"Fuks" - читать интересную книгу автора (Herbert James)Rozdział czternastyPieski żywot, pogoda pod psem, psu na budę, na psa urok, pies na baby, gryźć się jak psy, nie dla psa kiełbasa, kochać jak psy dziada w ciasnej ulicy, pies na sianie, tu jest pies pogrzebany, psim swędem, użył jak pies w studni – dlaczego tak często się nas obraża? Nie mówi się kreci żywot, królikowi na norę czy żaba na baby. Prawda, używa się czasami nazw gatunków zwierząt na określenie ludzkich cech – zając (tchórz), małpa (ktoś obrzydliwy), gęś (idiotka), odnoszą się one jednak do poszczególnych osób, nie rozciągają się jak odium na cały gatunek. Jedynie psy szarga się bezustannie – no właśnie, wiesza się na nich psy. Nazw zwierząt używa się nawet czasem jako komplementów: słoń nigdy nie zapomina (nieprawda), szczęśliwy jak skowronek (bzdura), odważny jak lew (zdecydowanie nieprawda), mądry jak sowa (czyste kpiny). Gdzie jednak komplementy dla psów? A mimo to ludzie nas lubią, hołubią i uważają za najlepszych przyjaciół. Strzeżemy człowieka, służymy mu za przewodnika, potrafimy się z nim bawić i polować. Urządzacie nawet wyścigi z udziałem moich pobratymców. Wykorzystujecie nas do pracy i zdobywacie za nas nagrody. Jesteśmy wierni, ufni i kochamy was – nawet najgorszy człowiek może być adorowany przez psa. Dlaczego więc uważacie nasze unię za uwłaczające? Dlaczego nie mówicie, że ktoś jest „wolny jak pies”, „dumny jak pies” czy „sprytny jak pies”? Dlaczego nieszczęśliwe życie ma zwać się pieskim żywotem? Dlaczego rozpustnik ma być nazywany psem na baby? Dlaczego noce bywają takie zimne, że nawet psa żal na nie wygnać? Co zrobiliśmy, żeby nam tak urągać? Czy to dlatego, że bez przerwy popadamy w jakieś biedy? Czy dlatego, że wydajemy się głupi? Czy to dlatego, że pozornie jesteśmy nadpobudliwi i zbyt skorzy do ulegania emocjom? Czy dlatego, że jesteśmy zajadli w walce, ale tchórzymy, gdy wznosi się nad nami dłoń pana? A może dlatego, że czystość nie należy do naszych zwyczajów? Czy dlatego, że jesteśmy bardziej podobni do ludzi niż jakiekolwiek inne zwierzę? Czy uświadamiacie sobie, że nasze nieszczęścia są podobne do waszych, że nasze osobowości stanowią uproszczone odbicie waszych? Czy żałujecie, kochacie i nienawidzicie nas dlatego, że dostrzegacie w psach swoje człowieczeństwo? Czy właśnie dlatego obrażacie nasze imię? Czy w ten sposób nie obrażacie również siebie? Leżąc zdyszany na trawie, w pełni sobie uświadomiłem, co znaczy „psi żywot”. Czy zawsze w życiu musiały spotykać mnie zawody i nieszczęścia? Widzisz, znów górę brała ludzka część mojej natury, zwierzęta bowiem nie zwykły tak filozofować (z pewnymi wyjątkami). Strach i ta prastara ludzka cecha, czyli litowanie się nad sobą, przebudziły uśpioną stronę mojej osobowości; zacząłem myśleć znów ludzkimi pojęciami. Otrząsnąłem się z użalania nad sobą tak, jak to czynią psy i podniosłem na równe łapy. Miałem cel, który zaniedbałem; musiałem teraz zabrać się do kontynuowania moich poszukiwań. Dzień był cudownie świeży, a powietrze przesycone aromatycznymi zapachami. Znów