"Panna Nikt" - читать интересную книгу автора (Tryzna Tomek)

IV

Siedzimy z Kasią na balkonie. Miałyśmy się uczyć, ale książka leży na stoliku, a my rozwalone na leżakach i nic nam się nie chce, bo gorąco.

Przed nami stoi wentylator i kręci głową. Dmucha na Kasię i znów na mnie, a po drodze bawi się z kartkami książki. Gdyby był żywy, to już dawno znudziłoby mu się chłodzenie dwóch leniwych dziewczynek. Już trzeci dzień nic nie robimy, tylko opalamy się na balkonie. Ja jestem brązowa, a Kasia złota. Mamy na sobie identyczne podkoszulki. Są żółte, na jednej napis „GLIMP”, a na drugiej „GLUMP”. Gdy założyłyśmy je pierwszy raz, to Kasia cały dzień mówiła na mnie Glump, a ja na nią Glimp.

Pod powiekami różowo od słońca, a ja mam okropne wyrzuty sumienia.

Godzinę temu zgrzeszyłam, i to ciężko. A było to tak:

Wracamy z Kasią ze szkoły i liżemy waniliowe lody w waflowych kubeczkach.

– Katarzyno – mówię – co bym zobaczyła, gdybym była bardzo odważna?

Co?

– No, to piękno, co jak się go zobaczy, to potrafi nawet zabić… To jak ono wygląda?

– Proszę, nie pytaj, bo i tak ci nie powiem.

– Ja też cię proszę, powiedz.

– Przestań, bo ci jeszcze powiem i skończy się to dla ciebie identycznie, jak dla Ewy.

– To Ewie powiedziałaś, a mnie nie chcesz?

– Co? – Kasia spogląda na mnie zdziwiona. – Ja? Ewie?

– Sama o niej wspomniałaś – mówię. – Ewa Bogdaj. Kasia śmieje się.

– Głupia – mówi – miałam na myśli Ewę z raju. A zresztą ja nic nie wiem, tak tylko wtedy żartowałam.

– Nie wierzę ci.

– Mam się przysiąc?

– No, przysięgnij się…

– To przysięgam na tego loda, że nic nie wiem. Jeśli skłamałam, to mi wypadnie z ręki.

A ja buch w jej loda, już leży na ziemi. Kasia patrzy na niego z żalem.

– No i coś ty zrobiła?

– Masz mój – mówię i daję jej mojego.

– Twojego nie potrzebuję – odpowiada nadąsana.

– To nie chcesz?

– Nie!

– To ja go też nie chcę! – I buch, mojego też rzucam na ziemię. Na chodniku leżą już dwa lody.

– Wstrętna wariatka – mówi Kasia.

– A ty skłamałaś, bo ci wypadł.

– Bo mi go wytrąciłaś.

– Katarzyno, tak bardzo cię proszę, powiedz mi o tym pięknie, bo chyba naprawdę zwariuję, jak mi nie powiesz. Ciągle o tym myślę.

– Żałuję, że w ogóle ci o tym wspomniałam.

– Ale wspomniałaś. Powiedz.

– Zrozum kochanie – mówi Kasia słodko – to wiedza tajemna, tylko dla wybranych.

– To znaczy, że jestem gorsza od ciebie?

– Tego nie powiedziałam.

– Powiedz chociaż troszeczkę, co ci zależy…

– Ty sama musisz do tego dotrzeć.

– To chociaż powiedz, jak mam to zrobić. To wezmę i dotrę.

– To się może okazać za trudne dla ciebie. Może nie urodziłaś się na to, żeby to zobaczyć… Może urodziłaś się po to, żeby po prostu żyć.

– Skąd wiesz, po co się urodziłam?

Kasia wzdycha. Rozgniata bucikiem leżące na chodniku wafle z lodami. Pękają z cichutkim trzaskiem. Kasia spogląda na mnie, gryząc wargę. Wreszcie mówi:

– To chcesz się dowiedzieć?

– Tak.

– Dobrze. Widzisz tę babcię?

Pokazuje palcem na starszą panią, siedzącą samotnie na ławce przy skwerku.

– Widzę.

– Idź do niej i powiedz jej głośno: „ty biedna, stara krowo”.

– Coś ty! – mówię oburzona.

– To znaczy, że nie chcesz wiedzieć.

– Jak jej tak powiem, to się dowiem?

– To może być początkiem tej wiedzy – mówi Kasia tajemniczo. – Od czegoś trzeba zacząć.

– W takim razie – mówię stanowczo – nie chcę niczego wiedzieć ani widzieć.

– Świetnie, to mi się podoba – mówi Kasia, bierze mnie za rękę i odchodzimy od naszych zmarnowanych lodów. Ale ja nagle przystaję, bo strasznie chce mi się wiedzieć.

– Poczekaj na mnie – mówię i idę do staruszki, na skwerek. Trudno, powiem. Najwyżej walnie mnie laską po nogach i będę miała za swoje.

Staję przed nią. Nabieram w płuca powietrza i mówię głośno:

– Ty biedna, stara krowo!

Staruszka spogląda na mnie, brwi marszczy i, uśmiechając się, przykłada dłoń do ucha.

– Co mówiłaś, dziecinko?

– Przepraszam bardzo – mówię i biegnę do Kasi. – Ona była głucha. Kasia zaczyna się chichrać. Chichra się i chichra. Mnie tam jakoś nie do śmiechu.

– Masz szczęście – mówi wreszcie Kasia – to było ostrzeżenie. Widocznie nie powinnaś wiedzieć.

– Mogę to powiedzieć do innej staruszki – mówię. Kasia poważnieje.

– Nie radzę. Okazuje się, że to dla ciebie zbyt łatwe. Nie doceniłam twojej bezczelności. Nie wstyd ci tak brzydko mówić do staruszki, która przecież mogłaby być twoją babcią?

– Ty mi kazałaś – mówię ze złością.

