"Fuks" - читать интересную книгу автора (Herbert James)

Rozdział szósty

Biegłem do kresu sił, umykając przed przejeżdżającymi samochodami, ignorując przywoływania zaciekawionych i krzyki przestraszonych, mając w głowie jedynie ucieczkę – wyrwanie się na wolność. Przebiegałem przez jezdnie, nie bacząc na niebezpieczeństwo, ponieważ silniejszy był strach przed schwytaniem. Trafiłem w końcu na zaciszne tylne uliczki. Mimo to nie zwolniłem tempa biegu. W ciszy słychać było tylko stukot moich pazurów o cementowe chodniki. Wbiegłem na dziedziniec stareńkiej kamienicy z czerwonej cegły, pociemniałej od brudu nagromadzonego przez lata, i przycupnąłem w mrocznej klatce schodowej, drżąc i dysząc z wywieszonym językiem. Oczy miałem wytrzeszczone ze strachu, który wciąż odczuwałem, a całe ciało dygotało ze skrajnego wyczerpania. Przebiegłem przynajmniej dwie mile bez odpoczynku. Dla młodego szczeniaka jest to pokaźny dystans.

Osunąłem się na zimną kamienną posadzkę i usiłowałem zaprowadzić jaki taki ład w zmąconych myślach. Jak bezwładna kupka kości musiałem przeleżeć tam co najmniej godzinę, zbyt wyczerpany, by ruszyć się z miejsca, zbyt oszołomiony, by móc myśleć. Poprzednie uniesienie ustąpiło wraz z energią, którą zużyłem na bieg. W końcu poderwał mnie odgłos ciężkich kroków. Nastawiłem uszu, by zyskać więcej informacji. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, jak ostry mam słuch. Minęło kilka długich sekund, nim zbliżająca się osoba pojawiła się w moim polu widzenia. Olbrzymia sylwetka zasłoniła większość wpadającego na schody światła. Okazało się, że jest to potwornie gruba kobieta. Stwierdzenie, że oprócz niej nic nie widziałem, jest zapewne trochę przesadzone, ale tak właśnie wydawało mi się w tym momencie. To cielsko zawładnęło całkowicie moją wyobraźnią. Miałem wrażenie, że za chwilę mnie pochłonie, że grozi mi zgniecenie przez jej bok i że stanę się kolejną z mnóstwa warstw, z których się składała. Skuliłem się i zapiszczałem cicho, całkowicie wyzbyty dumy i godności. Męstwo nie było w stanie maskować mego tchórzostwa, bo nie byłem już mężczyzną. Moja narastająca panika ustąpiła na dźwięk słów tej kobiety.

– No, malutki, co tu robisz?

Głos kobiety był równie ekspansywny jak jej ciało, w dudniących i chrapliwych słowach brzmiała jednak dobroć i zadowolenie. Kobieta ze stęknięciem postawiła na posadzce wypchane siatki i pochyliła się nade mną.

– No jak, skąd się tu wziąłeś? Zgubiłeś się?

Jej gardłowy akcent sugerował, że pochodzi z Londynu, prawdopodobnie z East lub South Endu. Cofnąłem się przed wyciągniętą w moją stronę ręką, choć lęk ustąpił pod wpływem tonu jej głosu. Zdawałem sobie sprawę, że gdybym znalazł się w uścisku tych wielkich łapsk z serdelkowatymi palcami, żadną siłą nie mógłbym się z nich uwolnić. Kobieta wykazała cierpliwość i zrozumienie. Nie mogłem poza tym oprzeć się cudownemu aromatowi płynącemu z tych palców.

Kilkakrotnie na próbę wciągnąłem ukradkiem powietrze w nozdrza, potem nabrałem go w całe płuca. Zacząłem się ślinić. Wywaliłem jęzor na wierzch i omal nie zacząłem przewracać ślepiami z ekstazy. Czegóż ta kobieta nie jadła! Czułem boczek, fasolę, mięso z przyprawami (którego nie potrafiłem zidentyfikować), ser, chleb, masło – och, masło! – marmoladę (nieciekawy zapach), cebulę, ziemniaki, inny rodzaj mięsa (bodajże wołowinę) i mnóstwo innych potraw. Wszystko przesycone było zapachem przyziemności, prawie tak, jakby wyjadała kartofle prosto z gleby. Jednakże nie przeszkadzało mi to, a wprost przeciwnie, dodawało jeszcze kuszącego aromatu. Oto była kobieta wierząca w jedzenie, wielbiąca je dłońmi i podniebieniem. Żadne sztućce z nierdzewnej stali nie opóźniały podróży do ochoczo pracujących szczęk, gdy mogła się ona dokonać szybciej i z mniejszym kłopotem przy wykorzystaniu rąk. Moje oddanie dla tej osoby narastało z każdym liźnięciem.

Dopiero gdy kompletnie wylizałem z zapachów tłuste dłonie, poświęciłem więcej uwagi reszcie kobiety.

Ciemnoniebieskie uśmiechnięte oczy spoglądały na mnie z rdzawej twarzy. Rdzawej? Och, byłbyś zdumiony wiedząc, jakie barwy potrafią przybierać ludzkie twarze, gdybyś postrzegał je tak jak ja. Tuż pod skórą pulchnych, zaczerwienionych policzków biegły szkarłatne i niebieskawe żyłki. Widać było i inne barwy – przeważnie żółte i pomarańczowe – bez przerwy zmieniające odcienie pod wpływem gry naczyniowej. Szare i brunatne włoski sterczały z podbródka jak kolce jeżozwierza. Całe oblicze przecinały głębokie bruzdy, biorące początek w kącikach oczu, ciągnące się przez policzki, na czole splatające się ze sobą, zlewające się, przecinające i stopniowo zanikające. Ta twarz była cudowna!

