o tym myślę. Coś się robi mądrze, wychodzi głupio… O proszę, na przykład taka ludzkość. Magistrów miliony, profesorów na tony. I co ta mądra ludzkość ze swoim praktycznym rozumem zrobiła z planetą, na której żyje? Chce pani więcej przykładów?

– Masz wiele racji – mówi pani. – Ale nie rozmawiamy o ekologii, ani o filozofii. Rozmawiamy o tobie i o szkole.

– Wszystko jest ekologią, wszystko jest filozofią – odpowiada Kasia. Unosi ręce, przeciąga się. – Wielkie skutki mają swoje malutkie przyczyny. Mnie to już tylko śmieszy to wszystko, bo przecież nie ma odwrotu. – Kasia śmieje się. – Ciekawe, co by pani zrobiła, gdybym to ja zaczęła panią przekonywać do mojego sposobu myślenia. Byłoby pani przyjemnie?

– Gdybyś wysuwała przemyślane argumenty – mówi pani – to mogłabyś spróbować.

– Dobrze – mówi Kasia. – W takim razie czy mogłaby mi pani odpowiedzieć na proste pytanie?

– Słucham – mówi pani.

– Czy jest pani szczęśliwa? – pyta Kasia.

– Ja? A wiesz, że jestem.

– Pani kłamie – mówi Kasia. – Jak można być szczęśliwą, brzydząc się swojego własnego męża?

O Boże, co ta Kasia wygaduje.

– Kto ci to powiedział? – Pani podnosi głos. Kasia śmieje się cicho.

– To moja tajemnica – mówi. – Powiedzmy, że wyczytałam to w pani oczach. Wyszła pani za mąż ze zmęczenia, bo chciała mieć pani dziecko, rodzinę… A teraz to pani ma i wcale nie jest szczęśliwa.

– Jesteś niegrzeczna – mówi pani. – Chyba jednak skończymy tę rozmowę.

– Sekundeczka, powiem pani więcej. Pani nienawidzi także swojej pracy. Panią męczy praca z dziećmi. Każdy dzień jest dla pani torturą. Nie może pani znieść wrzasku na przerwach i nudy powtarzania po raz tysięczny tego samego. Mam rację?

– Kasiu – mówi pani głośno – zwracam ci uwagę, że zachowujesz się jak ostatnia chamka.

– Niech będzie, że jestem chamką – mówi Kasia. – Za to ty jesteś oszustką. Jesteś nieuczciwa najstraszniejszym rodzajem nieuczciwości, bo jesteś nieuczciwa wobec samej siebie!

Pani Turska wstaje nagle.

– Co za „ty”, smarkulo! – krzyczy, wyprowadzona z równowagi. – Co za „ty”!

– Może mi jeszcze powiesz, że nie piłyśmy bruderszaftu? – pyta Kasia drwiąco. Pani zamierza się na nią, ale Kasia zrywa się błyskawicznie, łapie panią za ręce i popycha ją na kanapę. Pani siada z impetem a ja za kotarą gryzę ze zdenerwowania palce.

– Siedź tu i słuchaj, bo jeszcze nie skończyłam! – mówi Kasia rozkazująco. – Jak widzisz, jestem od ciebie silniejsza.

– Ty chyba jesteś nienormalna – mówi pani łamiącym się głosem. – Ja będę krzyczeć!

Kasia pstryka palcami.

– Proszę bardzo – mówi. – Chętnie posłucham. Ten pokój jest specjalnie wytłumiony, nikt oprócz mnie cię nie usłyszy. A ja przecież jestem psychicznie chora, jestem wariatką, mogę cię spokojnie zabić. Więc krzycz.

– Uspokój się dziecko – mówi pani. – Uspokój się, bardzo cię proszę.

– To ty się uspokój – odpowiada Kasia.

– Czy ty wiesz, co robisz?

– Wiem – mówi Kasia, stojąc nad panią. – Ucinamy sobie małą pogawędkę. Najpierw na mój temat, a teraz na twój.

– Kasiu – mówi pani. -.Jestem twoją nauczycielką i wychowawczynią. Nie zapominaj o tym.

– A ty spróbuj o tym na pięć minut zapomnieć. Wyobraź sobie, że minęło dziesięć lat, obydwie jesteśmy dorosłe i rozmawiamy jak przyjaciółki.

– Niech ci będzie, tylko uspokój się!

– Jestem bardzo spokojna – mówi Kasia i siada. Bierze filiżankę z kawą. – Czy mogę ci mówić po imieniu?

– Mów, proszę bardzo. Mam na imię Anna.

– No więc słuchaj, moja mała, słodka Aniu – mówi Kasia pieszczotliwie i śmieje się cichutko. Pani wzdycha.

– Ja chyba też jestem nienormalna – mówi.

– Próbowałaś przekonać mnie – mówi Kasia – żebym swoje życie skroiła według ogólnie obowiązującego schematu. Oczywiście, miałaś na celu moje dobro i szczęście, prawda?

– Tak, Kasieńko – mówi pani. – Chciałabym ci zaoszczędzić wielu rozczarowań. Czarne owce nie mają lekkiego życia.

– Skąd wiesz, jakie życie mają czarne owce, jeśli nią nie jesteś?

– pyta Kasia. – I co to znaczy lekkie życie? Czy wiesz, co to jest szczęście? Szczęście to zgodność z samym sobą, to harmonia wewnętrznych demonów. Chciałam ci to powiedzieć, a ty się zdenerwowałaś.

– Bo wlazłaś z butami w moje życie osobiste.

– A w co miałam wleźć? W stosunki społeczno – polityczne w Portugalii w szesnastym wieku? Sukienkę twoją miałam skrytykować? Bardzo ładna sukienka, nic mnie w niej nie razi. Gadałyśmy o sposobie na życie, na szczęście, więc na początek chciałam ci pokazać, do czego prowadzi człowieka droga owcy białej. Bo przecież ty uważasz się za białą owcę, prawda?

– Mów dalej – mówi pani cicho – słucham cię uważnie.

– Najpierw mi powiedz, czy jesteś szczęśliwa w małżeństwie?

– Fakt, nie jestem – mówi pani. – Ktoś cię bardzo dobrze poinformował. Szkoła też mnie denerwuje. I co z tego wynika?

– To czemu nie rzucisz tego w cholerę?

– Dobrze, niech ci będzie – mówi pani. – Rzucę męża, dom, pracę i gdzie pójdę? Na ulicę? Uważasz, że znajdę szczęście za pierwszym rogiem?

– Więc będziesz się tak męczyła do końca życia?

– Prawdopodobnie. A raczej na pewno.

– Nie rozumiem – mówi Kasia. – Ma się jedno życie i moralnym obowiązkiem jest przeżyć go w zgodzie z własnym wnętrzem. A może ty jesteś masochistką?

Patrzą na siebie w milczeniu. A ja podglądam je w szybie i strasznie drapie mnie w gardle, ale przecież nie mogę zakaszleć.

Milczenie przedłuża się, wreszcie pani mówi:

– Moralny obowiązek życia w szczęściu… bardzo ciekawie sformułowany postulat.

– Nie użyłam słowa „szczęście” – mówi Kasia. – Powiedziałam „zgoda z własną naturą”

– Tak, tak… – Pani wzdycha. – Gdy człowiek jest młody, ma wielkie plany co do swojego przyszłego życia. A potem to życie przychodzi i takie jest, jakie jest. Trzeba wstawać codziennie i robić swoje…

– Swoje?

– Ty tego nie zrozumiesz, może kiedyś… Ja też, gdy zdawałam na biologię, chciałam zostać wielkim naukowcem, chciałam odkryć jakieś całkiem nowe prawa rządzące przyrodą…

– I co?

– I nic. Ledwo przebrnęłam przez końcowe egzaminy. Co innego miałam wtedy na głowie. Byłam zakochana do szaleństwa. Tylko, że tak się złożyło, że kochałam bez wzajemności. Błagałam go, klękałam przed nim, ale on odszedł i nie miałam po co żyć. Popatrz. – Pani odsuwa rękaw sukienki i pokazuje Kasi coś na przegubie. – Gdyby nie to, że koleżanka wróciła do akademika wcześniej… Kasia bierze jej rękę i przytula do swojej twarzy. Całuje ją.

– O, moje kochanie – mówi cicho. Pani przygarnia ją do siebie. Siedzą w milczeniu, przytulone, a ja już nie mogę wytrzymać. Boże w niebiesiech, pomóż mi, uczyń coś, żebym mogła zakaszleć, bo zaraz zwariuję, tak mnie drapie. Och, żeby pani już sobie poszła, albo żeby piorun uderzył.

Zza komina na dachu domu wychodzi ten kominiarz. On to może tam sobie kaszleć, ile chce. Żebym tak mogła się teraz z nim zamienić. Jakbym się już wykaszlała, to mogłabym potem nawet z dachu spaść. Nie wytrzymam. Muszę wytrzymać, muszę, muszę. Pani mówi cicho:

– Gdyby nie Antek, gdyby się mną wtedy nie zaopiekował, zrobiłabym to jeszcze raz.