– Ja tylko powiedziałam, że jeśli jej tak powiesz, to może się o czymś dowiesz. To był twój wybór, mogłaś tam nie chodzić. I co, miałam rację? Czy nie dowiedziałaś się czegoś o sobie?

Kasia spogląda na mnie dziwnie, jakby mną pogardzała. A mnie robi się strasznie wstyd. Jak ja mogłam tak postąpić? Co to się ze mną stało? Taka miła staruszka, a ja tak brzydko do niej powiedziałam. Co z tego, że nie słyszała. Boże, co ja zrobiłam. Wszystko powiem księdzu, niech mi zada pokutę, będę klęczała i modliła się przez cały dzień.

– Och, jaka słodka istotka – mówi Kasia z ironią. – Podstawi nogę staruszce, potem się szybciutko wyspowiada i znów będzie miała sumienie czyściutkie, będzie je mogła lizać jak loda.

Znowu słuchała moich myśli. Nie wiem, gdzie mam podziać oczy. Spuszczam głowę, chce mi się płakać.

– Wiem – mówię – jestem ohydna świnia. Ale wcale nie podstawiłam jej nogi.

Kasia wybucha śmiechem. Przytula mnie do siebie.

– Moja mała, słodziutka świnka – mówi pieszczotliwie. – Nie przejmuj się, to moja wina. Chodź, kupimy sobie nowe lody. Te nowe lody lizałyśmy aż do samego domu.

I proszę. Niczego się nie dowiedziałam, a w dodatku zgrzeszyłam. I Kasia mną na pewno pogardza.

Osłaniając dłonią oczy przed słońcem, spoglądam na Kasię. Tak ślicznie wygląda z tym rozwichrzonym, różowozłotym kokiem. Chyba nie zasnęła?

– Katarzyno… Co? – pyta sennie.

– Z tą staruszką na ławce – mówię – to ja cię zbujałam. Wcale jej tak brzydko nie powiedziałam. Zapytałam ją, która godzina, a ona mi powiedziała, że nie ma zegarka. Zbujałam cię tylko dlatego, bo strasznie chciałam, żebyś mi o tym Pięknie opowiedziała.

Kasia uśmiecha się nie otwierając oczu.

– Domyślałam się tego – mówi. – Przecież wiem, Minko, że takie ohydne słowa nigdy by ci nie przeszły przez twoje usta. I za to cię kocham.

Boże, jaka ja jestem podła. Kasia mnie kocha, a ja ją okłamałam. Nie zasługuję na jej miłość.

– Katarzyno – mówię.

– Co znowu?

– Ja cię wtedy nie zbujałam. Teraz cię zbujałam. Bo te ohydne słowa przeszły przez moje usta. Jestem chamka i kłamczucha. Kasia odwraca do mnie twarz. Patrzy na mnie i uśmiecha się.

– A za to – mówi – kocham cię jeszcze bardziej.

– Za co?

– Że nawet skłamać nie umiesz!

I Kasia dostaje ataku śmiechu. Trzymając się za brzuch, skręca się na leżaku i śmieje się, i śmieje się, i nie może przestać.

A wentylatorek między nami kręci głową przecząco, jakby mówił do mnie: „Nie, nie, nawet kłamać nie umiesz. Nie, nie, nigdy ci Kasia o tym Pięknie nie powie. Nie, nie, nigdy tego Piękna nie zobaczysz”.

Jestem w kościele i klęczę, ale nie w ławkach, tylko obok, na kamiennej posadzce. Jakiś okruch uwiera mnie w prawe kolano, ale niech uwiera, niech się męczę.

Spowiadałam się księdzu i już miałam powiedzieć o tej staruszce, ale się zlękłam i nie powiedziałam. Zamiast tego powiedziałam, że nie byłam na dwóch niedzielnych mszach. A to przecież nieprawda.

To ksiądz zadał mi lekką pokutę, bo skąd miał wiedzieć, jakim to gagatkiem jestem naprawdę. To postanowiłam sobie, że będę klęczeć przez dwie godziny i ani minuty krócej. I nie poruszę się i nie wstanę, choćby nie wiem co.

A tu dopiero dwadzieścia minut minęło i już nie mogę z tym okruchem pod kolanem. W kościele jest ciemno, tylko przy ołtarzu pali się trochę światełek. Czasem przyjdzie jakaś babcia, posiedzi, pomodli się i pójdzie.

Ja klęczę za filarem, nikt mnie nie widzi.

Przebacz mi Panie Boże. Używałam wulgarnych słów w stosunku do starszej osoby i jestem kłamczucha. Okłamałam Kasię i choć zaraz się przyznałam, to jednak okłamałam. A już mamusię to ciągle okłamuję. Ona sama się męczy z zakupami, z dziećmi, z całym domem, a ja nic nie robię, tylko ciągle przesiaduję u Kasi.

Chciałabym z nią być przez całe dni i noce, i nigdy się z nią nie rozstawać. Dlaczego nie urodziłam się jej prawdziwą siostrą? Wtedy byśmy zawsze były razem. Na przykład Zosia i Krysia. Urodziły się bliźniaczkami i ciągle są razem i wszędzie chodzą razem. To czemu my z Kasią tak nie możemy?

Dlaczego mamusia Kasi nie urodziła mnie razem z nią? Albo czemu moja mamusia nie urodziła jej ze mną? Z tym, że byłoby lepiej, gdyby to mamusia Kasi nas urodziła, bo gdyby nas urodziła moja mamusia, to skąd by Kasia wzięła pieniądze na te wszystkie swoje syntezatory i komputery? No i może nie byłaby taka zdolna.

Bo ja to nie jestem zdolna. A może jestem, tylko że jeszcze nie wiem, do czego. Lubię szyć, ale szyłam tylko w ręku, to nawet jeszcze nie wiadomo, czy będę umiała szyć na maszynie. To się dopiero okaże w szkole odzieżowej, jeśli oczywiście zdam egzaminy.

Nie wiem, co ze mną będzie, gdy Kasia pojedzie do tej Afryki.

