"Fuks" - читать интересную книгу автора (Herbert James)

Rozdział ósmy

Tamte dni z Rumbem były wspaniałe. Pierwszy poranek stanowił jedynie wprowadzenie do dalszej edukacji. Większość czasu spędzaliśmy na uganianiu się za jedzeniem. Prawie każdego ranka składaliśmy wizytę w hali targowej, gdzie handlowano warzywami (powoli zaświtało mi, że była to Nine Elms, którą bezmyślnie przeniesiono z okolicy Covent Garden w mało znane miejsce w południowym biegu Tamizy; pojąłem, że znajduję się w Londynie, gdzieś w okolicy Vauxhall), a później wpadaliśmy do sklepów, rozglądając się, czy można z nich coś ukraść. Wkrótce nauczyłem się być równie szybki i przebiegły jak Rumbo, lecz nigdy nie stałem się tak śmiały. Rumbo znikał w otwartych drzwiach i po chwili pojawiał się, niosąc w pysku paczkę herbatników, bochenek chleba czy cokolwiek, w co dawało się wbić zęby. Kiedyś wyrwał się ze sklepu z nogą jagnięcia, ale nie zawędrowaliśmy z nią daleko; za nami wypadła ciemnoskóra kobieta i tak przestraszyła Rumba, że upuścił mięso i zwiał, nim na chodniku rozbiła się ciśnięta przez kobietę butelka po mleku.

Pewnego razu trafiliśmy na dostawczą furgonetkę z cukierni. Pełna była tac ze słodko pachnącymi bułeczkami i ciastami, nie wspominając o świeżo wypieczonym chlebie. Rumbo odczekał, aż kierowca wniesie do sklepu wielką tacę z wyrobami, po czym wskoczył na otwarty tył furgonetki. Oczywiście tchórzliwie zostałem z tyłu i z zazdrością przyglądałem się, jak Rumbo wyskakuje ze środka z cudowną słodką bułką lepiącą się do zębów. Przycupnął pod samochodem i pożarł bułkę. Kiedy kierowca z następną tacą ruszył do sklepu, Rumbo znowu wskoczył do furgonetki, przełykając jeszcze resztki swego łupu. Tym razem dobrał się do czekoladowego ptysia z drugiej tacy. Powtórzył swój wyczyn trzykrotnie, za każdym razem kryjąc się, kiedy wracał kierowca, pod samochodem. W końcu dureń (czyli ja) postanowił też spróbować szczęścia. Odczekałem, aż mężczyzna zniknie we wnętrzu sklepu, wdrapałem się na furgonetkę (niemały wyczyn dla szczeniaka) i gorączkowo zacząłem obwąchiwać wonne tace pełne wypieków. Nie muszę dodawać, że Rumbo wpadał i wypadał w jednej chwili, ja zaś musiałem marudzić i przebierać. W końcu zdecydowałem się na smakowicie wyglądającą cytrynową bezę, przedkładając ją nad czekoladowego ptysia, ociekającego kremem. W tym momencie w tylnych drzwiach furgonetki pojawił się cień.

Zaskowyczałem ze strachu, a człowiek krzyknął ze zdziwienia. Jego zaskoczenie zmieniło się w agresywność, a mój strach w przerażenie. Usiłowałem mu wyjaśnić, że konałem z głodu, ale kierowca nawet nie chciał o tym słyszeć. Rzucił się do przodu, starając się złapać mnie za obrożę. Cofnąłem się w głąb furgonetki. Mężczyzna zaklął i wlazł do środka, kucając, by nie uderzyć się głową o niski dach. Cofnąłem się jeszcze głębiej, jak tylko było można, przed nacierającym mężczyzną. Okazało się, że niewystarczająco. To niemiłe uczucie, gdy wiesz, że za chwilę stanie ci się krzywda. Muszę przyznać, że wpadłem w pełną prostrację z powodu nieszczęścia, jakie stało się moim udziałem. Dlaczego pozwoliłem się skorumpować temu złodziejowi Rumbowi, łotrowi w psiej postaci? Dlaczego pozwoliłem się namówić temu obrzydliwemu kundlowi na prowadzenie nędznego żywota pospolitego złodziejaszka?

Stary dobry Rumbo jednak natychmiast znalazł się przy furgonie, warcząc za plecami kierowcy. Był wspaniały! Mężczyzna odwrócił się z przerażeniem w oczach, rąbnął głową w dach, stracił równowagę i przewrócił się na tace z kruchą zawartością. Pośliznął się i zwalił na podłogę ciężarówki, nurzając łokcie w kremie i lukrze.

