"Fuks" - читать интересную книгу автора (Herbert James)Rozdział siódmyObudziło mnie łagodne poszturchiwanie. Zmieniłem pozycję ciała, ułożyłem się wygodniej i spróbowałem je zignorować. Było jednak zbyt zimno, by ponownie zapaść w sen. Otworzyłem więc ślepia i ujrzałem pochylającego się nade mną wielkiego, czarnego psa. „Chodź, mały, niech cię tu nie znajdą śpiącego.” Zamrugałem raptownie ślepiami, całkiem już przebudzony. „Skąd się urwałeś? Uciekłeś z domu, czy się ciebie pozbyli?” – Wielki pies uśmiechnął się do mnie. Zadrżałem i podniosłem się chwiejnie na równe łapy. „Kim jesteś?”, spytałem, nie mogąc stłumić ziewnięcia. Przeciągnąłem się energicznie. Wygiąłem zesztywniały grzbiet, wypiąłem zad, po czym z rozmachem wyprostowałem po kolei tylne łapy. „Wołają na mnie Rumbo. Nazywasz się jakoś?” Potrząsnąłem łbem. „Może. W każdym razie nie przypominam sobie tego.” Pies przyglądał mi się w milczeniu przez parę chwil, po czym obwąchał mnie ze wszystkich stron. „Jest w tobie coś dziwnego”, skonstatował w końcu. Przełknąłem głośno ślinę, zdumiony tym eufemizmem. „Ty też nie jesteś podobny do innych psów, które znałem”, powiedziałem. I rzeczywiście tak było. Wyczułem to od razu. Był w pewien sposób bardziej rozgarnięty. Mniej, by tak rzec, psi czy też… bardziej ludzki. „Wszyscy jesteśmy do siebie podobni. Niektórzy są tylko bardziej tępi od reszty, to wszystko. Z tobą jednak jest inaczej. Na pewno jesteś psem, co?” O mało co nie zwierzyłem mu się wtedy ze wszystkich swoich problemów, ale wielki pies stracił nagle zainteresowanie tego rodzaju rozważaniami i wrócił do bardziej przyziemnych spraw. „Jesteś głodny?”, spytał. Tak bardzo, że mógłbym zjeść wołu z kopytami, pomyślałem, energicznie kiwając łbem. „No to chodź, znajdziemy coś do jedzenia.” Odwrócił się i ruszył raźno ulicą. Musiałem przejść w kłus, by za nim nadążyć. Był to mniej więcej pięcio- czy sześcioletni kościsty „wielorasowiec”. Wyobraź sobie pozbawionego cętek dalmatyńczyka, pokrytego w całości czarną sierścią, pozbawionego też elegancji linii, z zadkiem jak krowa, nadmiernym wygięciem w tył tylnych łap i słabymi pęcinami, a będziesz miał w miarę pełny obraz Rumba. Na pewno nie był szpetny – przynajmniej nie dla mnie – ale też nie zdobyłby na psiej wystawie żadnej nagrody. „Chodź, szczeniaku! – zawołał przez ramię. – Nie możemy się spóźnić na śniadanie.” Przyspieszyłem, by dorównać mu kroku i powiedziałem bez tchu: „Jak myślisz, możemy się zatrzymać na chwilę? Muszę coś zrobić.” „Co? A, to. Dobrze.” Zatrzymał się. Rozkraczyłem się koło niego. Odwrócił się z niesmakiem i potruchtał do najbliższego słupa latarni. Podniósł łapę i ulżył sobie w fachowy sposób. „Unikniesz wpadek, jeśli będziesz to robił w ten sposób”, zawołał do mnie, gdy z wysiłkiem przesuwałam łapę, której zagroziło, że znajdzie się w powiększającej się kałuży. Uśmiechnąłem się do niego z zakłopotaniem zadowolony, że ulice były zupełnie puste i żaden człowiek nie mógł mnie zobaczyć w tej pozbawionej godności pozie. Czułem wstyd, że jestem zmuszony do takiej czynności. Był to znak toczącej się we mnie walki między psią i ludzką naturą. Rumbo podbiegł do mnie i powąchał kałużę, której byłem sprawcą, a ja zrobiłem to samo koło latarni. Nasyciwszy zapachami swe nozdrza, ruszyliśmy dalej. „Dokąd idziemy?”, spytałem Rumba. Ten jednak zignorował moje pytanie. Przyspieszał, wyraźnie coraz bardziej podekscytowany. Wtedy właśnie wyczułem zapach jedzenia i wybiłem sobie z głowy wszelkie pytania. Trafiliśmy na bardziej ruchliwe ulice. Rumbo sprawiał wrażenie, jakby zgiełk i ruch wcale go nie niepokoił. Trzymałem się go tak blisko, jak tylko mogłem, co parę chwil obijając się barkiem o jego udo. Wciąż bałem się ulic. Autobusy wydawały mi się ruchomymi kamienicami, a samochody szarżującymi słoniami. Mój nadczuły wzrok jedynie pogarszał sytuację; oślepiające barwy