– Antek to twój mąż? – pyta Kasia.

– Tak. On mnie bardzo kocha, mamy ślicznego synka…

– Jestem głupia – mówi Kasia. – Niech się pani na mnie nie gniewa. Pani przecież wie, że mam fioła.

– Nie gniewam się – mówi pani. – Bardzo cię lubię, Kasieńko. Kiedyś byłam taka sama, jak ty. No nic, tośmy pogadały. Pójdę już. Wstają z kanapy.

Żeby szybciej! Niech już sobie wyjdą! Zaraz zacznę kaszleć i wszystko się wyda.

– Przepraszam bardzo – mówi Kasia.

– Nic nie szkodzi – mówi pani i całuje Kasię w policzek. – Najważniejsze, żebyś codziennie przychodziła do szkoły i utemperowała troszeczkę swój języczek. Obiecujesz?

– Obiecuję – odpowiada Kasia. Wychodzą z pokoju, słyszę trzask drzwi wejściowych. I dziwne, wcale nie chce mi się kaszleć. Do pokoju wraca Kasia.

– Minka, gdzie jesteś? – pyta głośno. Wysuwam się zza kotary. Jakoś mi głupio, że podsłuchiwałam, ale Kasia uśmiecha się do mnie. Macha ręką przed swoją buzią.

– Otwórz okno – mówi. – Co za ohydne perfumy. Ten babsztyl wylał na siebie chyba całą cysternę. Już wiem, to śmierdzi szkołą. Otwieram okno.

– Włączyłaś magnetofon? – pyta Kasia.

– Ja? – dziwię się. – Nie…

Kasia załamuje ręce. I woła ze śmiechem:

– Wiesz, co się stało? Cała ta idiotyczna rozmowa została nagrana! Świetnie, chętnie tego jeszcze raz posłucham.

Cofa taśmę i wciska klawisz.

– To czemu nie rzucisz tego w cholerę! – rozlega się w głośnikach głos Kasi. I pani głos: – Dobrze, niech ci będzie. Rzucę męża, dom, pracę i gdzie pójdę? Na ulicę? Uważasz, że znajdę szczęście za pierwszym rogiem? Kasia wyłącza magnetofon i mówi:

– Może znalazłaby je za drugim, albo za trzecim. Jestem totalna kretynka. Jak można namawiać krowę do latania, jeśli ona umie tylko żuć trawę z pyskiem przy ziemi. Chodź do kuchni, zjemy coś, bo chyba zaraz umrę z głodu. Panna Zenobia dała dzisiaj straszną plamę.

– Kto to jest panna Zenobia?

– To nasza luksusowa kucharka na przychodne. Naprawdę nie mam pojęcia, co się mogło z nią stać. Może pod samochód wpadła biedna starowinka?

Kasia uśmiecha się kpiąco. A ja mówię:

– Mogę cię złapać za guzik?

– Proszę – odpowiada Kasia. – A dlaczego?

Łapię ją za guzik i pokazuję drugą ręką za okno. Tam, na dachu domu naprzeciwko chodzi sobie już dwóch kominiarzy. Siedzimy w kuchni przy stole i jemy kanapki. Ja z szynką, a Kasia z żółtym serem, bo nie lubi szynki. Jak można nie lubić szyneczki? I jeszcze do tego z pomidorkami i ogóreczkami. I pijemy sok pomarańczowy z puszki.

– Zauważyłam u siebie ciekawą rzecz – mówi Kasia. – Gdy rozmawiam z kimś głupim, natychmiast staję się głupsza nawet od niego. Widocznie zrobiłam jakąś minę, bo Kasia spogląda na mnie i mówi:

– Ty nie jesteś głupia. Jeszcze nie zdążyłaś stać się głupia. Miałam na myśli tę biedną idiotkę, co nie umie sobie poradzić z własnym życiem, a wtrąca się do cudzego.

Zawija rękaw bluzki, palcem wskazuje na przegub.

– Spójrz dziecię na tę rozległą, krwawą bliznę – mówi głośno, z przesadą. – Oto pamiątka po mej nieszczęsnej miłości. Ach, gdyby nie Antoni, już dawno zgniłyby w grobie me tłuste zwłoki! Kasia wybucha śmiechem. Ja nic nie mówię. Ona poważnieje.

– Dałaś jej się nabrać na to podcinanie żył?

– Przecież mogła naprawdę – mówię cicho.

– No i co z tego? Byłam raz u mamy na pogotowiu. W ciągu nocy trzy takie przywieźli. To się nazywa szantaż uczuciowy. Jak mnie rzucisz, to się zabiję. Miał facet szczęście, że ją rzucił. Mieć przez całe życie na karku taką niedorżniętą gęś… Ohyda. Oczywiście według ciebie jestem skończona świnia?

– Wcale nie jesteś – mówię całkiem cicho.

– Nie masz się co nad nią litować – mówi Kasia. – Zobaczysz, ona mnie znienawidzi. Już w tej chwili zaczyna mnie nienawidzieć.

– Przecież była taka dobra jak żeście się żegnały.

– Bo jeszcze nie doszło do jej łepetyny, że dała się wpuścić w kanał. I to komu? Jakiejś przemądrzałej smarkuli. Mogę sobie teraz przychodzić do szkoły codziennie i jeszcze po lekcjach klasę przez godzinę zamiatać, kwiatki podlewać i wycierać językiem tablicę, a przekonasz się, że i tak będę miała tróję ze sprawowania. Już się pani Turska o to postara. Nie wierzysz?

Milczę.

– Pokażę ci świadectwo, to się przekonasz – mówi Kasia. Patrzy na mnie tak, jakby chciała, żebym coś odpowiedziała. Co mam odpowiedzieć? Spuszczam oczy. Nagle Kasia odsuwa się z krzesłem od stołu. Wstaje. Wyrzuca kanapkę do zlewu i podchodzi do okna. Stoi tam, odwrócona do mnie plecami.

– Kasiu – mówię cicho. Ona potrząsa głową.

Gówno – mówi. – Jedno wielkie, ohydne gówno. W dodatku sama się nim pomazałam, bo chciałam wierzyć, że tak nie jest, że może być inaczej. Więc to jest świat? Ta śmierdząca sadzawka? Pluje na szybę, odwraca się, patrzy na mnie.

– Myślałam, że chociaż ty jesteś inna – mówi głośno – a ty jesteś taka sama, jak oni! Nie podobam ci się, to idź sobie stąd! Wynoś się, nikogo nie potrzebuję. Odkładam kanapkę na talerz.

– Nie musisz tak od razu – mówi ona – skończ jeść najpierw. Siedzę przy stole z pochyloną głową, a łzy mi kap, kap, na talerz. Przecież nie powiedziałam nic złego. Czuję, że Kasia mnie obejmuje.

– Moja malutka, przebacz mi. Jestem podła. Naprawdę, nie chciałam… Proszę, przebacz mi.

Chcę jej powiedzieć, że to nic, że się nie gniewam, że jest kochana, ale nie mogę, bo płaczę.

– Minko, nie płacz, mam tylko ciebie na świecie – prosi Kasia i całuje mnie po mokrej buzi. Z nosa mi leci, a ona się nie brzydzi i mnie całuje. – Przebaczysz mi? – szepcze.

– Tak – mówię. Patrzę, ona też ma w oczach łzy.

– Moja najdroższa, moja słodziutka siostrzyczka – szepcze Kasia. Jak pięknie pachną jej włosy. Jeszcze ładniej niż łąka, gdy leży na niej skoszone siano i świeci słoneczko. I tak mi słodko. Och, jak słodko jest płakać w objęciach ukochanej osoby.

– Nie płacz, błagam.

Odchodzi ode mnie, bierze nóż ze stołu.

– Jak nie przestaniesz – mówi – to sobie zaraz tym nożem język obetnę. – Palcami lewej ręki łapie się za język, przystawia nóż. Ocieram szybko łzy.

– Już nie płaczę – mówię. Kasia puszcza swój język i mówi:

– Masz szczęście. Musiałabyś jeść kanapkę z moim językiem. A może ty lubisz kanapki z ludzkim mięsem?

Śmieję się.

– To się nazywa szantaż uczuciowy – mówię.

Kasia też się śmieje. Odkłada nóż, siada naprzeciwko.

– Ale z nas beksy – mówi. – Wczoraj płakałyśmy, dzisiaj też płaczemy. Jak tak dalej będzie, to najdalej za tydzień… Najnowsze wiadomości! – woła, przykładając do ust zwinięte w trąbkę dłonie. – Dwie beksy utopione w morzu łez!

– Ale śmiałyśmy się jeszcze więcej – mówię. – I wczoraj i dzisiaj. – I jutro, i pojutrze – mówi Kasia. – Rzeczywiście. Albo się śmiejemy, albo płaczemy. Wiesz, to fantastyczne, że tak z nami jest. Bo w ogóle to ja mam taką filozofię, według której gdy człowiek płacze, albo się śmieje, to wtedy łączy się z czymś… Z czymś, co… Ach, nie będę ci zawracać głowy moją filozofią.