Wyminąłem jego sterczące w górę stopy i zeskoczyłem z pomostu, natychmiast zrywając się do ucieczki. Rumbo wstrzymał się jeszcze chwilę, by porwać ostatnie ciasteczko, po czym rzucił się za mną. Kiedy zatrzymaliśmy się mniej więcej sto mil dalej, oblizywał się z zadowoleniem. Wydyszałem podziękowania, a Rumbo uśmiechnął się z wyższością.

„Czasami, kurduplu, jesteś równie głupi jak inne szczeniaki. Może nawet jeszcze głupszy. Sądzę jednak, że na nauczenie psa niezbędnych sztuczek zawsze potrzeba trochę czasu.”

Nie wiadomo, dlaczego wydało mu się to bardzo śmieszne. Powtarzał to później przez resztę dnia.

Inną sztuczką Rumba była taktyka dywersji – wykorzystywanie mnie w charakterze przynęty. Podbiegałem do dźwigającej siatki z zakupami niczego nie podejrzewającej gospodyni i roztaczałem przed nią moje wdzięki szczenięcia, by postawiła swoje brzemię na ziemi i zaczęła się ze mną bawić. Czasami już wtedy dostawałem jakiś kąsek. Było to łatwiejsze, jeśli kobieta z zakupami miała przy sobie dzieci, zmuszały ją bowiem do zajęcia się mną. Jeśli nie miała na to ochoty, musiała odciągać ode mnie dzieciaki siłą. Kiedy cała uwaga kobiety skupiała się na mnie, liżącym ją po twarzy lub przewracającym się przed nią na grzbiet, by mnie pogłaskała, Rumbo plądrował nie strzeżone siatki. Zmykał, gdy trafił na coś pysznego, zdając się na mój własny spryt. Wówczas przepraszałem kobietę i oddalałem się statecznie. Często nasze niecne zamiary były odkrywane, zanim je zrealizowaliśmy, nie psuło nam to jednak zabawy.

Inną wspaniałą zabawą było odbieranie słodyczy dzieciom. Matki krzyczały, a dzieciaki płakały, gdy uciekaliśmy z naszym łupem. Niespodziewane rajdy na dzieci gromadzące się wokół sprzedawców lodów zawsze kończyły się sukcesem, a dzwonki ich wózków wskazywały nam nieomylnie, gdzie się znajdują. Na nieszczęście zbliżanie się zimy zmusiło nas do zakończenia tego rodzaju działalności, parki bowiem opustoszały, a i sprzedawcy lodów zapadli w zimowy sen.

Rumbo uwielbiał dokuczać psom. Wszystkie inne zwierzęta traktował jak pośledniejsze od siebie. Gardził zwłaszcza psią głupotą; przedstawicieli tego gatunku traktował jako bardziej upośledzone na umyśle od wszystkich innych stworzeń. Nie wiem, dlaczego żywił takie przekonanie; być może dlatego, że było mu za nie wstyd, za to, że nie były obdarzone jego inteligencją, jego godnością. Tak, mimo iż był łotrzykiem, Rumbo zachowywał się z wielką godnością. Na przykład nigdy nie błagał, nie dopraszał się; kradł jedzenie i prosił o nie, ale nigdy się przy tym nie poniżał. Czasami parodiował psy dopraszające się o jedzenie albo czułość, czynił to zawsze z cynizmu i dla zabawy. Nauczył mnie, że istoty żywe wykorzystują siebie nawzajem; aby istnieć w całym tego słowa znaczeniu, trzeba korzystać z życia. W jego opinii psy same uczyniły się niewolnikami człowieka. Rumbo nie był własnością Szefa, tylko pracował dla niego, strzegąc złomowiska, za co zarabiał na swoje utrzymanie, choć było ono zaiste psie. Szef to rozumiał i ich stosunek opierał się na wzajemnym szacunku. Nie byłem pewny, czy Szef był obdarzony uczuciami wyższymi, zachowywałem jednak swoje zdanie dla siebie, ponieważ byłem jedynie podopiecznym mojego mistrza i nauczyciela – Rumba.

W każdym razie Rumbo nie przepuszczał żadnej okazji, by uświadomić innym psom ich głupotę. Najdotkliwiej szydził z pudli, niemiłosiernie wyśmiewając ich przystrzygane loki. Zaśmiewał się też do rozpuku z biednych jamników. Nie dbał, kto padał ofiarą jego złośliwości, alzatczyk czy chihuahua. Przypominam sobie, że kiedyś pogrążył się w głębokim zamyśleniu, gdy spotkaliśmy dobermana.

Często wpadaliśmy wspólnie albo oddzielnie w nie byle jakie opały. Inne psy wyczuwały, że się różnimy od nich i dochodziło na tym tle do bijatyk. Cierpiałem, bo byłem tylko szczeniakiem, niewątpliwie mnie to jednak zahartowało. Nauczyłem się o wiele szybciej biegać.