Pamiętaj, że to wszystko zobaczyłem w mrocznej klatce schodowej, przy nikłym świetle, które padało zza pleców kobiety. Tak doskonały był mój nowy wzrok, dopóki czas go nie osłabił.

Kobieta zacmokała i zaśmiała się krótko.

– Głodne jesteś, biedactwo, prawda? Ale nie boisz się mnie, co? Wiesz, że jestem twoją przyjaciółką.

Pozwoliłem jej przegarnąć dłonią sierść na moim grzbiecie. Podziałało to na mnie kojąco. Wywęszyłem woń świeżej żywności wydobywającą się z siatek z zakupami i przysunąłem się w ich stronę.

– Aha, czujesz jedzonko, co?

Kiwnąłem łbem. Konałem z głodu.

– Dobrze, rozejrzyjmy się, czy komuś nie zginąłeś.

Wyprostowała się i ciężko stąpając, skierowała w stronę wyjścia. Potruchtałem za nią. Obydwoje wystawiliśmy głowy na podwórze i rozejrzeliśmy się. Było całkowicie puste.

– No dobrze, chodź, zobaczymy, może uda się coś dla ciebie wykroić.

Stara kobieta zawróciła do mrocznej klatki schodowej. podniosła z głośnym stęknięciem siatki i skręciła w boczny korytarzyk za schodami, nawołując mnie zachęcająco. Poczłapałem za nią, orientując się po ruchu mięśni na zadzie, że merdam ogonem.

Postawiwszy siatki koło mocno zniszczonych zielonych drzwi, kobieta wyciągnęła z żakietu portmonetkę i pogrzebała w niej w poszukiwaniu kluczy, przeklinając zawodzący wzrok. Otworzyła zamek zdecydowanym ruchem, świadczącym o przyzwyczajeniu i znajomości kaprysów mechanizmu, podniosła znów siatki i zniknęła w środku. Ostrożnie podszedłem do drzwi i wystawiłem za nie nos. Stęchła woń, która do mnie doszła, nie była ani przyjemna, ani nieprzyjemna; świadczyła o ciągnącym się od dawna zaniedbaniu.

– Chodź, mały – zawołała kobieta. – Nie masz się czego bać, Bella nic ci nie zrobi.

Mimo to nie wchodziłem do środka. Moja nieufność nie ulotniła się jeszcze do reszty. Kobieta zachęcająco poklepała się po kolanie; nie było to proste przy jej proporcjach. Nie namyślając się dłużej, rzuciłem się w jej stronę, merdając ogonem tak, że dygotał mi cały zad.

– Świetnie, malutki – wychrypiała kobieta.

Nie tylko rozumiałem słowa, ale także rozumiałem dokładnie ich sens. Rzeczywiście, było świetnie.

Zapomniałem się i spróbowałem do niej przemówić; sądzę, że chciałem jej powiedzieć, że jest dobra i zapytać, dlaczego stałem się psem. Jednakże udało mi się tylko zaszczekać.

– No, co takiego? Głodny? Naturalnie! Zobaczmy, co uda się dla ciebie znaleźć.

Przeszła przez kolejne drzwi i po chwili dobiegły mnie odgłosy otwieranych i zamykanych szafek. Przez chwilę zastanawiałem się, dlaczego Bella wydaje przy tym niskie chrypliwe dźwięki. Dopiero potem uświadomiłem sobie, że śpiewa, wtrącając co chwila między „mmmm” i „lala” pojedyncze słowa.

Skupiłem uwagę na dźwięku skwierczącego tłuszczu. Wspaniała woń zaczynających się gotować serdelków wciągnęła mnie do kuchni jak pył do odkurzacza. Przyskoczyłem do Belli i wsparłem się o jej masywne udo. Frenetyczne wymachiwanie ogonem groziło mi przewróceniem się. Kobieta uśmiechnęła się, słysząc moje podniecone skomlenie i położyła wielką dłoń na moim łbie.

– Biedaczysko. Zaczekaj jeszcze minutkę. Pewnie zjadłbyś nawet surowe, co? Poczekaj jeszcze chwilkę. Zaraz podzielimy się serdelkami. No, bądź cierpliwy. – Odepchnęła mnie delikatnie. Ale smakowita woń była tak podniecająca, że skoczyłem na kuchenkę, starając się zajrzeć do patelni.

– Oparzysz się! – skarciła mnie Bella. – Chodź, posiedzisz na zewnątrz, żebyś sobie nie zrobił krzywdy.

Zgarnęła mnie z podłogi, kaczkowatym chodem podeszła do drzwi kuchennych i wystawiła mnie z niej ze stęknięciem. Usiłowałem wcisnąć głowę w zwężającą się szczelinę w drzwiach. Cofnąłem się jednak, gdyż mój nos znalazł się w niebezpieczeństwie. Wstyd mi się przyznać, że skamlałem i skrobałem w drzwi kuchni, myśląc jedynie o napełnieniu brzucha przyprawiającymi o zawrót głowy kiełbaskami. Zapomniałem o pytaniach na temat obecnej mojej egzystencji, pokonany silniejszym pragnieniem zaspokojenia głodu.

W końcu, po wyczekiwaniu, które zdawało się trwać w nieskończoność, drzwi się otworzyły i pogodny głos zawołał mnie do środka. Nie trzeba było mi tego powtarzać; wpadłem do kuchni i rzuciłem się prosto do talerza, na którym leżały trzy cudownie pachnące serdelki. Zapiszczałem, gdy sparzyłem się pierwszym, który złapałem w pysk. Stara kobieta zachichotała na widok moich łapczywych usiłowań pożarcia skwierczącego mięsa. Znów oparzyłem sobie język i powtórnie byłem zmuszony upuścić serdelek na podłogę. Udało mi się przełknąć jego kęs, ale boleśnie oparzyłem sobie gardło. Bella doszła do wniosku, że lepiej będzie odebrać mi serdelki. Zacząłem na nią szczekać.