– Powiedz.

– Może innym razem – mówi Kasia. – Minka… Co?

– Mam do ciebie wielką prośbę.

– Jaką?

– Przysięgnij, że nigdy mnie nie znienawidzisz.

– Przysięgam – mówię. Kasia robi się poważna.

– Przysięgasz na wszystko? – pyta.

– Na wszystko.

– A wiesz, co mieści się w słowie „wszystko”?

– Pewno, że wiem – mówię. – Mieści się w nim wszystko.

– Ale to bardzo abstrakcyjne słowo – mówi Kasia. – Lepiej przysięgnij się na czyjeś życie, na życie kogoś, kogo najbardziej ze wszystkich na świecie kochasz.

Wiem, że nigdy jej nie znienawidzę. Podnoszę rękę i czując, jak wali mi serce, mówię:

– Przysięgam na życie Zenusia.

– To ten twój braciszek, co jeszcze jest malutki i leży w wózeczku? – pyta Kasia.

– Tak, to on.

– Dziękuję – mówi Kasia cicho – nigdy ci tego nie zapomnę. Podnosi dłonie do twarzy, zasłania oczy, siedzi w milczeniu długą, długą chwilę. Nieruchoma. W całym domu cisza. Tylko coś gdzieś daleko cichutko tyka. Kasia odsuwa ręce od twarzy, patrzy na mnie. Jej oczy błyszczą tak cudnie, jak gwiazdki.

– Nie mam prawa przyjąć tej przysięgi za darmo – mówi. Jest bardzo, bardzo poważna. – Więc w zamian siostrzyczko, uratuję cię.

– Od czego? – pytam.

– Od królestwa ubogich, od nieba dla niewinnych – mówi uroczyście.

– Obiecuję ci, pójdziesz prosto do piekła.

Budzę się, patrzę… Nade mną baldachim. Leżę na łóżku w pokoju Kasi… Przy mnie siedzi Kasia. Przykłada mi do głowy mokry ręcznik.

– Co się stało? – pytam.

– Och, Minko, tak się martwiłam.

– Co się stało?

– Nie wiem – mówi. – Siedziałyśmy w kuchni, jadłyśmy. Nagle upadłaś na podłogę, zemdlałaś. Wzięłam cię na ręce i przyniosłam tutaj. Właśnie miałam dzwonić do mamy, żeby przyjechała karetką pogotowia.

Chcę usiąść, Kasia przytrzymuje mnie za ramiona.

– Nie, nie – mówi – poleż sobie jeszcze. Jesteś bardzo blada. Często ci się to zdarza? Takie omdlenia?

– Nigdy nie zemdlałam – mówię.

– Musisz koniecznie poleżeć. Posiedzę przy tobie.

To leżę, a Kasia siedzi na brzegu łóżka, patrzy na mnie i jest smutna. Przymykam oczy. Tyle kłopotu jej narobiłam. Dobrze chociaż, że nie zdążyła zadzwonić do swojej mamy. Leżę sobie i nagle, ni stąd ni zowąd, przypomina mi się, jak kiedyś uratowałam od śmierci całą moją rodzinę. Było to tak:

Miałam sen. Śniło mi się, że jestem w poczekalni, w kinie. Wszyscy czekają, aż zaczną wpuszczać do sali, ale jeszcze nie wpuszczają. Pełno ludzi, stoimy… nagle otwierają się drzwi i z dworu wlatuje straszny potwór. Wszyscy w krzyk, a potwór kłap zębami, łapie za głowę jakiegoś pana, chrup go, chrup, i wypada z poczekalni. I znów stoimy i czekamy. Otwierają się inne drzwi. Znów wpada potwór, a ślepia ma wbite prosto we mnie. Cofam się, on cap jakąś panią, głowa chrup mu w paszczy i potwór znika. I znów nic, znów stoimy i czekamy, aż nas wpuszczą do sali. Wszyscy się śmieją, gadają i jedzą cukierki, bo już zapomnieli, tylko ja pamiętam, bo już wiem, że On po mnie tu ciągle wpada, że to mnie chce zeżreć i jeśli jeszcze nie zeżarł, to przez pomyłkę.

I znowu wpada, znowu innymi drzwiami. Do mnie się rzuca. Kucam, chowam się za ludzi. On łapie kogoś innego, wypada. Przeciskam się wśród ludzi, staję plecami przy ścianie, gdzie nie ma drzwi. Tu mnie nie zaskoczy. Nagle trzask, huk, łomot i wstrząs. Odskakuję od ściany. W niej wielka dziura. Wpada potwór, paszczę otwiera, na mnie się rzuca. Odskakuję do tyłu… i budzę się. Strasznie mnie głowa boli, wszędzie dym, aż czarno.

Bo to czad ulatniał się z pieca. Cudem wstałam z łóżka, kręciło mi się wszystko dookoła, upadłam. Doczołgałam się do okna, wybiłam szybę, trochę powietrza złapałam i zaczęłam budzić tatusia i mamusię. Ale nie mogłam ich dobudzić. Tadzia i dziewczynek też nie mogłam. Obudzili się dopiero wtedy, jak otworzyłam drzwi i zrobił się przeciąg i zimno. Strasznie wszystkich głowy bolały. Opowiedziałam im mój sen i mamusia powiedziała, że zawdzięczamy temu potworowi życie, bo jakby mnie tak w tym kinie nie prześladował, tobym się nie obudziła i byśmy wszyscy zaczadzieli na śmierć.

Pomyślałam sobie wtedy, że ja tak się go bałam i uciekałam przed nim, a On był przecież moim wielkim przyjacielem i tylko dlatego mnie straszył, żebym się obudziła. To dzięki niemu wszystko się dobrze skończyło. Tyle tylko, że mamusia była wtedy w ciąży i jak potem urodził się Zenuś, to się okazało, że jest całkiem ślepy i będzie taki przez całe życie, bo ma uszkodzony jakiś nerw wzrokowy, i bardzo możliwe, że to przez ten czad, co się wtedy ulatniał…

Czuję, jak Kasia głaska mnie po ręce.

Unoszę powieki.

Uśmiecham się do niej. Jestem jakaś lekka i wesoła.

– Już mi dobrze – mówię, a ona: – To cudownie. – A ja: – Która to godzina?

– Za pięć czwarta – odpowiada Kasia. Po co ja pytałam? Przecież mam zegarek. Patrzę, na moim po czwartej piętnaście. Spieszy się? Muszę go przestawić. Trzeba iść do domu, nie chce mi się.

– Zrobię coś gorącego do picia – mówi Kasia.

– Nie chcę pić – mówię siadając na łóżku. – Wiesz, co bym chciała? Co?

– Pobębnić. – Pokazuję na bębny w kącie.

– To zasuwaj – mówi Kasia. – Nie żałuj sobie.

Zasiadam na stołeczku za bębnami. Biorę pałeczki. – Tu masz pedał na nogę – mówi Kasia. Naciskam nogą, a tu pałka z wielką głową łup w bęben.

Znów cicho jest. Uderzam delikatnie pałeczkami, same odskakują, jakbym trzymała za ogony dwie chude jaszczurki. Słyszę deszcz za oknem, ale nie taki normalny, to suchy deszcz, leciutki i suchy, każda kropelka to rodzynka. Tak mi słodko w buzi.

Kap kap kap, złote guziczki.

Trzeba ziemię poczęstować trochę gradem. Coraz szybciej uderzam, coraz mocniej. Walę z całej siły. Kasia biegnie do pianina.

Klawiszy dotyka… Z głośników wylatuje cienki dźwięk i zaczyna gonić za moim bum bum bum. Jeszcze szybciej uderzam, uciekam, a za mną, za moim bębnem w dwie jaszczurki zaprzężonym, lecą dźwięki Katarzyny. Doganiają nas, kręcą się w kółko i się chichrają.

Poganiam moje dwa skrzydlate smoki. W górę lecimy, wysoko, coraz wyżej i jeszcze wyżej. Oglądam się… dźwięki Kasi to kolorowe banieczki, ścigają mnie.

Już nie mam siły, na chmurce siadam.

A tam, na drugiej, siedzi Kasia. Rzuca we mnie banieczkami, a ja je odbijam moimi czarodziejskimi pałeczkami. Każda banieczka wydaje inny dźwięk, rozpryskuje się na błyszczące okruszki i na ziemię spada. Już cała ziemia kolorowa i błyszcząca.

– Chodź do mnie! – wola Kasia z tamtej chmurki. Odkładam pałeczki, biegnę do niej. – Bierz Yamahę – mówi – ja dosiądę Korga! Naciskam klawisz… a tu fiuuuu!!!

TRYSKA fontanna ze srebra i złota. Naciskam drugi, druga fontanna tryska. Już pełno ich wszędzie, brzęczących i lśniących, już wszystkie moje palce w robocie, a każdy palec na własną pracuje rękę.