nie miałem ani pana, ani przyjaciela, ale dzięki temu byłem wolny. Mogłem robić, co chciałem i iść tam, dokąd miałem ochotę. Byłem odpowiedzialny jedynie przed sobą. Nie zastanawiając się dłużej, zerwałem się do sprintu. Znów zacząłem pędzić ile sił w nogach, lecz tym razem nie uciekałem od czegoś, ale biegłem ku czemuś. Instynktownie wybrałem kierunek i wkrótce znalazłem się z powrotem na drodze prowadzącej do miasteczka, które wydawało mi się znajome. Za każdym razem, gdy przemykały koło mnie samochody, wystraszony odskakiwałem na pobocze. Mimo wielu miesięcy spędzonych w ruchliwym mieście wciąż bardzo się bałem tych mechanicznych monstrów. Wiedziałem jednak – nie wiem skąd – że kiedyś, w innym życiu, prowadziłem podobny pojazd. Dotarłem do gęsto zalesionego obszaru i zdecydowałem się na skręcenie między drzewa, wiedząc, że dzięki temu oszczędzę sobie kilka mil drogi. Las okazał się fascynujący. Rozbrzmiewał brzęczeniem niewidocznych stworzeń. Niewidocznych z początku, wkrótce bowiem zacząłem dostrzegać stworzenia, którym (ku mojemu zaskoczeniu) zdolny byłem przypisać właściwe nazwy. Były to żuki, komary, ważki, moskity, muchy końskie, osy i pszczoły. Z liścia na liść przefruwały pazie królowej. Ryjówki, myszy polne i krety przemykały w poszyciu, a wokół skakało pełno szarych wiewiórek. Siedzący na gałęzi dzięcioł przyjrzał mi się z zaciekawieniem, ignorując moje serdeczne przywitanie. Przestraszona sarna wyskoczyła ze swojego ukrycia, gdy prawie w nie wlazłem. Niezliczone tysiące mszyc (tych samych co na burakach cukrowych) wysysały soki z liści i łodyg, wydzielając rosę miodową, zbieraną przez pszczoły i mrówki. Ptaki – droździki, zięby i sójki, i mnóstwo innych – przelatywały z gałęzi na gałąź i nurkowały w poszycie w poszukiwaniu pożywienia. Dżdżownice wynurzały się i zakopywały w ziemię pod moimi łapami. Byłem zdumiony bogactwem życia tętniącego w lesie, nawet nieco oszołomiony, nigdy bowiem nie zdawałem sobie sprawy, że jest tu taki ruch. Intensywność barw przyprawiała mnie prawie o ból oczu. Nieustający hałaśliwy gwar wibrował mi we łbie. Wprawiające w zachwyt doznania sprawiły, że wydawało mi się, iż wreszcie zacząłem żyć pełnią życia. Cały dzień spędziłem na radosnych poszukiwaniach i badaniach lasu. Wszystko postrzegałem nowymi oczyma i z całkowicie nowym nastawieniem, ponieważ nie byłem już wyłącznie obserwatorem, ale także mieszkańcem tego świata. Tu i ówdzie zawierałem przyjaźnie, aczkolwiek zaprzątnięte własnymi sprawami zwierzęta przeważnie mnie ignorowały – zarówno owady, jak i ptaki oraz gady. Zupełnie nie można było przewidzieć ich nastawienia w stosunku do mnie, na przykład raz uciąłem sobie bardzo przyjemną pogawędkę z jadowitą żmiją, podczas gdy innym razem elegancka ruda wiewiórka, na którą się natknąłem, okazała się wyjątkową impertynentką. Wygląd zwierząt nie miał nic wspólnego z ich naturą. Rozmowa ze żmiją była oczywiście osobliwa, ponieważ żmije mają tylko ucho wewnętrzne, odbierające wibracje za pośrednictwem czaszki. Powtórnie uświadomiłem sobie, że komunikujemy się za