"Panna Nikt" - читать интересную книгу автора (Tryzna Tomek)IIIOch, te dni są takie dziwne. Raz jeden dzień trwa i trwa, i już powinien się skończyć, a jeszcze jest, i jeszcze mu bardzo daleko do końca. A znów inny przelatuje tak szybko, jakby się mrugnęło, otworzyło oczy, spojrzało się… a to już nie to, że następny dzień, ale następny tydzień, a nawet następny miesiąc. Katarzyna mówi, że czas to guma do żucia. A z gumą do żucia można wyprawiać różne cuda. Można ją sobie mamlać, można ją trzymać pod językiem w postaci małej kulki, można ją wydymać i strzelać z niej, można też niechcący ją połknąć. Można ją także przeciągnąć cieniutką niteczką od buzi aż do słupa po drugiej stronie ulicy. Jaka szkoda, że nie dostaliśmy tego mieszkania w Wałbrzychu w tamtym roku, na przykład we wrześniu. Wtedy znałybyśmy się z Katarzyną od początku roku szkolnego, i tyle dni, tyle miesięcy spędziłybyśmy razem. Ale trudno. I tak dobrze, że w ogóle udało nam się spotkać ze sobą. Bo przecież mogłam iść do tej szkoły na osiedlu i nigdy, przenigdy byśmy się nie spotkały. Jesteśmy teraz ze sobą jak siostry, a nawet bardziej, bo prawdziwe siostry rodzą się i są ze sobą niekiedy tylko dlatego, że są siostrami, a myśmy wybrały się same, więc jesteśmy dla siebie kimś więcej, niż siostrami. A wszystko zaczęło się od śmiechu przy fontannie, w rynku. Tak się śmiałyśmy i śmiałyśmy, że aż lodowa chmura nad nami nie wytrzymała, pokruszyła się i spadła gradem. Katarzyna mówi, że to był znak z nieba. A tu już miesiąc minął. Jaka szkoda, że tak szybko przeleciał. Teraz jest maj. Gdybym mogła, to każdemu dniu nadepnęłabym na ogon. Ale przecież te dni tak szybciutko zasuwają, bo są wesolutkie i ciekawe. A są takie dlatego, bo spędzamy je razem, Katarzyna i ja. Zaraz po szkole idziemy do niej i jemy obiad ugotowany przez pannę Zenobię. Potem ja zabieram się do odrabiania lekcji. W tym czasie Katarzyna komponuje i gra różne utwory, a żeby mi nie przeszkadzać, słucha tego w słuchawkach. Dla niej jest głośno, a dla mnie cicho. Niekiedy odrywam wzrok od zeszytu i patrzę, jak komponuje. Jest nieobecna w pokoju, ale gdzie jest, to nie wiadomo. Czasem to nawet krzyknie, albo coś powie… ja patrzę, bo myślę, że to do mnie, ale ona tak do siebie, a oczy jej wędrują po całym pokoju, skaczą to tu, to tam. Wtedy mam wrażenie, że tu wszędzie latają dźwięki, a ona je widzi i łapie do swojego syntezatora jak motyle do siatki. Kiedyś jej to powiedziałam, a ona: – No bo latają. Nie widzisz ich? Ale ja nie widzę. Z całej siły się wpatruję, czy jakiś gdzieś nie lata, ale nie, dla mnie żaden dźwięk w ciszy nie lata. Trochę je widzę dopiero wtedy, gdy Katarzyna gra i słychać w głośnikach. Co drugi dzień o piątej wyskakuję do kościoła, na lekcję religii. Kościół jest bardzo blisko, to mogę szybko wrócić i jeszcze godzinkę pobyć z moją siostrzyczką. Katarzyna jest bardzo niezadowolona z tego, co komponuje. Mówi, że powinna glisty tresować, a nie zajmować się komponowaniem. Ja ją pocieszam i mówię, że gada głupstwa, bo mnie jej muzyka bardzo się podoba, uważam, że jest najpiękniejsza na świecie i nikt tak pięknie nie komponuje, jak ona. Wtedy Katarzyna śmieje się ze mnie i mówi, że ja się nie znam, co jest oczywiście prawdą. Puszcza mi z magnetofonu albo z adapteru utwory różnych kompozytorów współczesnych, ale mnie ich utwory podobają się dużo mniej, chociaż niektóre są bardzo ładne i ciekawe. Lubię, gdy Katarzyna puszcza opery. Szczególnie lubię arie, w których występuje sopran. Gdy słucham sopranu, coś mnie przenika na wylot. A raz to zrobiłyśmy próbę mojego głosu i okazało się, że mam ciepły alt. Katarzyna obiecała że napisze dla mnie piosenkę, a ja ją zaśpiewam i wygram wszystkie listy przebojów. Jak na razie, to jeszcze nie napisała, bo ona nie lubi piosenek, w ogóle ich nie komponuje. To, co komponuje, to są suity. Najdłuższa ze wszystkich ma piętnaście minut i trzydzieści sześć sekund. Ciągle próbuje skomponować coś dłuższego, ale jej nie wychodzi. Raz jedna suita trwała ponad pół godziny, ale Katarzyna powiedziała, że to już gówno, powtórzenia. Bo ona marzy o tym, żeby skomponować długi, wielki utwór na dwie strony dużej płyty. Niestety. Po piętnastu minutach zaczyna jej brakować oddechu. A jak próbowała montować z kilku kawałków, to okazywało się, że choć osobno są w porządku, to razem zaczynają się gryźć i aż słychać, jak iskrzą się na stykach. Bardzo lubię, gdy uda jej się zagrać coś, co jej się podoba, a znów jak jej nie wychodzi, to aż żal na nią patrzeć, taka jest smutna. Niekiedy to nawet strasznie zła, i potrafi na mnie nakrzyczeć, ale ja się tym tak nie przejmuję, jak na początku, bo wiem, że jest taka tylko dlatego, że jej się nic nie udaje. Raz, pamiętam, odrabiałam lekcje, ona grała… Nagle… jak nie rzuci słuchawkami o podłogę, jak nie krzyknie: – Dżigi, ty pętaku debilny! Co się z tobą dzieje! Dżigi, błagam… – Załamuje ręce i mówi ze łzami w oczach: – Czemu mnie dręczysz? Już ci wszystko oddałam! Nic już nie mam, czego jeszcze chcesz…? Teraz nic nie mówi, patrzy przed siebie, i wygląda tak, jakby słuchała czegoś, co gada ktoś niewidzialny. I znów krzyczy: – Nie, tego nie! Tego akurat nie! Odwal się, debilu! Słyszysz? Odwal się! Upada na podłogę i zaczyna okropnie szlochać. A ja patrzę w trwodze, boję się podejść i też zbierają mi się w oczach łzy. A tu Katarzyna podnosi się, jest wesoła, śmieje się. – No i świetnie – mówi. – To zdechniemy oboje, wielkie mi halo. Ale ty też, ty też, ty też! W tym momencie zauważa mnie i znowu robi się zła. – Co ty tu robisz? – pyta. – Ja? Lekcje odrabiam. Patrzy na mnie ze zdziwieniem, jakby mnie nie poznawała, jakbym była obca. – Ach, to ty – mówi wreszcie. Siada obok mnie na kanapie i wypija duszkiem całą szklankę coca coli. Kładzie głowę na moich kolanach, przytula twarz do mojego brzuszka i prosi słodko: – Pogłaskaj mnie… Głaskam ją po włosach. – Moja kochana Minka. Przy tobie czuję się taka bezpieczna – mówi cichutko. Patrzę, zasnęła. Siedzę, głaszczę ją delikatnie po włosach, i boję się ruszyć, żeby jej nie obudzić. Jak człowiek nie może się ruszyć, to mu zaraz nogi drętwieją. A jak może się ruszać, kiedy chce, to potrafi przesiedzieć nieruchomo i przez dwie godziny, i nic. Więc tak siedzę, nogi mam całe zdrętwiałe, Kasia śpi na moich kolanach, a tu już dochodzi piąta i powinnam iść na religię… Obudziła się dopiero po czterdziestu trzech minutach. Już nie grała więcej tego dnia. rozmawiałyśmy tylko, i śmiałyśmy się. Co jej było, że tak krzyczała i szlochała, nie dowiedziałam się wtedy, bo ona nic o tym nie wspomniała, a ja wstydziłam się zapytać. A troszeczkę bałam się pytać, bo mogłoby jej się to znów stać. Mamusia już się przyzwyczaiła, że mnie tak ciągle w domu nie ma. No bo albo religia, albo te próby akademii w szkole. Trochę mi dziwnie, że tak mamusię okłamuję. Nigdy w życiu nie kłamałam, a teraz coraz częściej. Cóż, muszę kłamać, żeby być jak najwięcej z moją Kasią. Zresztą Zenusiem zajęły się dziewczynki. Mamusia mówi, że to najwyższy czas, żeby zaczęły się wprawiać, bo ja i tak już niedługo skończę szkołę krawiecką i na pewno wyjdę za mąż i założę własną rodzinę. A przecież, gdy Tadziu był malutki jak Zenuś, to ja też, tak jak teraz one, miałam pięć lat, a wszystko przy nim robiłam. Zmieniałam mu pieluchy i mamusia dawała mi go kąpać. I proszę, wyrósł na eleganckiego chłopca. A raz Katarzyna była u mnie w domu na obiedzie. Bardzo mamusię chwaliła, powiedziała, że takie pierogi to chyba tylko w niebie gotują. Mamusia machnęła lekceważąco ręką, ale ja widziałam, że jest zadowolona z komplementu. Mamusia mówi, że znajomości z bogatymi dziewczynkami bardzo mi się przydadzą w przyszłości jak już będę po szkole odzieżowej, bo na pewno będę chciała szyć w domu, a wiadomo, że najwięcej płacą bogate panie z inteligencji. No i wreszcie poznałam mamusię Katarzyny. Jest piękna i wygląda jak młoda dziewczyna. Chociaż jest rówieśniczką mamusi, to z wyglądu mogłaby być jej córką. Katarzyna mówi do niej po imieniu, ma na imię Karolina. Rozmawiają ze sobą tak, jakby były koleżankami, a nie matką i córką. Widują się rzadko, bo pani Karolina ciągle jest w szpitalu, albo na pogotowiu, i aż wierzyć się nie chce, że taka młodziutka, roztrzepana dziewczyna jest lekarką i pomaga ludziom. Kiedyś widziałam ją na ulicy w bardzo ładnym samochodzie. Ona siedziała przy kierownicy, a obok niej siedział bardzo ładny chłopak. To znaczy pan, ale młody. Katarzyna nie ma tatusia. To znaczy ma, ale ten