Fontanny, wszędzie fontanny, wszystkie moje. Pomiędzy nimi latają serpentyny wesolutkie. To Kasi muzyka z moją się bawi. Złota i srebrna piana, pełno jej wszędzie. Kasia ją ubija i rośnie wielka beza, rośnie aż do nieba, słodka, chrupiąca, przejrzysta.

Boże, jak cudownie jest grać.

Przychodzę do domu. Mamusia wściekła, bo już po siódmej.

– Gdzie byłaś?

– U koleżanki.

– Dam ja ci koleżanki! Już dawno nie byłaś bita. W kuchni siedzi tata, pije kompot.

– Dzień dobry, tatusiu – mówię i idę do swojego pokoiku, rozpakować książki. Mamusia wchodzi za mną, a za nią w drzwiach, stoją dwie moje siostrzyczki, Zosia i Krysia.

– Masz być moją wy ręką, a nie wyrodną córką – mówi mamusia. – Ja obiadu nie mogłam przez ciebie ugotować, bo zabrakło mi jarzyn.

– Nie mogłam wcześniej, naprawdę nie mogłam.

– Bo co? Co robiłaś takiego, że nie mogłaś?

– Myśmy… grały i słuchały muzyki – mówię i robi mi się bardzo głupio.

– Usłyszysz ty muzykę, jak cię zaraz palnę w ucho! – I mamusia pac mnie w ucho. Trzymam się za nie, bo boli, a mamusia: – Ty co, sweter ojcu ukradłaś?

– Bo nie miałam w czym iść do szkoły.

– To w ojca swetrze musiałaś iść? Słyszałeś ociec?!

– A co?! – woła z kuchni tata.

– Ty zdejmuj spodnie, bo twoja córka nie ma w czym chodzić do szkoły!

Zosia i Krysia chichoczą. Mama też się śmieje i pyta:

– Co ty za rajtki masz na sobie? – Patrzy na moje nogi. – A ściągaj mi je zaraz, i to już!

Siadam na tapczanie i ściągam rajstopy.

– Nie kupiłam ci ich do latania – mówi mamusia – tylko po to, żebyś miała w czym iść na koniec roku szkolnego i na egzamin do zawodówki.

– To będzie w czerwcu – mówię – na pewno będzie ciepło.

– W tamtym roku było zimno, w tym też może być tak samo. – Mamusia zabiera mi rajstopy i, już wychodząc z pokoju, mówi: – Przebierz się, zasłony trzeba wieszać. Człowiek miota się po domu jak po akwarium.

Wieszam zasłony w dużym pokoju. Zosia i Krysia pomagają, trzymając w górze dół, żeby się o podłogę nie pobrudził. Mamusia siedzi przy stole i trochę patrzy na telewizor, a trochę na to, jak wieszam.

A tata chrapie w ubraniu na wersalce.

W łóżeczku Zenuś bawi się grzechotką.

Już wszystkie firanki i wszystkie zasłony powieszone. Zeskakuję z parapetu na podłogę.

A tu po chwili coś w nią łup spod spodu. Patrzymy na podłogę. Coś tu wali:

– Co tak wali? – pyta mamusia.

– Na pewno sąsiad z dołu wali w sufit – mówię. – Bo jak zeskoczyłam, to mu huknęło nad głową.

– O, jeszcze wali – mówi mamusia. – Ile jeszcze będzie tak walił. – I sama łup, nogą w podłogę. I jeszcze raz.

Spod spodu buch buch! Mamusia wstaje.

– Co to – mówi – co to? To już człowiek nie ma prawa pochodzić po własnym mieszkaniu?

Wychodzi na balkon, przechyla się przez poręcz i woła:

– Sąsiedzie! Sąsiedzie!…

– Co się tam dzieje? – woła cienki głos z dołu. Cienki, bo to nie sąsiad był, tylko sąsiadka.

– Co sąsiadka tak wali? – pyta mamusia. – Pali się u pani, czy co?

– To pani mi tu bez przerwy w sufit stuka!

– Co? Ja? Bez przerwy? – dziwi się mamusia. – A kto mi pierwszy zastukał w podłogę?

– Ja stukałam w sufit mówi sąsiadka. – Bo u pani stukało.

– Chyba w uchu sąsiadce stukało! – mówi mamusia głośno. – I niech mi więcej tu sąsiadka nie stuka, bo my też umiemy stukać.

– Chamka! – mówi sąsiadka i słychać jak zamyka drzwi na balkon. Mamusia wraca do pokoju.

– A to dziadówa! – mówi i łup, kapciem o podłogę. Słuchamy, czy ta sąsiadka z dołu odstuknie, ale jakoś nie stuka, cisza, tylko pan w telewizorze gada. – No – mówi mamusia z triumfem i siada na krześle. – Niech mi tu spróbuje stuknąć.

– Niech stuka – mówi Zosia. – Cały sufit sobie obdrapie. Śmiejemy się we trzy. Zenuś słyszy nasz śmiech i też zaczyna gulgotać wesoło.

– Dosyć tych śmichów chichów na dzisiaj mówi mamusia. – Dziewczynki do łazienki, a ty do lekcji.

Przeciąga się, ziewa, szturcha tatę.

– Budź się, ociec, wersalkę trzeba rozkładać.

Trochę odrabiam lekcje, a trochę jestem zamyślona. Mam na uszach słuchawki, bo Kasia pożyczyła mi taki malutki magnetofonik na baterie. Słucham Kasi muzyki. To o mnie, ten utwór nazywa się „Minki mojej Minki”. Kasia mi to nagrała, żebym sobie słuchała.

Muzyka raz jest wesoła, raz jest smutna. I jeszcze jakaś, ale nie wiem jaka. Ciągle się zmienia. Kasia mówi, że jak moje minki. Ja to nawet nie wiem, że je robię.

Pójdę, zobaczę je w lusterku, które wisi w ubikacji, nad umywalką.

Jest malutkie, ale jak tacie wystarcza do golenia, to i mnie wystarczy do robienia min.

Idę do ubikacji, a mamusia z kuchni woła:

– Co ty masz na głowie?

Wchodzę do niej. Tadziu je kolację, a mamusia pali papierosa.

– To słuchawki – mówię. – A z tego leci muzyka. – Wyciągam z kieszeni magnetofonik Kasi.

– Skąd to masz? – pyta mamusia.

– Kasia mi pożyczyła. To właśnie ta koleżanka, co sama komponuje. Tadziu wyciąga rękę i zabiera mi słuchawki. Wkłada je sobie na głowę.

– Ale coś ryczy – mówi.

– Pokaż – mówi mamusia. Ściągam słuchawki Tadziowi i zakładam je na głowę mamusi. Mamusia krzywi się, ściszam szybko, ale na wyczucie, bo sama nie słyszę.

– To kompozycja Kasi leci – mówię.

– Eee, taka kompozycja – mówi mamusia. – Jakieś brzęczenie, jakieś świsty…

– Bo to muzyka nowoczesna – mówię. Mamusia zdejmuje słuchawki. Znów bierze je Tadziu, zakłada na uszy.

– To nie melodia, to jakieś głupoty – mówi mamusia. – O, Kasia Sobczyk, ta to pięknie śpiewała. O tym grajku z kawiarni róż.

– Jakby gwoździe ktoś teraz rozsypywał! – mówi Tadziu głośno. Śmieje się. Zabieram mu słuchawki.

– To tak odrabiasz lekcje? – pyta mamusia.

– Muzyka przy odrabianiu nie przeszkadza – mówię. – Jak coś gra, to jeszcze lepiej się myśli.

– Tu masz rację – mówi mamusia. – Ja też przy radiu lekcje odrabiałam, a wasza babcia zawsze mi gasiła.

Idę do ubikacji, zamykam się w środku. Patrzę w lusterko. Tam moja buzia, bohaterka Kasi kompozycji. Wkładam słuchawki i zaczynam robić miny pod muzykę.

Teraz robię taką, jaką zawsze robi Ewa Bogdaj, gdy kogoś słucha. Wydymam usta, wciągam policzki i leciutko brwi unoszę, trochę tak ironicznie. Jaka ja jestem teraz dziwna. Jak nie ja, jak jakaś inna dziewczynka. W co by tu się na jutro ubrać? Kasia to ma fajnie. Ciągle chodzi w tej samej bluzce i w tej samej spódnicy do ziemi. Dlaczego ona tak dziwnie się ubiera? Przecież jej mamusia i jej tatuś są bogaci, mogliby jej kupować, co by tylko chciała. A może wszystkie pieniądze poszły im na te jej syntezatory i inne magnetofony?

Myśmy też mieli teraz same wydatki. Mebli trzeba było dokupić, a takie drogie są. I zapłacić wkład za mieszkanie. Kiedyś miałam więcej sukienek, ale byłam o połowę mniejsza. Teraz mogę je policzyć na palcach jednej ręki z jednym palcem uciętym. No i dwie spódniczki.