sprawiały, że odczuwałem jeszcze większy strach. Rumbo natomiast wydawał się niczym nie przejmować. Zręcznie wymijał przechodniów i po pasach pokonywał niebezpieczne jezdnie, zawsze czekając, aż jakiś człowiek przejdzie po nich pierwszy. Podążałem za nim, starając się być ruchomym przedłużeniem jego ciała. Dotarliśmy do hałaśliwego miejsca, w którym mimo wczesnej pory było mnóstwo ludzi, krzątających się, śpieszących, krzyczących, niespokojnych. Zgiełk czyniony przez wrzeszczących ludzi, skrzypiące na betonie koła ręcznych wózków i klaksony furgonetek był ogłuszający. W powietrzu unosiła się ciężka woń mnóstwa różnych owoców, zalatujących ziemią warzyw i surowych kartofli. Gdyby nie panujący tu bezład, wydawałoby mi się, że znalazłem się w raju. Znajdowaliśmy się na targu, a właściwie nie na targu ulicznym, lecz w krytej hali targowej, do której przyszli restauratorzy, sprzedawcy z zieleniaków, handlarze uliczni – wszyscy, którzy handlowali owocami, warzywami czy kwiatami – by hurtem zakupić towar. Przyjeżdżały tu ciężarówki z egzotycznymi owocami przywożonymi na statkach do londyńskiego portu. Pełne po brzegi samochody jechały stąd do najrozmaitszych miejscowości kraju lub z powrotem do portu, gdzie kontenery z towarami ładowano na statki handlowe. Wykłócano się tu grubiańsko przy zawieraniu transakcji i zaciągano kredyty – oczywiście jeżeli spłacone były wcześniejsze długi. Zwalisty mężczyzna z czerwoną twarzą i byczym karkiem, w nie pierwszej świeżości białym niegdyś fartuchu pchał koło nas wózek załadowany do pełna niebezpiecznie chwiejącymi się pudłami zielonkawożółtych bananów. Śpiewał na cały głos, przestając jedynie po to, by przyjaźnie rzucić jakieś niewybredne słówko do spotykanych znajomków. Nie orientował się, że kiść bananów balansuje niepewnie na wierzchu pudła. Gdy tylko to dostrzegłem, ruszyłem za nim, lecz zatrzymałem się po ostrym warknięciu Rumba. „Ani mi się waż – ostrzegł mnie. – Obedrą cię tu ze skóry, jeśli złapią na kradzieży.” Wesoły mężczyzna z wózkiem zatrzymał się, obejrzał i zauważył chyboczącą się na wierzchu kiść bananów. Okrążył wózek i wrzucił banany do środka pudła. Zobaczył nas i wracając do rączek wózka, przystanął, by poklepać Rumba po grzbiecie. Stwierdziłem, że takie klepnięcie złamałoby mi kręgosłup. Mój nowy przyjaciel zamachał ogonem i spróbował polizać dłoń mężczyzny. – Cześć, stary. Widzę, że przyprowadziłeś dziś ze sobą kumpla, co? – spytał tragarz, wyciągając do mnie rękę. Cofnąłem się. Moje nowe ciało było zbyt delikatne na tak obcesowe traktowanie. Mężczyzna zachichotał, wrócił do wózka i zaczął znów śpiewać fałszując. Byłem zaskoczony zachowaniem Rumba. Dlaczego zjawiliśmy się tutaj, jeśli nie mogliśmy zdobyć jedzenia? „Chodź”, powiedział, jak gdyby odpowiadając na moje pytanie. Ruszyliśmy dalej, okrążając sprzedawców, tragarzy i kupujących, torując sobie drogę w panującym tu tłoku. Co parę metrów ludzie przyjaźnie klepali Rumba po grzbiecie. Tu i ówdzie przeganiali go, a raz musieliśmy wyminąć jakiegoś złośliwego dziadygę, który chciał nas kopnąć. W zasadzie jednak wydawało się, że mój towarzysz jest tu dobrze znany i akceptowany. Rumbo musiał nad tym długo pracować, ponieważ na ogół zwierzęta – z wyjątkiem łapiących szczury kotów – nie są tolerowane na targach z żywnością, zwłaszcza kiedy są bezpańskie. Do moich nozdrzy dotarł nowy cudowny zapach, bez trudu zagłuszający wonie warzyw i owoców. Wywierał piorunujący efekt na mój burczący żołądek. Była to woń smażącego się mięsa. Zorientowałem się, w którą stronę zdąża Rumbo i wysforowałem się przed niego, skacząc prawie na blat przewoźnego barku z przekąskami. Był dla mnie za wysoki, zdołałem się więc tylko wspiąć na niego i z nadzieją wystawić łeb. Nic nie widziałem. Jedynie do mych nozdrzy dochodziła smakowita woń. Kiedy Rumbo dołączył do mnie, wydawało mi się, że jest porządnie