Chyba będę płakać po całych dniach. Kocham bardzo moją mamusię i Zenusia, dziewczynki, Tadzia i tatę, ale najbardziej kocham moją Kasię. Czemu tak jest, nie wiem. Nawet jeśli ona przestanie mnie kochać, to ja nigdy o niej nie zapomnę i będę ją kochać do końca moich dni. Panie Boże, co mam zrobić, żeby ona nie pojechała.

Bo Kasia znów zaczęła komponować i mówi, że jak zdąży, to najwyżej zrezygnuje z płyty i zawiezie swojemu tatusiowi kasetę magnetofonową. A przecież miałyśmy całe dwa miesiące wakacji spędzić w domu jej babci i już nawet moja mamusia się na to zgodziła.

Panie Boże, już nie mogę, ten okruch całkiem mi się wcisnął w kolano, a jeszcze tyle czasu muszę klęczeć. Skończy się ta godzina i czeka mnie jeszcze cała następna. Boże, dopomóż mi, żebym wytrwała w swoim postanowieniu. Tak mnie boli, jak jeszcze nic nigdy nie bolało.

I Panie Boże, zrób coś, żeby Kasia nie pojechała w tym roku do tej Afryki, niech pojedzie dopiero za rok. Daj mi jeszcze ten rok z Kasią, a potem będę już posłuszna i dobra, i już nigdy więcej nie skłamię, ani nic. Jeśli nie wyjedzie, to przyrzekam, będę tak klęczeć codziennie przez godzinę. Żeby tylko nie wyjechała.

Będę klęczeć tak jak teraz, wyprostowana, a nie siedząc na piętach, bo tak jest sto razy gorzej i już cała się trzęsę i nie mogę wytrzymać, choć dopiero pół godziny minęło mojego klęczenia.

Ale doklęczę do końca tej godziny i będę klęczała przez następną, tylko spraw, Boże, żeby Kasia nie wyjechała i żebyśmy spędziły wakacje u jej babci, w Sobótce.

Będę jej pomagać, na pewno stworzy wielką kompozycję, najpiękniejszą na świecie. Po co jej się tak spieszyć, jest jeszcze młoda, ma dopiero piętnaście lat i jeszcze przez tyle lat będzie sobie komponować i grać.

I daj mi, Panie Boże, wytrzymać to klęczenie, bo chyba zaraz zwariuję z tego bólu. Już cała jestem mokra. Już całe pół godziny klęczę. To bardzo dużo pół godziny, a czeka mnie jeszcze półtora.

Pomóż mi Boże wytrzymać.

Już naprawdę nie mogę. Żebym chociaż mogła przysiąść na piętach…

ale przecież nie wolno. Zabierz mi chociaż ten okruch spod kolana.

To na pewno jakiś mały kamyczek. Kto przynosi do kościoła kamyczki? A chciałam klęknąć trochę dalej… Już nie mogę!

Co to znaczy „nie mogę”? Muszę, i już. Wytrzymam. Jak mi dasz Boże ten rok z Kasią, to zabiorę ten kamyczek, co jest pod moim kolanem i codziennie będę na nim klęczała. Jakoś się przyzwyczaję. Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Ludzie tak ciężko chorują, nieraz coś ich boli przez całe lata, a wytrzymują. To ja też wytrzymam.

Z tyłu słychać kroki, jakaś pani, bo obcasy stukają.

Przestaję się trząść, składam ręce i pochylam głowę. Pani przechodzi obok i siada w ławce niedaleko, tyłem do mnie. Znów się trzęsę. Jestem tak spocona, jakbym przebiegła sto kilometrów. Już nie mogę, ale muszę. Anieli, ratujcie! Ten czas tak powoli się wlecze. Pani się ogląda. Uspokajam się na chwilę. Nie wolno mi tak głośno oddychać, bo słychać w całym kościele. Och Kasiu, ratuj mnie. Daj mi jeszcze tylko ten rok. Potem będę się starała zapomnieć o tobie, przecież będę musiała jakoś żyć i uczyć się w odzieżowej szkole: Nie mogę!.

Przebacz mi Boże, nie mogłam dłużej.

Najpierw siadłam na piętach, a zaraz potem na bok się przewróciłam. Teraz siedzę na posadzce i chcę kolana rozprostować, a nie mogę.

Powolutku trzeba. Ten kamyczek taki malutki jak u zapałki główka, a może nawet trochę mniejszy. Wydłubuję go z kolana, w chusteczkę od nosa zawijam, za pasek spódniczki chowam.

Wszystko przepadło, teraz Pan Bóg już mnie nie wysłucha. Obiecałam i nie dotrzymałam.

Ała…

Jak mi się dziwnie idzie. Jakbym patyki miała, a nie nogi.

Siadam z trudem w ławce. Nogi mam wielkie, nadmuchane jak balony i pełno w nich mrówek, choć wyglądają normalnie. Na drugi raz na pewno mi się uda.

Na tym samym kamyczku uklęknę i zobaczysz Boże, że wytrzymam dwie godziny. W moim pokoiku uklęknę dziś w nocy, jak już Tadziu zaśnie. Bądź cierpliwy, Panie Boże. Przysięgam, teraz już wytrzymam. Dziś w nocy. Tylko trochę odpocznę, a w nocy…

Kasia urywa grę w pół taktu i mówi ze złością:

– Co się tak na mnie bez przerwy gapisz!

– Dopiero co spojrzałam – mówię. – Bo nie wiedziałam, jak to rozwiązać, więc się zamyśliłam i podniosłam oczy…

– Już dobrze, cicho!

