"Fuks" - читать интересную книгу автора (Herbert James)

Rozdział jedenasty

Była to nie tylko długa, ale i niespokojna noc. Nie tyle ze względu na deszcz (przed wilgocią i chłodem trochę chroniła mnie sierść), ile na niespokojne, dręczące mnie sny, w których odżywały dziwne wspomnienia.

Coś wyzwoliło z najgłębszych zakamarków mojej pamięci nękające mnie myśli. Ujrzałem we śnie miasteczko, a może wieś. Ujrzałem dom. Przepływały przede mną twarze: zobaczyłem żonę i córkę. Znalazłem się w samochodzie. Dłonie na kierownicy należały do mnie. Przejeżdżałem przez miasto. Nagle zobaczyłem rozgniewaną twarz znajomego mężczyzny; jechał oddalającym się ode mnie samochodem. Z nieznanego powodu podążyłem za nim. Było ciemno. Drzewa i żywopłoty migały przy drodze, rozpłaszczone i niesamowite w świetle reflektorów. Samochód przede mną przyhamował i skręcił w wąską drogę. Zatrzymał się, ja również zahamowałem. Znajomy mi mężczyzna wysiadł z samochodu i ruszył w moją stronę. W blasku reflektorów mojego samochodu dostrzegłem, że chyba coś trzyma w wyciągniętej dłoni. Otworzyłem drzwi wozu. Dłoń wysunęła się w moją stronę. Później wszystko zmieniło się w kryształ brylantowego, rozmigotanego światła. Światło zaś stało się ciemnością. A potem nie widziałem już nic.

Rumbo rzucił mi na wpół zjedzoną kanapkę. Powąchałem ją ostrożnie i wyciągnąłem spomiędzy zgniecionych połówek bułki cienki plasterek szynki. Najpierw połknąłem wędlinę i zlizałem masło, po czym zjadłem również bułkę.

„Zeszłej nocy szczekałeś przez sen”, odezwał się Rumbo.

Usiłowałem sobie przypomnieć, co mi się śniło. Po chwili fragmenty połączyły się w całość.

„Rumbo, nie zawsze byłem psem”, powiedziałem.

Rumbo zamyślił się przed odpowiedzią, po czym rzekł:

„Nie rób z siebie idioty.”

„Nie, posłuchaj mnie, Rumbo, proszę cię. Ani ty, ani ja nie jesteśmy tacy jak reszta psów. Dobrze o tym wiesz. Orientujesz się dlaczego?”

„Jesteśmy tylko sprytniejsi.”

„To coś więcej. Wciąż myślimy, czujemy jak ludzie. Nie jesteśmy po prostu sprytniejsi niż inne psy – my pamiętamy, jacy byliśmy!”

„Pamiętam tylko, że zawsze byłem psem.”

„Naprawdę, Rumbo? Nie przypominasz sobie, żebyś chodził wyprostowany? Nie przypominasz sobie, że miałeś ręce, palce, którymi robiłeś rozmaite rzeczy? Nie pamiętasz, że mówiłeś?”

„Mówimy i teraz.”

„Nie, nie mówimy, w każdym razie nie w języku ludzi. Rumbo, wydajemy z siebie dźwięki, ale słowa formułujemy raczej w myślach. Naprawdę tego me zauważasz?”

Wzruszył barkami. Widziałem, że krępuje go ten temat.

„A co to za różnica? Ja rozumiem ciebie, ty rozumiesz mnie.”

„Pomyśl, Rumbo. Rusz głową! Spróbuj sobie przypomnieć, jak było przedtem! Kiedyś…”

„Po co?”

To przyhamowało mnie na chwilę. W końcu powiedziałem:

„Nie chcesz wiedzieć dlaczego? Jak to się stało?”

„Nie”, odpowiedział.

„Ależ, Rumbo, musi być jakiś powód i cel, dlaczego tak się stało.”

„Dlaczego?”

„Nie wiem dlaczego. – W moim głosie zabrzmiało rozczarowanie. – Ale chcę się dowiedzieć!”