tatuś jest daleko, aż w Afryce i Katarzyna nigdy go nie widziała, ani on jej nigdy nie widział. Znają się tylko z fotografii. Ale bardzo się kochają. Piszą do siebie długie listy, z tym, że nie po polsku. Po francusku. Bo on, choć mieszka w Afryce, to nie jest Murzynem, tylko Francuzem. Często do siebie dzwonią. Raz to zadzwonił przy mnie. Rozmawiali chyba przez pół godziny, ale niczego nie zrozumiałam, co Katarzyna mówiła, bo mówiła po francusku. Nawet się trochę nauczyłam mówić po francusku. „Łi” znaczy tak, „Ną” – nie. „Żame” – nigdy. A „żetem” – kocham. „Mą szer” – mój drogi, i tak dalej. Tatuś Katarzyny jest bardzo bogaty. Ciągle jej przysyła prezenty i pieniądze. Kupił jej też ten cały sprzęt, na którym ona gra. Te wszystkie syntezatory, komputery i magnetofony kosztowały ponad dziesięć tysięcy dolarów. To w złotówkach jest okropnie dużo milionów. Całe życie mogę pracować i tyle nie zarobię. Mamusia i tatuś Katarzyny poznali się w Tunisie i on ją bardzo kochał, ale ona go nie chciała, nawet wtedy, gdy zaszła w ciążę i miała urodzić się Katarzyna. Uciekła do Polski, on przyjechał za nią, ale ona go wygoniła i on odjechał, założył inną rodzinę i ma inne dzieci, ale najbardziej kocha Katarzynę i ciągle ją prosi, żeby do niego przyjechała, bo bardzo chce ją zobaczyć. Jest już stary, ma sześćdziesiąt lat. Katarzyna też bardzo chce się z nim spotkać, więc ma pojechać do niego zaraz po ukończeniu szkoły podstawowej, czyli, że już niedługo. Nie wiem, co ja z sobą bez niej zrobię. Katarzyna namawia mnie, żebym pojechała razem z nią, chce zapłacić za mój bilet, ale chyba mamusia mnie nie puści. To raz. A dwa to to, że po co tatusiowi Katarzyny jakaś obca dziewczynka w domu. Mama Katarzyny też nie chce, żeby ona jechała do tatusia, bo boi się, że już do niej stamtąd nie wróci, ale wybór należy do Katarzyny i jak zechce wyjechać, mamusia się nie sprzeciwi. Na szczęście dla mnie i dla pani Karoliny, Katarzyna trochę się waha, czy jechać w tym roku, czy dopiero za rok. Bo ona nie chce jechać z pustymi rękoma. Chce zawieźć tatusiowi prawdziwą płytę ze swoją muzyką, ze swoją wielką kompozycją. Wszystko dlatego, że kiedyś pochwaliła się przez telefon, że właśnie skończyła tę swoją kompozycję i że mają jej wydać płytę, i nawet kawałek zagrała mu do słuchawki. Wtedy była pewna, że uda się jej to skomponować na dniach, bo już miała śliczny początek… Okazało się jednak, że to był tylko początek i nic więcej. Więc chyba pojedzie do Afryki dopiero za rok, bo jeśli nawet już wkrótce skomponuje swój piękny utwór, to i tak trzeba będzie długo poczekać na wydanie płyty. Więc może dlatego tak się denerwuje, gdy jej nie wychodzi komponowanie, bo przecież ta kompozycja stoi między nią a jej tatusiem. Są dni, w których jest całkiem załamana. Muszę ją wtedy pocieszać i przytulać. Puszcza płyty z różnymi utworami słynnych kompozytorów i mówi, że to przecież takie proste, ale tylko dlatego proste, bo już zostało skomponowane. A znów innym razem mówi, że ma to gdzieś. Muzykę, tatusia, mamusię i cały świat. Robi się bardzo wesoła i wszystko ją śmieszy, ale ja już wiem, że to taka fałszywa wesołość, która skończy się płaczem. Wtedy płaczę razem z nią. Raz to nawet zostałam z nią na całą noc. Ja nie chciałam, ale Katarzyna dała mi na taksówkę tam i z powrotem, więc pojechałam do domu i nakłamałam, że muszę zostać z Kasią na noc, bo ma atak kamicy, a jej mamusia ma dyżur na pogotowiu i jakby co, to będę do niej dzwoniła. Moja mamusia bardzo się zmartwiła i uwierzyła, i wróciłam taksówką, która cały czas czekała na mnie przed blokiem. Prawdą było tylko to, że pani Karolina miała nocny dyżur na pogotowiu i Katarzyna bała się zostać sama. To była dziwna noc. Katarzyna mówi, że gdyby mnie przy niej nie było, toby tej nocy nie przeżyła i miałabym znajomy pogrzeb. Po raz pierwszy zobaczyłam ją nie w tym samym co zawsze stroju cygańskim, ale w piżamie. Ja miałam na sobie taką samą, ale w innym kolorze. Jak przejrzałyśmy się w lustrze, to byłyśmy do siebie bardzo podobne, tylko że ona miała piżamkę czerwoną w żółte kwiatki, a ja niebieską w białe. Potem dała mi ją na zawsze i teraz co noc w niej śpię. Uplotłyśmy sobie włosy w warkocze. Kasia miała długie i grube, a ja dwa śmieszne mysie ogonki. Dopiero teraz zobaczyłam, jaką Kasia ma szczuplutką buzię, bo zawsze to włosy ją przesłaniały. Kasia kąpała się pierwsza, ja po niej. Wzięłam szybciutko prysznic, ale nie wiedziałam, gdzie jest proszek do mycia wanny, więc wyleciałam z łazienki w ręczniku, żeby się zapytać. Kasia właśnie ubierała piżamę w pokoju mamusi, w którym było zgaszone światło. Wchodzę i mówię: – Katarzyno… – A ona jak nie wrzaśnie: – Uciekaj mi stąd! – To przestraszyłam się i uciekłam do łazienki. Po chwili przyszła Kasia i przeprosiła mnie. Powiedziała, że krzyknęła dlatego, bo nie chciała, żebym ją zobaczyła nagą. Kiedyś, jak była mała, miała straszny wypadek samochodowy i całe ciało ma w bliznach po oparzeniach. Później położyliśmy się do łóżka i Kasia prosiła mnie, żebym ją głaskała i żebym jej coś opowiedziała. To głaskałam i opowiadałam, jak kiedyś pomalowałam na biało izbę babci w chatce pod lasem. Miałam wtedy dziesięć lat i postanowiłam zrobić babci niespodziankę, jak wróci z jagód. Malowałam wapnem pół dnia. Gdy skończyłam, byłam taka sama biała, jak ściany. Umyłam podłogi i czekałam, aż babcia wróci, a ponieważ długo nie wracała, to poszłam jej szukać. Chodziłam po lesie i wołałam: – Babciu, babciu! – Naraz patrzę, a naprzeciwko stoi strasznie brudna świnia. A koło niej maluteńkie świnki, też brudne. Podeszłam, żeby je pogłaskać, bo bardzo lubiłam głaskać małe świnki, ale one uciekły i duża też uciekła. Gdy wreszcie spotkałam babcię i opowiedziałam jej, kogo spotkałam, to okazało się, że to nie była brudna świnia, tylko locha dzika z małymi i mogła mnie zabić. A Kasia na to: – Chrum, chrum… – Co mówisz? – pytam. – Bo opowiadałaś, że lubisz głaskać świnki – mówi Kasia, i znów: – Chrum chrum, chrum chrum… To głaskałam ją i głaskałam, aż usnęła. Ja też jakoś usnęłam i nawet nie zgasiłam nocnej lampki. Nagle budzę się w środku nocy, bo ktoś strasznie krzyczy i mnie dusi. A to Kasia krzyczy. Obejmuje mnie i ściska tak mocno, że aż mi żebra trzeszczą. To ja wrzeszczę: – Kaśka, Kaśka! Budzi się, cała mokra od potu i łez. Puszcza mnie, zaczyna szlochać. – Kochanie, co ci jest? – pytam. Ona przytula się do mnie i prosi błagalnie: – Ratuj mnie, ratuj mnie. – Co mam zrobić? – Ratuj mnie, ratuj mnie – powtarza bez przerwy i zaczyna się miotać w drgawkach po całym łóżku. Łapię ją za ręce i przyciskam. Choć strasznie mi się wyrywa, to ja jestem silniejsza. Nie wiem, skąd we mnie tyle siły. – Kasiu! Kasiu, uspokój się! – krzyczę. Słabnie. Siedzę na niej okrakiem i trzymam jej ręce. – Przeszło ci? – pytam. Ona leży pode mną, ma wybałuszone oczy i wpatruje się we mnie. Narasta w niej jakiś ohydny, zduszony pisk, jakby szczurzy. Czuję, jak w głowę wbijają mi się szpileczki strachu. Na jej twarzy pojawia się obrzydliwy grymas. – Kaśka! – krzyczę w rozpaczy. Pode mną leży jakiś straszny, żywy trup. Staje się coraz silniejszy, już nie mogę jego rąk utrzymać. To nie Kasia, to ktoś inny, ktoś z innego świata. To coś charcze i ślini się. Wpatrując się we mnie potwornym wzrokiem, piszczy cienko, przeraźliwie: – Kurrrwo puszczaj! Pomóż mi Boże. Dziadku, pomóż mi. Dziadku! Nagle wchodzi we mnie jakaś wielka siła. – Nie puszczę – mówię i ściskam potworowi ręce w przegubach. Bo to nie moją Kasię trzymam, to na pewno ktoś inny, i choć nie wiem, skąd to wiem, ale wiem, że to Dżigi leży pode mną i wiem jeszcze to, że jak go puszczę, stanie się coś strasznego. – Barbarzyńco jebana, święta suko, puszczaj! On wyje, wijąc się pode mną jak wąż uchwycony w widły. Trzymam go i nie puszczę, bo jestem od niego silniejsza. Jestem silniejsza nawet od mojego dziadka, jest we mnie sto moich dziadków. Jestem tak silna, że mogłabym giąć nawet żelazne sztaby. Dżigi pluje na mnie. Zbieram ślinę w ustach i częstuję go tym samym. – Zabiję cię! – piszczy. Śmieję się mu w nos. – Ha ha ha, zabij, proszę bardzo! Wierzga nogami jak dziki koń, ale co to dla mnie dzikie konie, ujeżdżę ich cały tabun naraz. Zaczyna wyć, coraz głośniej coraz straszniej. Nie przejmuję się tym, bo wiem, że pokój jest wyciszony dźwiękoszczelnymi płytkami i nikt tego wycia, oprócz mnie nie usłyszy. Już cisza, już nie ma potwora. Pode mną leży Kasia. Słabiutka i taka bladziutka. Puszczam jej ręce, kładę się obok