Rumbo z łatwością mógłby zostać przywódcą psiej zgrai, był bowiem równocześnie silny i inteligentny, co w psim świecie jest pożądanym połączeniem. Lecz przede wszystkim był samotnikiem, podążał własnymi ścieżkami i nie zawracał sobie głowy myślami o innych. Do dziś nie wiem, dlaczego mnie przygarnął. Mogę jedynie podejrzewać, że stało się tak, ponieważ byliśmy podobni do siebie i różniliśmy się od innych psów.

Był również Romeem. Rumbo kochał damy. i nieważne były rozmiary i rasy, nie odgrywały one dla niego żadnej roli. Znikał na całe dnie. Wracał wyczerpany, ale z zadowolonym uśmieszkiem na pysku. Kiedy pytałem go, gdzie się podziewał, odpowiadał, że zrozumiem, kiedy dorosnę.

Zawsze wiedziałem, kiedy zniknie, ponieważ powietrze wypełniała wówczas dziwnie podniecająca woń. Rumbo prężył się, węszył i nagle wypadał ze złomowiska, a ja daremnie usiłowałem za nim nadążyć. Oczywiście był to zapach suki w rui, gdzieś w sąsiedztwie lub kilka mil dalej. Byłem wtedy za młody, by zdawać sobie sprawę z takich rzeczy. Czekałem więc cierpliwie na jego powrót, krzywiąc się i gniewając, że mnie zostawił. Po powrocie przez kilka dni o wiele łatwiej współżyło się z Rumbem.

Inną naszą wspaniałą rozrywką było łapanie szczurów. Boże, jakże on nienawidził szczurów! Zadbał o to, by nigdy nie było ich wiele na złomowisku, ale co jakiś czas dwa czy trzy przeprowadzały na jego terenie rekonesans, szukając świeżego źródła pożywienia. Rumbo zawsze wyczuwał ich pojawienie się jakimś szóstym zmysłem. Jeżył sierść i pogardliwie krzywił wargi, obnażając żółte, ustawione w wachlarzyk zęby, warczał gardłowo i groźnie. Bałem się wtedy śmiertelnie. Następnie powoli zaczynał się czołgać, szperając wokół starych wraków. Zbliżając się do swoich ofiar jak łowca podchodzący zwierzynę, zapominał o mojej obecności. Z początku trzymałem się na uboczu, ponieważ te kreatury swoim wyglądem napawały mnie przerażeniem. Mój lęk na ich widok przechodził w pogardę i odrazę, a w końcu zamieniał się w nienawiść i gniew, który pomógł mi przemóc strach. Zaczęliśmy wspólnie gromić szczury.

Zważ, że niektóre z nich były bardzo dzielne, mimo iż tak obrzydliwe. Ich pogarda dla strachu mogła wynikać po trosze z widoku pozornie bezbronnego szczeniaka, przez co w pierwszych miesiącach towarzyszenia Rumbowi ciągle groziło mi niebezpieczeństwo. Tylko dzięki niemu znajduję się jeszcze w jednym kawałku. (Naturalnie Rumbo szybko sobie uświadomił, jak wspaniałą przynętą na szczury rozporządza; nie minęło wiele czasu, nim za moją wypływającą z jego podpuszczenia zgodą zacząłem odgrywać tę rolę.) W miarę upływu czasu moje ciało stało się bardziej żylaste – myślę, że mimo łupieżczego trybu życia można było mnie nazwać chudzielcem. Nogi mi się wydłużyły, szczęki i zęby stały się silniejsze. Szczury przestały traktować mnie jak potencjalne pożywienie i zaczęły wykazywać wobec mnie większy szacunek.

Nigdy nie zjadaliśmy szczurów. Rozrywaliśmy je na strzępy, łamaliśmy im kości. Nie smakowało nam ich mięso bez względu na to, jak bardzo byliśmy głodni.

Rumbo uwielbiał się z nimi drażnić, gdy zagnaliśmy je w kąt. Szczury syczały i przeklinały go, groziły mu, szczerzyły okrutne ząbki, Rumbo jednak uśmiechał się tylko drapieżnie i drażnił je dalej. Przysuwał się powoli, nie spuszczając z nich oczu. Szczury kuliły się, sprężały do skoku, nerwowo przebierając tylnymi łapami. Kiedy rzucały się do ataku, Rumbo wykańczał je. Wpadali na siebie w powietrzu; walka, która się wywiązywała, rozgrywała się zbyt błyskawicznie, by oko mogło ją prześledzić. Wynik był nieuchronnie taki sam: ostry pisk, ciałko ze sterczącą sierścią wylatujące w górę, a potem skoki Rumba po przeciwniku z przetrąconym karkiem, lądującym w agonalnych podrygach na ziemi. Ja tymczasem radziłem sobie z kompanami przeciwnika. Wkrótce nauczyłem się robić to równie zręcznie – lecz nigdy z równą rozkoszą – co Rumbo.

