"Fuks" - читать интересную книгу автора (Herbert James)Rozdział trzynastyObudziły mnie kościelne dzwony. Brzmiały tak przenikliwie, jak zazwyczaj w niedzielny poranek, co sprawiło, że moje myśli pogalopowały do innych – ludzkich – czasów. Świadomość nędzy mojego obecnego położenia wybiła mi z głowy wspomnienia, nim zdołały przesłonić mi cały świat. Przeciągnąłem się cały, krzywiąc się z bólu, gdy stanąłem na łapy. Schroniłem się na noc na przystanku autobusowym, mimo to w kości wlazł mi poranny chłód, który wcale nie chciał ich opuścić. Ziewnąłem, a w żołądku zaburczało mi z głodu. Rozejrzawszy się, stwierdziłem, że nigdzie w pobliżu nie ma sklepów, ruszyłem więc ostrożnie ulicą, wysoko podnosząc nos i czujnie węsząc w poszukiwaniu najsłabszej choćby woni jedzenia. Wkrótce znalazłem się na High Street i ku swojemu przerażeniu stwierdziłem, że rzeczywiście jest niedziela, ponieważ wszystkie sklepy, z wyjątkiem kilku kiosków z gazetami, były pozamykane. Zgnębiony, prezentując zaiste żałosny widok, zatrzymałem się dygocząc z zimna na chodniku. Rozglądałem się w prawo i w lewo, głodny i nie chciany. Dopiero ponowne bicie dzwonów podsunęło mi pewną myśl. Niewielkie grupki ludzi zmierzały spiesznie w stronę kościoła, ubrane w najlepsze niedzielne stroje. Cechowało ich pogodne usposobienie, mające przeminąć wraz z upływem dnia. Dzieciaki trzymały rodziców za ręce lub wybiegały naprzód, babcie przytrzymywały się łokci pociech w średnim wieku, posępni małżonkowie maszerowali dostojnie u boków rozpromienionych połowic. Powietrze przesiąknięte było życzliwością. Niedzielnemu rytuałowi towarzyszyła wiosenna pogoda, zachęcająca do okazywania wszystkim ludziom pogodnej twarzy i dobrej woli. Być może odnosiło się to również do psów. Podążyłem za ludźmi do kościoła. Znajdował się na wzgórzu, na poły ukryty przed ulicą za kępą drzew; docierało się doń żwirowaną ścieżką, wijącą się przez przylegający do niego cmentarz. Parę osób zagwizdało na mnie po drodze i poklepało przyjaźnie po grzbiecie, wkrótce jednak wszyscy zniknęli w chłodnym budynku z szarego kamienia. Położyłem się na płaskim nagrobku i czekałem. Stłumiony śpiew dobiegający z kościoła zachwycił mnie niezmiernie. Czasami włączałem się przy partiach, które były mi znajome. Wydawało mi się, że msza ciągnie się w nieskończoność i wkrótce zaczęły mnie nużyć przydługie przerwy między hymnami. Zacząłem rozglądać się po cmentarzu zdumiony, ile na tym miejscu spoczynku zmarłych mieszkało świetnie się tu czujących zwierząt i owadów. Nieomylny dźwięk wstających jak jeden mąż wiernych oderwał mnie od fascynującej obserwacji tęczowej pajęczyny. Potruchtałem z powrotem pod wielkie drzwi po trawie, by nie urażać obolałych łap. Nie musiałem długo czekać. Ze środka zaczęli się wysypywać wierni. Niektórzy byli podniesieni na duchu, inni zadowoleni, że skończył się cotygodniowy dopust boży. Potrzebny był mi raczej ktoś podniesiony na duchu. Wkrótce kogoś takiego wypatrzyłem: drobną starszą panią, prawdopodobnie mającą około sześćdziesięciu pięciu lat, bez przerwy się uśmiechającą i chyba znaną przez wszystkich. Same koronki i uprzejmość. Wspaniale. Spędziła kilka minut na pogawędce z wikarym, co chwila przerywając rozmowę, by pozdrowić mijających ją znajomych i udzielić im błogosławieństwa dłonią w białej rękawiczce. Odczekałem cierpliwie, aż skończyła rozmowę ze sługą bożym, po czym podążyłem za nią. Uśmiechając się błogo i przystając, by zamienić kilka słów ze spotykanymi znajomymi, kobieta w końcu oderwała się od tłumu i w podniosłym nastroju ruszyła żwirowaną ścieżką. Trzymałem się parę jardów za nią, jeszcze nie gotowy, by ją zaczepić, ponieważ nieustannie coś zajmowało jej uwagę. Gdy dotarliśmy do drogi, skręciła w lewo, wspinając się na niewielki pagórek, zasłaniający w końcu miasteczko. – Dzień dobry, panno Birdle! – wołali ludzie, których mijaliśmy. Pani Birdle reagowała na to pogodnym uśmiechem i skinieniem głowy. Nadszedł czas, pomyślałem i pogalopowałem przed nią. Zatrzymałem się w odległości czterech jardów, odwróciłem ku pannie Birdle i obdarzyłem ją najsłodszym ze swoich uśmiechów. – Hau – powiedziałem. Panna Birdle wyrzuciła w zaskoczeniu dłonie w górę i rozpromieniła się z zachwytu. – Jaki śliczny piesek! – wykrzyknęła. Zamerdałem ogonem z zadowolenia i dumy. Kobieta podeszła do mnie i ujęła mój łeb w dłonie. – Och, jaki przemiły psiak! – Pogłaskała mnie po grzbiecie. Spróbowałem polizać ją po twarzy, składając sobie w duchu gratulacje, że znalazłem następną Bellę. – Tak, tak, prześliczny! – ciągnęła kobieta. Po kilku minutach żywiołowych czułości pożegnała się ze mną i ruszyła dalej, pomachawszy mi ręką. Pogalopowałem za nią i spróbowałem wskoczyć jej na ręce. Śliniąc się i uśmiechając rozpaczliwie starałem się wkraść w jej serce i łaski. Muszę przyznać, że czyniłem to wręcz bezwstydnie. Panna Birdle delikatnie odepchnęła mnie od siebie i poklepała po łbie. – Bądź dobrym pieskiem i zmykaj już – powiedziała w typowy dla siebie uprzejmy sposób. Przepraszam, Rumbo, ale w tym momencie zaskomlałem. Co więcej, zwiesiłem łeb, opuściłem ogon i spojrzałem na nią cielęcym wzrokiem. Byłem wzruszający. Zadziałało, ponieważ panna Birdle niespodziewanie rzekła: – Och, biedactwo, pewnie kona z głodu! Wystarczy spojrzeć na twoje sterczące żebra! – Prawie dotknąłem brodą ziemi, demonstrując, jak tylko umiałem, swoją biedę. – No chodź, kochaniutki, chodź ze mną, zaopiekuję się tobą. Biedaczysko, wkrótce