„Posłuchaj, kurduplu. Jesteśmy psami. Żyjemy jak psy i jak psy jesteśmy traktowani. Myślimy jak psy… – Na te słowa potrząsnąłem łbem, lecz Rumbo ciągnął dalej: -…i żremy jak psy. Jesteśmy trochę inteligentniejsi od innych. ale trzymamy to dla siebie…”

„Dlaczego nie okażemy ludziom, że jesteśmy inni niż reszta?”, wybuchnąłem.

„Jesteśmy tacy jak reszta, kurduplu. Różnimy się jedynie w szczegółach.”

„To nieprawda!”

„Prawda. Jeszcze do tego dojdziesz. Możemy pokazać ludziom, że jesteśmy sprytniejsi od innych psów. Mnóstwo zwierząt tak robi – i zazwyczaj ląduje w cyrku.”

„To nie to samo! Tam są tylko zwierzęta, które wykuwają sztuczki.”

„Wiesz, że ludzie uczą szympansa mówić? Czy to sztuczka?”

„A skąd ty to wiesz? – Rumbo zrobił zakłopotaną minę. – To coś, co przypomniałeś sobie z przeszłości, tak, Rumbo? Nie psiej, ale ludzkiej, tak? Przeczytałeś o tym?”

„Przeczytałem? Co to znaczy czytać?”

„Rozpoznawanie słów. Na papierze.”

„To niedorzeczne! Papier nie umie mówić!”

„Psy również.”

„My mówimy.”

„Ale inaczej niż ludzie.”

„Oczywiście, nie jesteśmy przecież ludźmi.”

„A czym?”

„Psami.”

„Odmieńcami.”

„Odmieńcami?”

„Tak. Myślę, że byliśmy ludźmi, ale coś się zdarzyło i zostaliśmy psami.”

Rumbo przyjrzał mi się z dziwną miną.

„Chyba wczorajszy deszcz rozmiękczył ci mózg – powiedział powoli, po czym otrząsnął się, jak gdyby chciał strząsnąć z siebie naszą rozmowę. – Idę do parku. Jak chcesz zabrać się ze mną, przegryź linkę.”

Osunąłem się na ziemię. Wyraźnie było widać, że Rumbo uważa dyskusję za zamkniętą.

„Nie – odpowiedziałem z rezygnacją. – Zostanę tu, dopóki Szef mnie nie spuści. Nie chcę, żeby gniewał się na mnie jeszcze bardziej.”

„Jak sobie życzysz. – Odwrócił się i ruszył truchtem. – Spróbuję coś ci przynieść!”, zawołał, przeciskając się przez dziurę w ogrodzeniu.

„Dziękuję”, powiedziałem pod nosem.

Niebawem przyjechał Szef i przyszedł rzucić na mnie okiem. Kilkakrotnie potrząsnął głową i sklął mnie. Próbowałem wyglądać jak najbardziej żałośnie, co najwyraźniej wywarło jakiś efekt, ponieważ wkrótce rozwiązał linkę, pomacał mój mokry grzbiet i kazał mi się przebiec, bym wysechł. Przyjmując jego propozycję, wypadłem ze złomowiska do parku, do którego pobiegł mój towarzysz. Łatwo było podążyć prosto jego wyraźnym śladem, ale przystawanie pod każdą latarnią było o wiele przyjemniejsze.

Zastałem Rumba przy zwąchiwaniu się z małą suką, kapryśnym terierem yorkshire. Jej pani usiłowała za wszelką cenę odpędzić od niej mojego o nieciekawej prezencji towarzysza. Przestałem zawracać sobie głowę zawiłymi rozmyślaniami, ponieważ zapowiadało się na pyszną zabawę. Choć szczerze mówiąc, nie mogłem zrozumieć, co Rumbo widzi w tych psich idiotkach.


