"Fuks" - читать интересную книгу автора (Herbert James)Rozdział dziesiątyRumbo nigdy więcej nie wspomniał o tym wypadku. Przez kilka kolejnych dni zachowywał się wobec mnie z pewną rezerwą, lecz końcówka mojego występu sprawiła, że zachowałem przed nim trochę twarzy (pyska?). Poza tym dlatego, że potrzebowaliśmy się wzajemnie (do czego sam Rumbo nigdy by się nie przyznał), wkrótce wróciliśmy do dawnej zażyłości. Lenny przestał się mną interesować. Moja pomyłka zburzyła jego marzenia o zrobieniu wielkich pieniędzy. Kiedy pojawiał się na dziedzińcu, obrzucał mnie jedynie co jakiś czas żałosnymi spojrzeniami, poza tym nie zwracał na mnie uwagi. Robotnik zajmujący się rozbieraniem wraków, Georgie, zabrał mi obrożę i zwrócił później. Rumbo powiedział mi, że na niewielkiej metalowej tabliczce widać teraz jakieś rysy. Założyłem, że było tam wypisane moje imię: FUKS. W każdym razie tak teraz wołali na mnie ludzie ze złomowiska oraz ci na ulicach, którzy zadali sobie trud, by przeczytać imię na obroży. Byłem zadowolony, że nikt już na mnie nie woła Horacy. Trwały zimowe mrozy i nastały dla nas chudsze czasy. Wciąż odbywaliśmy wyprawy do hali targowej, ale nasze zdobycze spod stoisk stawały się coraz bardziej skąpe i połączone z większym ryzykiem. Sklepikarze znali nas już z wyglądu i przeganiali, gdy tylko się pojawialiśmy, zimno zaś sprawiło, że gospodynie domowe stały się ostrożniejsze i mniej przyjaźnie nastawione. Szybko traciłem przyjemny dla oka szczenięcy wygląd (sądzę, że miałem wtedy siedem lub osiem miesięcy) i ludzie byli teraz mniej skłonni nachylić się, by pogłaskać chudego mieszańca. Z tego powodu stałem się prawie bezużyteczny jako przynęta dla Rumba. Trudne czasy pogłębiły jednak naszą przemyślność: staliśmy się szybsi w napaści i bardziej wyrafinowani w jej planowaniu. Błyskawiczne przemkniecie przez supermarket przeważnie okazywało się owocne, pod warunkiem że mieliśmy otwartą drogę odwrotu. Zazwyczaj jeden z nas przewracał stertę konserw, by wywołać zamieszanie, podczas gdy drugi skradał się, by złapać, co tylko się dało. Oczekiwałem takich eskapad z wielkim podnieceniem. Wypad na boisko szkolne podczas przerwy obiadowej praktycznie zawsze owocował kanapką czy dwiema, czasami nawet jabłkiem lub kawałkiem czekolady. Uwielbialiśmy wywoływane przez nas pandemonium. Nigdy nie traciliśmy nadziei, że na pobliskich targowiskach ulicznych znajdziemy coś dla nasycenia żołądków. Krzyki i przekleństwa, jakie słyszeliśmy podczas naszych rozbojów na targu, były jednak trochę niepokojące. Co więcej, staliśmy się zbyt bezczelni i doprowadziło to nas do klęski. Któregoś dnia weszliśmy śmiało z Rumbem na dziedziniec, na który znęciły nas smakowite zapachy przygotowywanego jedzenia. Znaleźliśmy się przed otwartymi drzwiami, spoza których dobywały się kłęby pary. Było to kuchenne wejście jakiejś restauracji. Obydwaj byliśmy zbyt pewni siebie, prawie beztroscy, ponieważ za długo wychodziliśmy z naszych eskapad bez szwanku. Śmiało wkroczyliśmy do środka. Była to restauracja