pomocą myśli. Stwierdziłem, że niesprawiedliwie oczernia się żmije, ta bowiem, którą spotkałem, okazała się dobroduszna – podobnie zresztą jak prawie wszystkie, które napotkałem później. Zapomniałem na jakiś czas o głodzie i bez przeszkód rozkoszowałem się otoczeniem, wąchając ślady przejścia i zaznaczone uryną i wydzieliną gruczołów zapachowych granice terytoriów rozmaitych zwierząt. Od czasu do czasu też znaczyłem swoją drogę, raczej jako pamiątkę mojego pobytu – „Fuks tu był” – niżby to miało pomóc w odnalezieniu drogi powrotnej. Nie zamierzałem nigdzie wracać. Przedrzemałem na słońcu całe popołudnie i gdy się przebudziłem, poszedłem nad strumyk napić się wody. Siedziała tam żaba, pożerająca długiego różowego robaka. Oskrobywała go lepkimi palcami z błota. Żaba – samiec – przerwała na chwilę posiłek i wybałuszonymi ślepiami przyjrzała mi się z zaciekawieniem. W tym czasie biedne robaczysko rozpaczliwie próbowało się wyswobodzić. Żaba mrugnęła dwukrotnie i wróciła do jedzenia. Robak zniknął jak żywe spaghetti. Na pożegnanie machnął jeszcze ogonkiem (łebkiem?) przed opuszczeniem tego świata, przy czym żaba wybałuszyła ślepia jeszcze bardziej niż przedtem. „Ładna pogoda”, powiedziałem uprzejmie. Żaba mrugnęła raz jeszcze i rzekła: „Rzeczywiście, dość ładna.” Zastanowiłem się przez chwilę, jak by smakowała, ale oceniłem, że nie jest wystarczająco apetyczna. Przypomniałem sobie, że jej udka mogłyby być dość dobre. „Chyba się jeszcze nie spotkaliśmy”, stwierdziła żaba. „Tylko tędy przechodzę”, odrzekłem. „Przechodzę? Co masz na myśli?” „Noo… jestem w podróży.” „Dokąd?” „Do miasta.” „Co to jest miasto?” „Po prostu miasto. Miejsce, gdzie żyją ludzie.” „Ludzie?” „Wielkie stworzenia, na dwóch nogach.” „Nigdy nie słyszałem”, zdziwiła się żaba. „Ludzie nigdy tędy nie przechodzili?” „Nigdy ich nie widziałem – powtórzyła. – Miasta też. Tu nie ma miast.” „Miasto jest niedaleko stąd.” „Niemożliwe. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.” „Nie, nie w lesie, ale dalej.” „Nie ma żadnego dalej.” „Oczywiście, że jest! Świat jest o wiele większy niż ten las.” „Jaki las?” „Dookoła nas – powiedziałem, wskazując nosem. – Za tymi drzewami.” „Za nimi nic nie ma. O niczym innym nie wiem.” „Nigdy nie opuszczałeś tej polany?” „Po co?” „Zobaczyć, co jest dalej.” „Dalej nie ma nic. Znam wszystko.” „Nie znasz. Świat jest o wiele większy.” „Mylisz się.” „Nigdy mnie przedtem nie widziałaś, zgadza się?” „Owszem.” „No właśnie. Przybywam spoza lasu.” Żaba zamyśliła się przez chwilę. „Dlaczego? – zapytała w końcu. – Dlaczego przybyłeś spoza lasu?” „Bo podróżuję. Chcę dotrzeć do pewnego miejsca.” „Jakiego?” „Do miasta.” „Co to jest miasto?” „Miejsce w którym… och, nieważne!” Żaba natychmiast dała sobie spokój z wypytywaniem. Tak naprawdę nie interesowało jej to wszystko. Ruszyłem dalej, zdesperowany. „Nigdy nie zmienisz się w przystojnego księcia!”, krzyknąłem jeszcze na pożegnanie. „Co to znaczy: przystojny?!”, odkrzyknęła żaba. Rozmowa ta kazała mi zastanowić się nad zwierzęcym punktem widzenia. Płaz najwyraźniej sądził, że