* * * * *

Minęły kolejne tygodnie – a może miesiące? – które zamazały się w mojej psiej pamięci. Tylko sporadycznie nękały mnie uporczywe wspomnienia. Spadł śnieg, stopniał i zniknął. Nastąpiły burzliwe wiatry, wyczerpały swoją energię i przeminęły. Spadł deszcz. Pogoda mnie nie przygnębiała, bo ciekawiły mnie jej zmienne nastroje. Wszystkiego doznawałem w nowy sposób, wszystko przeżywałem z innego punktu widzenia: wszystko, co się działo, odkrywałem na nowo. Były to odczucia przypominające wrażenia po wyjściu z wyniszczającej choroby, kiedy wszystko staje się świeże i częstokroć zaskakujące, i gdy na wszystko patrzy się o wiele uważniejszym wzrokiem. Wiesz, że to wszystko już było, ale przyzwyczajenie stępiło ostrość doznawania. Inaczej nie mogę tego opisać.

Najsroższe ataki zimy przeżyliśmy z Rumbem we względnej wygodzie. Musieliśmy wyprawiać się teraz dalej po pożywienie, ponieważ nasza okolica zrobiła się trochę za „gorąca”, ale bardzo cieszyłem się z tych eskapad. Pogłębiła się nasza przyjaźń, bo wyzbyłem się szczeniackiej kapryśności i sam zaczynałem proponować niektóre wyprawy, a nie tylko byłem biernym ich uczestnikiem. Rumbo zaczął mnie nawet częściej nazywać Fuksem niż kurduplem, dlatego że stałem się prawie tak duży jak on. Gdy nie polowaliśmy czy broiliśmy, Rumbo wyprawiał się w pościg za sukami. Nie potrafił zrozumieć mojego braku zainteresowania seksem. Powtarzał mi co jakiś czas, że stałem się już na tyle dorosły, iż powinienem czuć podniecenie ogarniające lędźwie na woń dojrzałego kobiecego ciała – kobiecego w znaczeniu: należącego do suki. Sam się nad tym zastanawiałem, lecz nie udawało mi się zainteresować jakąkolwiek przedstawicielką drugiej polowy psiego gatunku. Sądzę, że moje instynkty nie stały się jeszcze w wystarczającym stopniu psie. Poza tą niewielką troską i sporadycznymi przebłyskami wspomnień dawnego życia nic nie mąciło nam spokoju. Jednak jak wszystkie dobre czasy, tak i te musiały się skończyć.

Dobiegły końca pewnego deszczowego dnia.

Wróciliśmy właśnie z Rumbem z targu warzywnego i obwąchiwaliśmy nowy samochód, który parę dni temu pojawił się na złomowisku. Była to duża ciemnoniebieska furgonetka sieci Transit, z nieznanych powodów zaparkowana z tyłu za stertami wraków. Napisy na jej bokach zamalowano sprayem. Poprzedniego dnia widziałem, jak robotnicy zmieniają jej numery rejestracyjne. Przedni błotnik został zdjęty i zastąpiony o wiele solidniejszym. Kolo furgonetki parkował inny samochód – triumph 2000 – na którym również zmieniono tablice rejestracyjne. Obydwa samochody były ukryte. Przyciągnęła nas woń dobywająca się z ciężarówki – musiano nią kiedyś przewozić żywność – moje człowiecze zdolności rozumowania powinny mi jednak podpowiedzieć, co się tu działo. Nieustanne spotkania w szopie Szefa i jego krzykliwie poubieranych kompanów (które ostatnio stały się jeszcze częstsze), osobliwa zamożność samego Szefa, gniew na policjanta „szperającego” na złomowisku – nie trzeba było się długo zastanawiać, by sobie to wszystko właściwie poukładać. Niestety, mózg, jakim rozporządzałem, nie zaliczał się do najtęższych.