Jednakże pewnego dnia o mało nie ponieśliśmy porażki.

Była zima i błoto na złomowisku zamarzło na kość. Złomowisko było opustoszałe i zamknięte – musiała być niedziela. Rumbo i ja grzaliśmy się na tylnym siedzeniu morrisa 1100 po wypadku, które służyło nam za tymczasowe mieszkanie, dopóki nie dostaniemy czegoś odpowiedniejszego. (Nasza poprzednia siedziba, przestronny zephyr, rozleciała się doszczętnie i samochód wysłano do przerobu na żyletki.) Nagle Rumbo podskoczył. Natychmiast poszedłem za jego przykładem. Usłyszeliśmy hałas i wyczuliśmy w powietrzu znajomą przykrą woń. Wypełzliśmy po cichu z rozpadającego się samochodu i podążyliśmy labiryntem wraków przez wąskie alejki wśród stert metalu ku źródłu wstrętnej woni. Przyciągał nas szczurzy zapach; dobiegające ciche odgłosy sprawiały, że strzygliśmy uszami. Wkrótce zlokalizowaliśmy szczura.

Albo to on natknął się na nas.

Zatrzymaliśmy się przed zakrętem w labiryncie porzuconych samochodów, zdając sobie dokładnie sprawę, że ofiara znajduje się za nim. Dobiegła nas silna woń i wyraźne ciche dźwięki. Przygotowaliśmy się do ataku, gdy nagle szczur pojawił się przed nami.

Był to największy szczur, jakiego kiedykolwiek widziałem. O połowę tylko mniejszy ode mnie (a do tego czasu znacznie urosłem). Miał brązową sierść i długie, złowieszcze siekacze. Stwór był równie zaskoczony niespodziewaną konfrontacją jak my. Zniknął natychmiast, a my zostaliśmy na miejscu, mrugając z niedowierzaniem ślepiami. Po chwili wypadliśmy zza zakrętu, lecz szczura nie było.

„Szukacie mnie?”, dobiegł nas głos gdzieś z góry. Rozejrzeliśmy się niepewnie i w końcu dostrzegliśmy szczura. Ulokował się na dachu samochodu i patrzył na nas z pogardą.

„Tu jestem, cherlaki. Pewnie chcielibyście się do mnie dobrać?”, spytał.

Szczury w zasadzie nie wdają się w takie konwersacje. Większość z nich jedynie klnie, pluje na nas lub krzywi się niemiłosiernie. Tym razem trafiliśmy na najrozmowniejszego szczura, jakiego dane było nam spotkać.

„Słyszałem o was dwóch – ciągnął szczur. – Przysparzacie nam mnóstwo kłopotów. Tak przynajmniej mówili mi ci, którym udało się wam wymknąć. (Nie dacie rady wyłapać wszystkich.) Czekałem na to spotkanie, zwłaszcza na ciebie. – Ostatnie słowa skierował do Rumba. – Myślicie, że potraficie stawić mi czoło?”

Musiałem podziwiać odwagę Rumba, ponieważ sam miałem ochotę zaszyć się w mysią dziurę. Choć szczur nie dorównywał mi wielkością, jego drapieżne pazury i zęby sugerowały, że potrafią porządnie poharatać psią skórę. Rumbo jednakże odezwał się z absolutnym spokojem:

„Zejdziesz, paplo, na dół, czy też będę musiał tam wleźć, żeby się do ciebie dobrać?”

Nie do wiary, szczur się roześmiał, a one rzadko to czynią. Usadowił się wygodniej na dachu wozu i odpalił:

„Zejdę, kundlu, kiedy będę miał ochotę. Najpierw chcę z tobą porozmawiać. (Z pewnością nie był to zwykły szczur.) Co właściwie masz przeciwko nam, szczurom, przyjacielu? Wiem, że nie kochają nas ani ludzie, ani zwierzęta, ale ty wyjątkowo nas nie znosisz, nieprawdaż? To dlatego że jesteśmy ścierwojadami? Przecież jesteś, prawdę mówiąc, jeszcze gorszy. Czyż wszystkie zwierzęta domowe nie żywią się odpadami, które raczy im rzucić człowiek? Czy nie są pasożytami? Oczywiście wolałbyś, żeby nie określać zwierząt domowych słowem „zniewolone”, bo zdaje ci się, że sam wybrałeś taki sposób życia, prawda? A może nienawidzisz nas dlatego, że jesteśmy wolni, że nie zostaliśmy udomowieni, nie… – zawiesił głos, uśmiechając się przekornie. -…wykastrowani tak jak ty?”

Rumbo zjeżył się, słysząc ostatnią uwagę.