zdenerwowany. „Spadaj stąd, kurduplu – syknął przez zaciśnięte zęby. – Wszystko zepsujesz.” Posłusznie spuściłem łapy ze ścianki barku, nie chcąc wytrącić z równowagi nowego przyjaciela. Rumbo przeszedł koło mnie i zajął pozycję, z której był widoczny dla człowieka stojącego za kontuarem, po czym szczeknął kilkakrotnie. Nad blatem pojawiła się pomarszczona stara twarz mężczyzny, który uśmiechnął się, obnażając żółtawe pieńki zębów. – Cześć, Rumbo. Jak se radzisz? Coś by się wtrząchnęło, nie? Może da się coś wyskrobać. Głowa starego mężczyzny zniknęła z pola widzenia. Przyskoczyłem do Rumba, zachwycony perspektywą jedzenia. „Siedź spokojnie, szczeniaku. Nie naprzykrzaj się, bo nic nie dostaniemy”, poinstruował mnie Rumbo karcącym tonem. Usiłowałem ze wszystkich sił zachować spokój, gdy jednak człowiek zza lady pochylił się ku nam z soczystym serdelkiem w dłoni, tego było dla mnie za wiele. Zacząłem skakać z radości, licząc na poczęstunek. – No co, ściągnąłeś swojego kumpla? To nie psia jadłodajnia, Rumbo. Nie mogę karmić wszystkich twoich koleżków. – Człowiek z dezaprobatą pokręcił głową, ale rzucił nam serdelek. Skoczyłem w jego stronę, mój towarzysz był jednak szybszy. Pożerając serdelek, jednocześnie warczał na mnie, co nie jest tak proste, jak się wydaje. Przełknął ostatni kęs, oblizał pysk jęzorem i burknął: „Nie pozwalaj sobie, pętaku. Dostaniesz swoje, bądź tylko cierpliwy.” Podniósł wzrok na człowieka, który śmiał się z naszej dwójki, i zapytał: „A szczeniak dostanie coś?” – Coś mi się zdaje, że chcesz wydębić poczęstunek dla tego psiaka, hę? – spytał mężczyzna. Na twarzy wykwitł mu szeroki uśmiech, powieki starych oczu uniosły się marszcząc, a haczykowaty nos jakby zakrzywił się jeszcze bardziej. Jego twarz miała ciekawą barwę: żółtą, z ciemnymi mahoniowymi kreskami biegnącymi równolegle ze zmarszczkami. Cerę miał tłustą, lecz równocześnie suchą; oliwkowa opalenizna dotyczyła jak gdyby wyłącznie naskórka. – No dobra, zobaczymy. – Gdy się odwrócił i już miał coś dla mnie wygrzebać, za nami rozległ się głos: – Kubek herbaty, Bert. – Jeden z tragarzy oparł się o kontuar i ziewnął. Spojrzał na nas z góry i cmoknął językiem na powitanie. – Lepiej uważaj, Bert, bo kontrol czepi się, że dokarmiasz za dużo kundli. Bert napełnił kubek ciemnobrązową herbatą z metalowego czajnika i powiedział: – Ta jest. Zwykle przyłazi tylko ten większy. Dzisiaj ściągnął drugiego. Kto wie, może ten mały to jego robota, w każdym razie na to wygląda, no nie? – Nieee… – odparł tragarz. – Duży to kundel pełną gębą, a młodziak to tylko mieszaniec. Sporo w nim z labradora, do tego… no, niech ja się przyjrzę… trochę z teriera. Ładny maluch. Zadowolony z komplementu zamachałem ogonem i spojrzałem na Berta, – No dobra, dobra, wiem, czego chcesz. Masz serdelka. Zjedz i zmykaj, bo mi zabiorą pozwolenie. Rzucił mi serdelek, który udało mi się chwycić w locie. Musiałem go jednak natychmiast wypuścić, ponieważ sparzyłem sobie język. Rumbo złapał go, odgryzł połowę i połknął. Rzuciłem się na resztę i zeżarłem ją łapczywie. Rumbo odsunął się na bok, nie przeszkadzając mi w jedzeniu. Oczy zaszły mi wilgocią od żaru, poczułem ciepłą kulę przesuwającą się wzdłuż przełyku. „Przykro mi, kurduplu, ale znalazłeś się tu tylko dlatego, że cię przyprowadziłem. Musisz nauczyć się szacunku”. Rumbo podniósł wzrok na starego sprzedawcę, warknął tytułem podziękowania i truchtem ruszył z powrotem. Popatrzyłem na dwóch chichoczących mężczyzn, podziękowałem i pobiegłem za Rumbem. „Dokąd teraz, Rumbo?”, krzyknąłem za nim. „Nie podnoś głosu – skarcił mnie, czekając, aż do niego dołączę. – Dowcip polega na tym, by w takim miejscu jak to nie rzucać się w oczy. Dlatego właśnie jestem tutaj tolerowany, że zachowuję się porządnie, nie włażę ludziom w drogę i… – spojrzał na mnie znacząco, ponieważ zauważył, że mam ochotę pogonić za