Usłyszeliśmy otwieraną bramę złomowiska. Na dziedziniec wjechał jakiś samochód. Rumbo pomknął między stertami złomu zobaczyć, kto przyjechał. Ku naszemu zaskoczeniu był to sam Szef. Zaskoczenie płynęło z faktu, iż Szef nie był rannym ptaszkiem. Zazwyczaj pojawiał się na składowisku dopiero około dziesiątej, a otwarcie złomowiska i rozpoczęcie pracy pozostawiał pracownikom.

Ignorując nas, skaczących i szczekających koło jego nóg, wielki mężczyzna otworzył drzwi do baraku. Zauważyłem, że zamiast kożuszka miał na sobie starą skórzaną marynarkę, a pod nią ciemnoczerwony sweter z golfem. Miał rękawiczki, co zdarzało mu się dość rzadko. Wyrzuciwszy w błoto niedopałek cygara, Szef wszedł do baraku. Zapowiadało się, że tego dnia nie dostaniemy nic do jedzenia.

Wzruszyliśmy w myślach z Rumbem barkami i odmaszerowaliśmy od szopy. Nie minęło jednak wiele czasu, a odgłos zajeżdżającego samochodu przyciągnął nas pod nią z powrotem. Z samochodu, który podjechał pod barak, wysiadł Lenny z jakimś mężczyzną. Weszli do środka, nie zwracając uwagi na nasze merdające ogony i żarliwe wyrazy pysków. Jeszcze trzech mężczyzn dotarło do baraku na piechotę.

Na dziedzińcu zapanowało dziwne napięcie nerwowe. My też nagle staliśmy się podekscytowani i nadpobudliwi. Głosy dobiegające z baraku były stłumione, nie słychać było zwykłych pokrzykiwań i śmiechu. Przyprawiło nas to o jeszcze większy niepokój.

Wkrótce potem ze środka wyszło sześciu dziwnie odzianych mężczyzn. Pierwsza czwórka miała na sobie ciemnoszare kitle, jakie czasami noszą sklepikarze. Stwierdziłem również, że mężczyźni mają na sobie swetry z golfem. Jeden z nich właśnie ściągał pod brodę golf swojego swetra; wyglądało na to, jakby przed chwilą miał go naciągnięty aż na uszy. Za nimi wyszedł Lenny: nie miał kitla, ale także był ubrany w sweter z golfem. Na końcu wyszedł ubrany w skórzaną marynarkę Szef. Minęli nas w milczeniu, kierując się na tyły złomowiska. Udzieliło się nam ich podenerwowanie, które bez wątpienia zdradzali. Lenny cmoknął na mój widok i bez specjalnego animuszu pstryknął palcami, zignorował mnie jednak, gdy do niego podbiegłem.

Podążyliśmy za szóstką mężczyzn do furgonetki Przez otwarte tylne drzwi do środka wsiadło trzech mężczyzn w kitlach, a czwarty zajął miejsce za kierownicą. Nim Szef wcisnął się na siedzenie triumpha. powiedział do człowieka prowadzącego furgonetkę: – Dobra, wiesz, co masz robić. Staraj się nas trzymać, ale jeśli się rozdzielimy, wiesz, gdzie się spotykamy.

Kierowca skinął głową. Szef odwrócił się i nim zatrzasnął drzwi, zawołał jeszcze: – Nie zapominaj, nic nie robisz, dopóki nie zamacham ręką przez okno.

Uniesionym kciukiem kierowca potwierdził, że zrozumiał.

Lenny siedział już za kierownicą triumpha. Wcisnął gaz do deski. Samochód wyprysnął z dziedzińca z chrzęstem żwiru, duża niebieska furgonetka podążyła za nim. Zorientowałem się, że po raz pierwszy widziałem Szefa bez sterczącego z kącika ust cygara.

Mniej więcej godzinę później wrócił triumph 2000. Wjechał z rykiem silnika przez bramę i skierował się prosto na tył złomowiska. Bramę natychmiast zamknął jeden z pracowników, po czym wrócił do swojej pracy, jak gdyby nic się nie stało.