„Nie jestem wykastrowany, szczurza gębo. Nigdy tego ze mną nie zrobią!”

„Nie trzeba tego pojmować dosłownie, dobrze wiesz – powiedział z zadowoleniem szczur. – Mówię o twoim umyśle.”

„Wciąż robię, co chcę.”

„Rzeczywiście? – zachichotał szczur. – My, pasożyty, przynajmniej jesteśmy wolni, nikt nas nie dozoruje, nie; mamy żadnych opiekunów.”

„A któż by cię zechciał, do cholery? – powiedział szyderczo Rumbo. – Kiedy robi się ciężko, rzucacie się sobie do gardła.”

„To się nazywa walka o przetrwanie, psie. Przetrwanie. – Szczur był niezadowolony. Wyprostował się. – Nienawidzisz nas, ponieważ wiesz, że wszyscy jesteśmy tacy sami. Wszyscy: ludzie, zwierzęta, owady. Wiesz też, że szczury żyją w sposób, który inne zwierzęta starają się ukryć. Czyż nie tak, psie?”

„Nie, nie jest tak, i dobrze o tym wiesz!”

Trochę za dużo było tych aluzji do tego, o czym ponoć wszyscy wiedzieli. Ja w każdym razie nie pojmowałem, o co chodzi.

Rumbo ruszył w stronę szczura, najeżywszy sierść.

„Są powody, dla których szczury żyją tak, jak żyją, tak samo, jak jest powód, dla którego psy zachowują się tak, jak się zachowują – i dobrze o tym wiesz.”

„Tak, istnieje też powód, dla którego rozerwę ci gardło”, prychnął szczur.

„Niedoczekanie twoje, szczurza gębo!”

Jeszcze przez kilka minut przerzucali się obelgami, nim nienawiść wzięła górę. Gdy doszło do walki, miała ona dziwny przebieg.

I szczur, i pies zamilkli nagle, jak gdyby wszystko zostało już powiedziane. Wpatrywali się sobie nawzajem w ślepia: Rumbo w żółte, złe oczka szczura, szczur w brązowe, wytrzeszczone ślepia Rumba. W obydwóch parach wyraźnie odczytać można było nienawiść. Napięcie między nimi rosło w ciszy, która wydawała się krzyczeć, pełna jadu. W końcu szczur skoczył z piskiem z dachu.

Rumbo był przygotowany na atak. Uskoczył, a szczur wylądował ciężko na ziemi. Rumbo rzucił się szczurowi na kark, ten odwrócił się i odparował atak. Zęby zazgrzytały o siebie, a pazury wpiły się w ciała.

Stałem nieruchomo, oszołomiony i przestraszony, przyglądając się, jak obydwaj starają się rozszarpać na kawałki. Spomiędzy szamoczących się ciał dobywały się warknięcia. piski i pomruki. Skowyt Rumba pobudził mnie do czynu. Skoczyłem do przodu, szczekając na cały głos, licząc na to, że gniew doda mi odwagi. Niewiele mogłem zrobić, ponieważ szczur i pies spleceni ze sobą kotłowali się szaleńczo, przetaczając się w kółko, rozszarpując sobie łapami skórę, gryząc się, raniąc, wydzierając kępy sierści. Przyskakiwałem do nich, gdy tylko widziałem na wierzchu brunatne futro i skubałem je zębami.

Zupełnie niespodziewanie walczący się rozdzielili. Dyszeli wyczerpani, ale wciąż wpatrywali się w siebie z nienawiścią. Spostrzegłem, że Rumbo ma fatalnie poharatany bark, a jedno ucho szczura zwisa w strzępach. Obydwaj przypadli do ziemi dygocząc, z ich gardeł wydobywały się chrapliwe pomruki. Pomyślałem, że być może są zbyt wyczerpani, by kontynuować walkę, lecz szybko przekonałem się, że jedynie zbierali siły do ostatecznego rozstrzygnięcia.

Skoczyli znów do siebie. Tym razem przyłączyłem się do nich. Rumbo wpił zęby w gardziel szczura. Ja złapałem szczura za przednią łapę. Niedobrze mi się zrobiło od smaku świeżej krwi, lecz z całych sił zaciskałem zęby. Szczur wiercił się, szarpał i kłapał zębami. Poczułem przenikliwy ból w barku, gdy rozjechał go siekaczem. Ostry ból zmusił mnie do rozluźnienia uchwytu na jego łapie, co wystarczyło, by szczur wykręcił się i uderzył mnie obydwiema tylnymi nogami. Potoczyłem się po zamarzniętym błocie.