wysokiej klasy, chociaż trudno byłoby się tego domyślić po stanie, w jakim znajdowała się kuchnia. Że jest to wytworne miejsce, domyśliłem się jedynie po potrawach stojących na stole na środku kuchni. Była tam między innymi pieczona młoda kaczka w sosie pomarańczowym. Otaczały ją i inne dania, jednak nie powodujące aż tak silnego napływania śliny do pyska. Dania czekały na zaniesienie ich na salę (lub wyniesienie przez zgłodniałe psy). Poza szefem kuchni, który odwrócony do nas plecami mieszał w wielkim kotle zupę, kuchnia była pusta. Rumbo rzucił mi krótkie spojrzenie, po czym jednym skokiem znalazł się na stole. Oparłem łapy na skraju stołu i uśmiechnąłem się z błogim zadowoleniem. Zapowiadało się, że tego dnia będziemy mieli pełne brzuchy. Rumbo nonszalancko szperał między rozmaitymi potrawami (gdyby był człowiekiem, podśpiewywałby w tej chwili pod nosem), aż w końcu dotarł do kaczki. Wywiesił język i zaczął zlizywać sos pomarańczowy. Obejrzał się na mnie i przysiągłbym, że mrugnął do mnie. Z pyska ciekła mi ślina i przestępowałem sfrustrowany z łapy na łapę. Rumbo liznął jeszcze kilkakrotnie i rozwarł szczęki na całą szerokość, by wziąć między nie pieczonego ptaka. W tej właśnie chwili otworzyły się drzwi do sali restauracyjnej. Staliśmy jak sparaliżowani, podczas gdy do środka statecznie wkroczył kelner w białej marynarce i niewielkiej czarnej muszce. Jeszcze będąc w drzwiach, wykrzykiwał do szefa kuchni nowe zamówienie. Kelner był dość wysoki (sam rozumiesz, że dla mnie wszyscy ludzie są wielcy), jego kruczoczarne włosy były wybrylantynowane i gładko przylizane. Nad również wybrylantynowanym wąsikiem sterczał długi, zakrzywiony nos. Miał wielkie (zbyt wielkie), wytrzeszczone oczy, które wybałuszył jeszcze bardziej, gdy nas zobaczył. Szczęka opadła mu tak, że prawie przypominał w tym momencie Rumba. Nieświadomie przekrzywił tacę i naczynia zjechały z niej jak lawina. Okropny brzęk tłukących się talerzy wprawił wszystkich od nowa w ruch. Szef obrócił się na pięcie, chwytając się za serce, kelner wrzasnął (myślę, że był to Włoch), Rumbo złapał kaczkę, a ja się zmoczyłem (jakżeby inaczej?). Rumbo zeskoczył ze stołu, pośliznął się na lepkiej plamie na posadzce i wypuścił kaczkę. Próbując złapać ją znów w pysk, zaskowyczał, gdy gorąca chochla ciśnięta przez szefa prześliznęła się po jego grzbiecie. Złapał w końcu kaczkę za kuper i chyłkiem pobiegł w stronę wyjścia. Kelner rzucił w jego stronę pustą tacę, stłumił szloch, ruszył w pościg za Rumbem, pośliznął się na tej samej lepkiej plamie i runął na plecy, jednocześnie nogami wytrącając kaczkę z pyska mojemu towarzyszowi. Szef kuchni przeniósł ręce od serca do ust, zaryczał w furiackim gniewie, ruszył chwiejnie przed siebie i pośliznął się na tacy, która wylądowała na jeszcze jednej lepkiej plamie z sosu pomarańczowego, pozostawionej przez wleczoną po posadzce kaczkę. Wylądował ciężko (był bardzo słusznej postury) na plecach mikrego kelnera, zaklął i zaczął wściekle wierzgać, wymierzając ciosy psu, kaczce, kelnerowi i