zapomnisz, co to znaczy głód! Miałem angaż. Usiłowałem polizać jej twarz, ale powstrzymała mnie zaskakująco silną dłonią. Nie potrzebna mi była zachęta, by pójść za nią, choć pannie Birdle wydawało się to pewnie niezbędne, ponieważ bez przerwy przystawała, odwracała się, klepała po udzie i wołała: No chodź! Czarująca staruszka kipiała energią. Wkrótce dotarliśmy przed zardzewiałą żelazną bramę, za którą widać było odchodzącą prostopadle od drogi błotnistą ścieżkę. Po obydwu stronach wąskiej ścieżki wiło się splątane poszycie, w którym hałasowały jakieś ukryte stworzenia. Wywęszyłem koło tej często używanej trasy również woń panny Birdle, nie świeżą, z domieszką woni pudru, ale zastarzałą, połączoną z zapachami wielu zwierząt. Co chwila przystawałem, by zbadać jakiś szczególnie interesujący zapach, lecz wołanie panny Birdle kazało mi podążać dalej. Niespodziewanie znaleźliśmy się na polance przed domkiem o barwie krzemienia. Narożniki domu oraz otwory okien i drzwi były wzmocnione ociosanymi kamieniami. Sceneria była przepiękna – jak z obrazka na opakowaniu czekolady – dokładnie też odpowiadała charakterowi panny Birdle. Zadowolony ze swojej przemyślności potruchtałem pod zniszczone kaprysami aury drzwi i zaczekałem, aż panna Birdle dołączy do mnie. Otworzyła nie zamknięte na klucz drzwi i skinęła na mnie, bym wszedł do środka. Z radością odkryłem, że wnętrze domku jest równie wytworne jak jego oryginalna fasada. Wiekowe, zużyte i wygodne meble wypełniały główny pokój. Wchodziło się do niego prosto z dworu – nie było tu sieni. Po pokoju rozstawione były zadbane bibeloty, większą część jednej ze ścian zajmował ciekawy staromodny kredens wypełniony delikatną, malowaną porcelaną. Z aprobatą zamachałem ogonem. – Teraz zobaczymy, czy masz adres na obroży, dobrze? Potem znajdziemy ci coś do zjedzenia. – Panna Birdle odłożyła torebkę na fotel i nachyliła się nade mną. Posłusznie usiadłem, pozwalając jej obejrzeć obrożę, postanawiając za wszelką cenę nie zabić przez nadgorliwość „kury przynoszącej złote jajka”. Panna Birdle przyjrzała się oczami krótkowidza imieniu wydrapanemu na obroży i zacmokała z pewną rozterką. – Coraz gorzej z moim wzrokiem – powiedziała do mnie i uśmiechnęła się z zakłopotaniem. Gdybym mógł, z niezmierną radością użyczyłbym trochę swojego wyśmienitego wzroku, dzięki któremu mogłem dostrzegać wiele barw składających się na obraz jej twarzy, głęboki błękit jej starzejących się oczu, kolory migoczące dookoła, nawet w spłowiałych meblach. Konieczność zatrzymania tego wszystkiego dla siebie wprawiła mnie w stan frustracji. Nawet Rumbo nie był w stanie pojąć, jak bardzo jestem wyczulony na kolory. Panna Birdle pogrzebała w torebce, wydobyła z niej okulary w cienkich oprawkach i nakładając je na nos wymruczała: – O wiele lepiej. Patrząc przez okulary, wciąż mrużyła oczy, ale zdołała odczytać moje imię na podłużnej blaszce. – Fuks – powiedziała. – Fuks. Śmieszne imię dla psa. I nie ma adresu. Niektórzy ludzie są bardzo beztroscy, prawda? Jeszcze nigdy cię tu nie widziałam. Zastanawiam się, skąd się wziąłeś? Założę się, że uciekłeś od pana! Pozwolisz, że przyjrzę się twoim łapkom… – Podniosła moja łapę. – Tak, opuchnięte. Przebyłeś długą drogę. Źle cię traktowano, co? Chudyś jak grabie. Tak być nie powinno. Głód sprawiał, że zaczynałem się trochę niecierpliwić. Zaskomlałem ponownie, mając nadzieję, że zrozumie te aluzję. – Tak, tak. Wiem, czego ci potrzeba. Brzuszek jest pusty, prawda? Szkoda, że ludzie muszą przemawiać do zwierząt jak do dzieci. Skłonny byłem jednak wszystko jej wybaczyć, nawet pogodzić się ze znacznie gorszymi rzeczoma niż ta infantylna gadanina. Postukałem ogonem po dywanie w nadziei, że potraktuje to jako twierdzącą odpowiedź. – Oczywiście – powiedziała. – Chodź, znajdziemy coś do zjedzenia. Kuchenka była malutka. W koszu na podłodze leżała Wiktoria pogrążona głęboko we śnie. Wiktoria była najwstrętniejszym, najohydniejszym kotem, na jakiego trafiłem w obydwu swoich wcieleniach. Stworzenia zwane kotami znane są w świecie zwierzęcym ze swojej nieprzyzwoitości, ponieważ sądzą, że są czymś wyjątkowym i nie mogą zadawać się z byle hołotą. Ten potwór jednak mógłby nawet wśród nich być wyjątkowym okazem nieznośnej pychy. Kocica wyprężyła się jak drut, podnosząc do góry ogon i jeżąc futro. Prychnęła na mnie z odrazą. „Spokojnie, kotku – powiedziałem nerwowo. – Jestem tu tylko gościem”. – Nic się nie stało, Wiktorio – rzekła panna Birdle, też zaniepokojona. – Ten biedny psiak kona z głodu. Zamierzam mu tylko dać coś do jedzenia i wyprawić w dalszą drogę. Jednakże rozsądna argumentacja nie dociera do kotów. Wiktoria błyskawicznie wyskoczyła z kosza na zlew i czmychnęła przez na wpół otwarte okno. – Och, niech mnie – westchnęła panna Birdle. – Zdenerwowałeś moją Wiktorię. – I z tymi słowami urocza damulka wymierzyła mi solidnego kopniaka w żebra. Byłem tak wstrząśnięty, że sądziłem, iż przywidziało mi się to tylko. Ból w boku przekonał mnie jednak, że to prawda. – No, zobaczymy, co możesz dostać – powiedziała z namysłem panna Birdle, przykładając palec wskazujący do kącika ust i zaglądając do szafki, którą właśnie otworzyła. Zachowywała się, jak gdyby nic się nie stało i przez chwilę zastanowiłem się, czy tak nie było w rzeczywistości. Jednak łupanie w żebrach świadczyło, że, niestety, się stało. Na razie więc trzymałem się od niej na bezpieczną odległość, przyglądając się bacznie, gdy stawiała przede mną miskę z siekaną