– Bądź cierpliwy – zganiła mnie. – Zrobisz sobie tylko krzywdę.

Zręcznie wzięła w palce serdelek, który nadgryzłem, i zaczęła nań dmuchać długo i dokładnie. Kiedy doszła do wniosku, że serdelek już ostygł, wrzuciła go w mój podstawiony, zwrócony w górę pysk. Połknąłem go błyskawicznie w dwóch kęsach i zacząłem błagalnie dopraszać się o więcej. Bella powtórzyła rytuał dmuchania, ignorując me prośby. Drugi serdelek smakował mi jeszcze bardziej. Pyszne mięso wypełniało sokami mój pysk i mogę szczerze powiedzieć, że nigdy w życiu – ludzkim i psim – nie zachwycałem się tak jedzeniem.

Kiedy połknąłem trzeci serdelek, stara kobieta wróciła do patelni. Nałożyła po dwa serdelki na dwie grube kroniki chleba leżące na stole. Niemal z czułością posmarowała je musztardą i nakryła kolejnymi kromkami, jak gdyby układała je do snu jak dzieci. Nie krępując się, rozwarła szczęki i ugryzła tak wielki kęs kanapki, jaki tylko mogła pomieścić w ustach. Zacisnęła zęby i gdy odjęła od ust chleb, widniała w nim wielka, półkolista szczerba. Przypatrywałem się temu z zazdrością. Spróbowałem wskoczyć jej na kolana. Widok jej wielkich przeżuwających szczęk doprowadzał mnie wprost do szaleństwa. Konałem z głodu! Czy nie miała nade mną litości?

Bella zaśmiała się i trzymając mnie na dystans, pogładziła po łbie, nie dopuszczając, bym dosięgnął kłapiącymi szczękami kanapki. Miałem szczęście, ponieważ reszta serdelka wypadła spomiędzy kromek chleba na podłogę. Rzuciłem się na niego natychmiast. Oblizałem się i podniosłem łeb, licząc na dokładkę.

– No dobrze, łotrzyku. Widocznie jesteś bardziej głodny ode mnie. – Uśmiechnęła się i położyła resztę kanapki na mój talerz na podłodze.

I tak ucztowaliśmy, ja i gruba kobieta, szczęśliwi w swoim towarzystwie. Obydwoje w ciągu kilku sekund unicestwiliśmy wszystkie serdelki, uśmiechając się do siebie z zadowoleniem i głośno mlaskając.

Wciąż byłem głodny, ale przynajmniej zaspokoiłem pierwszy głód. Wypiłem trochę wody, którą Bella podsunęła mi na talerzu do zupy, po czym wylizałem z jej rąk resztki jedzenia. Prosiłem o więcej, ale mnie nie rozumiała. Dźwignęła się z krzesła i zaczęła rozpakowywać siatki z zakupami, podczas gdy ja bacznie pilnowałem, czy na podłogę nie spadną jakieś okruchy. Ryzykując zgniecenie przemykałem się między jej zdumiewająco masywnymi nogami i choć nic jadalnego nie spadło na podłogę, bardzo mi się spodobała ta zabawa.

Bella wstawiła mój wylizany do czysta talerz do zlewu i zawołała, bym poszedł za nią. Poczłapałem do frontowego pokoju i wdrapałem się na starą wersalkę, którą czuć było stęchlizną. Bella także osunęła się na nią z westchnieniem. Skoczyłem jej na kolana, oparłem się przednimi łapami o olbrzymie piersi i zacząłem z wdzięcznością lizać jej twarz. Było to bardzo przyjemne uczucie. Bella głaskała mnie po grzbiecie. Po jakimś czasie głaskanie stało się wolniejsze i rzadsze, a jej oddech coraz płytszy i spokojniejszy.

Niedługo potem Bella dźwignęła przypominające pnie nogi na wersalkę i wsparła głowę na oparciu. Prawie natychmiast zasnęła. Jej chrapanie działało na mnie dziwnie uspokajająco. Wcisnąłem się między górujące brzuszysko i oparcie wersalki i niebawem sam zapadłem w sen.

Obudziłem się nagle z uczuciem strachu. Znieruchomiałem natychmiast, słysząc dźwięk przekręcanego w zamku klucza. Usiłowałem wstać, ale moje łapy zaklinowały się między starą kobietą a oparciem wersalki. Podniosłem łeb i zacząłem szczekać na całe gardło. Bella obudziła się przerażona. Przez chwilę rozglądała się wokoło, nie mogąc sobie przypomnieć, gdzie się znajduje.

„Bella, ktoś próbuje dostać się do środka!”, powiedziałem.

Oczywiście nie rozumiała mnie i szorstko nakazała przestać szczekać. Byłem jednak zbyt młody, zbyt pobudliwy, by się uspokoić. Szczekałem coraz głośniej, coraz bardziej wyzywająco.

Do środka wtoczył się mężczyzna, roztaczając wokół obrzydliwe wyziewy alkoholu. Byłem kilkakrotnie w barze z moim poprzednim panem i wprawdzie zapach alkoholu zawsze był dla mnie nieprzyjemny, ale nie niepokojący. Ten człowiek jednak miał złą, chorą woń.

– Co jest, do cholery?

Mężczyzna potykając się ruszył w naszą stronę. Był młody, miał jakieś trzydzieści, może trzydzieści pięć lat, zaczątki łysiny i rysy zapowiadające, że będzie wyglądać tak samo jak Bella. Miał nieporządne, ale nie wymięte ubranie, nie nosił koszuli, lecz luźny sweter pod marynarka. W odróżnieniu od grubokościstej, wylewnej Belli był niski i wstrętny. Dla mnie oczywiście był olbrzymem, ale małym, obrzydliwym olbrzymem.