pomarańczą, która stoczyła się ze stoiska -…nigdy nic nie biorę, jeśli mi ktoś tego nie zaoferuje.” Dałem sobie spokój z pomarańczą. Opuściliśmy halę, dostając po drodze do spółki czarnego rozmiękłego banana. W podskokach wymknęliśmy się na mniej uczęszczane uliczki. „Dokąd teraz?”, zapytałem. „Teraz ukradniemy trochę jedzenia”, odpowiedział Rumbo. „Ale sam powiedziałeś w hali, że…” „Tam byliśmy gośćmi.” „Aha.” Znaleźliśmy jatkę przy ruchliwej głównej ulicy. Rumbo zahamował i zajrzał przez otwarte wejście. „Musimy tu uważać. Obrobiłem ją w zeszłym tygodniu”, wyszeptał. „Hmm, posłuchaj, Rumbo, nie sądzę, że…” Rumbo uciszył mnie: „Masz wleźć w tamten róg. i żeby cię sprzedawca nie zauważył, dopóki się tam nie znajdziesz.” „Słuchaj, ja…” „Kiedy się tam znajdziesz, pokaż mu się, a później wiesz, co masz robić.” „Co?” „Wiesz.” „Nie wiem. O co ci chodzi?” Rumbo jęknął na głos. „Chrońcie mnie przed tępymi bachorami – powiedział. – Rób co do ciebie należy.” „Nie mogę. Nie mogę tam wleźć i zrobić tego, o czym myślisz.” „Oczywiście, że możesz i zrobisz to.” „Ale nie jestem w nastroju.” Jednak myśl o niebezpieczeństwie natychmiast wprawiła mnie we właściwy nastrój. „Dasz sobie radę”, powiedział wesoło Rumbo. Znów zapuścił żurawia do sklepu. „Ruszaj, teraz jest odpowiednia chwila! Facet rąbie mięso na pniaku. Do środka, natychmiast!” Wepchnął mnie do środka, dla zachęty szczypiąc potężnymi szczękami w kark. Jestem pewien, że nigdy nie widziałeś, jak dwa psy planują skok przed sklepem rzeźnickim, a w dodatku tak dobrana para jak Rumbo i ja. Na pewno jednak zdarzało ci się widzieć psy kradnące dzieciom lody i lizaki, pewny też jestem, że od czasu do czasu łapałeś własnego psa na kradzieży. Zapewne nie widziałeś też (a może nie zwróciłeś uwagi) zorganizowanej psiej przestępczości. Choć większość psów jest na to za głupia, zapewniam cię, że ona istnieje. Wsunąłem się do sklepu i przywarowałem pod ladą, gdzie rąbiący mięso rzeźnik nie mógł mnie dostrzec; błagalnie wyglądałem na zewnątrz na mojego partnera. W jego ciemnobrązowych ślepiach nie było zmiłowania. Dotarłszy do końca lady wyjrzałem zza niej ostrożnie. Każdy dźwięk spadającego tasaka sprawiał, że nerwowo podskakiwałem. Rzuciłem się w róg, skuliłem i starałem się wycisnąć coś z jelit. Na szczęście był wczesny ranek i w sklepie nie było klientów. Po kilku stęknięciach moje wysiłki zostały uwieńczone niejakim powodzeniem. Niestety, zapomniałem o tym, że mam zwrócić na siebie uwagę. Mógłbym tak siedzieć jeszcze długo, gdyby Rumbo nie zdenerwował się na mnie i nie zaczął szczekać. Rzeźnik znieruchomiał z uniesionym do połowy tasakiem i spojrzał w stronę drzwi. – Och, to znowu ty? Poczekaj, niech no cię tylko dorwę! – zagroził. Pospiesznie położył tasak na pniaku i ruszył dookoła lady w stronę wyjścia. W tym momencie zauważył mnie. Nasze spojrzenia się spotkały: jego zdziwione i nieufne, moje również zdziwione i aż za dobrze świadome, co się za chwilę wydarzy. – Ojjj! – wrzasnął rzeźnik, zaczynając poruszać się w zupełnie innym tempie. Uniosłem się do połowy i zamiast rzucić się w tej chwili do ucieczki, poczłapałem w stronę otwartych drzwi powłócząc nogami i kołysząc się jak kaczka. Całą uwagę rzeźnik skupił na mnie, podczas gdy Rumbo natychmiast wpadł do środka i zaczął szukać wśród mięsa najsmaczniejszego kąska. Purpurowy ze złości sklepikarz złapał po drodze masywną szczotkę, którą wykorzystuje się zarówno do zamiatania, jak i do zmywania posadzek. Zaczął nią wymachiwać w powietrzu jak rycerską lancą, mierząc w mój grzbiet. Nie miałem gdzie się przed nią schować, a słabość kończyn jedynie pogarszała moje położenie. Na szczęście szczotka pokryta była długą szczeciną. Wprawdzie twardą, ale o wiele bardziej miękką niż trzonek. Zaskowyczałem, gdy szczecina zderzyła się z moim zadkiem. Rzeźnik zadał mi cios z pełnego rozmachu; potoczyłem się