Miałam spodnie, ale są już za ciasne dla mnie, a dla Tadzia jeszcze za duże. Sweter mam jakiś taki głupi, z takim wielkim, wykładanym kołnierzem… Jak już pójdę do tej szkoły odzieżowej na dział krawiectwo lekkie, to oj, naszyję sobie różnych sukienek. I dziewczynkom naszyję i mamusi. Kupne na mamusię nie pasują, bo tłusta, a krawcowe okropnie zdzierają. Tylko tacie garnituru, ani spodni nie uszyję, bo na krawiectwie lekkim spodni się nie szyje. Ale może poznam jakiegoś kolegę z krawiectwa ciężkiego, to ja uszyję jego mamusi sukienkę, a on mojemu tacie garnitur. A swoją drogą, to ciekawe, że jak chodziłam do szkoły w Krzeszowie, to jakoś nie miałam problemu z ubiorem, chociaż tam też niektóre dziewczynki bardzo ładnie się ubierały… Może dlatego teraz tak ze mną jest, że stałam się już kobietą? Ktoś za klamkę szarpie, słyszę głos Tadzia:

– Co tam robisz?

– Kupę.

– Szybko, bo mnie też się chce! – Tadzik puszcza za drzwiami bąka.

– Świnia – mówię.

Ty świnia – odpowiada – bo ja to wieprz.

Trudno, jutro znów ukradnę tacie ten czarny sweter. I może włożę tę ciemnogranatową, zimową spódnicę. Jest dosyć wąska, ale za długa, zakrywa kolana. Już wiem. Nie zaciągnę zamka, podciągnę ją jak najwyżej i ścisnę się mocno paskiem, żeby się nie zsuwała. Podciągnę ją w windzie, oczywiście, jeśli nikt ze mną nie będzie jechać, bo gdyby mamusia zobaczyła, że wychodzę do szkoły taka podkasana… Och gdybym jeszcze do tego miała czarne rajstopy. Może jutro uda mi się mamusię namówić, żeby mi dała na czarną farbę do tkanin? Powiem, że czarne będą się mniej brudziły. Tadziu ogląda telewizor z wyłączonym głosem, bo mamusia i tatuś już śpią, a ja prasuję w naszym małym pokoiku. Uprasowałam bluzkę w brązowe kropki, będzie pasowała do bucików, bo też brązowe. Teraz prasuję kartkę z narysowanym na niej przez Kasię jastrzębiem. Ona ją zmięła i wyrzuciła, a ja ją podniosłam na przerwie i włożyłam do teczki. Miałam oddać Kasi, ale zapomniałam. Przypnę ją szpileczkami do ściany. Mój rysunek przyczepię pod spodem. Będą na ścianie dwa obrazki. Jeden jastrząb, ten Kasi, będzie sobie latał, a drugi, mój, będzie sobie stał i patrzył na latającego.

Ciekawa jestem, co teraz robi Kasia. Może śpi? A może właśnie komponuje i myśli o mnie? Co myśli? Może się ze mnie wyśmiewa? Z panią wychowawczynią też tak miło rozmawiała pod koniec, a potem śmiała się z niej i mówiła, że pani wychowawczyni to krowa z pyskiem przy ziemi.

Może ja też jestem taka krowa, która stoi, gdzie ją postawią na łańcuchu, i nic nie robi przez cały dzień, tylko żuje trawę.

– Mamusia kazała mi rano pokazać plan lekcji i powiedziała, że ponieważ lekcje kończą się wpół do drugiej, to najpóźniej dziesięć po drugiej chce mnie widzieć w domu.

– To trzeba było dopisać dwie lekcje – mówi Kasia.

– Skąd miałam wiedzieć, że każe mi pokazać?

Siedzimy na przystanku tylko we dwie. Już po lekcjach i Kasia strasznie chce, żebym do niej przyszła. Już drugi autobus numer osiem pojechał, już prawie druga.

– No chodź, coś zmyślisz – mówi Kasia.

– Ale muszę mamie porobić zakupy.

– Na pewno sama już wszystko kupiła.

– Zrozum Kasiu…

– Nie mów do mnie „Kasiu”!

– Przepraszam Katarzyno, zapomniałam się – mówię. – Zrozum, mamusia mnie zabije, jak zaraz się nie zjawię. Ją bolą żylaki i nie może za daleko chodzić, a te sklepy na osiedlu są tak daleko.

I do tego Zenuś. Ze strony dziewczynek w ogóle nie można liczyć na pomoc, one są jeszcze takie głupie.

– To co zrobimy? – pyta Kasia.

– Nie wiem.

Tak bym chciała iść do Kasi, ale naprawdę dzisiaj nie mogę. Dobrze chociaż, że mamusia nie popatrzyła na plan lekcji innych dni tygodnia… to wezmę i podopisuję codziennie po jednej, lub po dwie lekcje. Jedzie autobus. Jest coraz bliżej, to ósemka. Wstaję z ławki.

– Muszę jechać.

– To sobie jedź – mówi Kasia.

– Naprawdę muszę. – Autobus staje, otwierają się drzwi. – To cześć, do jutra! – wołam i wskakuję do środka. Pełno ludzi.

Ruszamy. Wyciągam bilet, przepycham się do kasownika. Nie mogłam zostać z Kasią, to nie moja wina. I tak spędziłyśmy ze sobą dużo czasu. No bo na lekcjach i przerwach bez przerwy razem. Dzisiaj Kasia z nikim się nie pokłóciła, została do ostatniego dzwonka. Było cudownie. Ziębiński chodził ze spuchniętym nosem, ale nie czepiał się ani Kasi, ani mnie. Ewa Bogdaj znów była inaczej ubrana. Miała na sobie ciemnozieloną sukienkę ze sprzączkami, bardzo piękną. A Kasia ubrana tak samo jak wczoraj i przedwczoraj. Pani wychowawczyni nie miała dziś z nami lekcji, ale spotkałyśmy ją na korytarzu. Uśmiechnęła się do Kasi i nawet okiem do niej mrugnęła, a Kasia jej odmrugnęła.

Przystanek. Wysiada jakiś pan z dzieckiem. Staję na jego miejscu przy oknie. Patrzę na ulicę i na ludzi, jak sobie chodzą. Już trochę przyzwyczaiłam się do ludzi, że tak ich wszędzie dużo. I do autobusu numer osiem też. Mam z domu do szkoły dwanaście przystanków. To z powrotem chyba tyle samo, muszę policzyć. Zaraz będzie drugi.

Nagle ktoś zasłania mi rękoma oczy.

Odwracam się przestraszona, a to Kasia stoi przede mną. Jak to się mogło stać, że tu jedzie?

– To ty? – mówię. Kasia śmieje się.

– Wsiadłam przodem. Pomyślałam, że przecież możemy te zakupy zrobić razem. Cieszysz się?

– Tak – mówię – bardzo.

– Zaprosisz mnie do domu?

– No pewno, wszystkich zobaczysz.

– No widzisz, jakie byłyśmy głupie, że od razu na to nie wpadłyśmy – mówi Kasia.

Jedziemy sobie, trzymamy się za ręce i patrzymy za szybę, na uciekające ulice. Właściwie to już na przystanku myślałam, że Kasia dzisiaj mogłaby przyjść do mnie. Nic jej o tym nie powiedziałam, bo trochę… bałam się. Tego, co mamusia powie na Kasię i jej ubiór. No i wiadomo, jaka jest Kasia. Mamusia powie jej coś głupiego, to Kasia może nakrzyczeć nawet na moją mamusię. Ale trudno, niech będzie, co ma być. Bardzo się cieszę, że Kasia nareszcie zobaczy dziewczynki i Tadzia i Zenusia. No i mamusię. Nie zdziwi się, że taka tłusta, bo już jej opowiedziałam, że jest bardzo tłuściutka.

– Panienki pozwolą bilety do kontroli – mówi ktoś. Odwracamy się od okna, a to pan w czapce, wysoki i stary, z dużym nosem. Jejku, gdzie ja włożyłam bilet, może zgubiłam? Jest, w kieszonce bluzki. Daję bilet, pan przedziera go i teraz spogląda na Kasię. Ale Kasia patrzy za okno. Pan dotyka jej ramienia.

– A panienka?

Kasia odwraca się, rozgląda, wspina się na palce. Pokazuje ręką jakiegoś pana, który stoi daleko od nas, przy wyjściu.

– Ten w kratę – mówi. – To mój tatuś. On ma mój bilet.

Pan kontroler przeciska się do tego pana w marynarce w kratkę, a Kasia do mnie szeptem:

– Masz jakiś bilet?

O Boże, ona nie ma biletu. Otwieram teczkę i trzęsącymi się rękoma szukam biletu dla niej.

– Szybciej – szepcze Kasia. Przypominam sobie, są w książce, za plastikową okładką. Wyciągam jeden, podaję Kasi. Ona wkłada go do kasownika, dziurkuje cichutko. I chowa go do kieszeni bluzki.

W chwilę potem pan kontroler jest z powrotem przy nas. Zły.

– Nieładnie, panienko – mówi do Kasi. – Legitymację poproszę.

– A to dlaczego? – pyta Kasia, zdziwiona.

– Bo będzie wypisywana kara – mówi pan kontroler, otwierając bloczek. – Tamten obywatel nie posiada córki.