wszystkiemu, co znalazło się w jej zasięgu. Uciekłem. Rumbo ukradkiem wylazł na dziedziniec mniej więcej pięć minut po mnie. Skorzystał z naszego prywatnego przejścia przez dziurę w ogrodzeniu z karbowanej blachy za stertą wraków na tyłach złomowiska. Wlókł za sobą wystygłą pieczoną kaczkę. Ptak nie prezentował się najlepiej: nie wyglądał już jak reprezentacyjne danie. Mimo to dla dwóch wygłodniałych kundli stanowił prawdziwą ucztę. Po wyssaniu wszystkich kości (ostrzegłem Rumba, żeby ich nie gryzł) uśmialiśmy się z naszej przygody uwieńczonej sukcesem. Kilka dni później musieliśmy jednak odszczekać naszą radość, że się tak wyrażę. Na dziedzińcu pojawił się policjant w mundurze i spytał jednego z robotników, czy na terenie firmy znajdują się dwa czarne mieszańce. Wpełzliśmy z Rumbem jak najgłębiej pod rozsypujący się ford i popatrzyliśmy na siebie ze strachem. Najwyraźniej sklepikarze zdecydowali się solidarnie działać i złożyli na nas skargę na posterunku. A może napuścił na nas gliny wściekły właściciel restauracji. W każdym razie policjantom nie zabrało dużo czasu ustalenie, gdzie mieszkamy. Wyjrzeliśmy niepewnie spod samochodu i zauważyliśmy, że robotnik z lękiem pokazuje na barak Szefa. Młody policjant, nie spiesząc się, ruszył w jego stronę, po drodze przyglądając się zaparkowanym rozmaitym samochodom. Szef odbywał jedno z regularnych spotkań ze swoimi kolesiami. Platfus zastukał do drzwi. Pojawił się Szef. Przyglądaliśmy się, jak z uśmiechem odpowiada na pytania policjanta, okazując rozbrajający wdzięk, którego jakoś wcześniej nie zauważyłem. Dłońmi wykonywał gesty świadczące o zdumieniu, trosce i zaniepokojeniu, przy czym poważnie kiwał głową. Później wrócił do przymilnych uśmiechów. Jego cygaro ani na chwilę podczas rozmowy nie opuściło kącika ust. Po ostatnim uspokajającym i lizusowskim uśmiechu Szefa młody policjant pożegnał się i opuścił dziedziniec. Szef uśmiechał się łaskawie za plecami platfusa, dopóki ten nie zniknął za bramą złomowiska, po czym rozejrzał się dookoła. Na jego obliczu malowała się teraz marsowa mina. Wypatrzył nasze nosy sterczące spod wraku i ruszył w ich kierunku długimi, świadczącymi o determinacji, krokami. „Uciekamy, kurduplu”, ostrzegł mnie Rumbo. Spóźniłem się. Szef złapał mnie za kark, zanim zdołałem czmychnąć, i zaczął tłuc mnie zaciśniętą pięścią, przytrzymując mocno za obrożę. Zawsze czułem, że w Szefie tkwi powstrzymywane okrucieństwo (co wcale nie oznacza, że był okrutnym człowiekiem). Tłumioną gwałtowność wyładowywał teraz na mnie. Wyłem z bólu i byłem wdzięczny, że zakończenia bólowe nie są u psa równomiernie rozmieszczone, inaczej ciosy sprawiałyby mi jeszcze większe cierpienie. Rumbo przyglądał się tej scenie z pewnej odległości, litując się nade mną i zarazem obawiając o swój los. – Chodź no tu! – zagrzmiał Szef, ale Rumbo ani myślał go usłuchać. Odskoczył dalej. – Czekaj, niech no cię tylko dorwę! – krzyknął mój prześladowca. Rumbo zmył się z dziedzińca. Szef ochłonął trochę z gniewu, ale nie pohamował jeszcze swojego