jak postrzelony królik po posadzce, w końcu jednak poderwałem się i rzuciłem do wyjścia. Rumbo biegł niedaleko za mną z przynajmniej półkilowym kawałem surowego steku zwieszającym mu się z pyska. – Ojjjj! – usłyszałem jedynie, gdy wypadliśmy z jatki na ulicę. Mój wspólnik dotrzymywał mi tempa, chichocząc z dumy nad własnym sprytem. Na nasz widok mężczyźni i kobiety spiesznie usuwali się z drogi. Tylko jeden człowiek z głupoty postanowił spróbować wyrwać mięso dyndające z pyska Rumba. Rumbo był na to za chytry; zgrabnie uskoczył przed wyciągniętą ręką i mężczyzna wyłożył się za nim na kolana. Pobiegliśmy dalej; Rumbo miarowo i spokojnie, rozbawiony moją paniką. W końcu zawołał przez zaciśnięte zęby: „Tędy, kurduplu, do parku!” Bardzo mnie korciło, by pobiec w swoją stronę, zostawić tego złodzieja, ale głód był silniejszy. Poza tym zasłużyłem sobie na udział w łupie. Wpadłem za nim przez zardzewiałą żelazną bramę do parku, sprawiającego na mnie wrażenie nieskończoności zielonych drzew i zarośli. W rzeczywistości jednak musiał być niewielki. Rumbo zniknął za kępą krzaków. Podążyłem za nim. Zdyszany, wywracając ślepiami ze zmęczenia padłem jak zabity obok niego na zieloną trawę. Patrzył na mnie uśmiechając się kącikami pyska, gdy łapałem wielkie hausty powietrza, i z zadowoleniem pokiwał łbem. „Dobrze się spisałeś, szczeniaku – powiedział. – Może coś z ciebie wyrośnie, jeśli ktoś tobą pokieruje. Jesteś inny niż zwykłe durne psy.” Doskonale wiedziałem o tym, ale jego pochwała sprawiła mi przyjemność. Mimo to burknąłem: „Ten człowiek mógł zrobić mi krzywdę. Nie potrafię biec tak szybko jak ty.” „Pies zawsze prześcignie człowieka. Nigdy by cię nie złapał.” „Uderzył mnie”. – Zawierciłem tyłkiem, by się upewnić, czy nie wyrządził mi krzywdy. Rumbo uśmiechnął się. „Nauczysz się znosić w życiu nie takie przykrości, szczeniaku. Ludzie to dziwaczne stworzenia”. Zwrócił uwagę na mięso leżące między jego przednimi łapami. Poszturchał je nosem, śliniąc przy okazji. „Chodź, dostaniesz swoją porcję.” Podniosłem się i otrząsnąłem. „Muszę najpierw coś dokończyć”, powiedziałem półgłosem i pobiegłem w gęste krzaki. Kiedy wróciłem parę minut później, Rumbo porządnie już napoczął surowy stek, mlaskając i cmokając w odrażający sposób. Przyskoczyłem do niego spiesznie i dobrałem się do mięsa w równie obrzydliwy sposób. Był to wyśmienity posiłek, najlepszy, jaki jadłem do tej pory. Być może podniecenie spowodowane ucieczką i napięcie podczas kradzieży zaostrzyły mój apetyt, bo nawet serdelki u Belli tak mi nie smakowały. Rozłożyliśmy się w krzakach, oblizując z zadowoleniem pyski, w których wciąż czuliśmy rozkoszny smak krwi. Po chwili odwróciłem się do mojego towarzysza i zapytałem, czy często kradnie mięso w ten sposób. „Kradnę? Co to znaczy, kradnę? Pies musi jeść, żeby żyć, trzeba więc zdobywać pożywienie, gdzie się da. Nie można polegać na tym, co się dostanie od człowieka. Zdechłoby się z głodu. Trzeba się więc bez przerwy rozglądać i łapać, co pod pysk popadnie.” „Tak ściśle rzecz biorąc, to my napadliśmy na tę jatkę i ukradliśmy mięso”, upierałem się. „My nie popełniamy takich czynów jak kradzież, ponieważ jesteśmy tylko zwierzętami.” Rumbo popatrzył na mnie znacząco. Wzruszyłem ramionami nie mając ochoty na razie na dalsze roztrząsanie tej kwestii. Zastanawiałem się, skąd i co naprawdę Rumbo wie na ten temat. Rumbo poderwał się nagle z ziemi. „Chodź, szczeniaku, zabawimy się!”, krzyknął i rzucił się pędem przez krzaki na otwarty teren porośnięty trawą. Raptem nabrałem energii, jak gdyby ktoś przekręcił we mnie przełącznik. Pomknąłem z wyprostowanym ogonem i błyszczącymi ślepiami za starszym psem, radośnie naszczekując. Ścigaliśmy się, tarzaliśmy po trawie, mocowaliśmy się. Rumbo dokuczał mi niemiłosiernie, demonstrując swoją siłę, szybkość i zwrotność. Poddawał się moim dzikim atakom, by po