– Tato! – woła Kasia. Wszyscy patrzą na nas, tamten pan w kraciastej marynarce też na nas patrzy. A Kasia: – Oj, tatusiu, tatusiu, ładnie to tak? Do własnej córki się nie przyznawać?!

Kasia grozi panu palcem, ale tak żartobliwie. Pan robi zdziwioną minę. Kasia mówi głośno, na cały autobus:

– Na pewno mu wstyd, że taki stary, że ma taką dużą córkę! Ludzie wokół nas śmieją się, tylko pan kontroler ciągle zły. Tamten pan chyba się wreszcie kapnął, bo mówi:

– Ja nie kobitka, lat ukrywać nie muszę. Co to, pożartować sobie nie można?

– No widzi pan – mówi Kasia do pana kontrolera i podaje mu swój bilet.

– A mówiłaś, że to twój tatuś ma twój bilet.

– Coś mi się pokręciło – odpowiada Kasia. Pan przedziera jej bilet i… spogląda podejrzliwie na mnie.

– Pokaż bilet – mówi.

– Ja już pokazywałam.

– Pokaż, pokaż.

No to mu daję ten bilet. Sprawdza go uważnie, oddaje mi i odchodzi. Aż wzdycham, że tak się wszystko udało. Ach, jaka ta Kasia mądra. Ja bym tak nie umiała, chyba bym się popłakała. Dojeżdżamy do Piaskowej Góry. Stoimy przy drzwiach, bo zaraz przystanek. Z siedzenia przy oknie odzywa się ten pan w kraciastej marynarce:

– Cześć, córeczko!

Kasia odwraca się, przesyła mu całusa i mówi: – Do widzenia, tatusiu!

Wyskakujemy z autobusu.

– To naprawdę był twój tatuś? – pytam. Kasia wybucha śmiechem.

– Coś ty, mój papa nie chodzi w takich eleganckich marynareczkach! Dochodzimy do naszego bloku. Na trzepaku huśtają się z innymi dziewczynkami Zosia i Krysia.

– Zobacz – mówię – to właśnie moje siostrzyczki. Zbliżamy się do trzepaka.

– Umiecie tak? – pyta jedna z dziewczynek. Puszcza się górnej poręczy, leci do tyłu i zawisa na dolnej, na zgiętych w kolanach nóżkach. Jej główka huśta się pięć centymetrów nad betonem, a jej włosy go zamiatają.

Zosia i Krysia też puszczają górną poręcz i też już huśtają główkami nad betonem. Zsuwają się z poręczy.

– Od razu je poznałam – mówi Kasia. – Jakie śmieszne, jakie podobne.

Patrzę, a Zosia ma w rajtuzkach dziurę na kolanie.

– Coś ty zrobiła – mówię, podchodząc do niej. – Jak ty chodzisz?

– To stara dziura – mówi Zosia.

– Cośmy na sankach były – mówi Krysia.

– Znów kłamiecie. Bym ją zobaczyła, jak cerowałam. Chodźcie tu. To jest moja koleżanka Katarzyna. Umiecie powiedzieć „dzień dobry”?

– Dzień dobry – mówią i patrzą na Kasię, tuląc się trochę do siebie. Zawsze, jak się zawstydzą, to się tulą. Kasia uśmiecha się.

– Wiecie co – mówi – jesteście śliczne. Która jest Zosia, a która Krysia? – Kasia kuca przed nimi.

– Ja – mówią razem. Śmiejemy się z Kasią.

– Jak wy je odróżniacie?

– Bardzo łatwo – mówię. – To tylko z początku wydaje się, że są identyczne.

Krysia pokazuje palcem na Zosię i mówi:

– Ona ma więcej piegów.

– Nieprawda, ty masz więcej – mówi Zosia. A Kasia pyta:

– Lubicie ciastka?

– Lubimy.

Kasia zaczyna grzebać w swojej torbie. Dziewczynki podchodzą do niej, zaglądają do torby, ciekawe tych ciastek. Kasia wyjmuje tysiąc złotych, podaje je Krysi.

– To sobie kupcie – mówi. – Kupcie za wszystko i poczęstujcie swoje koleżanki.

Ale my nie wiemy, gdzie się kupuje – mówi Krysia, biorąc pieniądze.

– Ja wiem – mówi jedna z dziewczynek z trzepaka. – To niedaleko.

– Ja też wiem – mówi inna. – Mogę zaprowadzić. Zostajemy z Kasią przy trzepaku same. Wszystkie dziewczynki pobiegły z Zosią i Krysią.

– To fantastyczne mieć w domu dwie takie śmieszne istotki – mówi Kasia. – Strasznie ci zazdroszczę.

Wchodzimy do mieszkania równo o wpół do trzeciej. Trochę się boję mamusi, spóźniłam się dwadzieścia minut.

Mamusia siedzi w kuchni, i to z kim, z panią Kamińską z Jawiszowa.

– O, Marysia przyszła – mówi pani Kamińska, gdy wchodzę do kuchni.

– A ja byłam u Kazka w jednostce, pytał się o ciebie. Kazał cię pozdrowić. Właśnie mówiłam twojej mamusi, jak tu ładnie macie. To nie to, co w naszym baraku. Luksusy.

– Dzień dobry – mówię. Za mną do kuchni weszła Kasia.

– Dzień dobry – mówi, podchodząc do mamusi. – Jestem koleżanką pani córki, nazywam się Katarzyna Bogdańska. – I wyciąga do mamusi rękę. Mamusia wstaje, podaje jej rękę i mówi jakby speszona:

– Kawczakowa…

– Jestem bardzo szczęśliwa, że panią poznałam – mówi Kasia. – Minka mi tyle o pani opowiadała.

Patrzę, a pani Kamińska też wstaje i wyciąga rękę do Kasi.

– Kamińska jestem – mówi.

– Bardzo mi przyjemnie – odpowiada Kasia. A ja widzę, że mamusia patrzy na Kasi spódnicę do samej ziemi. To mówię szybko: – Trochę się mamusiu spóźniłam, bo autobus długo nie nadjeżdżał.

– Tak, tak – wtrąca się pani Kamińska – z tymi autobusami to tu jest chryja. Krew może człowieka zalać, zanim się doczeka. Raz w zimie przyjechałam. Czekam i czekam, a tu nic. Przyjeżdża, a mnie już nie ma. Sopel lodu jest.

– Ja tam nie jeżdżę – mówi mamusia. – Jak tu jesteśmy, ani razu autobusem nie jechałam. Tyle, że po osiedlu ciut sobie pochodziłam.

– To wyjątkowo ładne osiedle – mówi Kasia, opierając się o kuchenkę.

– Eee, wygwizdów – mówi mamusia pogardliwie. – Posadzili naród do bloków, niech siedzi. To siedzi człowiek jak na słupie, co ma zrobić. Nawet do okna strach podejść.

Kasia śmieje się.

– Ma pani rację – mówi – bardzo pięknie to pani ujęła. Ale swojego zdania nie wycofuję, bo w kontekście tego całego potwornego ohydztwa, jakim jest nowoczesne budownictwo, to to osiedle jest naprawdę wyjątkowo ładne. I jak ślicznie się nazywa. Piaskowa Góra.

Mamusia kiwa głową.

– Rzeczywiście – mówi. – Nazwa ładna.

– I proszę spojrzeć, jaki widok – mówi Kasia, pokazując ręką na okno. Mamusia spogląda w okno, pani Kamińska też. To ja ciągnę Kasię za rękę.

– Chodź – mówię – pokażę ci Zenusia. – Przepraszamy na chwilę – mówi Kasia do mamusi i wychodzimy. Prowadzę ją do dużego pokoju. Zenuś nie śpi. Cysia smoczek i drapie rączką po kołderce.

– Jaki śliczny – mówi Kasia z zachwytem i pochyla się nad łóżeczkiem. – Mogę go dotknąć?

– Dotknij. Bierze jego rączkę.

– Jakie paluszki maluteńkie – mówi. – A paznokietki, popatrz…

– No – mówię. – Ja też u niego najbardziej lubię paluszki i paznokietki.

– Jaka słodka buziulka, jakie oczka – zachwyca się Kasia. – Halo, halo! Panie Zenku, proszę na mnie spojrzeć!

Zenuś wypluwa smoczek, zaczyna cienko gulgotać i ruszać główką na wszystkie strony. Kasia robi do niego słodkie minki, a ja jakoś nie mogę jej powiedzieć, że Zenuś nie widzi. Kasia odwraca się do mnie.

– Braciszek palce lizać – mówi. – Mniam, mniam, tylko go zjeść. Prowadzę ją do mojego pokoiku.

– Tutaj mieszkam ja i Tadziu. Trochę ciasno, ale jakoś się mieścimy.

Kasia rozgląda się, zauważa rysunki na ścianie.

– Mój jastrząb – mówi ze zdziwieniem. – Skąd się tu wziął?

– Podniosłam go i wyprasowałam – mówię. Kasia przytula mnie do siebie, całuje w policzek.

