"Fuks" - читать интересную книгу автора (Herbert James)

Rozdział dziewiąty

A co z uczuciem, że jestem człowiekiem w ciele psa?

Cóż, oczywiście nie opuszczało mnie, lecz nie odgrywało już decydującej roli w moim myśleniu. Rozwijałem się jako pies; proces ten pochłaniał mi większość czasu. Miałem ciągle świadomość swojego pochodzenia, a moje ludzkie uczucia często brały górę nad zwierzęcą naturą, obdarzony byłem jednak psimi siłami fizycznymi i takimiż zmysłami (z wyjątkiem nadzwyczaj ostrego wzroku), które rządziły moim zachowaniem. Wielokrotnie, przeważnie nocami, na powierzchnię mojego umysłu wyłaniały się wspomnienia i nękające mnie w nieskończoność pytania. Przeważnie byłem bez reszty psem, pozbawionym jakichkolwiek – poza psimi – myśli.

Uświadomiłem sobie, że wraz z Rumbem różnimy się od innych psów i byłem pewien, że on to także zauważył. Odkryłem, że wielki szczur również był inny niż reszta jego towarzyszy. Jednakże Rumbo na moje pytania, co o tym sądzi, odpowiadał wymijająco i nigdy się nie dowiedziałem, czy pojął tę różnicę, czy też stanowiła dla niego taką samą zagadkę jak dla mnie. Wzruszał barkami i zbywał mnie uwagami w stylu: „Niektóre stworzenia są bardziej głupie od innych, to wszystko”. Często przyglądał mi się badawczo.

I tak żyłem z Rumbem, podczas gdy chęć poznania zagadki mojego istnienia pozostawała w zawieszeniu. Uczyłem się wieść psią egzystencję.

Tak jak wszystkie psy byłem nieskończenie ciekawski. Musiałem wszystko powąchać, musiałem szarpać za wszystko, co sterczało, musiałem gryźć wszystko, co nadawało się do pogryzienia. Rumbo czasem tracił cierpliwość, beształ mnie, że jestem takim samym durnym szczeniakiem jak inne (chociaż też lubił węszyć i gryźć), zazwyczaj karcił mnie również za moją zbytnią ciekawość. Podczas wielu popołudni i wieczorów odpowiadał na moje pytania (gdy był odprężony i rozluźniony, w nastroju do rozmowy), kiedy jednak zastanawiał się nad czymś długo i głęboko, zaczynał tracić wątek i się denerwował. Często wydawało mi się, że wreszcie dowiem się od niego czegoś ważnego, na przykład o mojej obecnej, dziwnej egzystencji lub dlaczego wydawaliśmy się bardziej zaawansowani w rozwoju od reszty naszego gatunku, gdy nagle w jego oczach pojawiał się wyraz roztargnienia i zapadał w długie, sprawiające wrażenie transu, milczenie. Bałem się, że jego szukający odpowiedzi umysł zagubi się i nie będzie w stanie odnaleźć drogi powrotnej, że Rumbo już nie wyjdzie z tego stanu, że stanie się psem takim jak wszystkie inne. Ale po chwili Rumbo zaczynał mrugać ślepiami, rozglądał się dookoła zdumiony, jakby nie miał pojęcia, gdzie się znalazł, i kontynuował rozmowę, ignorując zadane mu przez mnie pytanie. W takich chwilach czułem wielkie napięcie i lęk, dlatego starałem się nie doprowadzać do takich sytuacji.

Lęk odczuwałem również wówczas, gdy widywałem duchy. Nie zdarzało się to często, ale wytrącało mnie z równowagi. Duchy przepływały koło mnie w milczeniu, wytwarzając wokół siebie aurę nieskończonej samotności (choć nie było to ich świadomym zamiarem). Niektóre sprawiały wrażenie, że doznały szoku, ponieważ brutalnie wyrwano je z ziemskich ciał. Zamieraliśmy z Rumbem na ich widok, ale nigdy nie szczekaliśmy jak inne psy. Mój towarzysz ostrzegał je cichym warczeniem, aby trzymały się od nas z daleka, duchy się jednak nami nie interesowały. Przepływały obok, niczym nie zdradzając, że zdają sobie sprawę z naszej obecności. Pewnego razu – było to w pełnym świetle dnia – cztery czy pięć ciasno stłoczonych przy sobie duchów płynęło przez plac złomowiska jak mały dryfujący obłok. Rumbo nie potrafi wyjaśnić tego zjawiska i zapomniał o duchach natychmiast po ich zniknięciu, lecz mnie długi czas nie dawało to spokoju.