świat obejmuje wyłącznie to, co znajduje się w polu jego widzenia. Nie chodziło nawet o to, czy dalej znajdowało się cokolwiek, ponieważ żaba w ogóle o to nie zapytała. Tak właśnie jest ze wszystkimi zwierzętami (poza nielicznymi wyjątkami, do których się zaliczam) – świat składa się wyłącznie z tego, co jest im znajome, i niczego innego. Spędziłem niespokojną noc pod dębem. Prawie w ogóle nie spałem z powodu hałasu czynionego przez parę sów (jedna huczała a druga szczebiotała). Nie tyle straszyło mnie ich nawoływanie, ile niespodziewane wypady za bezbronne krety krzątające się w dole. Nieoczekiwane skrzeczenia uwieńczone piskiem przerażenia ofiary wytrącały mnie z równowagi. Nie miałem odwagi narazić się sowom, ponieważ wydawały się silne i złośliwe, nie odważyłem się również szukać w ciemnościach nowego miejsca na nocleg. W końcu udało mi się jednak zapaść w niespokojny sen. A później wyruszyłem na polowanie na kury z moim nowym przyjacielem (jak mi się wtedy wydawało) – rudym lisem. Przebudziło mnie szczekanie. Było jeszcze ciemno – oceniłem, że do świtu pozostało parę godzin. Szczekanie rozbrzmiewało gdzieś z bliska. Leżąc w całkowitym bezruchu starałem się ustalić, skąd dobiega i kto je wydaje. Czyżby w lesie były jakieś szczeniaki? Upewniwszy się, że sowy odpoczywają, cały spięty, powoli zacząłem pełznąć w kierunku, skąd słychać było szczekanie. Niedaleko, w zagłębieniu pod wystającym korzeniem drzewa, natrafiłem na lisią jamę. W nozdrza uderzyła mnie piżmowa woń ekskrementów oraz zapach pożywienia. Dostrzegłem wpatrujące się we mnie dwie pary ślepi. „Kto to jest?”, zapytał ktoś na poły agresywnie, na poły z przestrachem. „Proszę się nie denerwować – powiedziałem spiesznie uspokajającym tonem. – To tylko ja.” „Pies?” – padło pytanie i jedna para ślepi odsunęła się od drugiej. Z półmroku wysunął się lis. Raczej wyczułem, niż dostrzegłem, że tam była ona – lisica. „No?”, ponagliła mnie. „Hm, tak, jestem psem”, powiedziałem. „Czego tu chcesz?” – Jej głos przybrał nagle groźne zabarwienie. „Usłyszałem twoje szczeniaki. Byłem po prostu ciekawy.” Wydawało się, że lisica stwierdziła, iż nie stanowię zagrożenia, ponieważ się odprężyła. „Co robisz w tych lasach? – zapytała. – Psy rzadko pokazują się tutaj w nocy.” „Podróżuję.” – Nie powiedziałem, dokąd. Pewnie by też nie zrozumiała. „Do domów, w których mieszkają wielkie zwierzęta?” „Tak, do miasta.” „Jesteś z farmy?” „Farmy?” „Farmy po drugiej stronie lasu. Za łąkami.” Jej świat był większy niż żaby. „Nie, nie jestem stamtąd. Jestem z wielkiego miasta.” „Aha.” Lisica najwidoczniej przestała się mną interesować, ponieważ odwróciła się tyłem. Nagle z ciemności rozległ się słaby głosik: „Mamo, jestem głodny”. Brzmiała w nim wyraźna skarga. „Siedź cicho! Zaraz wracam.” „Ja też jestem głodny”, powiedziałem, i tak było w istocie. Lisica obróciła błyskawicznie łeb w moją stronę. „No to idź, poszukaj sobie jedzenia!” „Eee… Nie wiem, jak się do tego zabrać w lesie.” Spojrzała na mnie z niedowierzaniem. „Nie potrafisz zdobyć sobie pożywienia? Nie dasz rady