chwili bez wysiłku odrzucić mnie na bok minimalnym ruchem barków, gdy tylko zaczynałem myśleć, że go pokonałem. Byłem zachwycony. Cudownie było tarzać się w trawie, szorować o nią grzbietem, wdychać jej uderzającą do głowy woń. Byłbym szczęśliwy, mogąc tu zostać przez resztę dnia. Po około dziesięciu minutach zjawił się jednak ponury dozorca parku i przegonił nas. Z początku szydziliśmy z niego, dokuczaliśmy mu, podchodząc do niego i zmykając, gdy się na nas zamierzał. Rumbo był o wiele śmielszy, skakał wtedy na dozorcę, popychając go przednimi łapami w plecy, gdy jego uwaga była skoncentrowana na mnie. Gniewne przekleństwa stróża sprawiały, że tarzaliśmy się ze śmiechu. Wkrótce Rumbo znudził się zabawą i bez słowa wybiegł przez bramę, nie czekając, aż do niego dołączę. „Zaczekaj, Rumbo!”, zawołałem. Rumbo przeszedł w trucht pozwalając mi się dogonić. „Dokąd teraz?”, spytałem. „Na śniadanie”, odrzekł. Rumbo prowadził zawikłaną trasą bocznymi uliczkami. W końcu dotarliśmy do ogrodzenia z blachy falistej, ciągnącego się przez całą przecznicę. Znaleźliśmy dziurę w blaszanym płocie i Rumbo wlazł przez nią do środka, węsząc w poszukiwaniu jakiegoś znajomego zapachu. „Dobrze – powiedział do mnie. – Jest w biurze. Słuchaj mnie teraz uważnie, szczeniaku, masz zachowywać się grzecznie i cicho. Szef nie ma za dużo cierpliwości do psów, więc mu się nie naprzykrzaj. Jeśli się do ciebie odezwie, masz machać ogonem i rżnąć idiotę. Nie udawaj cwaniaka. Jeśli jest w złym nastroju, kiwnę ci łbem i wtedy zejdziesz mu z oczu. Spróbujemy później coś z niego wydębić. Zrozumiałeś?” Skinąłem łbem, zaczynając obawiać się spotkania z „Szefem”. Rozejrzawszy się, stwierdziłem, że znajdujemy się na wielkim placu pełnym porozbijanych i rozłożonych na części starych samochodów, spiętrzonych w sterty wyglądające tak, jakby miały się za chwilę wywrócić. Wokół wielkich stert gdzieniegdzie stały mniejsze, które, jak zauważyłem, składały się głównie z rdzewiejących części i akcesoriów samochodowych. W końcu dziedzińca stał wyglądający na ledwie działający żuraw. Zorientowałem się, że trafiliśmy na cmentarzysko samochodów. Rumbo ruszył w stronę rozwalającego się drewnianego baraku stojącego w centrum królestwa rdzewiejącego metalu. Zatrzymał się pod drzwiami, skrobiąc w nie i szczekając cicho. Lśniący nowy rover zaparkowany koło baraku wyglądał wśród rozpadających się wraków jak perła na stercie gnoju. W jaskrawym świetle poranka błyszczał, rzekłbyś, pogardliwie. Drzwi baraku się otwarły i ze środka wyszedł Szef. – O, Rumbo! Cześć, stary! – uśmiechnął się promiennie do wymachującego ogonem swojego przyjaciela. Widać było, że jest w dobrym nastroju. – Znów wybyłeś na całą noc? Wiesz chyba, że robisz tu za stróża, więc skończ z tym łazikowaniem, bo mnie już od tego boli głowa. Przykucnął przed Rumbem i pogłaskał go. Dodatkowo na przywitanie dał mu kuksańca w bok. Rumbo był bardzo dobrym psem: zamachał ogonem i szurnął łapami, przez cały czas uśmiechając się do Szefa, ale nie rzucając mu się w ramiona. Wywiesił luźno jęzor, co chwila starając się polizać twarz mężczyzny. Szef był masywnej postury, długa skórzana marynarka wybrzuszała mu się na barach. Wyglądał na twardego człowieka, zahartowanego przez przeciwności losu, ale i nawykłego do kosztowania dobrych stron życia – wytrawnych trunków i smakowitych kąsków. Z ust sterczało mu grube cygaro, sprawiające wrażenie przedłużenia spłaszczonego nosa; bez któregokolwiek z tych elementów wyglądałby głupio. Zaczynające rzednieć włosy okrywały uszy i falami spływały na kark. Na jednej ręce miał wykwintny sygnet z dukatowego złota, a na drugiej przewyższający go wystawnością duży pierścień z diamentem. – Kogo przyprowadziłeś ze sobą? – Szef spojrzał na mnie z zaskoczeniem malującym się na twarzy. – Przygruchałeś sobie przyjaciółkę, co? Zjeżyłem się obrażony. Na szczęście