"Fuks" - читать интересную книгу автора (Herbert James)

CZĘŚĆ DRUGA

Rozdział dwunasty

Czy nadal słuchasz mnie z niedowierzaniem? Jesteś zdumiony? Przestraszony? A może zaczynasz się poważniej zastanawiać nad tym, co usłyszałeś? Pozwól, że będę kontynuował swoją opowieść, zostało jeszcze parę godzin do świtu.

Droga do Edenbridge nie była długa. Miałem dziwne wrażenie, że już ją kiedyś wielokrotnie przemierzałem. Gdy usłyszałem nazwę tego miasteczka na złomowisku, obudziło się we mnie jakieś wspomnienie. Nie byłem pewny, co znaczyło dla mnie to miasteczko, czy mieszkałem w nim, czy też byłem z nim związany w jakiś inny sposób. Wiedziałem jednak, że muszę się tam znaleźć i zacząć poszukiwania. Poza tym jaki inny miałem wybór?

Musiałem biec co najmniej godzinę, nieraz o mały włos unikając przejechania przez nieuważnych kierowców, nim znalazłem się na wysypisku, gdzie mogłem się w samotności wyżalić. Wcisnąłem się pod sofę, z której więcej włosia wystawało niż tkwiło w środku, i opuściłem łeb między łapy. Ciągle miałem przed ślepiami strużkę krwi wyciekającą spod zardzewiałego metalu i tworzącą wir w niewielkim zagłębieniu ziemi – miniaturę życia Rumba. Zwierzęta są obdarzone taką samą zdolnością odczuwania bólu jak ludzie, a może nawet większą. Mają ograniczone możliwości wyrażania uczucia żalu. Dzięki wrodzonemu optymizmowi potrafią szybciej odzyskać równowagę. Ja, niestety, cierpiałem jak człowiek i jednocześnie jak zwierzę. I nie było mi lekko.

Pozostałem tam do późnego popołudnia zdezorientowany i przestraszony. Dopiero głód – mój wierny towarzysz – pobudził mnie do działania. Nie pamiętam, gdzie skombinowałem jedzenie, podobnie jak zapomniałem wiele z tej podróży, wiem jednak, że nażarłem się i wkrótce wyruszyłem w drogę. Przez miasto podróżowałem nocą, wybierając ciche, boczne uliczki. Pojawiały się wtedy na nich wypłoszone zgiełkiem dnia stworzenia żyjące w ciemnościach. Spotykałem inne istoty – koty, psy, duchy (było ich na ulicach miasta mnóstwo) oraz dziwnych ludzi przemykających z cienia w cień, jak gdyby światło mogło wyrządzić im krzywdę. Unikałem kontaktu ze wszystkimi. Miałem cel i nie zamierzałem dopuścić, by cokolwiek lub ktokolwiek mnie od niego odwiódł.

Przemierzyłem Camberwell, Lewisham i Bromley, kryjąc się za dnia w zapuszczonych parkach, porzuconych domach i na wysypiskach – wszędzie, gdzie nie groziły mi badawcze spojrzenia. Po stracie Rumba, prowokującego mnie do zuchwalstwa, znów stałem się pokorny. Kpił ze mnie, gdy tchórzyłem, groził mi, gdy wypierałem się współudziału w jego planach, ale też śmiał radośnie, gdy go zaskakiwałem.

Wkrótce opuściłem miasto.

Roztoczyła się przede mną wieś w całej krasie zieleni wiosny. Nie była to jeszcze prawdziwa wieś, ponieważ ledwie opuściłem przedmieścia Londynu. Po czerniach, szarościach, brązach, czerwieniach i wszelkiej pstrokaciźnie metropolii zdawało mi się, że przekroczyłem barierę, za którą królowała tylko natura, ludzie zaś odgrywali znikomą rolę. Nie obawiałem się już podróżować w ciągu dnia.

Bujność wyrastających roślin wprawiała mnie w zachwyt. Świeże zielone pędy przebijały się przez skorupę ziemi, by oddychać powietrzem, wystawały spod niej bulwy i cebulki, a na drzewach rozwijały się pąki. Pulsujące powietrze wypełniało mi płuca, dzwoniło w uszach i dodawało energii mym łapom. Zieleń i żółcienie były świeższe, intensywniejsze, a czerwienie i pomarańcze płonęły niemal żywym ogniem. Wszystko lśniło, błyszczało od wilgoci. Wszystko było pełne życia, mocy, sił witalnych – nawet najdelikatniejsze kwiaty. Wstępowało we mnie nowe życie.