– Znów nie byłeś w pracy? – spytała Bella, jeszcze ociężała od snu.

Mężczyzna zignorował ją i rzucił się, by mnie schwytać. Usta wykrzywił w okropnym uśmiechu. Zawarczałem i kłapnąłem zębami przed jego dłonią. Absolutnie nie spodobał mi się ten człowiek.

– Zostaw psiaka! – Bella odepchnęła jego rękę i spuściła nogi na podłogę, przez co zsunąłem się w opróżnione przez nią miejsce.

– I ty nazywasz to coś psem? – Mężczyzna trzepnął mnie po karku ze złośliwością imitującą żartobliwość. Ostrzegłem go, żeby nie robił tego więcej. – Skąd go wytrzasnęłaś? Wiesz, że w kamienicy nie wolno trzymać psów.

– Zostaw go w spokoju. Znalazłam go na dworze, umierał z głodu, biedaczek. – Bella podniosła się, górując nade mną i padalcem, który, jak podejrzewałem, był jej synem. – Śmierdzisz wódą – powiedziała. – Co z robotą? Nie możesz się tak bez końca obijać.

Padalec zaklął na robotę i swoją matkę.

– Gdzie mój obiad? – zapytał.

– Pies go zjadł.

Jęknąłem w duchu. Nie był to najlepszy sposób na zaskarbienie przychylności padalca.

– Nie powinien był tego robić, do cholery!

– Nie wiedziałam, że przyjdziesz do chałupy, nie? Myślałam, że poszłeś do roboty.

– Ale nie poszłem, więc dawaj mi tu coś do żarcia.

Sądzę, że Bella powinna złapać go za kark i wsadzić mu łeb do kubła z zimną wodą – była na to wystarczająco wielka. Zamiast tego pomaszerowała do kuchni. Wkrótce do naszych uszu dotarły odgłosy otwieranych i zamykanych szafek.

Mężczyzna popatrzył na mnie pogardliwie z góry. Z lękiem spojrzałem na niego.

– Won! – rozkazał, wykonując kciukiem gest nakazujący mi zejście z wersalki.

„Odczep się!”, odpowiedziałem z większą dozą pewności siebie, niż rzeczywiście czułem.

– Powiedziałem won!! – Mężczyzna rzucił się na mnie i zmiótł z luksusowej grzędy z siłą, której się po nim nie spodziewałem. Bez przerwy musiałem sobie przypominać, że jestem tylko psem, na dodatek dość słabym. Zaskowyczałem ze strachu i pogalopowałem do kuchni, szukając ochrony u Belli.

– No dobrze, malutki, nie bój się. Nie zwracaj na niego uwagi. Damy mu obiad i zaraz walnie się do wyra, jak amen w pacierzu.

Bella krzątała się przy przygotowywaniu posiłku dla padalca, podczas gdy ja trzymałem się tak blisko niej, jak tylko mogłem. Zapachy jedzenia zaczęły od nowa drażnić moje podniebienie i wkrótce stwierdziłem, że znowu jestem tak samo głodny jak przedtem. Wsparłem łapy o jej tłuste udo i zacząłem błagać Bellę, żeby mnie nakarmiła.

– Złaź ze mnie, natychmiast. Nic nie dostaniesz! – Trzepnęła mnie po karku bardziej zdecydowanie niż przedtem. – Zjadłeś już obiad, teraz jego kolej.

Nie ustawałem w błaganiach, Bella jednak je ignorowała. Zaczęła mówić, być może do mnie, być może tylko po to, żeby się uspokoić: – Wdał się w ojca. Licho w nim siedzi, ale co zrobić? Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Mógł wyrosnąć chłopak na porządnego człowieka, ale się zmarnował. Tak jak stary, niech mu Bóg da wieczne odpoczywanie. Widać od razu, że jego krew. Bóg mi świadkiem, że starałam się jak mogłam. Utrzymywałam go – utrzymywałam ich obu, kiedy nie mieli roboty. To przez nich się tak postarzałam.

Woń jedzenia doprowadzała mnie do szału.

– Poderwał parę razy niezłe dziewczyny, ale nie potrafił ich utrzymać – ciągnęła Bella. – Wiały, gdzie pieprz rośnie, gdy wychodziło na wierzch, co z niego za ziółko. Nigdy się nie zmieni. Arnold, już prawie gotowe! Nie kładź się spać!

Szynka, jaja, cała góra serdelków! Och, Boże!

Bella zaczęła smarować masłem kromki chleba, a ja sterczałem koło kuchenki jak wmurowany, całkowicie nie zwracając uwagi na pryskający od czasu do czasu z patelni gorący tłuszcz. Bella odepchnęła mnie nogą z drogi i przełożyła zawartość patelni na talerz. Postawiła go na stole i zaczęła grzebać w szufladzie w poszukiwaniu noża i widelca.

– Arnold! Obiad gotowy! – zawołała. Odpowiedzi nie było. Stęknąwszy z irytacją i przybrawszy zdeterminowany wyraz twarzy, Bella przeszła do frontowego pokoju.

Obiad na stole aż się prosił, żeby się do niego zabrać.

Na nieszczęście krzesło, na którym poprzednio siedziała Bella, stało koło kuchennego stołu. Wdrapałem się na nie, spadając przy pierwszej próbie i ponawiając wysiłki z desperacką gorliwością, po czym wsparłem łapy o skraj stołu. Bella wyszła z kuchni na nie dłużej niż parę sekund. wystarczyło mi to jednak, żeby pożreć dwa płatki boczku i półtora serdelka. Jaja zachowałem na koniec.