upolować królika, myszy czy wiewiórki?” „Jeszcze nigdy nie byłem do tego zmuszony. Zabijałem szczury i myszy, ale nigdy nic większego.” Lisica potrząsnęła z niedowierzaniem łbem. „No to jak ci się udało przeżyć? Myślę, że dokarmiały cię wielkie istoty – widziałam, że wy z nimi trzymacie. Dajecie się nawet wykorzystywać do polowań na nas!” „Nie ja! Ja jestem z miasta. Nigdy nie polowałem na lisy.” „Dlaczego miałabym ci uwierzyć? Skąd mam wiedzieć, że nie próbujesz mnie oszukać?” Zademonstrowała mi spiczaste ząbki w uśmiechu, który praktycznie był pogróżką. „Jeśli chcesz, pójdę sobie. Nie chcę cię denerwować. Może jednak moglibyśmy z twoim partnerem zdobyć coś do jedzenia.” „Nie mam już partnera!” – rzuciła gniewnie lisica. W jej słowach słychać było ból. „Co się z nim stało?”, zapytałem. „Został złapany i zabity”, z trudem powiedziała lisica. „Mamo, znajdź nam coś do jedzenia”, dobiegła znów płaczliwa prośba. „Cóż, może mógłbym ci pomóc”, zasugerowałem. „Phi – prychnęła lisica, ale jej głos natychmiast się zmienił. – Może i przydasz się na coś”, powiedziała w końcu z namysłem. Wyprężyłem się. „Zrobię wszystko. Umieram z głodu.” „No dobrze. Dzieci, zostaniecie tutaj. Macie nie wychodzić! Zrozumiano?” Małe lisy potwierdziły. „No to chodźmy.” Lisica przeszła obok mnie, ocierając się o mnie. „Dokąd?”, zapytałem gorliwie, ruszając za nią. „Zobaczysz.” „Jak masz na imię?”, zawołałem. „Bądź cicho! – skarciła mnie szeptem, po czym zapytała: – Co to jest imię?” „To, jak się nazywasz.” „Nazywam się lis. Lisica, dokładniej mówiąc. Ty nazywasz się pies, zgadza się?” „Nie. Ja jestem psem. Ty jesteś lisicą. Nazywam się Fuks.” „Idiotyzm. Fuks to robak!”* „Tak, ale ludzie nazwali mnie Fuksem – bo miewałem szczęście, czyli fuksa. To takie ich wyrażenie.” Wzruszyła ramionami, podejrzewając mnie o głupotę. I nie odezwała się do mnie ani słowem przez następne półtorej mili. Potem zbliżyła się do mnie i rzekła: „Jesteśmy już prawie na miejscu. Od tej pory masz się zachowywać bardzo cicho i bardzo ostrożnie poruszać.” „Dobrze”, wyszeptałem. Dygotałem z podniecenia. Ujrzałem przed nami farmę. Z zapachu, jaki od niej dobiegał, oceniłem, że nastawiona jest głównie na produkcję mleka. „Co zrobimy? Zabijemy krowę?”, zapytałem zupełnie poważnie. Przepełniał mnie entuzjazm. „Zgłupiałeś? – syknęła lisica. – Zapolujemy na kury. Trzymają ich tu trochę.” I bardzo dobrze, pomyślałem. To też może być bardzo interesujące. Popełzliśmy w stronę farmy. Dokładnie naśladowałem styl lisicy: czołgałem się do przodu w absolutnej ciszy, węszyłem, zatrzymywałem się, nasłuchiwałem, po czym znów ruszałem po cichu od krzaka do krzaka, przekradając się przez wysoką trawę. Zauważyłem, że wiatr wieje w naszą stronę: niósł od farmy cudowne zapachy. Dotarliśmy do wielkiej otwartej szopy i wśliznęliśmy się do niej bez przeszkód. Po lewej stronie znajdowały się wielkie bele zeszłorocznej słomy jęczmiennej, a po prawej spiętrzone wysoko worki nawozu. Gdy wyleźliśmy z drugiej strony szopy, przystanąłem przy korycie z wodą i nachłeptałem się jej do