Pomknęliśmy z Rumbem za samochodem i zdążyliśmy zobaczyć, jak ze środka wysiadają Szef z Lennym. Okrążyli samochód, otworzyli kufer i wyciągnęli wspólnie dużą, sprawiającą wrażenie ciężkiej, metalową skrzynię. Trzymając za rączki po bokach, we dwóch przenieśli ją do baraku. Wrócili po chwili, wyciągnęli z bagażnika cztery lub pięć wypchanych worków i również spiesznie je zanieśli do szopy. Nim wrócili do samochodu, Szef zamknął drzwi baraku. Gdy spróbowaliśmy wspiąć się im na nogi, odepchnęli nas gniewnie. Ich pośpiech zdawał się wynikać z podniecenia – zniknęła nerwowość, jaką widać po nich było rano. Ten nastrój udzielił się również nam. Ostre palniecie w nos przekonało mnie, by trzymać się z dala od tych ludzi. Rumbo również pojął aluzję.

– Dobrze, Lenny, pozbądź się tej gabloty – powiedział Szef, wyciągając cygaro z wewnętrznej kieszeni skórzanej marynarki. – Nie przejmuj się kitlami na tylnym siedzeniu. Są już niepotrzebne. Porzuć ją tak daleko, jak ci się tylko podoba, ale nie rozbijaj się nią za długo.

– Dobra, Szefie – powiedział Lenny. Nim zapuścił silnik, Szef podał mu cygaro przez uchyloną szybkę.

– Masz, dobrze się spisałeś, chłopcze. Widzimy się w środę, nie wcześniej!

Lenny wetknął cygaro w usta, uśmiechnął się, wrzucił bieg i odjechał. W tej samej chwili przed bramą z piskiem opon zahamował wóz policyjny, całkowicie blokując wyjazd. Zaroiło się od niebieskich mundurów. Z drugiego policyjnego wozu, który podjechał pod bramę, wysypała się następna grupa policjantów.

Lenny zbladł i błyskawicznie wyskoczył z triumpha, zaczął uciekać przez dziedziniec. Szef, który dotarł już do połowy drogi do baraku, gdy pojawiła się policja, stał jak porażony przez kilka sekund, po czym obrócił się na pięcie i rzucił w naszą stronę. Domyśliłem się, że chce z Lennym pokonać ogrodzenie z blachy falistej i zniknąć w bocznych uliczkach.

Szefowi powiodło się trochę lepiej niż Lenny'emu, któremu nie udało się zbyt daleko uciec. Któryś z policjantów przewrócił go na ziemię. Lenny natychmiast zniknął pod umundurowanymi funkcjonariuszami. Krzyczał i klął, ale nie zdołał się uwolnić.

Reszta policjantów pobiegła za Szefem, który przegalopował koło nas, wyrzucając po drodze cygaro. Krzyczano, by się zatrzymał, Szef jednak nie usłuchał. Wpadł w labirynt samochodowych wraków.

Rumbo był zarówno wystraszony, jak i zagniewany. Nie podobali mu się ubrani na niebiesko ludzie ani to, że ścigali Szefa, jego pana. Zaczął warczeć i rozkazywać im, by się zatrzymali. Ale na nic się to zdało. Policjanci nie bali się Rumba. Rumbo skoczył na jednego z nich i wpił mocno zęby w rękaw. Zaczął go z wściekłością szarpać. Mężczyzna przewrócił się, przekoziołkował w błocie i przygniótł Rumba.

„Nie, Rumbo, nie! – zawołałem. – Zostaw go! Zrobią ci krzywdę!”

Rumbo jednak zbyt się rozzłościł, by mnie słuchać. Było to jego terytorium, a człowiek, którego ścigano, był jego panem. Któryś z policjantów kopnął go w żebra. Rumbo zaskowyczał z bólu i rozluźnił uścisk zębów na rękawie leżącego policjanta. Dostał w nos solidną drewnianą pałką i padł na policjanta, który natychmiast zerwał się na równe nogi i dołączył do pościgu za Szefem.

„Nic ci się nie stało?” – spytałem, podbiegając do Rumba.