Szef za chwilę sam się poprawił: – Ach, nie, widać, że to przyjaciel. No co, chłopcze, podejdź tu. – Wyciągnął do mnie rękę, ale cofnąłem się przed nią z obawą. „Podejdź bliżej, kurduplu”, powiedział cicho Rumbo, ostrzegając mnie z irytacją. Podpełzłem powoli do przodu, przepełniony lękiem przed tym mężczyzną, wyczuwałem w nim bowiem dziwną mieszaninę łagodności i okrucieństwa. Na ogół psy wyczuwają w ludziach połączenie obu tych cech, jednak któraś z nich zwykle znacznie przeważa. U Szefa obydwie te cechy się równoważyły. Dopiero później zorientowałem się, że u ludzi jego pokroju to bardzo częste zjawisko. Polizałem mu palce, gotów czmychnąć przy pierwszej oznace agresywnych zamiarów. Kiedy poniosło mnie i znęcony pysznym smakiem zacząłem łapczywie lizać jego dłoń, powstrzymał mnie, zaciskając rękę na moich szczękach. – Jak się wabisz, co? – Szef szarpnął moją obrożę. Wystraszony spróbowałem się wyrwać. „Spokojnie, szczeniaku, nic ci nie zrobi. Jeśli się tylko właściwie zachowasz”, zwrócił się do mnie Rumbo. – Nie ma imienia ani adresu? Komuś nie bardzo na tobie zależało. – Szef puścił mnie i żartobliwie popchnął w stronę Rumba. Gdy się wyprostował, poczułem, że już zapomniał o mnie. – No dobrze, Rumbo, zobaczymy, co ci przysyła moja kobita. – Szef podszedł do bagażnika rovera i wyciągnął z niego interesująco się zapowiadającą plastykową torbę: interesującą, ponieważ wybrzuszającą się od – jak podpowiadały nam nosy – jedzenia. Zaczęliśmy tańczyć wokół nóg Szefa, który trzymał torbę poza naszym zasięgiem. – No już dobrze, dobrze. Ktoś mógłby pomyśleć, że nie mieliście nic w pyskach od tygodnia. Rumbo uśmiechnął się do mnie. Szef przeszedł na tył drewnianego baraku, gdzie leżała stara plastykowa miednica i wytrząsnął do niej zawartość torby. Posypała się bogata mieszanina resztek: pokryta mięsem kość, przemoknięte płatki kukurydziane, kawałki tłuszczu z boczku i pół tabliczki czekolady. Gdybym był człowiekiem, zrobiłoby mi się na ten widok niedobrze; dla psa jednak były to gastronomiczne delicje. Natychmiast z Rumbem wetknęliśmy pyski w mieszaninę odpadków i przez jakiś czas pochłonięci byliśmy wyłącznie napełnianiem brzuchów. Naturalnie Rumbo wybierał co smaczniejsze kąski, ale i mnie nie powiodło się najgorzej. Kiedy już miska została wylizana do czysta, mój przyjaciel przeszedł do drugiej, podstawionej pod kran, z którego kapała woda. Zaczął łapczywie chłeptać wodę. Ja z brzuchem pękającym od żarcia uczyniłem to samo. Potem osunęliśmy się na ziemię zbyt nażarci, by się ruszyć. „Każdego dnia tak jadasz, Rumbo?”, spytałem. „Nie, nie zawsze. Bywa, że Szef niczego nie przynosi. Czasami trwa to nawet parę dni. I nie zawsze udaje mi się coś ukraść. Sklepikarze w okolicy nauczyli się już na mnie uważać.” Szef zniknął w baraku. Słychać było hałaśliwą muzykę z radia. „Zawsze należałeś do Szefa?” „Mówiąc szczerze, nie pamiętam. Znam go, odkąd sięgam pamięcią. – Rumbo zamyślił się głęboko, po czym powiedział: – Nie, to na nic. Mąci mi się w głowie, gdy zbyt mocno się nad czymś zastanawiam. Czasami, kiedy wącham pewnych ludzi, przypominam sobie zapachy, które wydają mi się znajome. Nie mogę sobie jednak przypomnieć, bym kiedyś nie znał Szefa. Chyba jestem z nim od początku.” „Jest dobry dla ciebie?” „Przeważnie. Czasem mnie wiąże, kiedy chce, żebym został na miejscu przez całą noc, a czasami porządnie mnie skopie, kiedy szczekam za głośno, ale nic na to nie poradzę. Ma kilkoro wrednych przyjaciół. Ponosi mnie, kiedy się zjawiają.” „Co robią?” „Przeważnie gadają. Siedzą przez parę godzin w baraku, kłócąc się i głośno rechocąc. Jest paru stałych pracowników, którzy robią przy tych wrakach, wyciągają z nich części oraz ściągają pomocników. Nigdy nie ma tu za wiele ruchu.” „A Szef co robi?” „Nie jesteś zbyt ciekawy, kurduplu?” „Przepraszam, interesuje mnie to po prostu.” Rumbo przyglądał