Mój krzyk strachu zabrzmiał równocześnie z okrzykiem grozy Belli. Do tego dołączył się kakofoniczny, gniewny wrzask padalca. Zeskoczyłem ze stołu w momencie, gdy syn wypadł zza matki. Wyciągał zakrzywione palce, by mnie zadusić. Na szczęście, Bella swoim masywnym ciałem częściowo zagrodziła mu drogę. Padalec potknął się o jej tłuste udo, stracił równowagę i wywalił na podłogę tak bezwładnie, jak to się zdarza tylko pijakom.

Bella też była na mnie zła. Zorientowałem się, że szykuje się do wymierzenia mi przypominającymi konary drzewa rękami srogiej kary, starałem się więc przez cały czas znajdować się po przeciwnej stronie stołu niż ona. Zaczęliśmy krążyć wokół miejsca mojego występku. Przypadłem do podłogi, wyprężywszy wysoko dygoczące pośladki. Kiedy Bella okrążyła stół, rzuciłem się pod niego i wyprysnąłem ku wyjściu z kuchni… prosto w ramiona padalca.

Obydwoma rękami podniósł mnie, mocno ściskając za kark. Jego wykrzywiona w demonicznym uśmiechu twarz znalazła się o kilka cali od mojego pyska. Moja szamotanina sprawiła, że Arnold niebezpiecznie się zachwiał i razem ze mną zwalił na stół. Rozpaczliwie skrobiąc po jego powierzchni zrzuciłem ze stołu żałosne resztki obiadu. Keczup, posmarowany masłem chleb i Bóg jeden wie co jeszcze wylądowało na podłodze.

– Zabiję! – zdążył wydusić z siebie padalec, nim zatopiłem zęby w jego spiczastym nosie. (Założę się, że po dziś dzień ma na nim dwa rzędy dołeczków.) – Ściobgnij bgo! – wrzasnął do matki.

Poczułem, jak zaciskają się na mym karku przypominające banany palce. Bella szarpnęła mnie, a ja z przyjemnością zobaczyłem pojawiające się na nosie padalca równoległe krwawe pręgi. Padalec zawył z bólu, złapał się rękami za twarz i zaczął podskakiwać w miejscu, jakby stepował.

– O Jezusie! – jęknęła Bella. – Zmykaj, nie możesz tu zostać!

Wyniosła mnie z kuchni, osłaniając ciałem przed podskakującym synem, by nie wyszarpnął mnie z jej rąk. Nie sądzę, bym chciał tam dłużej zostać, więc prawie nie protestowałem, kiedy Bella otworzyła frontowe drzwi i wyrzuciła mnie na korytarz. Ciężką ręką klepnęła mnie po zadzie po raz ostatni.

– No, ruszaj w swoją drogę! – powiedziała ze współczuciem w głosie i zamknęła drzwi, zostawiając mnie samego na korytarzu.

Przez chwilę spoglądałem tęsknie na drzwi, kiedy jednak ponownie gwałtownie się otworzyły i pojawił się w nich trzęsący się z gniewu padalec z krwawiącym nosem, uświadomiłem sobie, że nie będzie zdrowo tu zostać. Pomknąłem więc do wyjścia, a padalec pogalopował za mną.

Sądzę, że strach jest silniejszym bodźcem niż gniew; w każdym razie bardzo szybko zostawiłem padalca daleko z tyłu.

Znów kolej na niejasne obrazy: samochody, ludzie, budynki, wszystko rozmyte, wszystko nie do końca rzeczywiste. Podczas ucieczki przystanąłem jedynie raz przy wydzielającym oszałamiający zapach słupie latarni. Zatrzymałem się z poślizgiem, zadnie łapy wyjechały mi przed przednie, i niezgrabnie zawróciłem. Potruchtałem do zroszonej nektarami kolumny, węsząc wyczulonymi do granic możliwości nozdrzami. Latarnia wydzielała najciekawszy z zapachów, jakie ostatnio poznałem. Była psem, rozumiesz, psem w liczbie mnogiej. U podnóża tej betonowej struktury czuć było woń sześciu czy siedmiu osobników mojego gatunku, nie wspominając o zapachach kilku ludzi. Upajałem się nią niemal z zawrotem głowy. Wąchałem już przedtem drzewa i latarnie, teraz jednak czułem się tak, jak gdyby moje zmysły budziły się na nowo albo nabierały nowej ostrości. Niemalże widziałem psy, które odwiedziły ten strzelisty urynał, niemalże z nimi rozmawiałem, jakby zostawiły dla mnie nagrane wiadomości. Wyczuwałem nawet ich płeć, co, jak sądzę, miało związek z zainteresowaniem, jakie psy żywią wobec swego moczu, z rolą, jaką pełni on w realizacji instynktu seksualnego, w poszukiwaniach partnera. Młode psy i suki pozostawiły swoje wizytówki z informacją: „Byłem tu, to jest moja trasa; jeśli cię to obchodzi, może się zdarzyć, że będę przechodził tędy ponownie”. Byłem wówczas za młody, by wytrącały mnie z równowagi jakieś seksualne podteksty. Kwaśne, lecz aromatyczne wonie ciekawiły mnie z zupełnie innego powodu. Mówiły: „oto towarzystwo”.

Kiedy nasyciłem nozdrza zapachami spod latarni, zacząłem obwąchiwać krawężnik. Nie zwracałem uwagi na przechodniów, całkowicie pochłonięty podążaniem śladami interesujących zapachów. Nie minęło wiele czasu, gdy do moich uszu dotarło coś jeszcze bardziej interesującego. Zrazu był to jedynie zgiełk przypominający gęganie podekscytowanych gęsi, lecz gdy zbliżyłem się bardziej do jego źródła, okazało się, że są to bez wątpienia głosy wydawane przez ludzi. Przyśpieszyłem kroku, zaczynając czuć uniesienie. Dźwięki zdawały się nieść ze sobą fale ekscytacji.