niej. Przytulam ją do siebie i mówię pieszczotliwie: – Już dobrze, kochanie moje, już wszystko dobrze. Łka cichutko w moich ramionach, a ja czuję się tak, jakbym była mamusią i trzymała w objęciach swoją maleńką córeczkę, którą przebudził jakiś straszny sen. Całuję sine obrączki, ślady moich palców na jej przegubach. – Nie bój się moje maleństwo – szepczę do jej uszka. – Dżigi już poszedł, już go nie ma. – Skąd wiesz, jak się nazywał? – Bo wiem – mówię – bo kiedyś się z nim kłóciłaś. Kasia przytula się do mnie jeszcze mocniej. Gdy się już wreszcie uspokoiła, poszłam do kuchni, zrobiłam dwie herbaty. Przyniosłam je, siedziałyśmy w łóżku i Kasia opowiadała mi o Dżigi. Zaczęło się to bardzo dawno temu, gdy Kasia była malutka. Jej mama jeździła po całym świecie, bo pracowała w Unesco, a Kasię wychowywała babcia, która prowadziła Izbę Adwokacką we Wrocławiu i była ciągle zajęta. Kasia była w domu całymi dniami sama, tylko ze starą służącą babci. Wtedy wymyśliła sobie takiego małego chłopczyka. Nazwała go Dżigi i bawiła się z nim, a jak coś spsociła, to zawsze zwalała na niego. Później poszła do szkoły i zapomniała o nim. Zaczęła też grać na fortepianie w szkole muzycznej i okazało się, że jest cudownym dzieckiem. Gdy miała dziewięć lat, skomponowała swój pierwszy utwór, wszyscy się nim zachwycali. Mijały lata. Kasia coraz lepiej grała, komponowała coraz to lepsze utwory. Aż postanowiła, że zostanie największym kompozytorem w całej historii muzyki. I właśnie wtedy zaczęły się kłopoty. Siadała do fortepianu i czuła się pusta, nic jej nie przychodziło do głowy. Trwało to tygodniami i miesiącami. Zbrzydziła się fortepianem i muzyką, rzuciła szkołę muzyczną, była strasznie załamana. Któregoś dnia, to było gdzieś tak dwa lata temu, miała sen. Przyśnił się jej śmieszny, bardzo brzydki chłopak o wielkich uszach. Powiedział, że ma na imię Dżigi i że to on był autorem wszystkich jej kompozycji i, jeśli ona chce, by komponował dla niej dalej, to musi wystarać się dla niego o sprzęt elektroniczny, bo fortepian to mu się dawno znudził. Kasia wyśmiała go w tym śnie i wygoniła za drzwi, ale, gdy obudziła się rano, napisała do tatusia długi list i już wkrótce dostała nowiutki syntezator i pieniądze na resztę potrzebnego sprzętu. I znów zaczęła komponować, i wychodziło jej to coraz lepiej. Ale też coraz częściej miała wrażenie, że nie jest sama w swoim ciele, że ktoś w niej siedzi i pomaga jej grać. Wtedy zrozumiała, że to Dżigi daje znać o sobie. Na początku był miły i bardzo go lubiła. Toczyła z nim w wyobraźni długie dyskusje o muzyce i o życiu, a także, dzięki niemu, potrafiła nawet przenikać cudze myśli. Nagle zaczął żądać od niej różnych dziwnych rzeczy. Pewnego razu rozkazał jej, że musi od tej chwili ubierać się jak Cyganka. A ona zawsze chodziła ubrana sportowo, w bawełnianych koszulkach i w dżinsach, i najbardziej ze wszystkiego brzydziła się Cygankami i ich kolorowymi szmatami. Więc nie posłuchała tego rozkazu, ale też natychmiast, od tego dnia, przestała mieć pomysły muzyczne. Siadała do syntezatora i grała jakieś swoje stare kawałki. No to poszła w końcu do krawcowej, zamówiła w miarę gustowny strój w stylu cygańskim, ubrała się tak, siadła do syntezatora… i nic. Usłyszała tylko chichot Dżigiego i jego słowa: „nie ma Cyganki, nie ma muzyki, jest Cyganka, jest muzyka”. Wtedy zrozumiała, że nie można go oszukać. Pojechała ze znajomym mamusi do taboru cygańskiego i kupiła od Cyganek całą kupę szmat z jedwabiu i kretonu w najohydniejsze wzorki na świecie. W domu je wyprała, obwiesiła się nimi jak choinka i w ciągu godziny skomponowała swoją najpiękniejszą suitę, którą Dżigi nazwał „Cygańską księżniczką”. Oznajmił jej także, że musi chodzić tak ubrana do końca życia. Miała z tym okropne kłopoty w szkole i w domu z mamą, ale zagroziła, że w ogóle przestanie chodzić do szkoły, i odczepili się, a nawet przyzwyczaili się. Szafa aż pęka od różnych fantastycznych rzeczy do ubrania, tatuś ciągle przysyła nowe, a Kasia musi chodzić w tych plączących się między nogami udrapowanych firankach i nic nie może na to poradzić, bo jeśli choć raz ubierze się w coś innego, to Dżigi schowa na zawsze klucz od Krainy Muzyki. Na tej historii ze strojem oczywiście się nie skończyło. Później Dżigi przyczepił się do włosów Kasi. Do tamtej pory nosiła je dosyć krótkie, ale Dżigi rozkazał jej, żeby ich już nigdy, też do końca życia nie ścinała. A te włosy tak szybko jej rosną i są tak poskręcane, że coraz trudniej je czesać. Co jakiś czas Dżigi ma nowe, idiotyczne zachcianki. Kasia musi je wykonywać. A już szczególnie teraz, gdy ona chce stworzyć tę wielką kompozycję dla tatusia, Dżigi wysuwa żądania wprost nie do spełnienia i ciągle się ze sobą kłócą… – A powiedziałaś mi, że nosisz taką długą spódnicę dlatego, bo masz poparzone nogi – mówię. – To ty nie masz poparzonych nóg? – Pewno, że nie! – oburza się Kasia. Podwija nogawki piżamy i pokazuje mi łydki. Są tak samo gładkie, jak moje. – To czemu na mnie krzyknęłaś? – pytam. – To przez niego – mówi Kasia. – Bo on mi kazał pójść do łazienki, do ciebie. I… – I co? – pytam. – Nie mogę ci powiedzieć. – Proszę, powiedz. – Nie proś mnie, nie mogę ci powiedzieć. W każdym bądź razie ja mu się sprzeciwiłam, a wtedy ty weszłaś do pokoju i to było tak, jakby on specjalnie cię ściągnął… Krzyknęłam na ciebie, bo gdybyś nie uciekła, to… – To co by się stało? – To by się stało, że już nigdy nie mogłabym ci w oczy popatrzeć. Och, Minko, gdybyś ty wiedziała, jakim jestem potworem. Kasia przytula się do mnie. Obejmuję ją, głaszczę po główce. – Wcale nie jesteś potworem – mówię. – Jesteś cudowna. – A to, co się stało potem – mówi Kasia – to była jego zemsta. Czy wiesz, co on chciał zrobić? On chciał wyleźć ze mnie. Już nic nie wiem, pamiętam tylko, że mnie strasznie bolało. Powiedz mi… co ja robiłam? – Nic takiego – mówię. – Trochę się rzucałaś na łóżku i krzyczałaś na mnie. – Co krzyczałam? – Takie tam… różne brzydkie słowa, już zapomniałam, jakie. Kasia wzdycha, przytula się do mnie jeszcze mocniej. Biedna. Po co zadawała się z tym Dżigi. On przecież wylazł z niej, widziałam go na własne oczy. Ale nie mogę jej o tym powiedzieć, lepiej, żeby o tym nie wiedziała. Może źle zrobiłam, że go trzymałam? Może gdyby wylazł całkiem, toby sobie poszedł i dał Kasi spokój? Ale co stałoby się wtedy z Kasią? On przecież nie był osobno, on był także Kasią, ciało miał Kasi i wszystko, tylko głos miał chyba swój. Nic z tego nie rozumiem. Jak to może być, żeby w człowieku ktoś inny siedział i go prześladował… To przecież niemożliwe. – Kasiu – mówię – a nie można by coś zrobić, żebyś się go pozbyła? Kasia wzdycha i mówi cicho: – A może ja wcale nie chcę, żeby sobie poszedł? Wiem, że jest ohydny i złośliwy. Ale są też takie chwile, gdy jest cudowny. Dzięki niemu poznałam wiele tajemnic. Raz zaprowadził mnie do takiego miejsca, gdzie było tak pięknie… Tak pięknie, że nawet nie umiem ci o tym opowiedzieć. Gdyby tylko nie te jego wstrętne zachcianki, mogłabym go nawet pokochać, choć jest taki brzydki. Czy wiesz, że słuchają go wszyscy umarli? Jest ich władcą. Kiedyś mi obiecał, że mnie tam zaprowadzi… – Boże, Kasiu, nie mów tak! – Nie bój się, powiedział, że wrócę. Gdyby nie on, byłabym zwyczajną, piętnastoletnią dziewczynką. – No to co – mówię – to byłabyś! To nic strasznego być zwyczajną dziewczynką. Spójrz na mnie. Ja jestem zwyczajną dziewczynką. Żyję sobie i jestem zadowolona. I nikt mnie do niczego nie namawia i nie dusi po nocach. Kasia uśmiecha się smutno. – Nawet nie wiesz, jak ci zazdroszczę, że tak niewiele potrzeba ci do szczęścia – mówi. – Ale pomyśl, może tylko dlatego tak jest, bo nie wiesz, co tracisz, będąc tylko taka. Gdybyś choć raz zasmakowała tej słodyczy, tej wielkości, tego poczucia zespolenia z miliardem duchów… to może nie byłabyś teraz tak cholernie z siebie zadowolona. – Wcale nie jestem z siebie zadowolona – mówię. – Bardzo często mam do siebie pretensje i gdybym mogła, tobym się zbiła. Ale jak tu siebie zbić. – Bardzo łatwo – mówi Kasia. – Jak? – pytam. – Gdybym uderzyła siebie raz, toby mnie zabolało i już bym nie mogła więcej. – Ale można na przykład położyć palec na gorącym żelazku. To boli sto razy bardziej. Spoglądam na nią. Dotykam delikatnie palcem blizny na jej policzku, koło ust. Kasia kiwa głową, odpowiadając mi na pytanie, którego nie zdążyłam zadać. Wtula się we mnie. Milczy, ja też się nie odzywam. Wyciągam rękę, gaszę nocną lampkę. Patrzę, a za oknem już świta. Co