Natychmiast rzuciłem się na niego ponownie i zarobiłem głęboką rysę na nosie od jego pazura. Z bólu cofnąłem się na chwilę, ale równie szybko rzuciłem się na niego raz jeszcze. Rumbo wciąż trzymał szczura za gardło, starając się unieść go w powietrze i potrząsnąć nim. Wykorzystywał tę sztuczkę do łamania szczurom karków. Tym razem jednak szczur był za duży i za ciężki. Zaciśnięcie zębów na jego gardle uchroniło przynajmniej Rumba przed solidniejszymi obrażeniami od szczurzych zębów. Miałem przeciętą skórę na barku, ale byłoby o wiele gorzej, gdyby szczur mógł zatopić w nim siekacze. Był tak silny, że udało mu się wyrwać. Odbiegł od nas, zawrócił i rzucił się znów do ataku, wymachując łbem na prawo i lewo, by haratać wystawionymi zębiskami nasze delikatne w porównaniu z nim ciała. Rumbo zaczął rozpaczliwie szczekać, gdy z boku chlusnęła mu krew. Zatoczył się, a szczur z okrzykiem triumfu rzucił się na niego. W podnieceniu zapomniał jednak o mnie.

Skoczyłem mu na kark, powaliłem na ziemię swoim ciężarem i zacisnąłem kły na czubku łba, łamiąc ząb o jego czaszkę. Resztą nie ma się co chlubić: Rumbo przyłączył się do mnie i wspólnie dobiliśmy szczura. Gryzoń nie miał lekkiej śmierci i po dziś dzień żywię wobec niego niechętny podziw za śmiałość wykazaną w walce z dwoma silniejszymi od niego przeciwnikami. Kiedy wreszcie przestał się ciskać i wyzionął ducha, czułem się nie tylko wyczerpany, ale również zawstydzony. Przecież on też miał prawo żyć tak jak i my; nie można też było zaprzeczyć, że wykazał wielką odwagę. Myślę, że Rumbo także był zawstydzony, chociaż nic na ten temat nie powiedział.

Odciągnął martwe ciało pod wrak samochodu (nie wiem dlaczego; podejrzewam, że miała to być forma pogrzebu) i wrócił, by wylizać moje rany.

„Dzielnie się spisałeś, szczeniaku – powiedział ze znużeniem między kolejnymi liźnięciami. W jego głosie brzmiała jakaś dziwna zaduma. – To była wielka bestia. Całkowicie odmienna od tych, które dotychczas spotkałem.”

Zaskomlałem, gdy językiem przesunął po rozcięciu na moim nosie.

„O co mu chodziło, kiedy powiedział, że wszyscy jesteśmy tacy sami, Rumbo?”

„Mylił się, wcale nie jesteśmy tacy sami.”

I to było wszystko, co mój przyjaciel miał do powiedzenia na ten temat.

Incydent ze szczurem skwasił przyjemność, jaką odczuwałem przy zabijaniu tych zwierząt. Naturalnie, walczyłem z nimi, upokarzałem je, ale od tamtej pory pozwalałem im na ucieczkę. Rumbo wkrótce zorientował się, że niechętnie zabijam szczury. Złościło go to. Wciąż nienawidził tych stworzeń i uśmiercał je przy każdej okazji, być może z mniejszą ochotą, ale za to z zimną determinacją.

Nie będę rozwodzić się nad naszymi potyczkami ze szczurzą zarazą, była to bowiem nieprzyjemna, ohydna cześć mojego psiego życia – na szczęście dość krótka. Muszę jednak wspomnieć o jeszcze jednym incydencie, ponieważ dowodzi on, jak wielka była nienawiść Rumba do tych nieszczęsnych, wyklętych stworzeń.

Trafiliśmy kiedyś na szczurze gniazdo. Znajdowało się ono w najdalszym końcu złomowiska, w samochodzie leżącym na dnie całego zwału. Dach miał kompletnie wgnieciony, brak było też drzwi. W poprutym tylnym siedzeniu natrafiliśmy na gromadkę około tuzina drobniutkich różowych szczurząt, ssących odpoczywającą po porodzie matkę. Szczurzęta jeszcze lśniły od wód płodowych. Ich zapach przyciągnął nas jak magnes. i w końcu udało nam się wcisnąć pod stertę wozów, by się do nich dobrać. Kiedy ujrzałem szczurzęta i zatrwożoną rodzicielkę, przygotowałem się do odwrotu. Chciałem zostawić je w spokoju, ale Rumbo ani o tym myślał. Rzucił się na nie z furią, jakiej przedtem u niego nie widziałem.

Nawoływałem go, błagałem, lecz nie zważał na moje prośby. Uciekłem spod samochodów, nie chcąc być świadkiem tej jatki. Wybiegłem za ogrodzenie, wciąż wyobrażając sobie sceny mordu.