okrucieństwa. Zawlókł mnie na tył złomowiska, biorąc po drodze kawałek linki, i przywiązał do samochodu znajdującego się na samym dnie sterty wraków. – Dobrze ci tak! – warczał, zapętlając linkę o pustą ramę okna. – Dobrze! – Przyłożył mi na pożegnanie i odszedł mrucząc, że ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje na złomowisku, to szperający gliniarze. – Dobrze ci tak! – usłyszałem na zakończenie, gdy zatrzaskiwał za sobą drzwi baraku. Kilka minut później z baraku wyszli kolesie Szefa. Wgramolili się do swoich samochodów i odjechali. Po ich odjeździe z baraku wyszedł znów Szef, zawołał kilkakrotnie Rumba i gdy ten się nie pojawił, zniknął z powrotem. Miałem wrażenie, że jakiś czas nie będziemy oglądać drogiego Rumba. Szarpałem i ciągnąłem linkę, wołając Szefa, by wrócił i uwolnił mnie. Bez żadnego skutku. Nawet nie chciał o tym słyszeć. Bałem się pociągnąć zbyt mocno za linkę, ponieważ wyglądało na to, że sterta wraków ledwie się trzyma. Nigdy nie miałem pojęcia, jakim cudem tak wysokie zwały samochodów się nie przewracają. Moje wołania zamieniły się najpierw w gniewne okrzyki, potem w żałosne wycie, później w pełne przygnębienia skomlenie. W końcu, gdy złomowisko całkowicie opustoszało, zgnębiony zamilkłem. Było już ciemno, gdy mój kompan zdecydował się na powrót. Dygotałem z zimna, czułem się nieszczęśliwy i osamotniony. „Powiedziałem ci, żebyś uciekał”, rzekł Rumbo, wychodząc z ciemności. Parsknąłem. „Szef ma okropny charakter – ciągnął Rumbo obwąchując mnie. – Ostatnim razem, kiedy mnie przywiązał, musiałem trzy dni czekać na jedzenie.” Spojrzałem na niego z wyrzutem. „Mimo to mogę ci podrzucić czasem jakiś kąsek – dodał pocieszająco. Nagle podniósł łeb. – Oho! Zaczyna padać.” Na nos spadła mi wielka kropla deszczu. „Nie bardzo gdzie jest się tu ukryć, co? – skomentował. – Szkoda, że drzwi wozu są zamknięte, mógłbyś wleźć do środka.” Przyjrzałem mu się badawczo, po czym odwróciłem łeb. „Zgłodniałeś? – spytał. – Myślę, że nic dla ciebie nie znajdę o tej porze.” Cały łeb miałem już pokryty mokrymi plamami. „Szkoda, że zeżarliśmy kaczkę za jednym zamachem. Powinniśmy trochę zostawić.” Potrząsnął łbem że smutkiem. Zajrzałem pod samochód, do którego byłem przywiązany, i stwierdziłem, że jest pod nim za mało miejsca, żeby się tam wcisnąć. Robiłem się coraz bardziej mokry. „No, kurduplu – powiedział z udawaną żartobliwością Rumbo – nie ma sensu, żebyśmy obydwaj mokli. Chyba się gdzieś schowam przed deszczem.” Popatrzył na mnie przepraszająco. Rzuciłem mu długie, pogardliwe spojrzenie i znów odwróciłem łeb. „Hmm… no to do rana”, mruknął Rumbo. Spojrzałem za nim. Mało ochoczo szurał łapami. „Rumbo?”, zawołałem. Obejrzał się z uniesionymi brwiami. „Tak?” „Wyświadczysz mi uprzejmość?” „Tak?” „Daj się wykastrować”, powiedziałem obojętnym tonem. „Dobranoc”, odpowiedział i potruchtał do naszego ciepłego, przytulnego schronienia. Deszcz zaczął bębnić rytmicznie na moim ciele. Skuliłem się, jak tylko mogłem, i wcisnąłem łeb w barki. Czekała mnie długa noc. |
||
|