takiego zrobiła, że tak się musiała ukarać? Gdy zadzwonił budzik, jakoś przemogłam się i wstałam. Umyłam się szybko, zrobiłam śniadanie. Kasię dobudziłam cudem. Mówiła, że ma gdzieś szkołę i cały świat, ale ją szarpałam i szarpałam, aż wstała i nieprzytomna powlokła się do łazienki. Kiedy brała prysznic, to mnie coś wpadło do głowy i włożyłam na siebie jej cygańskie rzeczy. Stałam przed lustrem i nie mogłam się na siebie napatrzeć, tak ładnie wyglądałam, i tak świetnie się w tym stroju czułam. Kasia wyszła z łazienki w chwili, gdy robiłam przed lustrem piruet, a te wszystkie halki i spódnice tak fantastycznie wirowały wokół mnie. Strasznie się śmiała i już nie pozwoliła mi się rozebrać, tylko poleciała do pokoju i wróciła stamtąd jako Cyganka. Stanęłyśmy przed lustrem. Wyglądałyśmy teraz jak dwie najprawdziwsze siostrzyczki z jednego taboru. Zaczęła mnie namawiać, żebym poszła tak ubrana do szkoły. Nie chciałam, ale ona zamknęła moje rzeczy w szafie i schowała gdzieś klucz. Byłam wściekła, wstydziłam się wyjść na ulicę, ale dochodziła ósma i co miałam zrobić… Przecież nie mogłyśmy się spóźnić do szkoły. W klasie czułam się okropnie, wydawało mi się, że wszyscy na mnie patrzą i śmieją się ze mnie, ale bardzo szybko się przyzwyczaiłam. Po lekcjach spacerowałyśmy po mieście i wygłupiałyśmy się. Zawiązałyśmy sobie chustki na głowach, więc wyglądałyśmy już jak najprawdziwsze Cyganki. Zaczepiałyśmy takie różne, wyfiokowane paniusie i proponowałyśmy wróżenie, a one od nas uciekały przyciskając do siebie torebki. Na pewno bały się, że je okradniemy. Pod filią politechniki zauważyłyśmy dziwną kobietę. Była młoda i nawet porządnie ubrana, tylko że tak nienaturalnie się zachowywała… Idziemy za nią, a ona trzyma w ręce patyk, jakby to był mikrofon, i mówi do niego głośno: – Tu Zgorzelec, pomoc drogowa. Pomoc drogowa? Pomoc gnojowa. Gnoja, gnoja, gnoja, pomoc gnojowa! Tu Zgorzelec, pomoc drogowa. Pomoc drogowa? Pomoc gnojowa. Gnoja, gnoja, gnoja, pomoc gnojowa! Ciągle to samo, jak katarynka. Poszła. Kasia podnosi z ziemi patyk i mówi do niego, jak do mikrofonu: – Tu Zgorzelec, pomoc drogowa. Pomoc drogowa? Pomoc gnojowa. Gnoja, gnoja, gnoja, pomoc gnojowa. Tu Zgorzelec, pomoc drogowa. Pomoc drogowa? Pomoc gnojowa. Gnoja, gnoja, gnoja, pomoc gnojowa! Tu Zgorzelec… – Przestań – mówię i zatykam jej usta. Ona się wyrywa i dalej powtarza: – Pomoc drogowa? Pomoc gnojowa. Gnoja, gnoja, gnoja, pomoc gnojowa! – Bardzo cię proszę, przestań się wyśmiewać. – Wcale się nie wyśmiewam – odpowiada Kasia. – Ja po prostu trenuję. To przecież moja przyszłość. – Głupstwa gadasz – mówię. Patrzymy… tamta kobieta wraca ze swoim patykiem. Przechodzi koło nas, ciągle o tej pomocy gnojowej mówiąc. Już jej nie ma, zniknęła za rogiem. – Jak to jest – mówię – że niektórzy ludzie są wariatami. – Są dwie szkoły – mówi Kasia. – Szkoły wariatów? – pytam, zdziwiona. Kasia śmieje się. – Nie. Chodzi o to, że niektórzy uważają, że jest to choroba o podłożu mechanicznym, a znów inni, że psychologicznym. Jak osobiście jestem za psychologią. – To znaczy, że co? – A to, że choroba psychiczna bierze się z myślenia, a nie ze zmian organicznych w mózgu. A na przykład Mateusz ze Świebodzic mówił… – Jaki Mateusz? – przerywam jej. – Kto to jest? – Mój kolega, bardzo dobry muzyk – odpowiada Kasia. – Ale już ponad rok, jak nie żyje. – Co mu się stało? – Nic takiego – śmieje się Kasia. – Cały się owinął drutem a końce podłączył do prądu. Przed śmiercią napisał do mnie list. Wiesz, jak się podpisał? „Kotlet schabowy”. – O Boże – mówię. – No więc Mateusz uważał, że nie ma w ogóle normalnych ludzi, że ci normalni to wariaci, którzy bardzo dobrze udają normalnych. A wariatami ludzie nazywają tych, którzy nie umieją udawać, albo nie mają sił udawać, a także tych, którym nie zależy, żeby coś udawać. – Czemu on to sobie zrobił? – pytam. – Mateusz? – Yhm. – Bo mu struna w gitarze pękła i nie chciało mu się zakładać nowej. A tak naprawdę to on uważał, że wszystko jest chorobą. A już najgorszą z chorób jest życie. I żeby wyzdrowieć, to trzeba umrzeć. Miał dosyć tego szpitala, chciał być szybko zdrowy. I dobrze zrobił. Nie czujesz, jak umierasz z dnia na dzień? – Nie – mówię – nigdy tak nie myślałam. Ale to prawda, każdy musi umrzeć, tylko że nie trzeba o tym myśleć. – A o czym trzeba? – pyta Kasia. W tym momencie podlatuje do nas jakiś mały chłopiec, cały zdyszany, i pyta: – Która godzina? – Pękła sprężyna – odpowiada Kasia. – Dziękuję – mówi chłopiec i odbiega od nas. Biedaczek. Tak się spieszył, że nawet nie usłyszał odpowiedzi. Śmiejemy się z niego, patrzę na zegarek, a tu już za piętnaście piąta. O Jezu, jak to dobrze, że mi Bóg zesłał tego chłopczyka. – Chodź szybko do domu – mówię do Kasi – muszę się przebrać! – Co się stało? – Jak to co? Lekcja religii! I puszczam się biegiem w stronę rynku. Kasia biegnie za mną i woła: – Tak nie możesz iść?! – Coś ty! Oczywiście nie chciała mi otworzyć szafy, w której było moje ubranie. Dała mi kluczyk dopiero wtedy, jak jej obiecałam, że będę się przebierać za Cygankę codziennie po szkole i że będę zawsze tak ubrana u niej w domu. Obietnicy dotrzymałam i od wielu dni, jak tylko przyjdę do Kasi, to zrzucam swoje normalne ciuchy i staję się Cyganką. Lubię siebie w tym stroju. Jest śliczny i sto razy wygodniejszy od normalnego. Ten Dżigi miał jednak świetny pomysł. Nie rozumiem, dlaczego Kasi tak się to nie podobało. Bo jeśli chodzi o mnie, to żeby nie moja mamusia, ludzie i szkoła, to mogłabym tak chodzić do końca życia i to z pocałowaniem ręki. A gdybym jeszcze do tego miała przekłute uszy i mogła nosić złote kolczyki, to byłoby już całkiem cudownie. A wtedy zdążyłam do kościoła w ostatniej chwili. Siedziałam w ławce, słuchałam pani katechetki, która akurat przepytywała z życia Jezusa i dwója leciała za dwóją, ale ja, zamiast się skupić na temacie, myślałam o Katarzynie. Ciągle o niej myślę. O niej i o Dżigi. Teraz też. Czemu tak jest, że choć jestem taka głupia i mam tylko trzy sukienki, to jestem zadowolona i szczęśliwa z tego, że żyję na świecie. A jak świeci słoneczko, to jest mi jeszcze cudniej. A Katarzyna jest taka mądra i taka bogata, może mieć wszystko, co zechce, a jednak ciągle jest niezadowolona. Ciągle myśli o takich różnych niepotrzebnych rzeczach. Mnie takie myśli jakoś nie przychodzą do głowy. Nikomu nie przychodzą, tylko jej. Jak o czymś, na przykład, rozmawiamy i ja mówię, że coś mi się bardzo podoba, to ona zaraz mówi o tym, co jej się w tym nie podoba. – To nie podobało ci się? – pytam, a ona: – Nie, dlaczego, bardzo mi się podobało. – To jak to z nią jest? Albo coś się komuś podoba, albo nie podoba. A jej jednocześnie: i podoba się, i nie podoba. Albo, na przykład, z kościołem… Katarzyna w ogóle nie chodzi do kościoła. Jak się o tym dowiedziałam, to aż się zlękłam, że może ona jest kocia wiara, z tych, co chodzą po domach i prześladują ludzi końcem świata, a mamusia zawsze ich goni. Ale nie, okazało się, że nie jest. To pomyślałam jeszcze gorzej, że może jest ateistką albo satanistką, z tych, co groby na cmentarzach wywracają. Ale okazało się, że też nie. Bo ona wierzy w Boga, ale uważa, że nawet w ubikacji jest Go więcej, niż w kościele. A potem zaczęła wygadywać jeszcze straszniejsze rzeczy. Starałam się nie słuchać, bo musiałabym się potem długo spowiadać z tego, że słuchałam. Starałam się nie słuchać, modliłam się w myślach, ale słyszałam. Tak bluźniła, że aż bałam się, że zaraz uderzy w nią piorun i ją zabije, a mnie razem z nią. Ale nie uderzył, dzięki Bogu. I jeszcze na mnie nakrzyczała, bo zasłoniłam sobie rękoma uszy, żeby nie słyszeć. Wyzwała mnie wtedy od głupiej owcy. Trochę się spłakałam i powiedziałam, że wcale się nie gniewam za to, że nazwała mnie owcą, bo przecież wszyscy ludzie na ziemi są owieczkami Pana Boga, a Pan Bóg jest pasterzem naszym i nas pasie. A Kaśka na to, że owszem, pasie nas, na wełnę, skórę i mięso. No to wzięłam i uciekłam od niej, bo już nie mogłam wytrzymać. Na drugi dzień spotkałyśmy się w szkole i znów było między nami dobrze, jakby nigdy nic. Ale już Kasia ze mną więcej nie rozmawiała na ten temat. Wiem, że ona mną pogardza za to, że chodzę na religię. Bardzo mi smutno, że tak jest, bo chciałabym, żeby mnie lubiła za wszystko co robię, ale cóż, i tak dobrze, że mnie lubi za cokolwiek. Dlaczego ona o wszystkim myśli inaczej, niż wszyscy? Przecież wszyscy chodzą do kościoła. Mamusia mówi, że nawet partyjni chodzą, chociaż oficjalnie to