wątróbką. Jedzenie było cudowne, przyjemność psuła mi jednak nieufność. Nie rozumiałem tego, co się wydarzyło. Wylizałem miskę do czysta i podziękowałem, przykładając wielką wagę do dobrych manier. Panna Birdle podrapała mnie za uszami i z zadowoleniem zacmokała na widok pustej miski. – Musiałeś być bardzo głodny, nieprawdaż? – powiedziała. – Założę się, że teraz chce ci się pić. Dam ci trochę wody. Napełniła tę samą miskę wodą i postawiła przede mną. Wychłeptałem wodę łapczywie. – No, chodź, malutki, damy teraz odpocząć twoim biednym łapkom. Podążyłem za panią Birdle do dużego pokoju. Poklepała włochaty dywan przed nie rozpalonym kominkiem. – Połóż się tutaj grzecznie i wygodnie, a ja rozpalę dla nas ogień. Wciąż jest jeszcze za zimno dla moich starych kości. Lubię ciepło, wiesz? Paplała tak, przykładając zapałkę do ułożonego już w kominku drewna. Jej słowa brzmiały błogo i uspokajająco. Sprawiły, że znów stałem się ufny, pewien, że dziwny incydent, jaki miał miejsce w kuchni, był z jej strony wpadką, omyłką, nietaktem wywołanym przez wstrząsający dla niej widok ukochanego kota wyskakującego w panice przez okno. Może też staruszka pośliznęła się tylko. Zdrzemnąłem się koło panny Birdle, która zasiadła przed kominkiem w fotelu; jej słowa natchnęły mnie błogim poczuciem bezpieczeństwa. Obudziłem się na obiad. Nie był obfity, ponieważ starsza pani mieszkała sama, ale i tak dostałem dużą część z tego, co przygotowała. Kot wrócił, jeszcze bardziej wytrącony z równowagi, kiedy zobaczył mnie jedzącego pożywienie, które w jego mniemaniu jemu się słusznie należało. Panna Birdle z wielkim zatroskaniem pobiegła do kuchni i przyniosła Wiktorii puszkę pokarmu dla kotów. Nałożyła go sporo na talerzyk i postawiła przed boczącą się kocicą. Spoglądając na mnie z pogróżką, Wiktoria zaczęła pożywiać się w charakterystyczny – wykwintny, lecz drapieżny – koci sposób, całkowicie odmienny niż niechlujne, mlaskające psie żarcie. Wkrótce uporałem się z moją działką obiadu panny Birdle i beztrosko podszedłem do Wiktorii zobaczyć, jak jej idzie. Gotów byłem pomóc jej wyczyścić talerz, gdyby była taka potrzeba. Zniechęciło mnie odstręczające prychnięcie. Zdecydowałem się rozsiąść u stóp panny Birdle, przybierając starannie wypracowany, miernie proszący wyraz pyska. Trafiło mi się jeszcze kilka smakowitych kąsków, więc moja uniżoność nie okazała się daremna. To oczywiście zdegustowało kotkę jeszcze bardziej, jednak nie przejmowałem się jej fochami. Gdy panna Birdle sprzątnęła ze stołu i pozmywała naczynia, znów rozsiedliśmy się przed kominkiem. Wiktoria wyniośle trzymała się z dala i ułożyła na kolanach pani dopiero po długich namowach. Wszyscy zdrzemnęliśmy się, ja z łbem spoczywającym na stopach w bamboszach mojej dobrodziejki. Było mi ciepło, czułem się zadowolony – i bardziej bezpieczny niż kiedykolwiek wcześniej. Kusiło mnie, by zostać ze starszą panią i zapomnieć o moich poszukiwaniach, mogących na mnie sprowadzić jedynie dalsze nieszczęścia. Mógłbym tu być szczęśliwy, kocica to małe zmartwienie, nic, czym trzeba by się poważnie przejmować. Potrzebowałem ludzkiej dobroci, chciałem do kogoś należeć. Straciłem drogiego przyjaciela, a dla małego mieszańca świat jest wielki i groźny. Zawsze mogłem zacząć ponowne poszukiwania mojej przeszłości, gdy tylko nauczyłbym się wieść tę egzystencję, jaka została mi przypisana. Byłbym towarzyszem dla panny Birdle. Dawałoby mi to stałą kartkę na mięso. Takie myśli przemykały mi przez łeb podczas drzemki. Zdecydowałem w końcu, że zostanę tu tak długo, jak się to okaże możliwe. W końcu panna Birdle się obudziła i zaczęła przygotowywać do wyjścia. – Nigdy nie opuszczam popołudniowej mszy – powiedziała do mnie. Skinąłem z aprobatą łbem, ale się nie podniosłem z wygrzanego miejsca. Słyszałem, jak starsza pani jakiś czas krząta się na górze, a później stukanie butów na schodach. Panna Birdle pojawiła się w drzwiach, doskonale się prezentując w białych rękawiczkach i ciemnoniebieskim, słomkowym kapeluszu. Miała na sobie różowy kostium i jaskrawoszmaragdową bluzkę z golfem. Wyglądała olśniewająco. – Chodź, Fuks, czas na ciebie – powiedziała. Poderwałem łeb. A to co miało znaczyć? „Jak to czas na mnie?”, zapytałem. – Tak, czas na ciebie, Fuks. Nie mogę cię zatrzymać, należysz do kogoś innego. Może nie szuka cię zbyt gorliwie, ale należysz do niego. Miałabym kłopoty, gdyby cię tu odkryto, więc obawiam się, że musisz odejść. – Potrząsnęła głową przepraszająco i ku mojemu przerażeniu złapawszy mnie za obrożę, pociągnęła ku drzwiom. Jak na starszą osobę miała dużo siły. Nic mi nie pomogło zapieranie się łapami o podłogę. Wiktoria ucieszyła się, gdy zobaczyła, że jestem wleczony do wyjścia i z satysfakcją śmiała się na parapecie. „Proszę mi pozwolić zostać – błagałem pannę Birdle. – Nie należę do nikogo, jestem sam”. Na nic to się zdało – znalazłem się na progu. Panna Birdle zamknęła drzwi i ruszyła ścieżką, nawołując mnie za sobą. Nie miałem wyboru, więc ruszyłem za nią. Przy bramie poklepała mnie po łbie i odepchnęła lekko od siebie. – Zmykaj – ponagliła mnie. – Do domu! Bądź posłuszny, Fuks. Ani myślałem się ruszyć z miejsca. Po paru minutach panna Birdle dała mi spokój i podreptała swoją drogą. Obejrzała się jeszcze dwukrotnie, zanim dotarła na szczyt pagórka, chcąc się upewnić, że nie idę za nią. Odczekałem cierpliwie, aż zniknęła mi z oczu, po czym przecisnąłem się pod bramą i wróciłem błotnistą ścieżką do domku. Wiktoria zobaczywszy