Na złomowisku coraz częściej zaczęły się pojawić śmiertelne istoty. Pracowało na nim zawsze dwóch lub trzech mężczyzn w kombinezonach, którzy rozbierali wraki na części. Przewijał się również ciągły strumień klientów szukających tanich elementów do swych wozów. Dźwigiem ładowano zmiażdżone karoserie na gigantyczne (gigantyczne dla mnie) ciężarówki, a następnie cenny metal wywożono za bramę. Na szczyty chwiejnie balansujących stert wrzucano bezceremonialnie pojazdy doszczętnie rozbite lub tak stare, że nie dawało się z nich już nic wycisnąć. Moją ciekawość wzbudziło zupełnie innego rodzaju ożywienie na złomowisku.

U Szefa coraz częściej pojawiali się klienci, których wcale nie interesowało złomowisko. Znikali oni na całe godziny w baraku Szefa. Przychodzili dwójkami i trójkami, po czym w identycznych grupkach znikali. Przybywali z różnych stron, przeważnie z Wandsworth i Kennington, zdarzali się także goście z Stepney, Tooting, Clapham, z „domieszką” przybyszów z sąsiednich hrabstw. Dowiadywałem się o tym z podsłuchanych rozmów, gdy stałem pod barakiem Szefa czekając, aż się pojawi (często spóźniał się z jedzeniem). Niektórzy goście nawet bawili się ze mną albo drażnili w przyjazny sposób. Rumbo popatrywał spod oka na moje dziecinne zachowanie wobec tych mężczyzn. Ponieważ nigdy nie dostawaliśmy od nich jedzenia, więc nie odgrywali w jego życiu istotniejszej roli. (Rumbo był bardzo wybredny w wyborze osób, które respektował i obdarzał przyjaźnią). Ja jednak – jak każdy szczeniak – chciałem być kochany przez wszystkich. Nie wiedziałem, na czym polegają interesy, które ubijali z Szefem (zauważyłem, że traktowano go z wielkim szacunkiem), i specjalnie mnie to nie obchodziło. Ciekawili mnie tylko dlatego, że pochodzili z innych stron i dzięki nim miałem nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej o świecie – nie o tym z najbliższego otoczenia, ale o dalszym. Widzisz, szukałem jakichkolwiek śladów dotyczących mojej osoby. Czułem, że im więcej się dowiaduję – a może odkrywam na nowo – o otaczającym mnie świecie, tym większe mam szansę na rozwiązanie swojej zagadki.

Właśnie przy którejś takiej okazji zdobyłem swe imię. Niektórzy robotnicy wołali na mnie Horacy (Bóg wie, czemu to ich bawiło). Gardziłem tym imieniem. Wymawiali je szyderczo i zazwyczaj ignorowałem ich wołania z dumnie podniesionym nosem – chyba że oferowano mi jedzenie (co zdarzało się bardzo rzadko). Nawet Rumbo w momentach sarkazmu wołał do mnie „Horacy”, a nie „kurduplu”. W końcu nawet ja zacząłem się do niego przyzwyczajać.

Szef nigdy nie zawracał sobie głowy, by wymyślić dla mnie jakieś unię. Nie byłem dla niego na tyle ważny. Poza tym po pierwszym naszym spotkaniu kilka miesięcy wcześniej nie miał wiele okazji, by się do mnie zwracać. W każdym razie byłem mu wdzięczny, że nie podchwycił od pracowników tego ohydnego zawołania.

Oto, jak otrzymałem swoje prawdziwe imię.

Przed barakiem Szefa zgromadziła się niewielka grupka gości, czekających na jego przybycie. Rumbo ganiał za jakąś suką w rui, a ja pałętałem się bez celu po dziedzińcu, bocząc się, że zostałem sam. Potruchtałem do ludzi, mając nadzieję, że podsłuchani coś ciekawego (lub może ktoś obdarzy mnie odrobiną czułości). Zobaczył mnie jeden z młodszych mężczyzn. Przykucnął i wyciągnął do mnie rękę.

– Pies, chodź tu! – zawołał. Ucieszony pogalopowałem w jego stronę.

– Jak się wabisz, piesku? – zapytał mężczyzna. Nie chciałem powiedzieć, że Horacy, więc w milczeniu polizałem jego dłoń.