niby nie wierzą. I żeby chociaż Katarzyna nie wierzyła w Boga… to może potrafiłabym ją zrozumieć, ale przecież wierzy, a raz tak pięknie o Nim mówiła, dużo ładniej niż ksiądz. Ona też kocha Boga. No to jak to jest? Wtedy, gdy mówiła o Bogu, to aż miałam łzy w oczach i ona też. I nagle zaczęła bluźnić, że Pan Bóg jest we mnie, że ja jestem Bogiem. A ja przecież jestem zwykłym człowiekiem. Pan Bóg jest nad nami i nami rządzi, i byłoby na świecie dobrze i cudownie, gdyby mu diabeł nie przeszkadzał. To jak ja, Marysia Kawczak, mogę być Bogiem? Jestem głupia. i niczym nie rządzę. Poza tym Pan Bóg to pan, a ja jestem dziewczynka. I ciągle grzeszę, i muszę się potem spowiadać. Powinnam na spowiedzi powiedzieć też o tym, że słuchałam bluźnierstw, które mówiła Kasia, ale boję się, że jakbym powtórzyła to wszystko, to ksiądz chyba by mnie zabił i wyrzucił z kościoła na zbity pysk. Albo by się zapytał, kto mówił te bluźnierstwa, i ja musiałabym mu powiedzieć, że to Kasia, a wtedy on mógłby jej zaszkodzić. Ale może by nie zaszkodził? Może by ją wezwał do siebie i przekonał, że nie wolno tak mówić, bo może człowieka spotkać kara Boska. Ja to jestem głupia, nie umiem jej przekonać. Martwię się o nią. Tak bym chciała spotkać się z nią po śmierci w Niebie, albo przynajmniej w czyśćcu. O, żeby dziadek żył… Babcia mówiła, że on się kolegował z księdzem proboszczem i nawet sobie razem popijali. Tobym powiedziała o Kasi dziadkowi, a dziadek by wziął i poradził się swojego kolegi, księdza proboszcza. Niestety, dziadek nie żyje już od czterdziestu kilku lat. Szkoda, że nie może nas zobaczyć. Ani mnie, ani Tadzika, ani Zosi i Krysi. I Zenusia. On nawet naszego taty nie widział, bo jak go Niemcy zabili, to nasz tata był jeszcze w brzuszku u babci. Ale może siedzi w niebie i patrzy na nas z góry przez cały czas i cieszy się, jak jesteśmy dobrzy… Dziadku, powiedz mi, jak mam pomóc Kasi. A może to Dżigi każe jej tak bluźnić? Tak, to na pewno on. Na pewno ją szantażuje, że jak nie zabluźni, to on nie otworzy jej drzwi do Krainy Muzyki. Ja tam na Kasi miejscu wygoniłabym go razem z jego kluczem i muzyką. Ale przecież Kasia nie mogłaby żyć bez muzyki, ona żyje tylko dla muzyki. Rozumiem ją. Moja mamusia też zawsze mówi, że żyje tylko dla nas. Żeby nas odchować i wyprowadzić na ludzi. Jakby jej ktoś nas zabrał, to co ona by zrobiła? Nie miałaby po co żyć. Raz, na lekcji chemii, przyszła mi do głowy pewna myśl. – Wiesz co – mówię do Kasi – musimy mu wykraść ten klucz. – Ale jak to zrobić? – pyta Kasia. – Musimy się nad tym zastanowić. Myślałyśmy o tym bardzo długo. Dużo nie wymyśliłyśmy. Gdyby Dżigi był prawdziwym chłopcem, sprawa byłaby prosta, bo Kasia mówi, że on się mnie bardzo boi, że przy mnie zachowuje się dużo grzeczniej. To złapałabym go za frak i zabrała ten klucz. Więc pozostała nam tylko jedna możliwość. Kasia mówi, że on często jej się śni. To pomyślałam sobie, że gdyby i mnie się przyśnił, to napadłabym go w tym śnie i musiałby mi oddać ten klucz. Już ja bym go zmusiła. Kasia opowiedziała mi, jak dokładnie Dżigi wygląda, żebym go mogła poznać, kiedy mi się przyśni. Codziennie przed zaśnięciem myślałam: „Dżigi, masz mi się przyśnić, masz mi się przyśnić, masz mi się przyśnić… „ Ale jakoś jeszcze mi się nie przyśnił. Choć raz to już myślałam, że mi się przyśnił, a może rzeczywiście się przyśnił, tylko że przegapiłam. Było to tak: Śpię, śpię, nagle budzę się i nie mogę otworzyć oczu. Chcę je otworzyć, ale powieki mam takie ciężkie, że co je podniosę do góry, to mi zaraz opadają. I cały świat tak mi mruga bez przerwy. Wreszcie jakoś te oczy otwieram, a wszystko w pokoju stoi krzywo. Patrzę, patrzę… i co widzę? A to, że nie wszystko jest krzywe, że to tylko ja wiszę w powietrzu ukośnie przechylona. Słyszę, że ktoś stuka do okna. Próbuję się odwrócić, robię ruch, i nagle ulatuję do sufitu, jak kosmonauta w rakiecie. I nie mogę zapanować nad swoimi ruchami. Co ruszę lekko ręką albo nogą, to mnie zaraz obraca w jakąś niespodziewaną stronę. Wreszcie udaje mi się spojrzeć w okno. Tam ciemno, tylko jakąś rękę widać, co stuka w szybę. Pomyślałam, że to pojawił się Dżigi i wzywa mnie na pojedynek. Aż mi się włosy zjeżyły ze strachu. Ale przełamałam się, odepchnęłam od żyrandola… I poleciałam w stronę okna, za którym czaił się Dżigi. Ale gdy już dolatywałam, to przestraszyłam się, że zaraz wybiję szybę i mamusia będzie na mnie krzyczeć. Szarpnęłam się do tyłu i obudziłam się jeszcze raz, tym razem już naprawdę. Potem bardzo żałowałam i byłam na siebie wściekła, bo gdybym nie bała się o szybę, to bym spotkała Dżigiego, rozprawiła się z nim i zabrała mu klucz od muzyki. Kasia też bardzo żałowała, gdy jej opowiedziałam, co się zdarzyło. No nic, pomyślałam sobie, może zastuka do mnie następnej nocy. Niestety, następnej nocy śniły mi się słoneczniki. Niby normalne, ale wyższe od wieżowca, w którym mieszkamy. Wychyliłam się przez okno, zadarłam głowę do góry, a to nie słoneczniki, tylko słońca. Pełno słońc. Tak się w nie zapatrzyłam, że zapomniałam o Dżigim. Teraz zawsze, jak zasypiam, to mam nadzieję, że wreszcie przyśni mi się ten chłopak o stu dwudziestu ośmiu zębach i siedmiu palcach na każdej ręce. Jest chudy i ma wielką głowę, a uszy jeszcze większe. Kasia mówi, że samą twarz ma maleńką jak dziecko, tylko czaszkę ma ogromną i prawie łysą, choć ma dopiero piętnaście lat. Łatwo mi go będzie rozpoznać. Strasznie jestem ciekawa, jak w takiej małej buźce mieści się tyle zębów. Muszą być chyba bardzo malutkie i cienkie jak igiełki. Bo jego rękę to już widziałam, jak stukała w szybę, ale zapomniałam policzyć palców. Ale na pewno było siedem. Dzisiaj byłam z Katarzyną i jej mamusią na wycieczce w Sobótce. To takie małe, śliczne miasteczko u podnóża góry Ślęży. Jechałyśmy samochodem, mamusia Kasi prowadziła. Odwiedziłyśmy babcię Kasi. Ma dopiero sześćdziesiąt lat, jest bardzo wesoła i mieszka sama w pięknym, wielkim domu z ogrodem. Właśnie w tym domu urodziła się Kasia, a potem długo mieszkała tu z babcią. Mamusia zabrała ją do Wałbrzycha, jak miała dziesięć lat, ale w każdą niedzielę, lub co drugą, przyjeżdżają do babci w odwiedziny. I był tam też taki starszy pan, o którym z początku myślałam, że to dziadziuś Kasi, ale okazało się, że dziadek Kasi nie żyje od dawna, a ten pan to kolega babci. Był bardzo fajny. Miał białą koszulę z krótkimi rękawami, a pod szyją muszkę w grochy. Jedliśmy wszyscy obiad w ogródku pod drzewkiem i było dużo śmiechu i radości, bo wiał wiatr, a myśmy z Kasią nakrywały do stołu i ciągle uciekał nam obrus. Jeżeli Kasia nie wyjedzie do tatusia w tym roku, a wszystko wskazuje na to, że wyjedzie dopiero za rok, to całe wakacje spędzi u babci i poprosiła mnie, żebym spędziła je razem z nią. Jej babcia i jej mama też mnie o to prosiły. Och, żeby się tylko moja mamusia zgodziła. Pani Karolina obiecała, że jakby co, to się za mną wstawi. Kasia przywiezie tu z Wałbrzycha bagażówką cały swój sprzęt i może jej się uda przez te dwa miesiące stworzyć swoją wielką kompozycję. Oczywiście pod warunkiem, że jej pomogę. A w czym ja mogę jej pomóc? Mogę tylko popilnować, żeby Dżigi za bardzo nie rozrabiał. No i będziemy chodziły na wycieczki, jeździły kąpać się nad zalew, będziemy się opalały w ogrodzie… Będzie nam cudownie. Po obiedzie poszłyśmy we dwie z Kasią na spacer. Miałyśmy zaraz wrócić, ale wróciłyśmy dopiero po czterech godzinach, bo Kasia chciała mi coś pokazać na zboczu Ślęży i trzeba było długo iść pod górę szlakiem turystycznym. Najpierw była dosyć szeroka i całkiem wygodna ścieżka, ale potem zaczęły się kamienie i skałki. Kasia pięła się pod górę jak sarenka, ja nie byłam gorsza i wkrótce dotarłyśmy do takiego dziwnego miejsca, gdzie stały dwie wielkie, kamienne rzeźby sprzed ponad tysiąca lat. Było tu ciemno i chłodno, a rzeźby stały pod daszkiem i były otoczone siatką z drutu, ale z jednej strony drutu nie było i mogłyśmy usiąść i odpocząć na rzeźbie niedźwiedzia, który mi przypominał raczej wielką świnię. Obok, na wyciągnięcie ręki, stał posąg bez głowy. Kasia powiedziała, że ten posąg nazywa się „panna z rybą”. Ta panna, chociaż bez głowy, była dwa razy większa od nas. Kasia czytała w książce, że podobno jej głowa znajduje się w muzeum we Wrocławiu, ale czy to na pewno ta głowa, to nie wiadomo, bo jest to głowa mężczyzny. Kasia bardzo lubi tutaj przychodzić, bo w tym półmroku i chłodzie przychodzą jej najlepsze pomysły na muzykę. Dawniej nie było tej siatki i daszka, to było jeszcze