mnie przez okno, zaczęła krzyczeć, żebym sobie poszedł. „Za Chiny – powiedziałem, siadając na tylnych łapach. Miałem zamiar czekać na powrót starszej pani. – Podoba mi się tutaj. Dlaczego miałabyś mieć to wszystko dla siebie?” „Bo byłam tu pierwsza – odrzekła Wiktoria z rozdrażnieniem. – Nie masz żadnego prawa tu zostać”. „Słuchaj, swobodnie możemy mieszkać tu oboje – powiedziałem, starając się być rozsądnym. – Moglibyśmy zostać przyjaciółmi. – Zadrżałem na myśl o zawarciu przyjaźni z tą wstrętną kreaturą, ale byłem gotów upokorzyć się, byle tylko zostać w tym miłym, przytulnym domku. – Nie wchodziłbym ci w paradę – powiedziałem najprzymilniejszym tonem, na jaki było mnie stać. – Mogłabyś pierwsza sobie wybierać najsmaczniejsze kąski, ile byś chciała (dopóki nie zaznajomiłbym się lepiej ze starszą panią, pomyślałem). Wybrałabyś sobie najlepsze miejsce do spania (dopóki nie wkradłbym się w łaski panny Birdle). Mogłabyś grać pierwsze skrzypce w domu, nie przeszkadzałoby mi to (dopóki nie zostalibyśmy kiedyś sami, wtedy pokazałbym ci, kto tu naprawdę jest szefem). I co ty na to?” „Spadaj”, powiedziała kotka. Dałem sobie spokój. Będzie musiała pogodzić się z moją obecnością w domu. Panna Birdle wróciła mniej więcej godzinę później. Na mój widok zaczęła kręcić głową. Obdarzyłem ją swym najbardziej proszącym uśmiechem. – Jesteś wredne psisko – skarciła mnie, lecz w jej głosie nie słychać było gniewu. Wpuściła mnie do domku. Zacząłem bardzo gorliwie lizać jej stopy w pończochach. Smakowały obrzydliwie, ale skoro zdecydowałem się płaszczyć, to zamierzałem robić to do końca. Żałowałem, że nie stać mnie na taką godność jak Rumba, ale nic tak nie skłania do pokory, jak brak poczucia bezpieczeństwa. Cóż, zostałem na tę noc. i na następną. Jednak trzeciego wieczoru moje kłopoty zaczęły się na dobre. O dziewiątej trzydzieści panna Birdle wypuszczała mnie na dwór, bym posłusznie dopełnił toalety. Wiedziałem, że tego się po mnie spodziewa, i za nic nie miałem zamiaru nawalić (przepraszam za kalambur – był nieumyślny). Po chwili wpuszczała mnie z powrotem do domu i zamykała na noc w małym pokoiku na tyłach domku, gdzie przechowywała najrozmaitsze graty. Większość z nich nie nadawała się do gryzienia. Stały tam stare ramy od obrazów, fortepian, stareńka odłączona kuchenka gazowa i tym podobne graty. Było tam tylko tyle miejsca, bym mógł zwinąć się pod klawiaturą fortepianu. Tam spędzałem noce, zrazu w wielkiej niewygodzie i przestraszony (pierwszą noc przepłakałem, ale drugą jakoś wytrzymałem). Panna Birdle zamykała drzwi, by nie dopuścić mnie do Wiktorii, która nocowała w kuchni. Nie zawarłem przyjaźni z kocicą i panna Birdle doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Trzeciego wieczoru starsza pani nie zamknęła dokładnie drzwi. Rygiel nie zaskoczył i drzwi były uchylone. Prawdopodobnie nic by z tego nie wynikło, gdyby w środku nocy nie obudził mnie hałas. Ktoś tłukł się po kuchni. Mam lekki sen i nawet cichy odgłos kroków potrafi mnie zbudzić. Podpełzłem do drzwi i uchyliłem je powoli nosem. Dźwięk zdecydowanie dobiegał z kuchni. Stwierdziłem, że to zapewne Wiktoria się po niej kręci, i wróciłbym prawdopodobnie na swoje legowisko, gdyby nie dwaj agitatorzy – głód i pragnienie – którzy podburzyli mój żołądek. Wyprawa do kuchni mogłaby się okazać owocna. Wypełzłem po cichu z rupieciarni i przeszedłem przez korytarzyk prowadzący do kuchni. Panna Birdle zawsze zostawiała w nim zapaloną małą lampkę (podejrzewam, że trochę się bała, ponieważ mieszkała sama). Nie miałem kłopotów z dotarciem do otwartych drzwi do kuchni. Wepchnąwszy w nie nos, rozejrzałem się w ciemnościach. Przestraszyłem się na widok dwóch skośnych ślepi. „To ty, Wiktorio?”, zapytałem. „A niby kto!”, padła swarliwa odpowiedź. Wsunąłem się głębiej. „Co robisz?” „Nie twój interes. Wracaj do swojego pokoju.” Dostrzegłem jednak, czym zajmuje się Wiktoria. W łapach trzymała niewielką mysz polną. Schowawszy pazury, najwyraźniej igrała z nieszczęsnym stworzeniem, którego grzbiet wygięty był w łuk z paraliżującego strachu, a drobniutkie czarne ślepka lśniły jak zahipnotyzowane. Mysz musiała wleźć do domu w poszukiwaniu jedzenia. Brak myszy domowych (bez wątpienia wynik czujności Wiktorii) był dla niej zachętą, może też była zbyt głupia (lub głodna), by zdać sobie sprawę z obecności kota. W każdym razie nie miała co do tego obecnie żadnych wątpliwości; płaciła surową cenę natury za brak ostrożności. Mysz – ten mysz – był przerażony, przyjąłem więc na siebie rolę jego rzecznika. ,,Co zamierzasz z nim zrobić?” „Nie twój interes”, padła zwięzła replika. Wszedłem dalej do kuchni i powtórzyłem pytanie. Tym razem musiałem się zadowolić świszczącym prychnięciem zamiast odpowiedzi. W naturze zwierząt nie leży współczucie dla swoich pobratymców, ale żałosne położenie bezbronnego stworzenia zaapelowało do drugiej strony mojej natury – ludzkiej. „Puść go, Wiktorio”, powiedziałem spokojnie. „Pewnie, gdy tylko odgryzę mu łeb”, rzekła. Co rzekłszy, zabrała się do spełnienia swej groźby, byle tylko mnie zirytować. Błyskawicznie rzuciłem się w stronę Wiktorii i zacisnąłem szczęki na jej łbie. Zaczęliśmy się szamotać: mysz z łebkiem w paszczy kota, kot z głową w moim pysku. Zmusiłem Wiktorię, by wypuściła z pyszczka przerażoną mysz polną, zanim wyrządziła jej poważniejszą krzywdę. Z satysfakcją ujrzałem, jak przerażone stworzonko smyrga w ciemny kąt, gdzie bez wątpienia znajdowała się dziura. Wiktoria