– Niech no ci się przyjrzę – powiedział mężczyzna, drugą dłonią odwracając moją obrożę. – Żadnego imienia, hm? Zobacz, co mam dla ciebie.

Wstał, sięgnął do kieszeni kurtki i wydobył opakowanie dropsów, na widok których zacząłem wymachiwać ogonem. Wyjął jeden z dropsów i zademonstrował mi go. Natychmiast stanąłem na zadnich łapach, rozdziawiając pysk. Mężczyzna roześmiał się i upuścił drops. Zręcznie schwyciłem go na język, zgniatając zębami, nim zdążyłem opaść na przednie łapy. Przełknąłem i oparłem o nogi mężczyzny moje zabłocone łapy, dopraszając się o następny cukierek; miały przyjemny miętowy smak.

– Och, nie, jeśli chcesz jeszcze jednego, będziesz musiał na niego zarobić. Hej hop, łap! – Podrzucił cukierek w górę.

Skoczyłem i złapałem go zgrabnie w powietrzu. Młody mężczyzna się roześmiał. Jego znudzeni kompani zaczęli przejawiać zainteresowanie tą sceną. Próżnowali koło forda granady, którym przyjechali, przytupując dla ochrony przed chłodem.

– Niech zrobi to jeszcze raz, Lenny – powiedział jeden z nich.

Ten, którego nazywano Lenny, rzucił w górę drugi cukierek, który złapałem w powietrzu.

– Rzuć jeszcze, ale wyżej.

Lenny rzucił. Skoczyłem i odniosłem znowu sukces.

– Straszny spryciarz z ciebie, co? – rzekł Lenny.

Musiałem przyznać mu rację; odczuwałem zadowolenie z siebie. Gdy Lenny ujął miętusa między palec wskazujący i kciuk, przygotowałem się do powtórzenia wyczynu.

– Chwila, Lenny – powiedział tym razem inny z mężczyzn. – Utrudnij mu trochę robotę.

– Niby jak?

Mężczyźni zastanawiali się przez chwilę. W końcu jeden z nich wypatrzył na parapecie okna baraku kilka cynowych kubków.

– Spróbuj starego numeru z trzema kubkami.

– Stuknij się w łeb! To przecież durna psina – zaprotestował Lenny.

– Nie marudź, zobaczymy, czy sobie poradzi.

Lenny wzruszył ramionami i poszedł po kubki. Stali pracownicy wykorzystywali je podczas przerw śniadaniowych, ale pewnie nie mieliby nic przeciw takiemu ich użyciu. Prawdę mówiąc, zauważyłem, że starali trzymać się z dala od wspólników do interesów swojego szefa. Lenny postawił dwa kubki do góry denkami na równym kawałku gruntu, a ja zacząłem go trącać nosem, żeby dał mi jeszcze jeden cukierek. Odepchnął mnie od siebie, a inny z mężczyzn złapał mnie za obrożę, by nie dopuścić do Lenny'ego.

Lenny wydostał jednego miętusa, zademonstrował mi go przesadnym gestem i włożył pod jeden z kubków. Zacząłem szarpać się w obroży, chcąc dobrać się do cukierka.

Lenny zrobił potem coś zaskakującego, tzn. nie odrywając kubków od ziemi, zaczął zmieniać ich położenie. Robił to powoli, ale to wystarczyło, by zdezorientować zwykłego psa. Lenny odsunął się i dał znak drugiemu mężczyźnie, by mnie puścił. Wyrwałem do przodu i od razu przewróciłem kubek, spod którego dobywał się silny zapach mięty.

Nie miałem pojęcia, dlaczego mężczyźni wykrzykują z radością i dlaczego Lenny jest tak zachwycony, patrząc jak pożeram miętusa. Merdaniem skwitowałem poklepywanie Lenny'ego po grzbiecie, zadowolony, że sprawiłem mu przyjemność.

– No, miał nosa. Fuksem mu się udało. Ale pies nie zrobi tego dwa razy pod rząd – stwierdził jeszcze inny mężczyzna z krzywym uśmieszkiem.

– Na pewno powtórzy. Ten szczeniak to stary cwaniak – stwierdził Lenny. – A może postawisz na to parę groszy?

Reszta wyraziła entuzjastyczną zgodę na propozycję zakładów. Zabawny jest widok grupki znudzonych mężczyzn, znajdujących sobie rozrywkę.