woli. „No, chodź! – wyszeptała niecierpliwie lisica. – Nie ma na to czasu. Wkrótce świt.” Podreptałem za nią, czując się odświeżony. Nerwy miałem napięte jak postronki. Przemknąłem z lisicą przez podwórze służące do suszenia ziarna, koło koryt i silosu, a w końcu obok ohydnie śmierdzącego dołu na nawóz. Zmarszczyłem nos – nie za dużo tego dobrego? – i przyspieszyłem kroku za chytrą lisicą. Z wielkiej obory słychać było donośne chrapanie krów. Zapach jęczmienia z mijanego gigantycznego silosu zbożowego prawie zabił woń gnoju (aczkolwiek nie do końca). Wkrótce pokonaliśmy podwórze. Dojrzałem przed sobą mroczne zarysy domu oświetlonego księżycową poświatą. Lis zatrzymał się i zaczął węszyć. Po chwili nasłuchiwania rozluźnił się i odwrócił w moją stronę. „Jest tu tylko jeden twój ziomek, wielka, okrutna bestia. Musimy uważać, żeby go nie zbudzić, śpi koło domu. Zrobimy tak… – Podeszła bliżej i stwierdziłem, że jest całkiem atrakcyjna na swój drapieżny sposób. – Kury trzymane są tam, za siatką. Jest cienka, ale wytrzymała. Jeśli uda mi się ją dobrze złapać zębami, zdołam ją podnieść, byśmy mogli przeleźć pod spodem. Nie jest to trudne, wymaga tylko odrobiny wprawy. Gdy znajdziemy się w środku, rozpęta się piekło… (Czy rzeczywiście rozumiała ideę piekła, czy tylko tak sobie tłumaczyłem w myślach to, co mi przekazywała?)… Będziemy mieli bardzo mało czasu na złapanie kur i ucieczkę.” Jestem pewny, że jej ślepia musiały błyszczeć z podniecenia w ciemności, ale byłem zbyt podekscytowany – albo zbyt tępy – by to zauważyć. „Kiedy będziemy uciekać, musimy się rozdzielić – kontynuowała lisica. – Żeby psisko i dwunogie istoty, które go trzymają, straciły orientację. Dwunoga istota…” „Człowiek”, wtrąciłem. „Co?” „Człowiek. Tak nazywa się ta istota.” „Tak jak Fuks?” „Nie, ona jest człowiekiem.” Lisica wzruszyła barkami. „Nieistotne. Człowiek ma długi, krzyczący kołek. Potrafi również zabijać – sama widziałam – musisz więc uważać. Najlepiej będzie, jeśli pobiegniesz przez podwórze w tę stronę, bo jest tu za czym się ukryć. Ja będę uciekała w przeciwną stronę, przez pola, bo jestem chyba od ciebie szybsza. Zgoda?” „Zgoda”, powiedziałem gorliwie. (Rumbo pewnie się przewracał w grobie.) W milczeniu zaczęliśmy się skradać bez tchu. Wkrótce dotarliśmy do kurnika ogrodzonego siatką. Wybieg dla kur nie był zbyt duży – farmer prawdopodobnie traktował ich hodowlę jako zajęcie uboczne, a dochody czerpał przede wszystkim z krów. Kur było trzydzieści do pięćdziesięciu. Od czasu do czasu słychać było ze środka szelest skrzydeł, ale kury bez wątpienia nie wyczuły naszej obecności. Lisica próbowała chwycić w zęby spód siatki. W końcu się jej to udało i podciągnęła ją z całej siły w górę. Drut oderwał się od deski, do której był przybity, moja wspólniczka nie zdołała jednak utrzymać go w zębach. Siatka opadła luźno. Dźwięk szarpanych drutów przebudził kury. Usłyszeliśmy, jak wiercą się w kurniku. Zaraz zaczną hałasować. Lisica spróbowała jeszcze raz podnieść drut – tym razem z powodzeniem. Między nim a deską pozostała spora wolna