pisnęła i wyrwała łeb z mojego pyska, orając mi pazurami mostek. Zaskomlałem czując żądlący ból i rzuciłem się na nią ponownie, tym razem rozwścieczony nie na żarty. Zaczęliśmy ganiać w kółko po kuchni, przewracając krzesła, wpadając z rozpędu na szafki, krzycząc i wrzeszcząc na siebie. Ogarnął nas zbyt wielki zwierzęcy gniew, byśmy zważali na czyniony hałas i wyrządzane szkody. W pewnym momencie udało mi się złapać koniec ogona Wiktorii. Kotka zahamowała w miejscu, wydając z siebie okrzyk zaskoczenia. Obróciła się i przejechała ostrymi pazurami po moim pysku. Musiałem ją puścić, ale od tej chwili koniuszek ogona miała łysy. Rzuciłem się za nią, lecz Wiktoria wskoczyła na suszarkę do naczyń, strącając stertę statków pozostawionych przez pannę Birdle. Porcelana roztrzaskała się na kamiennej posadzce w drobny mak. Usiłowałem także wskoczyć na zlew i prawie mi się to udało, gdy nagle widok Wiktorii czmychającej łbem naprzód przez zamknięte okno zaskoczył mnie tak bardzo, że straciłem równowagę i ześliznąłem się na podłogę. Jeszcze nigdy nie widziałem, by kot – czy jakiekolwiek inne zwierzę – zrobiło coś takiego! Leżałem na podłodze całkiem oszołomiony, gdy nagle w drzwiach pojawiła się postać w białej nocnej koszuli. Na widok zjawy zamarłem na chwilę, dopiero potem uświadomiłem sobie, że to panna Birdle. Wtedy zamarłem ponownie. Jej oczy zdawały się ciskać błyskawice w ciemności. Siwe włosy zwisały bezładnie na ramiona, a powiewna koszula nocna trzeszczała naelektryzowana. Cała dygotała od narastającej furii, przez co zdawało się, że jej kruche ciało rozsypie się na kawałki. Otwarte usta drżały, ale nie dobywały się z nich żadne słowa. Zdolna była jedynie do nieartykułowanego gulgotania. Zdołała jednak unieść drżącą rękę i włączyć światło. Jaskrawe oświetlenie ukazało mnie leżącego pośród roztrzaskanej zastawy. Przełknąłem ślinę i spróbowałem przepraszać. Gotów byłem zwalić na kotkę winę za wszystko, jednak skrzeczenie, które wydobywała z siebie starsza pani, przekonało mnie, że w tej chwili nie mam co sobie strzępić języka. Zwiałem pod kuchenny stół. Niestety, marna to była osłona. Obuta w elegancki bambosz stopa zderzyła się z moimi żebrami ze stuprocentową dokładnością. Jeszcze parę razy oberwałem po bokach, zanim wpadłem na pomysł, że lepiej zmykać spod stołu. Rzuciłem się w stronę otwartych drzwi, nieludzko przestraszony zachowaniem przemiłej staruszki. Przemiła staruszka cisnęła za mną krzesłem. Zawyłem, gdy spadło mi na grzbiet. Panna Bridle ruszyła za mną, wymachując dziko ramionami. Kopniakami i ciosami pięści prawie pozbawiła mnie przytomności. Byłem przerażony, ile wykazywała przy tym siły. Złapała mnie za obrożę, powlokła do zagraconego pokoju „gościnnego”. Wrzuciła do środka i zatrzasnęła za mną drzwi. Zza drzwi usłyszałem stek wyzwisk. Staruszka używała języka, do którego przywykłem na złomowisku Szefa, ale którego nie spodziewałem się usłyszeć w przytulnym wiejskim domku z ust przemiłej starszej damy. Leżałem dygocząc i rozpaczliwie starając się zachować kontrolę nad jelitami i pęcherzem. Wystarczająco już popadłem w niełaskę. Spędziłem okropną noc. Nikt lepiej ode mnie nie zdaje sobie sprawy z trafności powiedzenia „pieski żywot”. Sądzę, że żadne inne zwierzę nie przechodzi takiej huśtawki nastrojów co pies. Może sami sobie przysparzamy kłopotów, może jesteśmy przeczuleni, a może po prostu głupi. Może jesteśmy zbyt „ludzcy”. Prawie nie spałem. Spodziewałem się, że lada chwila otworzą się drzwi i do środka wpadnie prastary demon, by wymierzyć mi dalszy ciąg kary. Drzwi jednak pozostały zamknięte. Przez trzy kolejne dni. Skamlałem, wyłem, gniewałem się i warczałem, nic to jednak nie dało. Zanieczyściłem podłogę i płakałem, ponieważ wiedziałem, że czekają mnie przez to kolejne kłopoty. Zdychałem z głodu i przeklinałem mysz, przez którą wpadłem w takie opały. Paliło mnie w gardle, bo nie miałem nic do picia i przeklinałem złośliwego kota, który wpakował mnie w takie położenie. Łapy zesztywniały mi z braku ruchu i przeklinałem pannę Birdle za starczą sklerozę. Jak mogła zmieniać się z dnia na dzień z czarującej, delikatnej starszej pani w szalejące monstrum? Dobrze, zgadza się, że w pewnym stopniu byłem winny – istotnie, jej kot wyskoczył przez okno, rozbijając szybę – ale czy to był wystarczający powód, żeby głodzić mnie w zamknięciu? Litowałem się nad sobą, wpadłem w czarną rozpacz, okresowo przemieniającą się we wściekłość i z powrotem w żałość. Trzeciego dnia klamka zaskrzypiała, obróciła się i drzwi powoli się uchyliły. Skuliłem się pod fortepianem, ledwie ważąc się podnieść wzrok. Gotów byłem przyjąć kolejne lanie z godnością. – No chodź, Fuks. Gniewasz się? – Panna Birdle uśmiechała się do mnie słodkim, babcinym uśmiechem. W jej spojrzeniu widniała łagodność charakterystyczna wyłącznie dla ludzi bardzo młodych i bardzo starych. Westchnąłem i odmówiłem wyjścia. – Chodź już, Fuks. Przebaczyłam ci wszystko. Aha, pomyślałem, aż do kolejnego napadu. – Chodź, zobacz, co ci przyniosłam. – Panna Birdle zostawiła otwarte drzwi i przeszła do kuchni, wołając mnie kusząco. Doszła mnie woń mięsa i z opuszczonym ogonem ostrożnie podążyłem śladem starszej pani. Zastałem ją przy wykładaniu do miski na posadzce całej puszki pokarmu dla psów. Ja mogłem być niepokorny, ale mój żołądek był innego zdania, nalegał, żebym wszedł do kuchni i się najadł. Co oczywiście zrobiłem, ograniczając walkę ze sobą do niezbędnego minimum. Jednak cały