– Minko, kochanie, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że do ciebie przyszłam – mówi. – Teraz już wiem, skąd się wzięło takie cudo, jak ty.

Robi mi się wstyd. Kasia czasem tak jakoś powie coś o mnie, że aż mi głupio. Nikt mnie nigdy nie chwalił, a ona ciągle. Stoimy i patrzymy na nasze jastrzębie na ścianie.

– Wiesz – mówię cicho – nie mów do mnie „Minko” przy mojej mamusi, bo się będzie potem śmiała.

– Przepraszam kochanie – mówi Kasia. – Już nie będę. Słuchaj… może teraz zrobimy te zakupy? Będziemy miały z głowy.

– Dobrze – mówię i idę do kuchni. – Mamusiu, co mam kupić?

– Wszystko już pokupowałam – mówi mamusia. – Obiad sobie zjedz. I może koleżanka zje?

– Myśmy już jadły w stołówce szkolnej – mówi nagle Kasia. Odwracam się, ona stoi za mną. Czemu kłamie?

– A po co to jeść w stołówce, jak obiad w domu czeka? – pyta mamusia. Widać po niej, że jest niezadowolona. – Ile to kosztuje w stołówce?

– Jadłyśmy za darmo – mówi Kasia. – Bo ktoś nie przyszedł i były darmowe bony.

– To co innego – mówi pani Kamińska. – Darmowemu koniowi w zęby się nie zagląda. Dobrze mówię, pani Kawczakowa?

– Niby tak – mówi mamusia. A Kasia:

– Właściwie to ja mam do pani bardzo ważną sprawę. Otóż pan dyrektor prosił mnie osobiście, żebym panią zapytała, czy Marysia może chodzić na próby.

– Jakie próby? – pyta mamusia.

– Próby akademii na koniec roku szkolnego, bo do naszej szkoły ma przyjechać wiceminister oświaty. Dzisiaj wybierano najzdolniejszych i Marysię wybrano do recytacji. Ja będę grała na fortepianie. Będą też chóry i występy taneczne.

– Marysię wybrali? – dziwi się mamusia.

– Tak – mówi Kasia. – Ma bardzo dobrą dykcję, najlepszą ze wszystkich.

– No no – mówi mamusia i ogląda się na panią Kamińską. – Patrz pani, artystkę będziemy mieli w domu.

– To zgadza się pani? – pyta Kasia.

– Mówi się trudno – mówi mamusia. – Jak dyrektor ją wybrał, to już nie popuści.

– I właśnie dzisiaj o wpół do czwartej zaczynają się próby – mówi Kasia. – A już prawie trzecia…

– To lećcie – mówi mamusia. – Żebyście się nie spóźniły.

– W takim razie do widzenia – mówi Kasia, a do mnie: – Chodźmy, szybko, może zdążymy. Ciach, trach, już jesteśmy za drzwiami, już jedziemy windą w dół.

– No co, mądrze wymyśliłam? – pyta mnie Kasia.

– No.

– Będziesz mogła przychodzić do mnie codziennie, a jakby co, to powiesz, że byłaś na próbie. A może ty mnie już nie lubisz, może nie chcesz do mnie przychodzić?…

Kasia robi smutną minę.

– Co ty – mówię. – Tylko, że to stało się tak szybko… aż nie mogę w to uwierzyć.

Siedzimy przy stole nakrytym białym, haftowanym obrusem. Restauracja jest nieduża, ale prześliczna. Na ścianach wiszą piękne obrazy w złotych ramach i wszystko aż się błyszczy. Przy innych stołach siedzą panie i panowie bardzo elegancko ubrani i rozmawiają cicho.

Jechałyśmy taksówką. Bardzo długo. Aż dojechałyśmy tutaj. To piętnaście kilometrów od Wałbrzycha. Gdy tu siedzimy, to pan taksówkarz cały czas czeka w samochodzie, żeby nas z powrotem odwieźć. I cały czas bije licznik. Ach, jaka ta Kasia jest bogata. Podchodzi do nas kelner. Jest młodziutki, ładny, z czarnymi, kręconymi włoskami. Białą serwetkę ma przewieszoną przez rękę. Kłania się i mówi:

– Moje uszanowanie, pani Katarzyno. – I do mnie: – Dzień dobry pani, witamy w naszym lokalu.

– Cześć, panie Wojtku – odpowiada Kasia.

– Dzień dobry – mówię, czując rumieńce wyłażące mi na buzię.

– Czy panie już wybrały? – pyta pan Wojtek.

– Dwa barszczyki z tymi no… diabełkami – mówi Kasia.

– Z diablotkami – śmieje się pan Wojtek.

– Właśnie – mówi Kasia. – I dla mnie omlecik z groszkiem, a dla pani specjalność lokalu. I oczywiście lody.

– Służę paniom uprzejmie – mówi pan Wojtek, skłania głowę i odchodzi.

Mniam, mniam.

Nie minęło pół godziny, a my już po obiedzie. Teraz jemy lody, sto razy lepsze niż tamte w kawiarni, przedwczoraj. Pan Wojtek uwijał się przy nas jak przy księżniczkach. I ciągle sobie z Kasią żartowali. Znają się bardzo dobrze, bo Kasia często przyjeżdża tu z mamusią. Ta restauracja jest prywatna, najlepsza w całym województwie. Jedzenia było strasznie dużo. Super smaczne, nawet nie wiem, jak się nazywało. Wszystko z talerza zjadłam. Tylko surówek nie zjadłam do końca, bo taca była ogromna jak pół stołu i pan Wojtek resztę zabrał, i tyle się zmarnowało. Prawie nie mogę się ruszyć i nawet lody ciężko mi się je, ale są za dobre, żeby je zostawić.

– Zagram coś specjalnie dla ciebie – mówi Kasia. Wstaje. Podchodzi do podwyższenia, gdzie stoi fortepian. Siada na stołeczku, otwiera klapę. Spogląda na mnie z daleka, uśmiecha się i zaczyna grać. Bardzo cichutko, jakąś śliczną, smutną melodyjkę. Nie taką jak te, które gra na swoich syntezatorach, tylko taką normalną. Rozglądam się, nikt nie je, wszyscy zasłuchani. Pan Wojtek też słucha, stojąc przy szafce z naczyniami. Nawet pan kucharz w wielkiej, białej czapie wychylił się zza kotary i słucha.

A ta melodia, którą Kasia gra, czym jest smutniejsza, tym śliczniejsza. Wkręca mi się w samo serce, aż boli. I nagle przypomina mi się moja świętej pamięci babcia.

Bardzo ją kochałam. Gdy urodziły się dziewczynki, byłam z nią przez cały rok. Wtedy mieszkaliśmy jeszcze w Książu Wielkim pod Krakowem, u cioci Jasi, siostry taty, dopiero potem mamusia strasznie się z nią pokłóciła i wyjechaliśmy do Jawiszowa.

A babcia miała małą chatkę pod lasem, trzy kilometry od domu cioci. W chatce była tylko jedna malutka izba. Babcia też była malutka. Chodziła zgięta wpół, nie mogła się wyprostować. Była bardzo dobra. Zawsze rano pomagałam jej ubierać pończochy i czesałam jej włosy. Były siwe i długie do kolan. I nosiłam wodę ze strumienia w wiaderkach na waserwadze.

To był najpiękniejszy rok w moim życiu. Wieczorami siedziałyśmy w chatce, w piecu palił się ogień, a babcia opowiadała różne ciekawe historie ze swojego życia. Najbardziej lubiłam słuchać o dziadku, który latał balonem i był nawet w Brazylii. Był bardzo wysoki, miał ponad dwa metry wzrostu i nikogo się nie bał. Gdy babcia za niego wyszła, on miał już pięćdziesiąt lat, ale był chłopem na schwał. Wkrótce po ślubie z babcią wyjechał do Brazylii i babcia miała do niego pojechać, ale na razie nie było do czego jechać, i dopiero po dziesięciu latach dziadek się wzbogacił, wybudował piękny dom i przyjechał do Polski zabrać babcię. Nie zdążyli wyjechać, bo właśnie wybuchła wojna z Hitlerem. A pod koniec wojny zabili dziadka. Akurat miał się narodzić mój tata, gdy przyjechało dwóch Niemców na rowerach. Dziadek był w partyzantce, ale jak raz odwiedził babcię i spał na łóżku, bo szedł lasem całą noc. Jeden Niemiec stanął przy oknie, a drugi w drzwiach i powiedział do dziadka po niemiecku: – Ręce do góry! – Dziadek się obudził, wstał, podniósł ręce i wyszedł z domu. Aż nagle jak nie złapie Niemca za gardło i łup nim o ścianę. Zdusił go na śmierć. Drugiego nie zdążył, bo drugi Niemiec strzelił i zabił dziadka. Czemu nie zabił babci? Nie wiadomo. Może się ulitował, bo babcia miała w brzuszku mojego tatę, a ciocia Jasia i ciocia Pola były malutkie i strasznie płakały.