Jęknął i zwiesił ogon.

„Bierz się za nich! Nie pozwól im złapać Szefa!”

Kręcił się w kółko oszołomiony, potykając się i potrząsając łbem.

Zanurkowałem w przejście między stertami zniszczonych samochodów i rzuciłem się w pościg za ścigającymi. Ujrzałem Szefa wspinającego się na maskę samochodu. Policjant chwycił go za stopę, ale Szef wierzgnął z furią i pechowy policjant przewrócił się na plecy. Szef wspiął się na dach samochodu i wskoczył na następny. Gdyby udało mu się dostać na drugą stronę sterty wraków, znalazłby się blisko ogrodzenia i mógłby zeskoczyć na ulicę sąsiadującą ze złomowiskiem. Samochód, na który się wspinał, nie miał pewnego oparcia i przez moment zachwiał się niebezpiecznie, Szef o mało nie stracił równowagi.

Dwaj policjanci zaczęli wspinać się za Szefem, podczas gdy pozostali rozbiegli się, aby odciąć mu drogę ucieczki. Nie mogłem stać bezczynnie i przyglądać się, jak łapią Szefa. Rumbo był mu wierny, a ja nie zamierzałem być gorszy. Złapałem zębami za siedzenie jednego ze wspinających się platfusów, zgrabnie zacisnąłem zęby i pociągnąłem. Gliniarz zwalił się na ziemię. Zaczął tłuc mnie pięściami, ale w furii ledwie czułem uderzenia.

Wsparł mnie warczący i zgrzytający zębami Rumbo. Policjant musiał wezwać swoich kolegów na pomoc, wrzeszcząc, że psy rozszarpują go na kawałki.

Cóż, nie zachowywaliśmy się najdelikatniej, ale też nie jak dzikusy (prawdę mówiąc, w tej chwili traktowaliśmy to trochę jako zgrywę).

Drugi policjant zeskoczył z karoserii samochodu i podbiegł do nas. Próbując nas rozdzielić, zaczął okładać mnie i Rumba pięściami, co wprawiło Rumba w jeszcze większe rozdrażnienie. Całą uwagę przeniósł na nowego prześladowcę. Policjantów przybywało z każdą sekundą. Zorientowałem się, że przy takiej ich przewadze liczebnej nie mamy żadnych szans.

„To na nic, Rumbo! – zawołałem. – Ich jest za dużo!”

„Walcz, kurduplu! – wydusił Rumbo, zaciskając zęby na ubraniu i mięsie. – Dzięki nam Szef ma szansę uciec!”

Byliśmy bezradni. Poczułem dłoń zaciskającą się na obroży. Odciągnięto mnie i rzucono miedzy sterty wraków. Wylądowałem na masce samochodu i osunąłem się na ziemię, ciężko dysząc. Tak samo potraktowano Rumba. W jego przypadku musiało interweniować aż dwóch policjantów.

Przez ten czas Szef wdrapał się na dach drugiego samochodu i gorączkowo rozglądał się dookoła. Ze wszystkich stron zbliżały się ku niemu niebieskie mundury. Zaczął obrzucać wyzwiskami wspinających się po niego policjantów.

– Uważajcie! – wrzasnął jeden z nich. – Chce przewrócić samochody!

Policjanci czmychnęli na bezpieczną odległość. Ujrzałem, że szef przechodzi na dach kolejnego na poły zgniecionego wraku i wsuwa stopę pod ten, na którym stał, wykorzystując ją jako dźwignię. Samochód niebezpiecznie się zachwiał i niewiele było potrzeba, by go strącić. Kłopot polegał na tym, że samochód, na który przeszedł Szef, również stracił równowagę.

Co gorsza, Rumbo jeszcze raz rzucił się na napierających policjantów.

Nie zdążył nawet się zorientować, co się stało… Tym się jedynie pocieszam. Jeszcze przed sekundą warował przy ziemi, szczerząc zęby na policjantów, a teraz leżał przywalony zwałami chrzęszczącego złomu.