czas uważnie śledziłem zachowanie starszej pani. Wkrótce uporałem się z jedzeniem i wodą, które od niej dostałem, ale moje zdenerwowanie nie przeminęło tak szybko. Wiktoria przyglądała mi się przez cały czas z koszyka stojącego w rogu kuchni, powoli wyginając ogon w jedną i drugą stronę, co świadczyło o chłodnej furii. Nie zwracałem na nią uwagi, właściwie jednak byłem zadowolony, że skok przez okno nie wyrządził jej poważniejszej krzywdy. (Przyjemność sprawił mi również widok jej gołego koniuszka ogona). Skuliłem się i odsunąłem, gdy panna Birdle wyciągnęła do mnie rękę. Jej spokojne słowa rozluźniły jednak moje napięte nerwy. Pozwoliłem się jej pogłaskać i wkrótce znów zostaliśmy przyjaciółmi. Pozostaliśmy nimi jeszcze przez następne dwa tygodnie. Wiktoria starała się nie wchodzić mi w drogę i muszę przyznać, że ze swej strony również dokładałem starań, by ją omijać. Biegałem za panną Birdle, gdy szła na zakupy do miasteczka, zawsze starając się przy tych okazjach zachowywać jak najprzykładniej. Pokusa, by coś ściągnąć, była niemal nie do odparcia, jednak jakoś sobie z nią radziłem. Byłem w miarę dobrze karmiony i wkrótce zapomniałem o całym incydencie z Wiktorią i myszą. Panna Birdle przedstawiła mnie wszystkim swoim przyjaciółkom i przyjaciołom (zdawało się, że zna wszystkich w miasteczku); byłem bardzo hołubiony. Popołudniami uganiałem się po polach za domkiem, dokuczając mieszkającym tam zwierzętom, wdychając słodycz pączkującego kwiecia i rozkoszując się ciepłem nadchodzącej wiosny. Roztaczały się przede mną coraz to nowe barwy, coraz to nowe zapachy drażniły moje powonienie; życie znów stało się dobre. Byłem coraz zdrowszy. Dwa tygodnie szczęścia – a potem kotu znów udało się wszystko zepsuć. Było słoneczne popołudnie. Panna Birdle krzątała się we frontowym ogródku, doglądając kiełkujących kwiatów. Wchodziłem i wychodziłem przez otwarte drzwi, sycąc się radością z przebywania w domu, w którym miałem wolną rękę (łapę?). Za trzecim czy czwartym przejściem przez drzwi podeszła do mnie Wiktoria. Powinieniem wyczuć, że coś się święci, ponieważ z krzywym uśmieszkiem wszczęła ze mną rozmowę. Jak ostatni idiota chcąc wszędzie, gdzie się da, zjednywać sobie przyjaciół, dałem sobie spokój z podejrzliwością i rozłożywszy się na wycieraczce, zacząłem odpowiadać na jej pytania, gotując się do miłej pogawędki. Jak już powiedziałem, koty podobnie jak szczury nie są specjalnie rozmowne. Byłem zadowolony, że Wiktoria się stara. Oceniłem, że pogodziła się wreszcie z moją obecnością w domu i pragnie jak najlepiej ułożyć nasze stosunki. Pytała mnie, skąd przychodzę, czy znam inne koty, czy lubię ryby – tego rodzaju czcza konwersacja. Przez cały jednak czas szperała spojrzeniem żółtych ślepi po pokoju, jak gdyby czegoś się spodziewała. Kiedy w końcu jej wzrok spoczął na kredensie z elegancką porcelaną, uśmiechnęła się do siebie. Wtedy przyszła pora na obelgi: czego tu szuka taki parszywy kundel jak ja? Czy wszystkie psy są tak głupie jak ja? Dlaczego tak śmierdzę? i inne podobne uprzejmostki. Mrugałem ślepiami, zaskoczony nagłą zmianą jej zachowania. Czyżbym ją czymś obraził? Podeszła bliżej, tak że znaleźliśmy się niemal nos w nos, i utkwiła we mnie pełne napięcia spojrzenie. „Jesteś brudnym, zapchlonym, lizusowskim, robaczywym kundlem! Jesteś złodziejem i bandytą! – Spojrzała na mnie z pewną satysfakcją. – Twoją matką była hiena, która spółkowała z szakalem! Jesteś prostak i cham!” Jest wiele obelg, którymi można bezkarnie obrzucić psa, ale z jedną nigdy się nie pogodzi, na jedną zawsze się obrazi. Właśnie o tę chodzi – brudas! (Naturalnie, często jesteśmy brudni, ale nie lubimy, kiedy się nam to wypomina). Warknąłem, żeby się zamknęła. Wiktoria oczywiście nie zwróciła na to uwagi i kontynuowała potok obelg. Rzucała oszczerstwa niegodne zacytowania. Niektóre z nich były bardzo wyrafinowane jak na kogoś o tak ubogim słownictwie. Mimo to zniósłbym pewnie wylewane przez nią pomyje, gdyby w końcu nie napluła mi w pysk. Rzuciłem się na nią, o co jej oczywiście chodziło. Skoczyła na kredens, miaucząc i prychając. Usiłowałem wspiąć się za nią, wrzeszcząc na całe gardło, sam wyszukując dość pomysłowe obelgi. Wiktoria cofała się po kredensie, podczas gdy ja bezskutecznie starałem się do niej dobrać. W końcu, gdy skuliła się pod ścianą, przewróciły się zdobione talerze, balansujące na brzegach na pierwszej półce. W drzwiach pojawił się cień, ale półgłówek (a jak mnie inaczej nazwać?) szczekał dalej na miauczącego kota. Obecność panny Birdle uświadomiłem sobie dopiero wówczas, gdy oberwałem po grzbiecie. Rzuciłem się w stronę drzwi, ale starszej pani jak gdyby wyrosły skrzydełka u pięt, ponieważ znalazła się przy nich przede mną. Zatrzasnęła je i odwróciła się w moją stronę, ściskając jak lancę grabie w węźlastej dłoni. Ich zębaty koniec prawie dotykał mojego nosa. Spojrzałem pannie Birdle w twarz i ścisnęło mnie w gardle. Oblicze starszej pani przybrało pąsową barwę. Drobne popękane żyłki na jej czole zdawały się nabrzmiewać jak ropuchy, a niegdyś łagodne oczy napierały na oczodoły, jak gdyby lada chwila miały z nich wyskoczyć i stoczyć się po policzkach. Ruszyłem się ułamek sekundy przed nią i dzięki temu grabie rąbnęły w podłogę zaledwie o cale ode mnie. Wykonaliśmy błyskawiczną rundkę dookoła pokoju, podczas gdy kocica przyglądała się nam z szerokim uśmiechem na pyszczku z bezpiecznego schronienia na wierzchu kredensu. Przy trzecim okrążeniu panna