mi się przez chwilę podejrzliwie. „Jesteś odmienny od reszty psów, zgadza się? Jesteś… no, inny niż ja. Chociaż trochę podobny. Większość psów to skończeni idioci. Też jesteś głupi, ale w inny sposób. Skąd właściwie jesteś, szczeniaku?” Opowiedziałem mu wszystko, co pamiętałem. Odkryłem, że również zaczynam zapominać o swojej przeszłości. Pamiętałem jeszcze targ, na którym zostałem sprzedany, ale niewiele z tego, co się wydarzyło później, zanim trafiłem do przytułku dla psów. Coś takiego przydarza mi się coraz częściej: miewam przebłyski, podczas których przypominam sobie wszystko, po czym mój umysł znów staje się czystą, nie zapisaną kartą. Pozostaje jedynie mgliste, rozmazane wspomnienie mojej przeszłości oraz pochodzenia. Często zapominam nawet, że byłem człowiekiem. Nie zwierzyłem się wówczas Rumbowi z lęków i podejrzeń dotyczących mojego ludzkiego pochodzenia, bo nie chciałem go do siebie zrazić. Potrzebowałem go, by utrzymać się przy życiu jako pies. Widzisz, zwierzętom jest łatwiej pogodzić się z sytuacją, w jakiej się znajdują, i właśnie zwierzęca część mojej natury pomagała mi wytrzymać obecność doprowadzających do szaleństwa myśli. „Miałeś wielkie szczęście, że uciekłeś ze schroniska, szczeniaku. Mnóstwo psów tam zginęło”, powiedział Rumbo. „Byłeś w nim kiedyś?” „Nie, ja nie. Jak długo starczy mi sił, by uciekać, tak długo mnie nie złapią.” „Rumbo, dlaczego nie wszystkie psy są takie jak my? To znaczy, dlaczego nie mówią jak my, dlaczego nie myślą tak jak my?” Rumbo wzruszył ramionami. „Po prostu jesteśmy inni.” „Rumbo, czy kiedyś byłeś… czy pamiętasz, że byłeś… hmmm, czy zawsze byłeś psem?” Rumbo poderwał łeb do góry. „O czym ty gadasz? Oczywiście, że zawsze byłem psem. A czym innym mógłbym być?” „Och, tak tylko zapytałem. – Opuściłem łeb na łapy, byłem nieszczęśliwy. – Wyobraziłem sobie coś bez sensu.” „Dziwny z ciebie szczeniak. Uważaj, żebyś nie wpakował mnie w tarapaty, bo się pożegnamy. i przestań zadawać głupie pytania.” „Przepraszam, Rumbo – powiedziałem i szybko zmieniłem temat. – Czym zajmuje się Szef?”, spytałem ponownie. Wrogie spojrzenie Rumba i jego wyszczerzone zęby na jakiś czas pohamowały moją ciekawość. Zdecydowałem się na krótką drzemkę, ale zanim zapadłem w sen, przyszła mi do głowy dziwna myśl. „Dlaczego ludzie nas nie rozumieją, kiedy mówimy, Rumbo?” „Nie wiem – zabrzmiała jego senna odpowiedź. – Szef czasami rozumie, kiedy coś do niego mówię, przeważnie jednak nie zwraca na mnie uwagi. Najwyżej każe mi przestać szczekać. Ludzie czasami są równie głupi jak najgłupsze psy. Daj mi teraz spokój, jestem zmęczony.” Właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że nie porozumiewamy się przy użyciu słów; komunikowaliśmy się za pomocą umysłów. Wszystkie zwierzęta i owady – a nawet ryby – potrafią się porozumiewać albo za pomocą dźwięków, zapachów, albo ruchów. Później dowiedziałem się, że nawet najbardziej tępe stworzenia potrafią nawiązywać taką czy inną myślową więź z innymi przedstawicielami własnego lub innego gatunku. Nie da się tego wyjaśnić wyłącznie fizycznym kontaktem, jak bowiem wytłumaczyć zbieranie się pojedynczych owadów w chmarę szarańczy, co sprawia, że mrówki – wojowniczki dokonują wspólnych marszów, w jaki sposób lemingi podejmują decyzję o skoku do morza? Instynkt, komunikowanie się za pomocą wydzielin, zmysł przetrwania gatunku – to wszystko spełnia swoją rolę, ale istota sprawy jest o wiele głębsza. Jestem psem i wiem coś na ten temat. Nie wiedziałem jednak o tym, będąc szczeniakiem, w którego łbie na dodatek panował zamęt. Znalazłem przyjaciela, z którym mogłem porozumiewać się myślami, kogoś, kto był bardziej podobny do mnie niż do innych napotkanych psów. Od tamtego czasu miałem jeszcze kilku druhów, ale żadnego takiego jak stary Rumbo. Przyglądałem mu się z czułością zamglonym wzrokiem, dopóki nie zapadłem w sen. |
||
|