„Rumbo! – wrzasnąłem i rzuciłem się do przodu, nim jeszcze spadające wraki znieruchomiały. – Rumbo! Rumbo!”

Kręciłem się wokół poskręcanej sterty blachy, zaglądałem pod spód, usiłując cokolwiek dostrzec, starałem się znaleźć jakąś drogę, by wcisnąć się pod wraki. Pragnąłem, by mój przyjaciel cudownie ocalał, nie chciałem pogodzić się z tym, co było już, niestety, nieuniknione.

Ciemna stróżka ciemnoczerwonej krwi wyciekającej spod samochodów brutalnie uświadomiła mi smutną prawdę. Biedny Rumbo nie miał żadnej szansy.

Zawyłem. Takie wycie słychać czasami podczas głębokiej, głuchej nocy. Jest to wołanie stworzenia, które dotarło do kresu udręki. Potem się rozpłakałem.

Szef cierpiał straszliwie, ręce miał zmiażdżone pod wrakami. i tak miał szczęście: mogły go całkiem przygnieść.

Czyjaś ręka odciągnęła mnie delikatnie od metalowego grobowca. Czułem współczucie płynące od prowadzącego mnie policjanta. Byłem zbyt zrozpaczony, by protestować. Rumbo nie żył. W tym momencie pragnąłem tego samego. Usłyszałem, jak któryś z oficerów każe wezwać natychmiast karetkę dla rannego. Ujrzałem dwóch cywilów wynoszących metalową skrzynię z baraku i kiwających głowami innemu mężczyźnie przesłuchującemu Lenny'ego. Rozgniewany Lenny głośno krzyczał, przytrzymywany przez dwóch mundurowych:

– Kto to zrobił? Kto nas wsypał?!

– Od dawna uważamy na to miejsce, synu – powiedział stojący przed nim mężczyzna. – Od kiedy jeden z naszych chłopaków wypatrzył na tyłach złomowiska samochód Ronnie Smileya. Wiemy wszyscy, w czym kręci Ronnie, nieprawdaż? Pomyśleliśmy więc, że zaczekamy trochę i zobaczymy, co z tego wyniknie. Bardzo nas zaciekawiło, dlaczego dołujecie tu najpierw skradzioną furgonetkę, a później triumpha. Przyfilowaliśmy jeszcze uważniej, kiedy stwierdziliśmy, że samochody nie wyjeżdżają ze złomowiska. Aż do dzisiejszego poranka. – Zaśmiał się z wyraźnej złości Lenny'ego. – Och, nie przejmuj się, nie tylko o to biegało. To złomowisko od dawna wydawało się nam podejrzane. Zachodziliśmy w głowę, skąd wasz Szef ma tyle szmalu. Teraz wiemy, prawda?

Lenny posępny jak noc odwrócił wzrok. Policjant w cywilu zauważył, że mundurowy odprowadza mnie na bok i powiedział:

– To śmieszne. Konstabl, prowadząc „śledztwo” w sprawie zwykłej złodziejskiej pary kundli, przy okazji odkrywa gablotę Smileya. Jaki pan, taki kram, prawda?

Skinął głową mężczyźnie, który mocno trzymał wyrywającego się Lenny'ego. Zaciągnięto go w stronę jednego z wozów policyjnych stojących koło wjazdu na złomowisko. Zanim Lenny zniknął w jego wnętrzu, rzucił mi ostatnie przenikliwe spojrzenie, od którego zadrżałem. i wtedy właśnie dotarło do mnie, dokąd powinienem pójść. Myśl ta przedarła się przez oszołomienie i poraziła mnie niemal fizycznie.

Wykręciłem łeb i kłapnąłem zębami koło trzymającej mnie ręki. Przestraszony policjant natychmiast cofnął dłoń. Byłem wolny. Wypadłem na ulicę i znów biegłem, biegłem, biegłem przed siebie.

Tym razem jednak wiedziałem, dokąd biegnę.