Znów zaczyna grać. Aż huczy w pokoju od muzyki, aż czuję ją na swoim ciele, jakby wichrem wiało z głośników. Pochylam się nad zeszytem Kasi. Swoje lekcje odrobię później, w domu. Od początku tygodnia Kasia zupełnie nie ma głowy do nauki. W poniedziałek dostała dwóję z matematyki. Chyba znów by przestała przychodzić do szkoły, gdybym nie odrabiała za nią lekcji i gdybym jej ciągle nie prosiła, żeby przychodziła. Obiecałam jej mamie, że ją przypilnuję. To robię, co mogę. W szkole muszę na nią bez przerwy uważać, żeby się nie pokłóciła z nauczycielami, bo ciągle jest rozdrażniona i o byle co robi mi awantury. Wczoraj pani od fizyki wywołała ją do tablicy, a ja dobrze wiedziałam, że akurat nic nie umie, i strasznie się bałam, że się zaraz z panią pokłóci, bo i pani Zelenow jest okropnie nerwowa. Więc nagle zaczęłam jęczeć, złapałam się za brzuch i upadłam na podłogę. Tak strasznie jęczałam i zwijałam się z bólu, że pani chciała lecieć dzwonić po pogotowie, ale na szczęście zadzwonił dzwonek i zaraz mi przeszło, i Kasia na ten raz była uratowana. Nauczyłam się podrabiać charakter jej pisma. To było bardzo trudne, bo ja, jako ja, to stawiam równiutkie literki, a Kasi każda literka inna, raz pochylona w lewo, raz w prawo, raz duża, a raz taka malutka, że nie wiadomo, czy to literka, czy może kropka. Ale w końcu się nauczyłam i to tak, że nawet Kasia nie wie, co ona pisała, a co ja.

Za to teraz ja, gdy odrabiam swoje lekcje, to ciągle się zapominam i nieraz zdarzy mi się, że postawię na kartce takiego kulfona, że aż wstyd.

Do końca roku szkolnego już niewiele dni. Niektórzy nauczyciele już machnęli ręką i wystawili nam stopnie, ale inni cisną do końca, jak na przykład pani od fizyki i pan od matematyki. O niektórych rzeczach człowiek już zapomniał, a tu trzeba się ich uczyć na nowo.

Mamusia już kilka razy pytała mnie o te próby do akademii, ale zawsze coś tam wymyśliłam i opowiadałam różne głupoty. Raz chciała, żebym powiedziała ten wiersz, co mam mówić na akademii. Na szczęście przypomniałam sobie ten o tym, że, już płuca wyplute nie bolą”., i głośno go zarecytowałam. Mamusi bardzo się spodobało i powiedziała, że nawet nie przypuszczała, że ma taką zdolną córkę. Dziewczynkom i Tadziowi też się podobało, tylko że potem Zosia przez pół dnia pluła i pluła, a jak się jej spytałam, czemu tak pluje, to powiedziała, że płuca wypluwa. A ja już zapomniałam o tym wierszu i przestraszyłam się, że może jest chora, ale ona powiedziała, że wcale nie, że pluje tak na wszelki wypadek, bo jak je wypluje, to już nigdy jej nie zabolą. Strasznie się śmiałam i powtórzyłam jej słowa mamusi, a mamusia na to: – Patrzcie, jaka spryciula. Tadziu powiedział, że tata to całe płuca ma chyba czarne, bo jak pluje, to czarną śliną. Wtedy Zosia sobie przypomniała, jak kiedyś gotowałam zupę raj stopową, która była czarna, i powiedziała, że może tata się pomylił, najadł się jej i do teraz nią pluje. Ale mamusia powiedziała, że to przez kopalnię, że to węglem tata pluje. To Tadziu powiedział, że jak dorośnie, to też będzie pracował w kopalni i zapluje na czarno cały balkon sąsiadki z dołu, która ciągle nas się czepia, że stukamy i przez to dziewczynki boją się biegać po mieszkaniu.

Mamusia nie wypuszcza ich na dwór, bo niedawno jedną dziewczynkę z naszego osiedla przejechał samochód i umarła. To dziewczynki przysięgają, że będą się bawiły tylko koło trzepaka, ale mamusia boi się, no bo teraz tak jeżdżą tymi samochodami, że co to dla nich na trzepak najechać. Jest bardzo niezadowolona, że tu mieszkamy. Mówi, że gdyby pani Marysia z panem Krzyśkiem nie przebili już drzwi od swojego mieszkania do naszego, to najchętniej spakowałaby manatki i wróciła do Jawiszowa, bo choć tam było ciasno i niewygodnie, to jakoś inaczej. Już się cieszy na wrzesień, gdy pojedziemy całą rodziną wykopywać z naszego pola ziemniaki. Tata był tam raz rowerem i mówił, że w porządku, że rosną.

O, jaka cisza się zrobiła. Kasia na taką ciszę mówi zawsze: „ta słynna, brzęcząca cisza”.

Kasia cofa taśmę w magnetofonie, puszcza ją od początku i klap, siada obok mnie, na kanapie.

– Uwaga – mówi. To odkładam długopis, który i tak tylko gryzłam przez ten czas, i siadam wygodnie. Z głośników wylatuje muzyka, a my siedzimy i słuchamy.

– I jak? – pyta Kasia.

– Bardzo ładnie – mówię.

– To słuchaj, zaraz zepsuję – mówi i krzywi się. Nagle się uśmiecha. – Nie, bardzo dobrze. Nawet fajnie wyszło to zafalowanie. Słyszałaś?

– Yhm.

Muzyka się kończy, Kasia leci zastopować taśmę.

– To może obiad teraz odgrzeję? – mówię.

– Nie, nie, nie chce mi się jeść – odpowiada Kasia. – Odgrzej tylko sobie.

Włącza magnetofon na nagrywanie i siada za syntezatorem. Znowu muzyka.

Jestem głodna, ale nie będę odgrzewała tylko dla siebie. Najwyżej zjem coś, jak przyjdę do domu. Trochę mi szkoda, bo dzisiaj panna Zenobia miała dobry humor, a jak ma dobry humor, to obiad jest fantastyczny. Dostała list od syna z RFN – u. Pisał, że już dostał kartę pracy i że wnuczka panny Zenobii już siada. Wnuczka ma na imię Greta. Panna Zenobia trochę się martwi, że od maleńkiego będzie szwargotać po niemiecku.

O, herbata wystygła.