Dotarłszy do szerokiej jezdni, zawahałem się przez moment, ale na szczęście nie czyhały tu na mnie żadne smoki. Odgłosy były coraz głośniejsze i wreszcie po wykonaniu zakrętu natrafiłem na ich źródło: wielki plac pełen biegających, skaczących, krzyczących, wrzeszczących, chichoczących, płaczących, bawiących się dzieci. Trafiłem na szkołę. Mój ogon, jakby zupełnie ode mnie niezależna część ciała, zaczął kręcić się jak oszalały. Rzuciłem się do ogrodzenia boiska i wystawiłem przez nie nos.

Ujrzała mnie grupka małych dziewczynek. Podbiegły do mnie radośnie i wyciągnęły ręce przez pręty ogrodzenia, by pogładzić mnie po grzbiecie. Pokrzykiwały z zachwytem, gdy próbowałem skubać je po palcach, starających się pogładzić mnie po łbie; nie zamierzałem gryźć dziewczęcych rączek, chciałem jedynie spróbować smaku ich ciał, ich aromatu. Wkrótce koło mnie zebrała się duża grupa chłopców i dziewczynek. Co więksi chłopcy przepychali się do przodu. Łapczywie chwytałem wciskane mi w pysk toffi, a dzieci błyskawicznie zabierały palce, gdy zdawało się, że je połknę razem z cukierkiem. Drobna dziewczynka z jasnoblond włosami przysunęła twarz do mojego pyska. Polizałem jej nos i policzek. Nie odsunęła się, lecz objęła mnie za szyję.

Wtedy właśnie wróciły nawiedzające mnie ulotne wspomnienia. Kiedyś miałem taką dziewczynkę! Wydało mi się, że właśnie ta, która mnie teraz obejmowała, należała kiedyś do mnie. Przed oczyma pojawiły mi się jednak inne rysy. Moja córka miała takie same jasne włosy okalające urwisowatą twarzyczkę, ale niebieskie, nie brązowe, oczy. Wyrwał mi się okrzyk nadziei, lecz dziewczynka sądziła, że to jęk strachu. Usiłowała mnie uspokoić. Prosiła, bym się nie bał. Stałem jak sparaliżowany. Po głowie tłukła mi się jedna myśl: byłem człowiekiem! Dlaczego stałem się psem?!

Po chwili paraliż ustąpił, świadomość dawnego istnienia skryła się w zakątku, w którym stale przebywała, i znów stałem się tylko psem. (Choć pewność, że w rzeczywistości byłem człowiekiem, prawie mnie nie opuszczała przez pierwsze miesiące mojego życia, a poczucie człowieczeństwa w konflikcie z psią naturą odgrywało bardzo zmienną rolę.)

Znów zacząłem wymachiwać ogonem jak flagą. Z wdzięcznością przyjąłem od dzieci więcej cukierków. Dzieciaki hałasowały nade mną, usiłując metodą prób i błędów ustalić, jak się wabię. Za nic nie mogłem sobie przypomnieć, jak się wcześniej nazywałem. Na mojej obroży chłopcy nie znaleźli żadnego imienia. Człaptuś, King, Reks, Dupogąb (Dupogąb! – co za popapraniec mógł to wymyślić) – na dźwięk tych wszystkich imion wymachiwałem ogonem jak szalony. Nie znaczyły dla mnie nic, tak samo zresztą jak dla wszystkich psów, które reagują wyłącznie na znany dźwięk. Byłem po prostu szczęśliwy, że znalazłem się wśród przyjaciół.

Nagle zabrzmiał ostry dźwięk dzwonka. Po kilku kolejnych dzwonkach dzieci niechętnie oderwały się ode mnie. Wcisnąłem się z całych sił miedzy pręty ogrodzenia, chcąc pobiec za nimi. Jasnowłosa odeszła ostatnia, uścisnąwszy mnie mocno na pożegnanie. Przywoływałem dzieci szczekaniem, lecz ustawiły się w szeregu, plecami do mnie. Co chwila któreś z nich rzucało na mnie ukradkowe spojrzenie, starając się stłumić chichot, który wyraźnie był widoczny po ich podskakujących barkach. Potem szeregiem podążyły do nędznego budynku. Drzwi zamknęły się bezapelacyjnie.

Pustym wzrokiem wpatrywałem się w boisko zrozpaczony, że straciłem moich nowych przyjaciół. Uśmiechnąłem się i wyprostowałem, gdy zobaczyłem w oknach małe twarzyczki. Wkrótce pojawiło się koło nich starsze, pomarszczone oblicze nauczyciela, który surowym głosem nakazywał dzieciom wrócić do ławek. Chłopcu, który się ociągał z wykonaniem polecenia, wykręcił ucho. Zostałem tam jeszcze przez kilka minut, mając nadzieję, że dzieci powrócą, w końcu jednak rozczarowany wyjąłem łeb spomiędzy prętów ogrodzenia.

Psy są w zasadzie stworzeniami o pogodnym usposobieniu. W ich naturze przeważa zachłanna ciekawość, gdy więc koło mnie przejechał stary mężczyzna na rowerze, z którego kierownicy zwieszały się siatki z zakupami, zapomniałem o rozczarowaniu i pogalopowałem za nim. Z dziury w spodzie siatki wystawała jakaś zielona łodyga z liśćmi. Sądzę, że był to rabarbar – przypominam sobie słodką, przyprawiającą o ślinienie, woń. Łodyga wyglądała bardzo apetycznie. Wkrótce doścignąłem rowerzystę, był bowiem bardzo stary i pedałował powoli. Nim miał szansę mnie zauważyć, skoczyłem i wyszarpnąłem intrygującą mnie łodygę. Miałem zarówno szczęście, jak i nieszczęście.