Jeszcze raz przytrzymano mnie, podczas gdy Lenny powtórzył balet z miętówką.

– No dobra, stawiam funciaka, że uda mu się drugi raz – powiedział, tym razem nie tak bezosobowo jak przedtem.

– Dobra.

– Wchodzę.

– Ja też.

I nagle na ziemi znalazły się cztery banknoty. Czterej mężczyźni popatrzyli na mnie z wyczekiwaniem.

Lenny znów zaczął obracać kubki. Jeden z mężczyzn kazał mu robić to szybciej. Usłuchał, i muszę przyznać, że znał się na rzeczy: gołym okiem trudno było rozróżnić ruchy jego rąk. Czułe powonienie rozwiązywało jednak i ten problem. Przewróciłem kubek i połknąłem miętusa w ciągu trzech sekund.

– Fantastycznie! Cholernie cwany skubaniec! – Lenny z zachwytem zgarnął z ziemi cztery funty.

– Mimo to twierdzę, że to był fuks – burknął rozczarowany głos.

– Jak tak gadasz, Ronald, to postaw na to forsę, synu. Stanął kolejny zakład, tym razem bez jednego z mężczyzn, który mruknął:

– On to chyba wywąchuje.

Na chwilę reszta znieruchomiała; o tym nie pomyśleli.

– Nie – powiedział Lenny po chwili namysłu – nie wyniucha cukierka pod kubkiem.

– Cholera go wie, mięta silnie pachnie.

– No dobra, zobaczę, czy mam jakieś inne cuksy. – Pogrzebał bez powodzenia w kieszeniach.

– Zaczekajcie chwilę – odezwał się jeden z mężczyzn i ruszył w stronę granady. Otworzył przednie drzwi, sięgnął do schowka na rękawiczki i wygrzebał pół tabliczki czekolady. – Trzymałem dla dzieciaków – powiedział z niejakim zawstydzeniem. – Zawinę ją w sreberko, żeby nie było czuć zapachu.

Podał czekoladę Lenny'emu. Na jej widok zacząłem się ślinić i musiano mocno mnie trzymać, żebym się nie wyrwał.

– Tak, chyba wystarczy. No dobra, zrobimy to jeszcze raz. – Lenny upewnił się, że czekolada jest starannie owinięta, nim włożył ją pod kubek. Na wierzchu kubka znajdowała się ohydnie wyglądająca tłusta plama.

Czwarty mężczyzna postanowił się teraz przyłączyć do zakładu. Lenny zaczął jeszcze raz błyskawicznie przesuwać kubki. Gdy mnie puszczono, oczywiście natychmiast rzuciłem się do kubka z plamą na wierzchu.

Czekoladę wyrwano mi z pyska, nim zdołałem ją połknąć w całości. Jedynie Lenny zasypał mnie szczodrymi pochwałami.

– Mógłbym zbić majątek na tym psie – powiedział, odłamując kawałek czekolady i wrzucając mi go do pyska. – Ma łeb, nie jest taki durny, na jakiego wygląda. – Najeżyłem się, ale myśl o reszcie czekolady sprawiła, że zachowałem spokój. – Pojedziesz ze mną do Edenbridge, co? Connie i dzieciaki zapieszczą cię na śmierć, a ja będę kasować flotę od ciołków z okolicy.

– To pies Szefa, nie da ci go zabrać – odezwał się ten, na którego wołano Ronald.

– Może. Ma przecież dwa.

– Mimo to mówię, że to tylko fuks. Nie ma tak cwanych psów.

Lenny wzniósł oczy do nieba. – Chcesz się jeszcze raz przekonać?

Ronald miał na to już mniejszą ochotę. Dźwięk samochodu wjeżdżającego na dziedziniec uratował go przed decyzją, czy zaryzykować jeszcze jednego funta. Ze zgrabnego jaguara, który zaparkował za granadą, wysiadł Szef (zmieniał częściej samochody niż niektórzy opony). Miał na sobie gruby kożuszek. W ustach jak zwykle trzymał wielkie cygaro. Mężczyźni powitali go przyjaźnie, lecz wydawało się, że wynika to bardziej z respektu niż sympatii.

– Co tutaj grandzicie? – Szef wetknął ręce w kieszenie i podszedł do mężczyzn, okrążywszy jaguara.

– Bawimy się z psem, Szefie – powiedział Lenny.