Pójdę, zrobię nowej. Wstaję i wychodzę. Kiedyś to bałam się ruszyć, gdy Kasia nagrywała, ale teraz wiem, że magnetofon nagrywa bezpośrednio z syntezatora i można wrzeszczeć i skakać, a nagra się tylko muzyka.

Robię w łazience siku, myję ręce pachnącym mydełkiem. Idę do kuchni. Nastawiam wodę na herbatę. Zaglądam do garnków. Podkradam jednego zimnego kartofelka z koperkiem. Potem drugiego. I jeszcze jednego. A na patelni są kotlety. Jakie mięciutkie. Bardzo smaczny, zjadłam już całego. Biorę chochlę, zanurzam w zupie. A to chłodnik. Pyszny. Zjadam dwie wielkie chochle. W ten sposób jestem już po obiedzie. A tu już się woda gotuje. Robię dwie szklanki herbaty, stawiam je na tacy. Miały być desery… Zaglądam do lodówki. Są. Galaretki z wiśniami i bitą śmietaną. Stawiam je na tacy i idę ostrożnie do pokoju.

Wchodzę. Cisza. Kasia leży na kanapie i patrzy w sufit. Stawiam tacę na stoliku obok niej.

– Może chociaż galaretkę zjesz? – pytam.

– Dawaj.

Podaję jej salaterkę i łyżeczkę. Nie wstaje, je na leżąco.

– Dobra?

– Może być.

To ja też zaczynam jeść. Bardzo dobra. Kasia odstawia na stolik pustą salaterkę i mówi:

– Doszłam do potwornego wniosku. Jestem zbyt inteligentna na to, żeby zostać wielkim kompozytorem.

– Dlaczego?

– Bo dlatego. Za dużo myślę, a za mało czuję. I nawet nie mam o tym z kim pogadać. Szkoda, że Mateusz nie żyje. Albo żebyś ty się choć trochę znała, ale ty ciągle sobie coś wyobrażasz. Łąki, kwiatki, aniołki i ptaszki…

– A ty sobie niczego nie wyobrażasz, jak grasz? – pytam.

– Jeszcze by tego brakowało! – oburza się Kasia. Bierze łyżeczkę, uderza nią w salaterkę. – Dźwięk to dźwięk. Mało ci?

Rzuca łyżeczką w kąt i zaczyna jęczeć. Często tak kaprysi. Leży, patrzy w sufit i jęczy. I tak dobrze, że dzisiaj nie rzuca się po tapczanie, ani nie tarza się po dywanie.

Nie odzywam się, siedzę cichutko. Najczęściej to jej kapryszenie kończy się tak, że przychodzi do mnie, przytula się i muszę ją głaskać.

– Nie mogę, nie mogę – mówi. – Nie mogę!… Minka, co ja mam zrobić, no powiedz, co ja mam zrobić?!

– Nie wiem.

– To pokrzycz trochę, co?

– Dobrze – mówię i zaczynam krzyczeć.

Krzyczę głośno, coraz głośniej. Mój krzyk też jej czasem pomaga.

Krzyczę, a ona patrzy na mnie. Już nie mam siły.

O, jaka miła cisza.

Kasia siada, podwijając nogi pod siebie. Chyba jej przeszło.

– Bo widzisz – mówi – treścią muzyki jest jej forma. Forma opowiada formę. I cześć, to wszystko. Kryształowa próżnia. Rozumiesz?

– To dlaczego – pytam – jak grasz, to niekiedy mi smutno, a innym razem wesoło?

– To sprawa percepcji. Impulsy dźwiękowe wpadają przez ucho do mózgu i zależnie od swoich właściwości pobudzają tam różne ośrodki. Proste?

Wzruszam ramionami.

– Jejku, jak ty dzisiaj ślicznie wyglądasz – mówi nagle Kasia.

– Naprawdę? – mówię i uśmiecham się.

– Naprawdę, to jak zezowata ropucha w sosie z rozgniecionych karaluchów.

– Wcale nie jestem zezowata. Kasia śmieje się.

– Pokazałam ci tylko działanie impulsów na korę mózgową – mówi. – Mówienie to takie naciskanie klawiszy, jak w muzyce. Co zdanie, to inny klawisz. Z tym, że droga impulsów słownych jest pośrednia, a więc trochę dłuższa. Słowo musi najpierw trafić do intelektu, a dopiero intelekt porusza tony uczuciowe. A muzyka obywa się bez pośredników.

Kasia ziewa.

– Czemu ja się nie urodziłam głucha – mówi żałośnie. Kładzie się na kanapie. – Chciałabym być głucha, ślepa, niema i sparaliżowana.

– Wypluj te słowa.

– Nie mam siły nawet splunąć. Chyba pójdę spać…

– To ja już pójdę do domu – mówię.

– Yhm – mruczy Kasia sennie.

– Ale nie skończyłam jeszcze odrabiać twoich lekcji. To nic, wezmę i przyniosę ci jutro do szkoły.

– Yhm… – Kasia zamyka oczy i przytula twarz do wałka kanapy.

Pakuję jej zeszyty do mojej teczki.

– Rozbierz się – mówię – nie śpij w ubraniu.

– Dobrze.

– To pa.

– A buzi? – mówi Kasia. Podchodzę, całuję ją na dobranoc. Przebieram się w swoje rzeczy, gaszę światło w przedpokoju i wychodzę, zatrzaskując drzwi na dolny zamek.

W tym momencie słyszę dzwonek telefonu. Gdybym się nie pospieszyła z wyjściem, to bym poleciała i odebrała, a tak Kasi na pewno nie zechce się wstać i będzie dzwonił, aż nie przestanie.

Idę pustymi ulicami. Jak tylko zamkną sklepy, to ludzie zaraz się gdzieś chowają. Do swoich domów, do swoich norek. W górze ani kawalątka niebieskiego nieba. Wisi tam wielki kamień, cały ciemnoszary. Słońce skrobie z tamtej strony, ale nie może się przedostać, bo wszystkie chmury zmówiły się i połączyły się w jedną wielką, kamienną.