Przedarłem się przez żywopłot okalający drogę, ignorując protest ciernistego głogu i kłującej dzikiej róży. Dwie przerażone zięby zaskrzeczały i znieruchomiały, gdy przebiegłem koło ich malutkich skulonych sylwetek. Kiedy przedzierałem się przez glistnik, roślinę, która jako jedna z pierwszych odradza się na wiosnę, zamigotała przede mną grupka jaskrawych gwiazdek jego kwiecia. Wypadłem na pole i zacząłem biegać jak szalony po wilgotnej roli, tarzając się na grzbiecie, dopóki nie przemoczyłem sobie całego futra. Jadłem trawę, spijałem z niej czystą wodę i wykopywałem dołki, chcąc się dowiedzieć, co można w nich znaleźć. Przed moim ciekawskim nosem pryskały żuki, a krety obracały na mnie ślepe oczka. Ośmiocalowy ślimak bez skorupy zwinął się błyskawicznie w śliską szarą kulkę, gdy go powąchałem; posmakowawszy, natychmiast go wyplułem. Starannie przyrządzone ślimaki to być może dla wielu ludzi rozkosz kulinarna, ale na surowo nie nadają się nawet dla psa.

Wkrótce poczułem głód i zacząłem rozglądać się za pożywieniem. Miałem tyle szczęścia, że natrafiłem na młodego królika skubiącego korę drzewa, ale nie aż tyle, by udało mi się go dopaść. Skląłem go, że tak szybko biega, po czym zastanowiłem się, czy bym go zabił, gdyby udało mi się go dopaść. Jeszcze nigdy nie zabiłem żadnego stworzenia, by je pożreć.

Na szczęście w kępie drzew znalazłem trochę późnozimowych grzybów i z rozkoszą je pożarłem. Nie wiem, w jaki sposób orientowałem się, że te grzyby nie są trujące. Czy był to zwierzęcy instynkt, czy też ślad ludzkiej wiedzy o grzybach? Pytanie to prześladowało mnie najwyżej przez sekundę, ponieważ między łapy wlazła mi rozespana mysz leśna, nie odrywając wzroku od ziemi w poszukiwaniu ślimaków. Nie czułem chęci, by ją ścigać czy zabijać, ograniczyłem się do wymierzenia w jej rudobrązowy grzbiet przyjaznego klapsa. Mysz – był to samiec – zatrzymała się, spojrzała na mnie, po czym oddaliła się w takim samym tempie, absolutnie mnie ignorując. Przyglądałem się jej przez chwilę i zdecydowałem, że czas ruszyć się samemu. Miło było pobaraszkować, ale w niczym nie pomagało mi to w odkryciu zagadki własnej tożsamości. Przebiegłem przez pole, przelazłem przez ogrodzenie i wróciłem na drogę.

Nie minęło wiele czasu, a znalazłem się znów między sklepami i kamienicami. Zdążałem jednak dalej, zatrzymawszy się tylko na chwilę, by świsnąć jabłko ze wspaniałej wystawy przed warzywniakiem. Droga stawała się coraz bardziej mi znajoma i gdy tylko minąłem kręte miejskie uliczki, ponownie miałem wrażenie, że musiałem ją już wielokrotnie przemierzać.

Zanim dotarłem do Keston, miałem porządnie obolałe łapy, ale biegłem dalej, dopóki nie znalazłem się w małej osadzie o nazwie Leaves Green. Spędziłem tam początek chłodnej nocy pod drzewem w zagajniku. Wytrącony z równowagi nocnymi wiejskimi odgłosami musiałem w końcu poszukać schronienia w czyimś ogrodzie przed domem. Czułem się o wiele spokojniejszy w pobliżu ludzkiej siedziby.

Następnego dnia niewiele jadłem, nie będę cię jednak nużył wyliczaniem moich niepowodzeń przy zdobywaniu pożywienia. Wystarczy rzec, że gdy docierałem do Westerham, byłem gotów pożreć wołu z kopytami.

W Westerham czekały na mnie niemiłe przeżycia. Muszę ci o nich opowiedzieć.