– Taaa, piekielnie zmyślna bestia – stwierdził jeden z pozostałych.

Lenny zdawał się wahać przed powiedzeniem Szefowi, za jakiego spryciarza uważa jego psa. Myślę, że zaczynał snuć co do mnie pewne plany.

– Nie da rady, nie powtórzy tego nawet za tysiąc lat – włączył się Ronald.

– Czego, Ron? – spytał z zaciekawieniem Szef.

– Lenny bawi się z psem w „pod którym kubkiem” i pies za każdym razem trafia – odezwał się inny mężczyzna.

– Wariata ze mnie strugacie! – obruszył się Szef.

– Nie, Szefie, mówi, jak jest – zapewniał Lenny. Wiedziony chęcią zbicia natychmiast jeszcze trochę grosza, zapomniał o dalekosiężnych planach ze mną w roli głównej.

– To musiał być fuks. Psy nie są takie zmyślne.

– Tak właśnie mówię, Szefie – włączył się usłużnie Ronald.

– Taaa, i przerżnąłeś forsę, synu, nie? – uśmiechnął się Lenny.

– Ile skasowałeś, Lenny?

– Ee, zaraz policzę, Szefie. Całe osiem funtów.

– Dobrze, stawiam jeszcze osiem, że nie uda mu się tym razem. – Szef miał klasę.

Lenny zawahał się tylko przez sekundę. Zachichotał i wrócił do kubków.

– No, facet, liczę na ciebie. Nie zawiedź mnie – spojrzał na mnie znacząco.

Podobała mi się ta zabawa. Cieszyło mnie sprawianie radości temu człowiekowi, odczuwałem przyjemność, że nie uważa mnie za przeciętnego psa. Ściśle rzecz biorąc, nie dopraszałem się o poczęstunek, ale zarabiałem na niego.

Pod bacznym spojrzeniem Szefa Lenny zaszurał kubkami jeszcze szybciej niż poprzednio, tym razem umieszczając czekoladę pod kubkiem bez tłustej plamy. Wreszcie zdjął dłonie z kubków i podniósł wzrok na Szefa.

– Dobrze? – spytał.

Szef skinął głową. Lenny popatrzył na mnie.

– No, mały, czyń swoją powinność.

W tym właśnie momencie na dziedzińcu pojawił się Rumbo.

Ciekawość przyciągnęła go do naszej grupki. Kiedy ujrzał, że trzymany jestem za obrożę przed dwoma odwróconymi kubkami, uniósł w zdumieniu brew. Natychmiast domyślił się, że odbywa się tu jakaś sztuczka ku uciesze ludzi, że ja, jego protegowany kundel, którego przygarnął, niezdara, w którego starał się tchnąć nieco godności, jestem gwiazdą tego przedstawienia. Wstyd zaczai palić mi uszy. Zwiesiłem łeb, spoglądając żałośnie na Rumba, który stał nieruchomo, wyraźnie dając do zrozumienia, że jest zdegustowany.

– No już, mały – ponaglił mnie Lenny. – Znajdź czekoladkę. Rusz się!

Zwiesiłem ogon; zawiodłem Rumba. Zawsze uczył mnie, by być panem samego siebie, by nigdy nie podlizywać się ludziom, by się przed nimi nie płaszczyć; a ja zachowywałem się jak jakieś tresowane stworzenie z cyrku, wykonujące sztuczki ku ich uciesze. Podszedłem do kubków, przewróciłem łapą pusty i odbiegłem w poszukiwaniu najciemniejszej dziury, w którą mógłbym się zaszyć.

Szef zachichotał. Lenny z rozpaczą złapał się za głowę. Zaśmiewając się, Ronald schylił się, zebrał wygraną Szefa i wręczył mu ją. Gdy znikałem za węgłem baraku, usłyszałem, jak Szef mówi: – Mówiłem ci, że to był fuks. Tak, fuks. To dla niego dobre imię. Hej, Georgie! – zawołał jednego z robotników. – Złap szczeniaka i wygraweruj mu na obroży imię. Będzie się nazywał Fuks. Taaa, to dobre! – Był zadowolony z siebie. Pieniądze nic tu nie znaczyły, ważne było, że dobrze wypadł i starał się utrzymać to wrażenie do końca. Słyszałem go jeszcze, jak rechotał, wchodząc z grupką mężczyzn do baraku: – No, mamy dla niego odpowiednie imię. Od tej pory będzie się wabił Fuks.