Jak który ptaszek zaleciał za wysoko, to będzie musiał nocować po tamtej stronie. Jego mamusia będzie się martwić przez całą noc.

Ale przecież tam, po tamtej stronie, dużo przyjemniej, bo słoneczko tam jest.

Tak tu wszędzie pusto, ani jednego człowieka. Idę i co trzeci krok podskakuję. Domy nade mną takie duże. Ulica taka szeroka i taka płaska.

Idę i podskakuję, chociaż nie mam żadnego powodu do podskakiwania.

Jestem głupia, nic nie wiem, i już dużo więcej się nie dowiem. Za to Kasia jest mądra za nas dwie. Chciałabym wiedzieć tyle, co ona.

I zobaczyć to Piękno, które ona widziała. Jak ono może wyglądać?

Żeby chociaż przed wyjazdem mi powiedziała, jak tam trafić… Ale na pewno wyjedzie i nic mi nie powie. Trudno. Jak tak chce, to niech sobie jedzie do tej Afryki. Będzie mi jej bardzo brak, ale może za to będę spokojniejsza. Kiedyś nie byłam taka. nerwowa, jak teraz. Mam to w środku. Coś się we mnie bez przerwy trzęsie.

Moja mamusia też mówi, że ją ciągle telepie. Mówi, że to przez ten Wałbrzych. Ciągle ją teraz boli serce. Powinnam jej więcej pomagać. Jak tylko Kasia wyjedzie do Afryki, to przez całe wakacje będę mamusi pomagać we wszystkim, żeby sobie tylko siedziała i mną dyrygowała. Ale, jak ją znam, to nie wytrzyma tak tylko siedzieć i dyrygować.

Nagle… ktoś mnie woła.

Rozglądam się, nikogo nie ma. Ach, to z góry woła. Patrzę, stoi ktoś wysoko, na dachu kamienicy. Prawie go nie widzę, bo ciemno.

Macha do mnie ręką. Czy to może kominiarz? Ale wcale nie czarny, tylko jakiś szary. Patrzę, przechyla się powoli do przodu. Rany Boskie, leci w dół.

Leci cicho w ciszy. To jakiś worek leci…?

Chlap!

Upadł tak blisko. Czemu tu tak mokro? Po czym ja stąpam? Ręce widzę i głowę, z której cieknie coś szarego. Nawet ta krew jest szara. To nieżywy tu leży. Rozglądam się, czy nikt nie widział.

Nikogo nie ma.

Odchodzę cicho, na palcach.

Już po dzwonku na pierwszą lekcję, a Kasi nie ma. Pani sprawdza obecność. Jak zawsze zaczyna od Bogdaj.

– Jestem – mówi Ewa.

– Bogdańska.

– Jestem – mówię.

– Daszkiewicz.

– Jestem!

I już Zucharska. Po Zucharskiej zawsze wyczytują Kawczak Marię.

– Kawczak.

– Nieobecna – mówię. Pani robi znaczek i zamyka dziennik. Niektórzy w klasie patrzą na mnie i robią dziwne miny. A ja. nic. Coś mi się pomyliło.

To chyba dlatego, że nie mogłam w nocy zasnąć. Czegoś się bałam, ale nie wiadomo czego. A jak już zasnęłam, to zaraz zadzwonił budzik i trzeba było wstawać. Stoję przy windzie, nadjeżdża, ja wchodzę, jadę, jadę, naraz patrzę: na nogach mam kapcie. Zjechałam na sam dół, a potem wróciłam na górę, po buciki. Tak to jest. Jak się nie śpi w nocy, to śpi się w dzień. Ale jakoś nie chce mi się teraz spać…

Po lekcjach idę do Kasi. Dzwonię do drzwi. Otwiera mi panna Zenobia.

– Wejdź, złotko – mówi. – A Kasia gdzie?

– Nie ma Kasi? – pytam zaskoczona.

– Jak przyszłam, to jej nie było. Wejdź, na pewno zaraz przyjdzie. To wchodzę.

– Obiad będzie za pół godziny – mówi panna Zenobia i idzie do kuchni.

W pokoju Kasi okropny bałagan.

Wczoraj zostawiłam porządek.

Ścielę szybko łóżko, wygładzam na kapie wszystkie zmarszczki no i biorę się za biurko, które wygląda jak kubeł stojący wśród śmieci.

Wszędzie porozrzucane kartki i jakieś zdjęcia, i koperty z listami. Szuflady powyciągane z szafeczek biurka, a jedna to nawet przewrócona dnem do góry. Boże, co tu się stało? Jakby złodziej tu grasował.

Szybciuteńko kartki do kartek składam, listy do listów, a ze zdjęć robię osobną paczuszkę. Wkładam je do szuflad. W szufladach wszystko pomieszane… Jakieś kabelki i druciki, jakieś kolorowe kalki i głowa lalki. Bym to uporządkowała, ale jak Kasi nie ma, to mi jakoś nie wypada grzebać w jej rzeczach. Więc tak tylko z grubsza upycham, żeby można było przynajmniej szuflady wsunąć i szafeczki pozamykać.

Oj, a co to tam wystaje? Jakiś czarny… Co to jest? Ogon długi, czarny, z dolnej szuflady lewej szafeczki wystaje. Jaki długi, ma ponad pół metra.

Ale jestem głupia. Tak się przestraszyłam, a to tylko warkocz z czarnych, lśniących włosów. Po co Kasi czarny warkocz? A może to Kasi włosy, może je ścięła, w warkocz zaplotła i na czarno ufarbowała, tak, jak ja swoje rajstopy. Warkocz niebieską wstążeczką przewiązany na końcu.

Coś w nim jest strasznego, jakby diabła ogon. Wrzucam go do szuflady, szufladę zamykam, drzwiczkami biurka przytrzaskuję. Co z oczu, to z serca.