przyjemniej i jeszcze dziwniej. Któregoś dnia to nawet tu zasnęła i przyśnił się jej najstraszniejszy sen w jej życiu. Śniło jej się to samo miejsce, tylko jakieś inne… Nie było tu rzeźby niedźwiedzia, stał sam posąg panny z rybą, ale jakby większy i bardziej kanciasty, nie taki wyślizgany i niewyraźny jak teraz. Nagle usłyszała przeraźliwy krzyk. Zlękła się, schowała się w krzakach. Już po chwili wokół posągu zaroiło się od strasznych, brodatych ludzi w skórzanych ubraniach nabijanych błyszczącymi ćwiekami, uzbrojonych w topory i łuki. Przyprowadzili ze sobą piękną, młodą dziewczynę. Była naga i związana sznurami. Dziewczyna krzyczała w niezrozumiałym języku, błagała o litość. Stanął nad nią wysoki starzec o rozwianych, siwych włosach. Uderzył ją maczugą w głowę. Dziewczyna upadła. Wtedy brodacze poćwiartowali toporami jej ciało, pozatykali krwawe szczątki na ostrza dzid i wznieśli je ku głowie posągu, krzycząc chórem: „Omni moa aaa! Omni moa aaa! Ooo aaa.” Osłupiała ze zgrozy Kasia zobaczyła twarz panny z rybą. Tę potworną twarz z wybałuszonymi, mieniącymi się blaskiem ślepiami, ze straszliwą paszczą pełną ostrych zębów. Schodzę z niedźwiedzia i odsuwam się od posągu panny z rybą. – A ile w tej paszczy było zębów? – pytam. – Może sto dwadzieścia osiem? – Przecież nie liczyłam – odpowiada Kasia. Spogląda na mnie ze zdziwieniem. – Myślisz, że to mógł być on? – To na pewno jest on – mówię. Stoimy i patrzymy do góry, w miejsce, gdzie kiedyś była głowa posągu. Kasia bierze mnie za rękę. – A pamiętasz, kiedy miałaś ten sen? – pytam. – Już dawno. Dwa lata temu, a może trzy… – Wszystko się zgadza – mówię. – Już wkrótce potem pojawił ci się w kolejnym śnie i kazał napisać do tatusia, żeby ci przysłał ten elektroniczny sprzęt. – Ale to jest posąg panny z rybą – mówi Kasia. – Taka z niej panna, jak ze mnie chłop – mówię. – Jestem pewna na sto procent, to Dżigi. Sama mi mówiłaś, że tu przychodzą ci najlepsze pomysły na muzykę. Pamiętasz, co pani na biologii mówiła o soliterze? Że wystarczy, jak mu głowa u kogoś pozostanie. To już reszta ciała odrasta mu raz dwa. – I co z tego? – A to – mówię, czując na plecach ciarki – że ta jego głowa wlazła wtedy w ciebie. To ciebie tamci brodacze złożyli mu w ofierze. Teraz jesteś jego żywicielem. Kasia puszcza moją rękę i ucieka. Biegnę za nią. Ona przystaje pod drzewem i zaczyna wymiotować. Później odwraca się do mnie cała blada. Mówi z grymasem obrzydzenia: – Jesteś świnia. Przez ciebie wyobraziłam sobie, że mam solitera i poczułam, jakby mi się ruszał w ustach. – Przepraszam cię. – Nic nie szkodzi, tylko obiadu żal. Ty naprawdę myślisz, że to jest Dżigi, czy tak się tylko wygłupiasz? – Uwierz mi – mówię – to na pewno on. Teraz już wiemy, gdzie szukać klucza od Krainy Muzyki. Pójdę, poszukam, a ty tu czekaj i nie ruszaj się. Zawracam w stronę posągu. Kasia biegnie za mną. – Minka, nie szalej! Przecież ten klucz nie istnieje realnie. To coś jakby symbol. – Niech ci będzie, że symbol, a ja i tak poszukam – mówię. – Ty lepiej tam nie podchodź, ja się go nie boję. – A co, myślisz, że ja się boję? Jak już, to poszukajmy razem. Włazimy pod daszek i szukamy. Ja grzebię patykiem z jednej strony tej niby panny z rybą, Kasia z drugiej. Nagle, patrzę, coś tu się błyszczy. – Jest! – wołam. Kasia jest już przy mnie. Wygrzebuję kapsel z napisem Coca – cola. Kasia wybucha śmiechem, ja zaraz po niej. Kasia podnosi kapsel i chowa go do kieszeni. Ja badam posąg kawałek po kawałku. Na kamiennej rybie dwie przecinające się ukośnie bruzdy. – Tu coś wyryte – mówię – co to może znaczyć? – To znak kultowy – mówi Kasia. – Oznacza słońce. Dla pogan słońce było największym bóstwem. Dotykam końcami palców ukośnego krzyża. Zamykam oczy. Coś z niego wnika we mnie. Ciepło, światło… Słońce, widzę słońce. Omni moa aaa. Omni moa aaa. Ooo aaa. – Co się stało? – pyta Kasia. – Nic – mówię i otwieram oczy. Odsuwam się od posągu, wskakuję na grzbiet kamiennego niedźwiedzia. Wyciągam do góry ręce. Nie dosięgnę. Odbijam się nogami z całej siły, łapię się rękoma krawędzi kadłuba. Podciągam się do góry, opierając stopę na wypukłości ryby. – Po co tam włazisz? – pyta Kasia. Pnę się brodą ku uciętej szyi. Coś tu czerwonego na wierzchu… Obsuwa mi się stopa, puszczają palce. Lecę w tył i łup! Pęka granat złotych gwiazdek. Coś strasznie huknęło, jakby w głębi ziemi. Ach, to tylko moja głowa rąbnęła o kamień. Spomiędzy gwiazdek wyłania się twarz Kasi. – Minka! – Cicho, nic mi nie jest – mówię, trzymając się za głowę. Kasia pochyla się nade mną, odsuwa moją rękę, odgarnia mi włosy. – Krwi nie widać – mówi. – Mogłaś się zabić. I po co tam właziłaś? – Bo myślałam, że tam leży ten klucz – mówię i uśmiecham się. Wstaję, potrząsam głową. Jakoś mnie nie boli. Tylko szum okropny. Tak czuje się mrówka, gdy zabłądzi w pustej muszli. Wychodzimy wreszcie z lasu na szosę. Za szosą jest łąka opadająca w dół i widać domy miasteczka. Kasia idzie kilka kroków przede mną. Jest obrażona na mnie. Wszystko przez moją głupotę. Gdy schodziłyśmy z góry, Kasia opowiadała mi o tajemnicach ludzkiego umysłu. Mówiła, że świadomość człowieka to jakby kierowca ciężarówki z ogromną przyczepą, który nie wie, co znajduje się w tej przyczepie, ale nie może się zatrzymać i zajrzeć pod plandekę, więc musi jeździć po różnych okropnych wertepach i odgadywać po zachowaniach ciężarówki rodzaj ładunku, jego ciężar, i tak dalej. Więc trzeba ryzykować, a jednocześnie być bardzo ostrożnym, bo przecież w każdej chwili grozi nam katastrofa. I mówiła, że to porównanie do kierowcy ciężarówki jest dlatego dobre, bo oddaje trud i niebezpieczeństwo poznawania siebie. Wtedy ja powiedziałam, że po co tak się męczyć. Czy nie można po prostu sobie jechać i nie myśleć, co się wiezie? A Kasia na to, że proszę bardzo, że mogę sobie jechać drogą ubitą kołami innych ciężarówek, najlepiej autostradą, razem z milionami takich samych jak ja, ale że na tej drodze nigdy nie dowiem się, kim naprawdę jestem i zdechnę tak samo głupia, jak się urodziłam. Nakrzyczała na mnie i nie odzywa się od ponad pół godziny. Cóż ja na to poradzę, że jestem taka głupia, że jej nie rozumiem. Kasia przeczytała tyle mądrych książek i mamusię ma lekarkę i tatusia Francuza w Afryce. A ja co?… W lekturach nic o takich rzeczach nie pisało. Co prawda była w szkole w Krzeszowie biblioteka, ale skąd miałam wiedzieć, które książki czytać, a które nie. A wszystkich nie da rady przeczytać. Zresztą tej pani, co się opiekowała biblioteką, to prawie nigdy nie było. Raz pożyczyłam książkę, to mamusia na mnie nakrzyczała, że czytam bajki, zamiast się uczyć… – Kasiu! – wołam. – Ja bym bardzo chciała wiedzieć, co wiozę, po co i dokąd! Kasia przystaje, czeka na mnie. I uśmiecha się słodko. – Przecież wiem Minko, że chcesz – mówi. – Uniosłam się, bo tak bardzo chciałam, żebyś wiedziała to wszystko, co ja. To i tak niewiele, ale zawsze coś więcej, niż nic. Tylko, że musisz zrozumieć, że jeśli chcesz poznać siebie i świat, to nie możesz mieć tylu klapek na oczach. – Nie mam żadnych klapek. – Masz ich pełno, jesteś przez nie ślepa jak kret. Wiem, że to nie twoja wina, że dałaś je sobie nałożyć, ale w końcu musisz je zerwać. Nikt tego za ciebie nie zrobi. – To zerwę – mówię. – Ale jak mam to zrobić? Nigdzie ich nie widzę! – Chociażby ta twoja wiara w Boga… – Och, Kasiu, nie mów nic o Bogu. Błagam cię. – Przecież to twoja najgłupsza z klapek. – Nie, nie, nie mów nic! – Dlaczego? – Bo nie, bo nie wolno. Może cię za to spotkać straszna kara, błagam cię, nic nie mów! – Powiem ci tylko jedno – mówi Kasia. – Jeśli rzeczywiście Bóg jest taki, jakim ty go sobie wyobrażasz, to jak możesz go kochać, jak możesz w niego wierzyć, on zasługuje tylko na wzgardę i nienawiść. To jakiś tyran, mściwy idiota, krwawy psychopata. – Przestań! – krzyczę, żeby ją zagłuszyć, żeby jej Pan Bóg nie usłyszał. Zatykam uszy. Kasia mówi coś jeszcze. Uciekam z szosy na łąkę, biegnę w dół, po zboczu. Potykam się i przewracam. Kasia jest już przy mnie, znów coś mówi. Krzycząc, zatykam uszy. Kasia siada na mnie okrakiem, na siłę odrywa mi ręce od uszu. Krzyczę i krzyczę. Kasia przyciska mi ręce do trawy, patrzy na mnie z góry. Leżę, nie mogę się jej wyrwać i krzyczę. Już nie mam siły krzyczeć. Cisza, ćwierkają ptaszki. A Kasia mówi z uśmiechem: – Wyobraź sobie, że dostałaś od kogoś w prezencie ogromny i piękny pałac. Jasny, przestronny i ślicznie umeblowany. Pomyśl, czy nie obraziłabyś ofiarodawcy, gdybyś wlazła do zakurzonej komórki pod pałacowymi schodami i gnieździła się tam do końca życia? – No – mówię – obraziłabym. – Takim właśnie pałacem otrzymanym w darze od Boga jest ludzki umysł. Wspaniały, skomplikowany, niepojęty. A tobie się wydaje, że to zardzewiała puszka po śledziach. Więc to nie ja bluźnię, to ty bluźnisz bez przerwy! – Wcale nie bluźnię, to nieprawda! – Właśnie, że bluźnisz! Traktujesz Boga tak, jakby był małym urzędasem od siódmej do piętnastej, któremu ciągle trzeba wsuwać łapówki do łapy. – Wcale tak nie myślę, wcale nie daję żadnych łapówek! – A jak nazwać to twoje latanie do kościoła co tydzień na mszę i odbębnianie wieczornych paciorków? Jak nazwać to zbieranie do kieszonki grzeszków, żeby je wysypać przed księdzem na ladę konfesjonału raz na miesiąc? Jak nazwać to odwalanie dziesięciu zdrowasiek na pokutę, i do widzenia! – To co mam więcej robić? Ksiądz nie mówił, żeby na mszę przychodzić codziennie! Jakby mówił, tobym chodziła! I co ja na to poradzę, że nigdy mi nie zadał tysiąca zdrowasiek, tylko zawsze dziesięć?