Przez parę następnych dni nie rozmawialiśmy ze sobą. Wytrąciła mnie z równowagi postawa Rumba, a on nie mógł pojąć, o co mi chodzi. Prawdę mówiąc, bardzo długo trwało, nim pogodziłem się z brutalnością zwierzęcego życia. Oczywiście, moje „człowieczeństwo” utrudniało mi ten proces (postęp lub regres, zależnie od punktu widzenia). Myślę, że Rumbo złożył mój posępny nastrój na karb mąk wieku dojrzewania. Bo faktycznie rosłem. Prawie całkowicie zniknęły moje szczenięce okrągłości. Miałem długie i silne nogi (choć byłem jeszcze nieco za szeroki w kłębie). Stępiłem sobie pazury podczas nieustannego biegania po asfalcie, przez co stały się twarde i mocne, niezwykle mocne. Dysponowałem nadal wyśmienitym wzrokiem. (Rumbo był obdarzony zwykłym psim wzrokiem, dużo gorszym od ludzkiego, ledwie zdolnym do odróżniania barw. Dobrze jednak orientował się w ciemności, może nawet lepiej ode mnie.) Cieszyłem się wyjątkowo dobrym apetytem. Nie miałem robaczycy, kamienia nazębnego, parchów, zatwardzenia, biegunek, zapalenia pęcherza, egzemy, woszczyny ani jakichkolwiek innych zwykłych szczenięcych schorzeń. Ale za to dokuczały mi bardzo pchły. I to one właśnie sprawiły, że pogodziłem się z Rumbem.

Zaobserwowałem, że Rumbo coraz częściej się drapie. Muszę przyznać, że było to zajęcie, któremu i ja poświęcałem prawie cały wolny czas. Ssałem skórę i skrobałem sierść tylnymi łapami. Kiedy zobaczyłem te potworki skaczące po grzbiecie mojego towarzysza jak koniki polne na wrzosowisku, zdegustowany tym widokiem odezwałem się wreszcie do Rumba:

„Czy Szef kiedykolwiek cię kąpał, Rumbo?”

Rumbo przestał się drapać i utkwił we mnie zdumione spojrzenie.

„Pchły cię denerwują, szczeniaku?”

„Denerwują? Czuję się jak chodzące schronisko dla pasożytów.”

„Hm, nie spodobałoby ci się, jak Szef sobie z nimi u mnie radził”, uśmiechnął się Rumbo.

Zapytałem, na czym polegała ta jego metoda.

„Kiedy miał już dość mojego drapania się albo nie wytrzymywał bijącego ode mnie smrodu, przywiązywał mnie do rynny i polewał wodą ze szlaucha. Gdy zaczynam za bardzo cuchnąć, staram się trzymać od niego z daleka.”

Zadygotałem na samą myśl o zimnym prysznicu. Był środek zimy.

„Jest inny sposób – ciągnął Rumbo. – Równie wstrętny, ale przynajmniej o wiele skuteczniejszy.”

„Nieważne, wszystko jest lepsze od tego swędzenia.”

„Cóż – zawahał się – zwykle rezerwuję to na cieplejszą pogodę, skoro jednak nalegasz…”

Zająłem zwykłą pozycję – to znaczy z łbem przy jego boku – i ruszyliśmy za złomowisko. Zabrał mnie do parku, tym razem dużego, dość daleko od naszego domu. W parku był staw, do którego kazał mi wskoczyć.

„Żartujesz? – powiedziałem. – Zamarzniemy na śmierć. Poza tym nie jestem pewny, czy umiem pływać.”

„Nie bądź idiotą – rzekł Rumbo. – Wszystkie psy potrafią pływać. A co do zimna, zapewniam cię, że będzie to o wiele przyjemniejsze niż prysznic Szefa. No już, spróbuj!”

Z tymi słowami Rumbo rzucił się do wody, ku wielkiej uciesze grupki dzieci spacerujących z rodzicami po parku tego zimowego poranka. Pewnie i z zadowoleniem wypłynął na środek stawu. Zanurkował nawet, czego jeszcze nigdy nie widziałem w psim wykonaniu. Wyobrażałem sobie panikę wśród pcheł na jego łbie, kiedy stwierdziły nagle, że znika ich ostatnie schronienie. Ich przerażenie, gdy znalazły się w lodowatej wodzie. Rumbo zatoczył łuk i skierował się w moją stronę, nawołując, bym do niego dołączył. Byłem jednak zbyt wielkim tchórzem.

Rumbo dotarł do brzegu i wygramolił się z wody. Paniusie zaczęły odciągać swoje pociechy, ponieważ wiedziały, co teraz nastąpi. Dureń (czyli ja), oczywiście, nie wiedział.