Biorę się teraz za bałagan na blacie biurka. Znów książki polskie z francuskimi pomieszane. Co tu tak mokro? Patrzę, dłoń mam całą czarną, to tusz się rozlał, albo atrament. Rękę chusteczką od nosa wycieram. Co ja zrobiłam? Moja najładniejsza chusteczka czarna, już się chyba nie odpierze. To z rozpędu tusz z blatu nią ścieram.

I lecę do łazienki. Myję ręce i płuczę chusteczkę. Nic z niej już nie będzie. Co najwyżej ściereczka. Wracam do pokoju i na mokro blat biurka pucuję. O jej, jedna z książek się pobrudziła. Mordkę do mnie mała, czarna figurka wykrzywia. To ten wstrętny diabełek, fuj, za co on się ręką trzyma. Za swojego ptaszka, fuj!

Posprzątałam, co się dało. Chusteczkę wyrzuciłam, ręce wyszorowałam. Panny Zenobii już dawno nie ma, a ja stoję przy oknie i patrzę, czy Kasia nie idzie. Czemu na pannę Zenobię Kasia mówi „panna”, jak ona mężatka i męża ma na emeryturze, i syna w RFN i wnuczkę?

Cała godzina minęła, a mojej Kasiulki nie ma. Tak tu pusto bez niej i zimno. Na dworze na deszcz się zbiera, coraz w pokoju ciemniej. Obiad już na pewno wystygł. Nie zjadłam, jakoś nic nie mogłam przełknąć. Gdzie może być Kasia? Syntezatory stoją smutne, ciche jak nigdy. Wkładam do kontaktu wtyczkę. Zapalają się wesołe światełka.

Klawisz naciskam.

Jak nie zabrzęczy w głośnikach! Cofam szybko palec. Cisza. Inny klawisz wciskam. Coś zadzwoniło. Nie, nie tu, to ktoś do drzwi dzwoni. Biegnę do przedpokoju, drzwi otwieram. Nikogo nie ma. Zamykam drzwi, znów słychać dzwonek. To telefon w pokoju pani Karoliny. Na pewno Kasia dzwoni. Wpadam tam, łapię za słuchawkę.

– Halo! – wołam.

W telefonie ktoś szwargocze nie po polsku, słabo słychać… Chyba jakaś pomyłka. Odkładam słuchawkę. Coraz ciemniej. Wychodzę na balkon. Rozglądam się na wszystkie strony, Kasi nigdzie nie widać, a przecież zaraz będzie padało. Muszę jej poszukać.

Biorę teczkę, zatrzaskuję drzwi za sobą. Zbiegam z hałasem po drewnianych schodach.

Byłam w kawiarni, i w drugiej kawiarni, i w księgarni, i wszędzie tam, gdzie razem chodzimy, ale Kasi nigdzie nie było. Może jest z mamą w tamtej restauracji, gdzie kiedyś byłyśmy, ale tam nie pojadę, bo daleko i autobus nie dojeżdża. Może jej się coś stało?

Nie… co by miało się stać. Latam po Wałbrzychu, cała jestem mokra, bo ciągle deszcz pada, a Kasi nie ma. A może już do domu wróciła?

To biegnę do rynku, zasuwam po schodach, dzwonię, nikt nie otwiera, za drzwiami cisza, nie ma jej tutaj. Nie wróciła. A może na hałdy poszła, zawsze lubiła tam chodzić…

Wskakuję do autobusu, jadę na gapę, bo gdzieś zgubiłam bilety, chodzę po hałdach, wołam: – Katarzyno! Katarzyno! – tu też jej nie ma. To z powrotem do miasta. I ciągle w deszczu, ciągle deszcz pada. Znów jestem u jej drzwi, znów dzwonię, nikt nie otwiera.

Jeszcze raz do obu kawiarni i do Klubu Prasy…

Nie ma Kasi.

Już nóg nie czuję. Boże, spraw, żeby jej się nic nie stało.

Dochodzi godzina piąta. Lecę przez deszcz do kościoła. Pomodlę się, wyschnę trochę.

Zimno tu i pusto, ale chociaż deszcz nie pada.

Przyklękam, żegnam się, wstaję, patrzę… dzięki Ci, Panie Boże, to przecież Kasia siedzi tam w ławce, daleko. Poznałam ją po jej błyszczącej, srebrnej pelerynie, i po włosach jaśniejących w światełkach ołtarza. Pobiec do niej chciałabym, i ucałować, ale nie, może się modli, może się nawróciła… Niech się modli, nie będę przeszkadzać. Siądę cichutko tu, z tyłu. Jak skończy i będzie wracać to mnie zauważy.

I tak siedzimy, ona tam, ja tutaj i się modlimy. Lubię zapach kościoła. Lubię dźwięk dzwoneczków, gdy ministrant kadzidłem w powietrzu macha. I tak pięknie błyszczy wyciągana z tabernakulum monstrancja. Zawsze myślę, że tam, za monstrancją coś jeszcze jest schowane i czemu ksiądz tego nigdy nie wyciągnie… Tam musi coś być. Coś malutkiego, a jakby się to wyjęło, to byłoby wielkie. Jak słońce błysnęłoby, jak tysiąc błyskawic. Tam jest… o Panie Boże, już wiem, tam jest Tajemnica Wiary.

Nie wiem, skąd to wiem, ale wiem. Och, jak cudnie mi się zrobiło, jak jasno. Tylko czemu tak zimno tutaj? Szczękają mi z zimna zęby, drżę cała.

Chodźmy już do domu, Kasiu, chodźmy już stąd.

A może usnęła?

Pójdę, zobaczę, może śpi. Podchodzę cichutko, siadam obok niej.

Spogląda na mnie wcale nie zdziwiona. Uśmiecham się, ona nic. Czy mnie nie poznaje?

– Kasiu – szepczę – cały dzień cię szukam.

Ona nic, tylko patrzy na mnie tak, jak gdyby pierwszy raz mnie widziała i chciała się dobrze przyjrzeć.

– Czy chcesz jeszcze poznać – mówi – to coś, o czym nigdy nie chciałam ci powiedzieć?