… – To nie ksiądz cię stworzył, to Bóg cię stworzył. Stworzył cię po to, żebyś próbowała dorównać Mu mądrością. A przede wszystkim stworzył cię po to, żebyś była wolna, także od Niego, rozumiesz? Wolna, wolna, wolna! Bo to wolność jest tą modlitwą, która przynosi Bogu największą radość. Módl się do Niego swoją wolnością. – Puść mnie – mówię ze złością. Kasia uwalnia moje ręce, siada na trawie. Wzdycha boleśnie. Odwraca się ode mnie. Jej plecy zaczynają drżeć. Dotykam jej. – Kasiu – mówię – nie płacz. – Tak strasznie mi ciebie żal – mówi przez szloch łamiącym się głosem. – Jest w tobie takie ogromne dobro, a nawet nie zauważysz, kiedy je zgubisz… Szlocha coraz głośniej. – Nie martw się, nie zgubię. – Zgubisz, zgubisz, bo dobro to ogromny i ciężki kamień, który trzeba nieść przez całe życie. I trzeba być bardzo mądrym, żeby umieć go nieść. Bo jest tak ciężki, że i najlepszym zabraknie sił. Wtedy trzeba wiedzieć, gdzie go położyć, by odpocząć i znów go dźwigać. – A ty wiesz? – Nie, bo nie jestem dobra i już dawno go wyrzuciłam. Ale ty powinnaś wiedzieć, bo i tak jesteś na niego skazana. Bardzo się boję o ciebie. Któregoś dnia rzucisz ten kamień ze strasznym hukiem i stracisz wszystko, bo ty nie umiesz bez niego żyć. – To co mam zrobić? – Musisz zrozumieć, że jesteś jedynym właścicielem swojej duszy. Nie możesz jej nikomu oddać. Ani niczemu. I nie gniewaj się na mnie za to wszystko, co ci powiedziałam, bo bardzo cię kocham, najbardziej ze wszystkich na świecie. I Kasia znów w płacz. To ja też. Płaczemy, a tu zachodzi słońce i wszystko robi się pomarańczowe. Niebo, zakręt drogi w dole, Kasi twarz i moje ręce. Wszystko takie piękne. Już nie płaczemy. Siedzimy i podziwiamy złote warkocze chmur. – Chcę – mówi Kasia – opowiedzieć ci coś jeszcze o Dżigim. Tobie się wydaje, że on jest moim wrogiem. To nieprawda. Dżigi jest częścią mnie, jest posłańcem z mojego środka, z mojej duszy. I choć bardzo chce mnie zjeść, to ja nie mogę się go pozbyć. Muszę z nim walczyć, bronić się przed jego zębami, gdy jest silny i otwiera swoją wstrętną paszczę, ale, gdy osłabnie, muszę go oszczędzać. Nie wolno mi go pokonać, bo jeśli go zabiję, razem z nim zginie mój wewnętrzny świat i zostanie mi pustka, pustka, będę futerałem na pustkę. A jeśli zeżre mnie on, Dżigi, to czeka mnie totalne schizo i szpital wariatów. Więc muszę z nim ciągle walczyć i zawierać rozejmy i je zrywać… i tak bez końca, po wieki wieków, aż zamknie się łańcuch moich inkarnacji. Kładę głowę na jej kolanach i zamykam oczy. Myśli latają mi jak te muchy, które Tadziu zamknął kiedyś w słoiku. Kasia głaszcze mnie delikatnie. – Czemu ten Dżigi jest taki zły i brzydki? pytam. – Nie wiem. Może dlatego, że to ja taka jestem gdzieś w środku. Może kiedyś uda mi się wychować go na grzecznego chłopca. Nawet nie wiesz, moja kochana Minko, jak bardzo zmieniłam się na korzyść. To dzięki tobie. Ale ja nie chcę tylko brać od ciebie, chcę ci także coś dać. Więc może dlatego tak bardzo pragnę cię obudzić. – Ja wcale nie śpię – mówię i otwieram oczy. Patrzę do góry, na Kasię. Uśmiecha się do mnie, a wokół jej buzi pełno włosów i chmur. Coraz mniej w nich złota, coraz więcej czerwieni. Kasia unosi twarz ku niebu. – Och, gdybyś kiedyś mogła zobaczyć to piękno, które ja widziałam – mówi. Rozkłada ręce w powietrzu i porusza nimi wolno, jakby frunęła. – Opowiedz mi o tym – mówię cicho. – To coś bardzo maleńkiego, mniejszego niż nic, ale i ogromnego, ogromnego jak wszystko, a nawet więcej niż wszystko. Nie mogę ci nic więcej powiedzieć. Bardzo chciałabym, żebyś kiedyś sama to poznała. – Jak mam poznać, jak nawet nie wiem, co to jest i jak wygląda. – Nie, nie, tobie jeszcze nie wolno. – Skąd wiesz? A może już wolno. – Tylko niewielu potrafi tam dotrzeć – mówi Kasia. – To piękno, gdy je się ujrzy, potrafi nawet zabić. Uśmiecha się cudnie. Aureola jej włosów płonie na czerwono. Wygląda jak anioł, a może jest aniołem. Klękam przed nią, składam dłonie jak do modlitwy. – Błagam cię, zaprowadź mnie tam, ja też chcę zobaczyć to piękno. Gdy wróciłyśmy do domu jej babci, pani Karolina obejrzała moją głowę i moje oczy i powiedziała, że wygląda na to, że wszystko dobrze się skończyło, ale gdybym wieczorem albo w nocy poczuła się źle i gdyby zbierało mi się na wymioty, to mam natychmiast do niej zadzwonić. Potem pojechałyśmy do Wałbrzycha. Odwiozły mnie pod sam blok. Jeszcze nie było dziewiątej, a u mnie wszyscy spali przed telewizorem, tylko Tadziu siedział i twardo oglądał. Zaniosłam dziewczynki do łóżek, a sama szybko się wykąpałam i poszłam spać. Minęły dwie godziny, już po jedenastej. Jakoś nie mogę zasnąć. Leżę w ciemności i tyle myśli mam w głowie, że aż nie wiadomo, od której zacząć. Pchają się zewsząd. Nie wiadomo, która jest którą. Tak mi żal Kasi. Jest taka mądra i dzielna, ale jak tak dalej będzie litować się nad tym swoim Dżigi to on ją w końcu zeżre. Gdyby wtedy, w nocy, zobaczyła siebie… to przecież już nie była ona, to był Dżigi. To już lepiej mieć pustkę w środku, niż zwariować i wrzeszczeć i rzucać się przez całe życie. A nawet, jak nie zwariuje, to będzie musiała się z nim męczyć i ciągle się kłócić. To straszne mieć w sobie kogoś takiego. To jakby mieć w ustach robaka i nie móc go wypluć. I tak męczyć się do końca życia? To harówa, nie życie. Mało to kłopotów człowiek ma, żeby ich jeszcze w sobie szukać? Trzeba chodzić do szkoły, wokół siebie trzeba zrobić, o dzieciaki zadbać, i jeszcze lekcje odrobić. Dopiero co zaczął się dzień, a już się kończy. Skąd wziąć czas na to, żeby ciągle zaglądać, co jest w tej przyczepie. A przy tym ani obejrzeć się nie można, ani zatrzymać. Ciekawe, czy ja też mam w sobie kogoś takiego, jak Dżigi. Chyba nie, no bo skąd by się u mnie wziął? A gdyby się wziął… to jak by wyglądał? Czy też byłby taki brzydki jak Dżigi? Bardzo bym go chciała zobaczyć, choćby na sekundkę. Co ja mogę w środku mieć? Wiadomo, w środku są żyły, serce jest, wątroba, nerki i żołądek. Co jeszcze? W żołądku jest to, co zjadam. Krew jest, ale wylatuje dopiero wtedy, gdy się człowiek ukłuje. O, ślinę mam w ustach, zawsze mogę ją wypluć. A co jest w głowie? Mózg. A w mózgu myśli. Jak one mogą wyglądać?… Z całą pewnością są bardzo malutkie, bo przecież głowa nie większa od piłki, a tyle ich się w niej mieści. Jak taka myśl może wyglądać, poza tym, że jest malutka? Jak się na przykład coś pomyśli i zaraz się powie, to to są słowa. Ale słowa są niewidzialne. Gdy zapisze się je na kartce, to zamieniają się w wyrazy. I już wiadomo jak wyglądają. Składają się z literek. Ja piszę małe literki, proste i wyraźne. Inni piszą pochylone. Jedni w lewo, drudzy w prawo. Niektórzy piszą wielkie, a inni jeszcze mniejsze od moich, tak, że aż trudno je odczytać. Więc jeśli myśli wyglądają jak wyrazy, to u każdego wyglądają inaczej. I inaczej u Polaków, inaczej u Rosjan, a jeszcze inaczej u Francuzów. A są przecież i takie myśli, które nie wiadomo jak powiedzieć i zapisać. To jak wyglądają takie myśli? Może jak kleksy? I skąd biorą się te wszystkie myśli? Może są w mózgu od zawsze, tylko że śpią i czasem niektóre budzą się i wtedy człowiek zaczyna myśleć. A może skądś przylatują? Ale skąd by miały przylatywać? Przylatują tylko cudze myśli. Jak ktoś coś do mnie powie, to wlatują do moich uszu słowami. A jak coś przeczytam, to wlatują do oczu wyrazami. Własne myśli chyba jednak śpią w środku, w mózgu. Co je budzi? Bo mnie to budzi budzik. Raz mnie budzi, gdy zadzwoni