Birdle dostrzegła kotkę i wymierzyła jej cios grabiami (podejrzewam, że nie za jej bezczelność, wynikało to raczej ze złości, że nie mogła się dobrać do mnie). Wiktoria dostała tak, że zatrzeszczały jej kości, i jak kula armatnia została zdmuchnięta na podłogę, dołączając do mnie. Niestety (dla nas) machnięcie grabiami strąciło z kredensu jeszcze kilka sztuk zastawy, włącznie z wiszącymi filiżankami i małą antyczną wazą. Podążyły śladem kota, ale oczywiście nie zaczęły się z nami bawić w berka, lecz rozbite legły beż życia tam, gdzie upadły. Pełen wściekłości wrzask za nami oznaczał, że nie należy się spodziewać poprawy położenia: panna Birdle teraz dopiero wpadła w szał! Wiktoria wybrała na swoje schronienie wąską przestrzeń miedzy sofą a frontową ścianą przy oknie. Wepchnąłem się za nią, w pośpiechu o mało nie włażąc jej na plecy. Było tu ciasno, ale udało się nam pokonać połowę pogrążonego w półmroku szlaku. I tu zatrzymaliśmy się, dygocząc. Gdybyśmy przesuwali się dalej, wynurzylibyśmy się po drugiej stronie. „To twoja wina”, powiedziała faryzeuszowskim tonem kotka. Nim zdołałem zaprotestować, poczułem na zadzie koniec trzonka od grabi. Zostałem nagle pchnięty w wyjątkowo bolesny i niegodny sposób. Spleceni w bezładny kłąb zaczęliśmy przepychać się do drugiego końca wąskiego tunelu. Cel pomagały nam osiągnąć brutalne szturchnięcia od tyłu. Razem wypadliśmy zza sofy. Starsza pani natychmiast rzuciła się nam na spotkanie. Będąc większym celem zdecydowanie częściej obrywałem grabiami, miło mi jednak stwierdzić, że panna Birdle nie zaniedbywała także swojej kotki. Bawiliśmy się tak jeszcze przez parę minut w kucanego berka, nim Wiktoria zdecydowała, że lepiej salwować się ucieczką przez komin. Ona do góry – sadza w dół. Kłęby, które buchnęły z kominka, były wręcz niesamowite. Zaiste piekielne. Nie poprawiło to humoru panny Birdle, sadza bowiem osiadła ciemną warstwą na wszystkim dookoła kominka. Do zwyczajów starszej pani należało układanie drewna każdego poranka i rozpalanie go wieczorami, nawet wtedy, gdy się ociepliło. Tym razem zdecydowała się jednak pospieszyć z wykonaniem dziennego rozkładu. Zabrała się do rozpalania ognia. Przypatrywałem się ze zgrozą, jak papier czernieje i zajmują się ogniem szczapki drewna. Zapomniawszy na razie o mnie, panna Birdle zasiadła na fotelu przed kominkiem, złożywszy w gotowości grabie na kolanach. Wpatrywaliśmy się w kominek – panna Birdle z nieubłaganą zawziętością, ja z krańcową grozą. W pokoju panował totalny bałagan, zniknęły resztki przytulności. Płomienie zaczęły lizać drwa, dym buchnął w górę, z komina posypała się znów sadza i dobiegło nas krztuszenie się. Kot siedział w środku niezdolny wspiąć się wyżej. Zesztywniałe usta panny Birdle wykrzywiły się w okrutnym uśmieszku. Czekaliśmy w ciszy przerywanej jedynie potrzaskiwaniem płonącego drewna. Na odgłos stukania do drzwi oboje podskoczyliśmy. Panna Birdle odwróciła głowę. W jej spojrzeniu dostrzegłem panikę. Stukanie powtórzyło się, stłumiony głos zawołał: – Panno Birdle, jest tam pani? Starsza pani rzuciła się do działania. Grabie wepchnęła za sofę, postawiła poprzewracane fotele, a rozbitą porcelanę zmiotła pod jeden z foteli. Tylko wybrudzony sadzą dywan i pewien nieporządek wskazywały, że w pokoju działo się coś odbiegającego od normy. Panna Birdle odczekała jeszcze kilka sekund. Poprawiła fryzurę, doprowadziła do ładu swoje ubranie, po czym podeszła do drzwi. Wikary z uniesioną już do kolejnego zapukania dłonią uśmiechnął się przepraszająco do panny Birdle. – Bardzo przepraszam, że przeszkadzam – powiedział. – Przychodzę w sprawie kwiatów na niedzielną uroczystość. Czy możemy liczyć na pani udział w tym roku, panno Birdle? Nie wątpię, że i tym razem cudownie je pani ułoży. Starsza pani uśmiechnęła się do niego słodko. – Oczywiście, księże Shelton. Czy kiedykolwiek zawiodłam? Przemiana, jaka się w niej dokonała, była zdumiewająca: demon-prześladowca zamienił się z powrotem w wiekowego anioła niewinności. Wdzięczyła się i łasiła do wikarego, a wikary wdzięczył się i łasił do niej; a kot przez cały czas wędził się w kominie. – To jest ten pani przybłąkany towarzysz? – usłyszałem pytanie wikarego. – Och, bardzo sobie chwali pobyt u mnie – powiedziała panna Birdle. Miała na tyle bezczelności, że odwróciła się i uśmiechnęła do mnie. – Chodź, Fuks, przywitaj się z księdzem wikarym. Pewnie powinienem był podbiec do osoby duchownej i zacząć lizać jej dłoń, merdając ogonem dla okazania, jak bardzo mnie cieszy jej widok. Byłem jednak tak wstrząśnięty, że stać było mnie jedynie na ukrycie się za fotelem. – Aha, nie lubi obcych, prawda? – zachichotał wikary. Nie byłem pewny, czy mówi do panny Birdle, ponieważ jego głos nabrał prostackiego tonu, jakiego ludzie zazwyczaj używają przy zwracaniu się do zwierząt. Obydwoje wpatrywali się we mnie z czułością. – Tak, Fuks jest bardzo lękliwy – powiedziała panna Birdle głosem ociekającym miodem. – Czy policja odnalazła jego właściciela? – spytał wikary. – Konstabl Hollingbery powiedział mi nie dalej jak wczoraj, że nikt nie zgłosił meldunku o jego zaginięciu, więc sądzę, że ktokolwiek był panem Fuksa, nie tęskni za nim przesadnie. Obydwoje zacmokali ze współczuciem i popatrzyli w moją stronę z wywracającą trzewia litością. – Trudno – powiedział pogodnie wikary. – W każdym razie znalazł się teraz w dobrym domu. Nie wątpię, że to docenia. Na pewno to dobry piesek, prawda? – zwrócił się bezpośrednio do mnie. O