Wyciągając nagłym szarpnięciem łodygę przez dziurę w siatce, pozbawiłem rowerzystę równowagi. Zwalił się na mnie wraz z rowerem. Zabrakło mi tchu, więc zamiast zawyć, wydawałem z siebie tylko słabe skomlenie. Zakrztusiłem się, walcząc o złapanie powietrza, i przeprosiłem starca, że go przewróciłem. Lecz zamiast słów wyartykułowałem jedynie serię zdyszanych pomruków, których starzec nie pojął. Zaczął wymachiwać rękami, chcąc mnie uderzyć. Nawet nie współczuł mi, że byłem głodny. Klął i jęczał, jak gdyby został rzucony przez byka na łoże fakira pełne gwoździ. A przecież spadł na mnie, dzięki czemu mniej się potłukł!

Nie miało sensu, bym tu dłużej został – starzec i tak nie był w nastroju do ofiarowania mi czegokolwiek do jedzenia – spróbowałem więc wydobyć się spod roweru i mężczyzny. Znacznie pomogło mi w tym kilka solidnych szturchnięć. Z zachwytem stwierdziłem, że zawartość siatki wysypała się na jezdnię. Zignorowałem długie, czerwone łodygi, których smak nie zachwycił mnie specjalnie, i rzuciłem się na soczyste, czerwone jabłko. Zacisnąłem na nim szczęki, co było nie byle jakim wyczynem, zważywszy na jego rozmiary, po czym szybko wycofałem się poza zasięg pięści rozgniewanego starca, nie zwracając uwagi na miotane przez niego obelgi. Miałem szczęście, że nogi zaplątały mu się w ramę roweru, na pewno bowiem wykorzystałby je do nadania mi większego pędu. W bezpiecznej odległości zatrzymałem się i położyłem jabłko na ziemię. Chciałem znów przeprosić starego mężczyznę za nieumyślne spowodowanie jego bolesnego upadku, lecz purpurowa twarz i wygrażająca pięść przekonały mnie, że nie da się ułagodzić. Podniosłem więc jabłko i ruszyłem dalej. Po chwili jeszcze raz się obejrzałem i zobaczyłem, że dwóch przechodniów podnosi starca z ziemi. Gdy prostował się i sprawdzał działanie starych nóg, stwierdziłem, że nic mu się nie stało i nie zatrzymywałem się więcej.

Znalazłem dość spokojną boczną uliczkę i przycupnąłem pod ścianą, by pożreć swój łup. W pierwszych miesiącach życia miałem wprost nienasycony apetyt. „Eksperci” twierdzący, że psa powinno się karmić raz dziennie, po prostu bredzą. Bez wątpienia pies może przeżyć cały dzień na jednym posiłku, ale tak samo jest z człowiekiem. Jak byś się czuł, gdybyś miał świadomość, że niczego więcej nie dostaniesz? A co powiedziałbyś na post przez jeden dzień w tygodniu, co również zalecają rzekomi „znawcy”? Jaki jest pożytek ze lśniącej sierści i wilgotnego nosa, jeśli żołądek ściska się z głodu? Pożarłem jabłko razem z szypułką. Tego dnia nie jadłem nic więcej. Oślepiające światło słońca przyprawiało mnie o senność, dzięki której zapominałem o swoich problemach. Zasnąłem.

Przebudza mnie jeden z (tak typowych dla klimatu Anglii) letnich przelotnych deszczów. Automatycznie spojrzałem na nadgarstek, by dowiedzieć się, która godzina. Oprzytomniałem na widok owłosionej psiej łapy. Zerwałem się i otrząsnąłem, po czym rozejrzałem dookoła. Była mniej więcej piąta po południu, a w brzuchu ściskało mnie z głodu.

Ruszyłem wąską uliczką, z uwagą węsząc w poszukiwaniu nowych zapachów. Rzuciłem się za żukiem, który przeciął mi drogę, zawołałem na powitanie do psa, którego jakiś człowiek prowadził na smyczy po przeciwnej stronie ulicy. Pies, mały corgi, pogardliwie zignorował mnie, a ja nie interesowałem się nim na tyle, by kontynuować próby nawiązania rozmowy. Gdy tak biegłem, powoli zaświtało mi we łbie, że potrzebuję jakiegoś bezpiecznego schronienia, w którym mógłbym wypocząć i dojść do ładu z chaotycznymi myślami. Potrzebowałem jedzenia i opieki. Przydałoby mi się też trochę współczucia.

Tego dnia go jednak nie znalazłem.


* * * * *

Wepchnąłem zad głębiej w bramę, chroniąc go przed mżawką ochlapującą mi nos i pysk. Całe popołudnie spędziłem na wędrówkach i ciągłym dziwieniu się czemuś lub komuś. W końcu słońce zasnuła opończa mżawki, a ludzie stali się jeszcze bardziej nieprzystępni. Nieco wcześniej ulice zrobiły się na jakiś czas tak zatłoczone, że zrozpaczony poszukałem schronienia pod wiaduktem kolejowym. Pod wieczór tłumy przerzedziły się, wyszedłem więc na ulicę. Łaziłem ze zwieszonym ogonem, nie odrywając oczu od chodnika. W miarę ściemniania się uczucie osamotnienia stało się tak dotkliwe, że kusiło mnie, by wrócić do przytułku dla psów: Powrót Syna Marnotrawnego, Lassie Znów w Domu. Nie odstraszała mnie już myśl, że zostałbym uśpiony – to znaczy zamordowany. Byłbym dobry, korzyłbym się nawet przed najpodlejszym psem, a opiekunowie przebaczyliby mi, daliby mi jeszcze jedną szansę, bym dowiódł, że jestem godny być niegodnym stworzeniem, zwyczajnym psem. Lecz nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie znajdował się przytułek.