Gdyby dziadek przyjechał po babcię trochę wcześniej, to żyłby jeszcze długo, długo, ale w Brazylii, i w Brazylii urodziłby się mój tata, no i ja też urodziłabym się w Brazylii. I wszyscy bylibyśmy Brazylijczykami. I Tadziu, i dziewczynki, i Zenuś.

Zaraz, ale przecież wtedy tata nie spotkałby mamusi, bo przecież on byłby w Brazylii a mamusia w Polsce, więc chyba miałabym inną mamusię, mamusię z Brazylii… Albo nie znałabym taty, boby mnie mamusia urodziła w Polsce, polska mamusia, czyli moja prawdziwa mamusia. Ale wtedy miałabym innego tatę.

A może w ogóle bym się nie urodziła, gdyby Niemiec nie zabił dziadka? By się urodziła jakaś inna dziewczynka zamiast mnie.

A ja?

Gdzie bym wtedy była?

Pamiętam straszną burzę, wszędzie było Jasno od błyskawic, a myśmy z babcią klęczały w środku nocy i modliły się do Pana Boga, żeby oszczędził naszą chatkę. I oszczędził, i nastał słoneczny poranek.

W sadzie, na ziemi, leżało pełno gruszek, co je wicher postrącał z drzew. Leżały jedna obok drugiej, aż pomyślałam, że cała nasza ziemia zrobiona jest z gruszek, soczystych i pachnących. A potem babcia umarła i leżała w trumnie. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam ją wyprostowaną.

Minęły cztery lata, a ja ciągle ją pamiętam, i pamiętam smak i zapach gruszek, leżących w sadzie po burzy.

Kasia gra bez przerwy tę samą melodię. Wydaje się, że już, już ucichnie, gdy znów dźwięczy głośno i jakby na nowo. Może to jest ta melodia, która nie ma początku ani końca, i ciągle gra, i choć nikt jej nie gra, to ona gra się sama i nikt jej nie słyszy, tylko Kasia.

Dziadek był wysoki, a wszystkie jego dzieci, czyli tata i ciocie, tacy maluteńcy. I tylko ja z całej rodziny jestem wysoka. Może wdałam się w dziadka. Może też kiedyś polecę balonem aż do Brazylii?

Kasia gra coraz ciszej i ciszej, już nic nie słychać, już nie gra.

Z trzaskiem zamyka klapę.

Wszyscy w restauracji zaczynają klaskać. Kasia wraca do naszego stołu, a ja jestem bardzo dumna z tego, że jestem przyjaciółką i przybraną siostrzyczką tak wybitnej artystki.

– Podobało ci się? – pyta Kasia.

– Bardzo.

– To była „Noc na Łysej Górze” – mówi i wypija duszkiem ze swojego pucharu różowy napój z roztopionych lodów.

Farbuję na czarno rajstopy. Okazało się, że mamusia miała czarną farbę, i zgodziła się, żebym sobie farbowała i jeszcze dała mi do farbowania rajtuzki Zosi i Krysi, dwie zniszczone pary. Kasia bardzo się spodobała mamusi, bo taka śmiała i umie porozmawiać. Nie to, co ja. Tylko się mamusia dziwiła, czemu Kasia tak głupio się ubiera, jak jakaś cyganicha, ale jeszcze bardziej się zdziwiła, gdy jej powiedziałam, że Kasia chodzi tak ubrana do szkoły. Powiedziałam, że jest córką pani doktor, że jest bardzo bogata i że ten jej strój to najnowsza paryska moda. Do kuchni wpada Tadziu.

– Co gotujesz?

– Czarną zupę – mówię i wyciągam chochlą ociekające na czarno rajstopy. Pokazuję mu. A Zosia, która siedzi i wyżera ze słoika kiszoną kapustę, mówi:

– Marysia gotuje zupę rajtuzową.

– Farbuję rajstopy na czarno – wyjaśniam.

– Po co? – dziwi się Tadziu. – Na pogrzeb się wybierasz?

– Wypluj to, głupi – mówię. – Będą się mniej brudzić.

– Daj pomieszać – prosi.

– Masz, tylko ostrożnie.

Daję mu chochlę. Miesza. Udaje, że próbuje czarnej wody.

– Dobra zupa – mówi – tylko pieprzu za mało. – I majonezu – dodaje Zosia.

– Co ty – mówię. – Majonezu do zupy się nie dodaje.

– A jakby tak kluski w tym ugotować? – proponuje Tadziu. – By czarne kluchy były.

– Ciekawa jestem, kto by je jadł – mówię.

– Ja bym jadł – mówi Tadziu.

– No, akurat.

– A właśnie, że bym jadł. Słoik kleju raz zjadłem, to co to dla mnie czarne kluchy.

– On raz pół glizdy zjadł – mówi Zosia. – Bo myśmy z Krysią miały pięćdziesiąt złotych na cukierki, a on powiedział, że jak mu zapłacimy, to zje glizdę. No to myśmy się zgodziły, ale on zjadł tylko pół. A zabrał nam całe pięćdziesiąt złotych.

– Bo druga połowa mi upadła i w kurzu się wypaciała – odpowiada Tadziu. – To co, z kurzem miałem jeść?

– Fuj – mówię – nie wolno jeść takich świństw.

– To dla mnie pecha – mówi Tadziu. – Ja to bym nawet węża zjadł, ale bym musiał być głodny i za tysiąc złotych, ani złotówki mniej.

– A żabę byś zjadł? – pyta Zosia.

– Za trzysta złotych. A ropuchę za trzysta pięćdziesiąt.

– A krokodyla?

– Krokodyla też, ale za dolary. No i nie od razu, przez tydzień bym jadł.

– A my żeśmy jadły dzisiaj ciastka z kremem i rurki – chwali się Zosia.

– Co do ciastka – mówi Tadziu – to bym zrobił wyjątek i zjadł za darmo.

Do kuchni przylatuje Krysia. – Dobranocka! – woła i ucieka. I już dzieci w kuchni nie ma. Jak dobrze samej z własnymi tylko myślami zostać.

Najważniejsze, że mamusia nic nie miała do Kasi.

A i Kasi spodobała się moja mamusia. Powiedziała o niej, że jest bardzo dumna, jak najprawdziwsza królowa ogniska domowego. Ja to nigdy bym nie pomyślała o mamusi, że jest królową. A to przecież prawda. Rzeczywiście jest bardzo dumna, nikomu nie da sobie w kaszę dmuchać. Nawet tata jej się boi.

Tylko jak popije, to jest trochę bardziej odważny. Gdy jest pijany, mamusia się z nim nie kłóci, co to, to nie. Po prostu nie odzywa się do niego. Ani słówkiem. Jakby go w ogóle nie widziała, jakby pijany tata był powietrzem. Raz tata miał do niej o coś pretensję i krzyczał, a mamusia mówi do mnie tak: – Marysiu, zamknij okno, bo jakaś mucha tu wpadła i brzęczy mi nad uchem. – To tata wziął się zdenerwował i poszedł spać. I tak strasznie chrapał, że nie można było oglądać telewizora, bo tata zagłuszał.

Zresztą tata to albo śpi, albo go nie ma w domu, bo ciągle pracuje. Mamusia mówi, że jakby nie pił, to byśmy byli milionerami i samochodem byśmy jeździli. Tata, jak popije, to zawsze na drugi dzień obiecuje mamusi, że to ostatni raz, ale potem koleżki znów go namówią na jednego, a tata ma słabą wolę i zawsze da się namówić.

A za to mamusia pali papierosy i też nie może rzucić nałogu. Nigdy nie paliła, ale raz poszła do doktora, bo ją coś w piersiach bolało, i okazało się, że ma bardzo chore serce. Doktor wysłał ją na miesiąc do sanatorium górniczego, bo tata już wtedy pracował w kopalni.

Tam mamusia poznała koleżanki, które paliły i ją też nauczyły palić. Gdy przyjechała do domu po leczeniu, to już paliła nałogowo.

Na początku paliła po kryjomu, jak nikogo w domu nie było, ale później okazało się, że wszyscy wiedzą, że pali. I tylko mamusia nie wiedziała, że my wiemy. Teraz zawsze musi mieć pod ręką paczkę Popularnych, a czasem to i paczka dla niej za mało na dzień. A to przecież jej bardzo szkodzi na serce, i na żylaki. Kiedyś to nawet rozmawiałam z nią o tym, prosiłam, żeby nie paliła, bo się bardzo 0 nią martwię. Mamusia odpowiedziała, że sama o tym wie, że źle robi, ale co ma zrobić, jak papierosy już ją wciągnęły i jak nie pali, to jej się w ogóle żyć nie chce.

1 choć papierosy to straszne świństwo, to nie ma na nie rady, jak się już zacznie palić. Powiedziała, że mnie zabije, jeśli kiedykolwiek zobaczy mnie z papierosem w ustach, bo jak na jedną rodzinę, to wystarczy ojca pijaka i matki palaczki.

Biedna mamusia. Cały dom na jej głowie. Mąż pijak i pięcioro dzieci. Do tego jeszcze papierosy. No i jak ma ją nie boleć serce?