tak, pomyślałem. A kicia to bardzo dobry kotek. Dobrze uwędzony. – Och, panno Birdle, zdaje się, że tu pełno dymu. Zapchał się pani komin? Starsza pani zaśmiała się i bez zmrużenia oka powiedziała: – Ach, nie, zawsze tak jest, gdy pale po raz pierwszy po dłuższej przerwie. Trochę trwa, zanim w kominie zrobi się porządny ciąg. – Trzeba by się tym zająć, panno Birdle. Nie warto niszczyć takiego przemiłego mieszkanka paskudnym dymem. Przyślę jutro mojego parobka, żeby się tym zajął. A co do spotkania Koła Gospodyń w przyszłym tygodniu… W tym właśnie momencie Wiktoria wypadła ze swego ukrycia. Wikary wpatrywał się z rozdziawionymi ustami w pokrytego sadzami kota, który prychając i wrzeszcząc spadł w ogień, po czym wyprysnął z niego prosto w otwarte drzwi. Wiktoria przemknęła koło wikarego tak szybko, że mógł jedynie przyglądać się w osłupieniu, jak tlące się, sczerniałe zwierzę znika, pozostawiając za sobą smugę rzednącego dymu. Z wciąż otwartymi ustami wikary przeniósł spojrzenie na starą parafiankę i pytająco uniósł brwi. – Cały czas zastanawiałam się, gdzie zniknęła Wiktoria – powiedziała panna Birdle. Kot już nie wrócił, przynajmniej dopóty, dopóki nie opuściłem panny Birdle. Poważnie wątpię, czy Wiktoria zrobiła to kiedykolwiek. Życie w domku potoczyło się dalej w swój normalny szalony sposób; moja dobrodziejka zapomniała o całym incydencie, jak gdyby się nigdy nie wydarzył. Przez następny tydzień kilkakrotnie stawała we frontowych drzwiach i nawoływała Wiktorię, podejrzewam jednak, że ta była już parę hrabstw dalej (wciąż prześladują mnie koszmary, w których tląca się Wiktoria kręci się niedaleko w ciemnościach, obserwując mnie). Wkrótce jednak panna Birdle zapomniała zupełnie o Wiktorii i całą uwagę poświęciła mnie. Chyba nie będzie w tym nic dziwnego, jeśli powiem, że nie mogłem jej już obdarzyć pełnym zaufaniem. Czas spędzałem na niespokojnym wyczekiwaniu na kolejny wybuch. Czułem się jak na polu minowym, czyniłem wszystko, by powściągać swojego niespokojnego ducha. Przychodziło mi do głowy (łba), by ją opuścić, muszę się jednak przyznać, że pokusa dobrej strawy i wygodnego legowiska była silniejsza niż lęk przed tym, co może się jeszcze wydarzyć. Jednym słowem, byłem głupi (Rumbo miał rację). Sam jestem zdumiony, jak idiotyczna okazała się moja kolejna omyłka. Pewnej nocy na skraju kuchennego zlewu znalazłem sympatyczny, nadający się do żucia plastykowy przedmiot. Po zniknięciu Wiktorii kuchnia stała się teraz moją sypialnią, a jej kosz moim legowiskiem. Często myszkowałem po niej nocami lub bladym porankiem. i tej nocy miałem szczęście: znalazłem coś do zabawy. Niezbyt twardy, nie za miękki przedmiot, skrzypiący, kiedy zaciskało się na nim zęby. Nie nadawał się do zjedzenia, przyjemnie było jednak patrzeć na jego różową powierzchnię z białymi, karbowanymi brzegami. Miałem dzięki niemu zabawę na długie godziny. Kiedy jednak następnego poranka panna Birdle weszła do kuchni, nie wykazywała najmniejszych objawów rozbawienia. Jej bezzębne usta rozwarły się, by wydać niemy krzyk wściekłości. Gdy ujrzałem nagie dziąsła, uświadomiłem sobie, co leży przede mną przeżute, powykręcane i zszargane. – Moje fępy! – wykrztusiła z siebie panna Birdle po pierwszym bezgłośnym okrzyku. – Moje fhtuthne fępy! W jej oczach pojawił się dobrze mi znajomy błysk. Zgadza się, jestem głupi. Tak głupi, że czasami sam siebie zdumiewam. Dla najgłupszego nawet psa nadchodzi jednak chwila, w której wie dokładnie, co powinien zrobić. Tak było i ze mną. Wyskoczyłem przez okno tak samo jak Wiktoria (już przez nową szybę). Przerażenie pomogło mi dokonać to, czego nie udało mi się poprzednim razem (to znaczy wskoczyć na zlew). Widok panny Birdle sięgającej po długi nóż do rozbierania mięsa, wiszący pomiędzy jej kulinarnymi pomocnikami, świadczył, że zanosi się na jej największy napad. Stwierdziłem, że nie warto czekać, by dowiedzieć się, jaki będzie miał przebieg. Przeskoczyłem przez kwiaty, przelazłem przez krzaki, po czym wypadłem na otwarte pola. Przerażający widok panny Birdle w długiej białej koszuli nocnej, goniącej za mną ze złowieszczo wyglądającym nożem kuchennym w ręku, pomógł mi w pokonaniu sporego dystansu. Bez wątpienia posiadanie czterech nóg pomaga w ciągłych ucieczkach. Oddaliłem się na znaczną odległość od wiejskiego domku i wyczerpany zwaliłem się na ziemię, podjąwszy solenne postanowienie, że nigdy już tam nie wrócę. Nawet pies nie zasługiwał na taki żywot. Zadrżałem na myśl o schizofrenicznej damulce, tak czarującej w jednej chwili, a tak krwiożerczej w następnej. Czy wszystkie przyjaciółki panny Birdle dawały się zwieść jej staromodnej uprzejmości, czarującemu staropanieństwu? Czy nikt nie dostrzegał tego, co tkwiło pod tą pozłotą, gotowego do wychynięcia na wierzch przy najdrobniejszej prowokacji? Podejrzewam, że nie. Wydawało się, że jest powszechnie lubiana przez mieszkańców miasteczka. Wszyscy kochali pannę Birdle. I panna Birdle kochała wszystkich. Któż by podejrzewał, że zniewalająca swym wdziękiem starsza pani ma w sobie choćby najdrobniejszą żyłkę okrucieństwa? Komuż przyszłoby to do głowy? Znając uroczą stronę jej osobowości nawet mnie było trudno uwierzyć, że jej uprzejmość mogła zmienić się w brutalność. Przyrzekłem sobie, że już nigdy nie zaufam rozkosznym starszym paniom. Jak wytłumaczyć takie zwichrowanie ludzkiej natury? Co czyniło ją dobrą w jednej chwili, a złą w następnej? To zupełnie proste. Miała nie po kolei w głowie. |
||
|