– Tak – mówię – chcę.

– Będziesz odważna, nie będziesz się bała?

– Nie, nie będę – mówię. Kasia wstaje, dłoń do mnie wyciąga.

Podaję jej moją. Ściska ją mocno, do wyjścia mnie prowadzi. Jestem strasznie ciekawa i bardzo się boję, ale się nie przyznam, muszę To zobaczyć. Stajemy na progu. Leje deszcz, Kasia mówi:

– Zbierz dużo śliny w ustach.

– Czemu?

– Zbieraj ślinę, szybko! To zbieram.

– Teraz napluj.

– Gdzie?

– Tutaj!

Szarpie mnie mocno, odwraca do siebie tyłem. Spluwam. Co ja zrobiłam!…

W miseczce kamiennej, w wodzie święconej, pływa moja ślina. Boże mój, co ja zrobiłam? Patrzę, nie mogę uwierzyć. To moja ślina tu pływa. Moja ślina w wodzie święconej pływa. Słyszę śmiech, to Kasia się śmieje.

– To taka sama woda jak wszędzie – mówi. – Taka sama, jak w wannie, taka sama jak w klozecie.

Osuwam się na kolana, do ziemi twarz przyciskam i szlocham w rozpaczy, jęczę, wyję. Ona mnie szarpie.

– Uspokój się – mówi. – Minka, uspokój się! – Usta mi zatyka. – Uspokój się! – krzyczy.

Gryzę ją w rękę, puszcza mnie. Jęczę z twarzą przy ziemi. – Coś ty mi zrobiła – wyję – coś ty mi zrobiła!

Podrywa mnie z ziemi, uderza w twarz raz i drugi. I wrzeszczy:

– Cicho, wariatko!

Klęczę i już tylko cicho jęczę. Ona klęka przy mnie, obejmuje, w usta całuje.

– Kochanie, przestań – szepcze. Ja nic, tylko jęczę. Wszystko się skończyło, wszystko się skończyło.

– Odejdź – mówię – zostaw mnie. I jęczę, i płaczę. Ona wstaje.

– Coś ty myślała – mówi, stojąc nade mną. – Że to będzie łatwe? Chciałabyś do piekła pojechać na gapę?

Podnoszę na nią osłupiałe oczy. Na jej ustach pogardliwy uśmiech.

– Nie pamiętasz? – mówi. – Przecież ci obiecaliśmy. A ty przysięgałaś, że nie znienawidzisz. Teraz męcz się sama. Mój tydzień dobroci dla zwierząt właśnie się skończył, a i tak trwał o długo za długo. Mam ciebie dosyć.

Zakłada na głowę kaptur, odchodzi.

Klęcząc w przedsionku kościoła patrzę za nią. Idzie w strugach deszczu.

– Kasiu! – krzyczę. Zrywam się z klęczek, biegnę za nią. – Kasiu! Zatrzymuje się, odwraca do mnie. Jej peleryna, jej kaptur lśnią od deszczu. Lśnią mokro jej oczy.

– Czego jeszcze chcesz?

– Kasiu – mówię przez łzy i deszcz – powiedz mi… to Dżigi ci kazał? Powiedz mi, to Dżigi?!

Uśmiecha się ironicznie, brwi unosi.

– Jaka Kasiu, jaka Kasiu… Już rok minął, jak twoją Kasiulkę zjadłem. Nie pamiętam już nawet, czy mi smakowała. Paznokciem w zębach ostrych, bialutkich dłubie, smakuje, cmoka.

– Chyba nawet smaczna – mówi – żałuj, żeś jej nie spróbowała. I odchodzi, I śniąc w deszczu. Znika.

Moja Kasia najdroższa. Odeszła. Wiem, że już nigdy jej nie zobaczę. Po to tylko się ze mną zaprzyjaźniła, żeby mi wręczyć do piekła bilet.

Więc Dżigi to był ON. Czułam, że kręci się gdzieś niedaleko, ale nie wiedziałam, że znajdę go tak blisko, w kimś, kogo tak bardzo pokocham.

Więc dobrze, teraz już wiem.

Gesty są tylko gestami. Słowa są tylko słowami.

Są tylko po to, żeby naciskać klawisze w mózgu. Klawisz z napisem PRZYJAŹŃ, klawisz z napisem SZCZĘŚCIE. Ciach… już przebrzmiały dźwięki. I człowiek musi odejść, bo już nie ma kogo kochać i musi umrzeć, choć przecież będzie żył jeszcze tak długo, jeszcze tak długo, jeszcze tak długo, jeszcze tak długo.

Boże mój, choć już wiem, że nie jesteś mój. Myślałam, że jesteś dobry dla wszystkich ludzi na ziemi, a okazało się, że jesteś dobry tylko dla niektórych.

Wybaczam Ci, ale i Ty mi wybacz, bo Twoja córka musi od Ciebie odejść. Nie wiem, jak naprawdę nazywa się to miejsce, gdzie muszę iść, ale muszę tam iść, bo już nic innego mi nie pozostało.

Nie wiem, czy kiedykolwiek byłam dobra. Może byłam tylko spragniona i podlizywałam się do studni. Udawałam przed Tobą grzeczną, bo chciałam, żebyś mnie polubił. I może za to ukarałeś mnie, Ojcze. Nie ma już dla mnie miejsca w Twoim domu, który jest domem wszystkich, ale niektórzy muszą odejść, żeby poszukać sobie innego schronienia, choćby na dnie piekła. Ale do dna mam jeszcze daleko i zanim tam trafię, mam jeszcze dużo czasu, och, bardzo dużo czasu.

I tak, jak przed chwilą chciałam lecieć i własnym sweterkiem jak szmatą do podłogi wybrać całą święconą wodę z moją śliną, by nie zabrudzić świętokradztwem moim jakiejś babinki poskręcanych paluszków, tak teraz niech zatroszczy się oto twa służba kościelna, Ojcze mój niedobry.

Żegnaj.