w tamtym pokoju na tatusia, a potem tatuś wstawia go do naszego pokoju i po dwóch godzinach budzi mnie jeszcze raz. A jak nie usłyszę, to mnie mamusia budzi. Albo Tadziu mnie obudzi, ale częściej ja budzę Tadzia. A jak ja się budzę, to i moje myśli się budzą. Ale tylko niektóre, a które, to zależy od różnych rzeczy. Inne się budzą, gdy wstaję do szkoły, a znów inne budzą się w niedzielę. Ale czy na pewno moje myśli śpią, gdy ja śpię? Może ja śpię, a one harcują? No bo dlaczego śnią się sny? Może dlatego, że jak człowiek zasypia, to myśli nie zasypiają, i już to nie człowiek myśli, to myśli same się myślą i tworzą się sny. Niektóre takie dziwne, że aż nie mogę uwierzyć, że są moje. Mamusia mówi, że jak się śni pożar, to trzeba uważać na mieszkanie, żeby złodzieje nie okradli. To dlaczego nie śnią się wtedy złodzieje? A co się śni, jak ma być pożar? Bo jak się ulatniał czad z pieca, to przyśnił mi się potwór w poczekalni, w kinie… A może to był właśnie mój Dżigi? Oj, nie chciałabym, żeby to on okazał się moim Dżigim. Taki był straszny, że co go sobie przypomnę, to aż mnie ciarki przechodzą. Też miał pełno zębów. Ale najstraszniejsze miał ślepia. Głębokie i malutkie. Całkiem nieruchome. Patrzył na mnie jak wąż. Nawet, gdy pożerał tamtych ludzi, to wpatrywał się we mnie, jakby to mnie chciał zjeść. Bo i chciał. Wydawał się mały, ale jak otworzył paszczę, to schowała się tam cała głowa tamtego pana, którego potem schrupał. I chyba był goły, bo nie widziałam ubrania. Rąk też nie widziałam. Jednak najlepiej pamiętam jego ślepia. I tak szybko latał, choć nie miał skrzydeł. Nisko latał, przy podłodze. Jednak był wielki, bo widziałam jego ślepia nad głowami ludzi, wysoko. Był szary i mokry. A może nie był mokry, może był suchy. Szary, ale trochę białawy. Ohydny. Nie chciałabym go już więcej spotkać. A przecież był dobry, był moim przyjacielem. Bo przecież straszył mnie i pożerał ludzi tylko we śnie, a tak naprawdę, to uratował od śmierci mnie i całą moją rodzinę. Jestem świnia. Nie wolno tak brzydko myśleć o przyjacielu, choćby nie wiem jak ohydnym. – Przepraszam cię, potworze. Nie gniewaj się na mnie. Bardzo ci dziękuję za to, że przyleciałeś wtedy do mojego snu i mnie ostrzegłeś. Kto wie, może jesteś śliczny i tylko dlatego ukazałeś mi się w takiej strasznej postaci, bo gdybym zobaczyła cię takim ślicznym, jakim jesteś naprawdę, to wcale nie chciałabym się obudzić, bo chciałabym na ciebie patrzeć jak najdłużej. Ale jeśli nawet wyglądasz tak, jak wyglądałeś w moim śnie, to i tak bardzo cię lubię, bo masz dobre serduszko. Możesz do mnie przychodzić kiedy chcesz, jeśli oczywiście chcesz. I proszę, nie obrażaj się na mnie. Przysięgam ci, jakoś się do ciebie przyzwyczaję. Może nie od razu, ale w końcu się przyzwyczaję. O Matko Boska, już wiem, przypomniało mi się. On wyglądał jak ogromna pijawka. Niezupełnie jak pijawka, ale najbardziej podobny był do pijawki. I chyba był twardy, a nie rozlazły jak pijawka. Jestem jednak ohydna, potworna świnia… – Przysięgam ci, że przyzwyczaję się do ciebie, mój kochany Potworze, bądź tylko cierpliwy i daj mi trochę czasu. Ciekawa jestem, jak masz na imię. Bo ja mam na imię Marysia. Ale Kasia mówi na mnie „Minka”. Możesz mówić do mnie jak chcesz. Możesz mówić „Marysia”, możesz mówić „Minka”. I wiesz… jakby to ode mnie zależało i nie miałbyś nic przeciwko temu, to ja najchętniej mówiłabym do ciebie: „Pimpuś”. Czy „Pimpuś” ci się podoba? Czy jak cię znów zobaczę, to czy mogę do ciebie mówić:. „Pimpuś”? Ale Pimpuś ani mru mru, nic się nie odzywa. Może teraz ratuje od śmierci jakąś inną dziewczynkę? Może nie jest tylko mój? Bo Dżigi to jest tylko Kasi. Jest bardzo muzykalny, dlatego Kasia tak ślicznie gra i komponuje. A może Pimpuś też ma jakieś wybitne zdolności?… Może bardzo dobrze szyje i jeśli jest tylko mój, to zostanę bardzo dobrą krawcową i wszystkie klientki będą mnie chwalić i cieszyć się z uszytych przeze mnie sukienek. Nie będę drogo brała, ale i zbyt tanio nie mogę, bo mamusia mówi, że jak krawcowa tanio szyje, to ludzie gadają, że nie umie szyć. No bo jakby umiała, toby tak tanio nie brała. Więc będę brała nie za drogo i nie za tanio. Przez trzy lata w szkole odzieżowej można się dużo nauczyć. Kroju i różnych ściegów. Chciałabym też umieć szyć suknie ślubne. I dziewczynkom sukienki do komunii świętej. Mnie szyła do komunii pani Marysia, żona pana Krzyśka. Miałam bardzo ładną sukienkę, ale nie starczyło materiału, więc nie sięgała do samego dołu, pięć centymetrów zabrakło. Innym dziewczynkom widać było buciki dopiero wtedy, jak szły. A znów inna dziewczynka miała za długą sukienkę i jak podchodziła do ołtarza, to się potknęła i przewróciła. Wszyscy w kościele zaśmiali się, tylko ona się popłakała. To już lepiej mieć sukienkę za krótką, niż za długą. Przed kościołem było błoto. W kościele podłoga też była zabrudzona. Jak ta dziewczynka wstała, to okazało się, że całą sukienkę z przodu ma brudną. Chciała uciec z kościoła, ale jej mamusia złapała ją i na siłę poprowadziła do ołtarza taką brudną. Ksiądz włożył jej do ust opłatek, ale ponieważ strasznie ryczała, to się zakrztusiła i opłatek wypluła. Dostała za to od mamusi po głowie, ale ksiądz powiedział, że to nic nie szkodzi i dał jej drugi opłatek, i ten drugi już połknęła, chociaż ryczała jeszcze głośniej. A znów mnie opłatek przykleił się do podniebienia. I nie mogłam go ściągnąć językiem, musiałam paznokciem podważać. Ale nikt nie widział, jak go drapałam. Nie powinnam tego robić, bo to przecież ciało Jezusa, ale co miałam zrobić, jak się przykleiło. To był najpiękniejszy dzień w moim życiu. Tadziu miał wtedy cztery latka, nażarł się tortu, nie zdążył dolecieć do ubikacji i pobrudził sobie całe spodenki. W normalny dzień to oj, dostałby ode mnie., a tak, to zdjęłam mu spodenki i go umyłam. Nie krzyczałam na niego, ani się go nie brzydziłam. I postanowiłam sobie, że już nigdy w życiu na niego nie krzyknę, ani nic, ale potem zapomniałam i nawet parę razy od tamtego czasu się pokłóciłam. A raz to się nawet odszczeknęłam mamusi. Całkiem niedawno, w tamtym roku. Dostałam za to w papę aż miło. W dodatku mamusia nie odzywała się do mnie bardzo długo, ale w końcu dała się przeprosić. I tak miałam szczęście. Jedna dziewczynka krzyknęła na swoją mamusię i całą twarz jej wykrzywiło i już do śmierci nie puściło. Została starą panną i nie miała dzieci, no bo kto by chciał za żonę taką pannę z wykrzywioną twarzą… Do pokoju wchodzi Tadziu. Wsuwa się po ciemku do łóżka. – Śpisz? – pyta. – Nie – mówię. – Ale był film. O takiej babie, co zabijała chłopów. A potem zabiła ją druga baba, bo się okazało, że ta druga była przebranym inspektorem policji. Szkoda, że nie widziałaś. Miała super pistolet. Malutki, ale jak huknęło, to pół głowy tamtej babie urwało. Wyciągła paczkę papierosów, żeby tamtą poczęstować, a to nie były papierosy, tylko pistolet… i jeb! – Nie mów tak brzydko. – I tylko jedną kulkę miała. Jakby nie trafiła, to po niej, bo tamta miała w ręku rewolwer, taki duży, na dużo kulek. – A pacierz odmówiłeś? – pytam. – Pewno. – Kiedy? – Jeszcze przed telewizją. – Terę fere, akurat – mówię, i przypominam sobie, że ja też nie odmówiłam. Schodzę z tapczanu i ściągam za frak Tadzia. Klękamy i zaczynamy odmawiać chórem: – Ojcze nasz któryś jest w niebie święć się imię Twoje przyjdź królestwo Twoje bądź wola Twoja jako w niebie tako i na ziemi chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom i nie wódź nas na pokuszenie ale nas zbaw ode złego Amen. – Zdrowaś Mario łaskiś pełna Pan z Tobą błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławiony owoc żywota Twojego Jezus Święta Mario matko Boża módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej Amen. – Chwała Ojcu Synowi i Duchowi Świętemu jak było na początku teraz i zawsze na wieki wieków Amen. Tadziu chce się już pakować na tapczan, ale ja go cap za nogę i mówię: – A Aniele Boży? To schodzi i mówimy: – Aniele Boży stróżu mój Ty zawsze przy mnie stój rano wieczór we dnie w nocy bądź mi zawsze ku pomocy Najświętsza Panno strzeż serca mego najsłodszy Jezu nie wychodź z niego aż do oddania Bogu ducha mego… Nagle, na samym wierzchu panny z rybą, w miejscu, gdzie kiedyś była głowa, widzę napis wyrysowany czerwoną kredą. Widzę go dokładnie, tak samo, jak wtedy, zanim nie spadłam. Spadłam i zniknął, zapomniałam o nim, a teraz widzę go znów. Jarzy się krwistą czerwienią w ciemności. „KASIA UCIEKŁA MARYSIA DO PIEKŁA” Czy to mi się śni? |
||
|