Zostałem doszczętnie przemoczony lodowatym prysznicem, gdy mój (przebiegły) przyjaciel otrząsnął się, by pozbyć się z sierści nadmiaru wody. Czułem równocześnie gniew i wstyd za moją głupotę. Często przecież widziałem w poprzednim życiu otrząsające się z wody psy. Więc dlaczego dałem się tak zmoczyć? W każdym razie stałem jak skończony idiota, ociekając wodą, tak zmarznięty, jak gdybym rzeczywiście pływał.

„No, kurduplu, jesteś dość mokry. Nic ci się już nie stanie, jeżeli wskoczysz do wody”, roześmiał się Rumbo.

Dygocząc, musiałem przyznać mu rację. Podczołgałem się więc do skraju stawu i ostrożnie zanurzyłem łapę w wodzie. Natychmiast wyjąłem ją z powrotem: wydawało mi się, że woda ma temperaturę poniżej zera! Odwróciłem się, by powiedzieć Rumbowi, że zmieniłem zdanie, że wytrzymam jeszcze parę miesięcy, aż zrobi się cieplej. Na ułamek sekundy, nim wpadł na mnie, dostrzegłem jego ciemną sylwetkę. Zrzucił mnie z brzegu. Ze skowytem runąłem łbem naprzód do stawu. Rumbo wskoczył za mną.

Krztusząc się, wypłynąłem na powierzchnię, łapczywie chwytałem powietrze. Dławiłem się, oczy, uszy, nos i gardło wypełniała mi woda.

„Ooch! – wrzeszczałem. – Ooooch!!!”

Przez czyniony przez siebie hałas słyszałem śmiech Rumba. Miałem ochotę pobić go, utopić łotra, musiałem się jednak przede wszystkim zająć ratowaniem swego życia w lodowatym stawie. Kłapałem zębami i rozpaczliwie łapałem powietrze w płuca. Bardzo prędko – kiedy dotarło do mnie, że daję sobie radę i pływam – przykrość minęła i zacząłem czerpać radość z nowego przeżycia. Ledwie, ledwie utrzymując nos nad powierzchnią wody, odpychałem się tylnymi łapami i wiosłowałem przednimi, dzięki czemu nie zesztywniały mi całkiem z zimna. Zorientowałem się, że mogę wykorzystywać ogon jako ster.

„Jak ci się to podoba, szczeniaku?”, usłyszałem wołanie Rumba.

Rozejrzawszy się stwierdziłem, że dotarł na środek stawu. Podążyłem w jego stronę.

„B-bardzo, R-rumbo, al-le jest s-strasznie z-zimno”, odpowiedziałem, zapomniawszy o gniewie.

„Ha! Poczekaj, aż wyjdziesz na brzeg! – Zanurkował ponownie i wypłynął z uśmiechem. – No, pod wodę, szczeniaku. Zanurz się, bo nigdy nie pozbędziesz się pcheł!”

Przypomniałem sobie, po co tu przyszliśmy i zanurzyłem głowę pod powierzchnię. Wypłynąłem krztusząc się.

„Jeszcze raz, szczeniaku! Zrób to porządnie, inaczej ich nie wytopisz!”

Zanurkowałem ponownie, tym razem wstrzymując oddech i zostając pod wodą tak długo, jak tylko mogłem. Nie wiem, co pomyśleli sobie ludzie na brzegu, widok bowiem dwóch kundli, zachowujących się jak tresowane foki, musiał być z pewnością osobliwy. Zaczęliśmy baraszkować w wodzie, ochlapując się i wpadając na siebie nawzajem, doszczętnie się przy tym oczyszczając dzięki energicznym ruchom. Wystarczyło nam pięć minut, po których za obopólną zgodą skierowaliśmy się do brzegu. Wygramoliliśmy się z wody, rozmyślnie ochlapując gapiów, i pobawiliśmy się w ganianego, by trochę przeschnąć.

Wracając do domu, śmieliśmy się i chichotaliśmy, czując się odświeżeni i pełni wigoru jak nigdy przedtem – i oczywiście głodni, jakbyśmy przez całe życie nic nie jedli. Znaleźliśmy zawinięte w papier kanapki, które jeden z robotników rozmontowujących silnik bezmyślnie zostawił na ławce, i umknęliśmy z nimi, w parę sekund później zagrzebując się w naszym legowisku. Ku mojemu zaskoczeniu tym razem podzieliliśmy się łupem po połowie, Rumbo nawet nie próbował zabrać sobie lwiej części. Uśmiechnął się do mnie, gdy spiesznie wykańczałem ostatnie okruchy. Oblizawszy się z ukontentowaniem, też się uśmiechnąłem. Zapomnieliśmy o naszych odmiennych poglądach i znów byliśmy przyjaciółmi. Zaszła jednak subtelna zmiana: wprawdzie nie byłem jeszcze całkiem równy Rumbowi, ale różnica nas dzieląca znacznie się zmniejszyła.

Uczeń zaczął dorównywać mistrzowi.