Z tęsknotą wpatrywałem się w oświetlone okna, rozpaczliwie pragnąc towarzystwa. Na ulicy było zimno i pusto. Syciłem się zapraszającymi zapachami, deszcz gnał mnie jednak dalej, szukającego i nie znajdującego.

Było już późno, po ulicach przemykały jedynie sporadycznie samotne wozy. Skuliłem się w jakiejś bramie, a moja znękana dusza skuliła się we mnie. Ze zmęczenia opadły mi powieki, ale głód nie pozwalał mi zasnąć. Zrozpaczony zacząłem się trapić pytaniami bez odpowiedzi.

Nie znałem tego miejsca, lecz wiedziałem, że jestem w Londynie. Czy pochodziłem z Londynu? Nie, nie stąd. Skąd to wiedziałem? Po prostu wiedziałem. Przypominałem sobie zielone pola, otwartą przestrzeń, jakieś niezbyt duże miasteczko, w którym przeżyłem większą część mojego życia. Gdzie się ono znajdowało? Gdybym tylko potrafił je odnaleźć! Mimo to znałem Londyn, a przecież nigdy do tej pory nie byłem jako pies w tych okolicach. Czyżbym kiedyś tu pracował? Nagle przed oczami stanął mi obraz dobiegającej sześćdziesiątki kobiety, pulchnej, lecz nie otyłej. Uśmiechała się ciepło i wyciągała przed siebie ręce – zdawało mi się, że do mnie. Bezgłośnie przyzywała mnie do siebie. Wtem jej twarz przemieniła się w psi pysk także pełen miłości, ciepła i troskliwości. Po chwili obie moje matki zniknęły i ukazała się postać mężczyzny. Był przystojny, ale poza tym niczym się specjalnie nie wyróżniał. Poczułem do niego dziwną nienawiść. Czy to byłem ja? Moje znużone myśli kotłowały się dalej bez ładu i składu. Przypomniałem sobie dziecko – miałem pewność, że jest moje – oraz dziewczynę, młodą kobietę, moją żonę, dom, ulicę, błotnistą ścieżkę, miasteczko. Prawie przypomniałem sobie nazwę miasteczka, natomiast imiona kobiety i dziecka krążyły jeszcze gdzieś na skraju świadomości, za cienką jak bańka mydlana barierą. Moja twarz wynurzała się z dna oceanu pamięci i już-już właśnie miała się pojawić na jego powierzchni, kiedy koło mnie przejechał samochód i twarze rozpierzchły się jak wystraszone ryby.

Patrzyłem, jak światła samochodu znikają w oddali. Wraz z nimi niknęły ich odbicia na mokrej jezdni. Nagle dołączyły do nich odbicia świateł hamowania, zanim pojazd skręcił za róg (nawet to wydawało mi się znajome). Byłem sam, z pustą głową, w pustym świecie. Potem ujrzałem ducha.


* * * * *

Czy widziałeś kiedyś ducha? Prawdopodobnie nie. Na pewno jednak widziałeś kiedyś, jak pies pozornie bez powodu staję się czujny, nastawia uszu i jeży sierść? Bez wątpienia myślałeś wtedy, że dosłyszał coś, czego ty nie usłyszałeś, kogoś przechodzącego koło domu lub innego psa szczekającego gdzieś w oddali. Wielokrotnie miałeś rację, lecz częstokroć działo się tak dlatego, że pies wyczuł obecność ducha. Nie zawsze wpadał z tego powodu w panikę, czasem był tylko zaniepokojony. Zależy to od natury ducha, który może być przyjazny lub nie.

Myślisz, że ja się zagalopowałem? Posłuchaj zatem dalej!

Składająca się wyłącznie z cienia, rozmyta sylwetka ducha podpłynęła do mnie z przeciwnej strony ulicy. Duch mnie nie widział, a nawet jeśli widział, to nie zwracał na mnie uwagi. Gdy się przybliżył, udało mi się rozróżnić jego twarz, barki i część korpusu. Zdawało mi się, że widmo ma na sobie marynarkę, a na pewno dostrzegałem kołnierzyk koszuli i krawat. Dlaczego nie był nagi? Dlaczego ciała astralne zawsze są ubrane? Nie zadawaj mi takich pytań, jestem tylko psem.

Przyznaję, że byłem zaniepokojony. Jestem pewien, że duch nie emanował złem, było to jednak pierwsze widmo, które widziałem w obydwu moich wcieleniach. Nagle zaschło mi w pysku. Byłem zbyt przerażony, żeby choć zaskomleć. Całkowicie opuściła mnie władza w łapach.

Duch miał najsmutniejsze oblicze, jakie przyszło mi kiedykolwiek oglądać. Jego twarz świadczyła o tym, że człowiek ten zaznał wszelkiego zła, jakie jest udziałem ludzkości, że przyswoił sobie pierwszą lekcję śmierci. Duch minął mnie tak blisko, że mógłbym go dotknąć. Widziałem poprzez niego siąpiącą mżawkę. Po chwili zniknął wśród nocy, a ja zacząłem się zastanawiać, czy nie wyobraziłem sobie tego wszystkiego. Na pewno nie, widziałem bowiem później jeszcze mnóstwo innych wędrujących duchów. Większość z nich pogrążona była w takim samym smutku, ponieważ nie zdawały sobie sprawy, że była to jedynie przejściowa faza ich egzystencji. Minęło jednak wiele czasu, zanim dowiedziałem się, co znaczy ich obecność wśród żywych.

Przeżycie to pozbawiło mnie resztek sił. Zapadłem w głęboki, niczym nie zakłócony sen.