przestrzeń. „Szybko”, szepnęła i wcisnęła się do środka. Usiłowałem podążyć jej śladem, ale ponieważ byłem większy, utknąłem w połowie drogi, wbijając sobie na dodatek drut w grzbiet. Lisica tymczasem pokonała krótki dystans, podniosła nosem niewielką klapkę i błyskawicznie wpadła do kurnika. Zdrętwiałem ze strachu, słysząc dobiegające ze środka gdakanie i trzepot skrzydeł. Szybko jednak odzyskałem zdolność ruchu, gdy od strony domu dobiegło mnie gardłowe warczenie. Próbowałem się uwolnić, zdając sobie sprawę, że zaraz pojawi się farmer z „krzyczącym kołkiem”. Klapka dla kur nagle stanęła otworem i ze środka zaczęło wysypywać się rozgdakane ptactwo, siejąc na wszystkie strony pierzem jak z rozprutej poduszki. Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale w kurzym stadzie podobnie jak w wielu zwierzęcych grupach panuje hierarchia, zwana w tym wypadku „porządkiem dziobania”. Ten, kto dziobie najsilniej i najzłośliwiej, zostaje przywódcą; ktoś, kto ustępuje tylko jemu, musi się go słuchać, ale jest również szefem dla całej reszty, i tak dalej, aż do najsłabszych. Teraz jednak wydawało mi się, że nastała absolutna równość. Kury rozbiegły się jak szalone, współzawodnicząc jedynie w tym, która wyżej frunie. W końcu ze środka wynurzyła się lisica, niosąca w pysku kurę prawie tak dużą jak ona. Rzuciła się do siatki, pod którą tkwiłem, nie mogąc się ruszyć ani w przód, ani w tył. „Wyłaź stąd!”, padła stłumiona komenda. „Utknąłem!”, odkrzyknąłem. „Szybko, pies tu goni!”, krzyknęła, desperacko biegając w lewo i prawo wzdłuż ogrodzenia. Jednakże pies musiał być na łańcuchu, ponieważ wciąż szczekał z daleka. Potem dobiegł nas łoskot otwieranego okna. To dodało mi ostrogi. Potężnym szarpnięciem w tył oswobodziłem się z ogrodzenia, okrutnie rozdrapując sobie grzbiet. Ja i lisica z kurą błyskawicznie rzuciliśmy się do ucieczki. „Biegnij tędy!”, krzyknęła do mnie lisica, wypluwając z pyska pęk piór. „Dobrze!”, zgodziłem się. i oczywiście pobiegłem w stronę domu, psa i farmera ze strzelbą, podczas gdy moja przyjaciółka zaczęła oddalać się w przeciwnym kierunku. Pokonałem połowę drogi, nie zatrzymałem się i powiedziałem sobie: spokojnie! Obejrzałem się w porę, by zobaczyć, jak ciemna sylwetka lisicy z kurą niknie za polem w żywopłocie. Odwróciłem się ponownie, słysząc łoskot otwieranych drzwi. Ze środka wyskoczył farmer w spodniach, kaftanie i ciężkich buciorach. Widok tego, co trzymał w rękach, sprawił, że o mało nie zemdlałem. Pies prawie odchodził od zmysłów, pragnąc się do mnie dorwać. Zobaczyłem, że jest to krzepko wyglądający buldog. Miałem wrażenie, że jego łańcuch zerwie się lada chwila. Jęknąłem i zastanowiłem się, w którą stronę zmykać. Po lewej stronie miałem róg obory, po prawej zabudowania gospodarcze. Przede mną był rozwścieczony pies i jego pan. Miałem do dyspozycji tylko jedną drogę, którą, oczywiście, wybrała lisica. Zawróciłem o sto osiemdziesiąt stopni i rzuciłem się w stronę otwartych pól. Farmera całkiem zatkało ze zdziwienia, kiedy koło kurnika zobaczył psa (czyli mnie). Usłyszałem, że schodzi z ganku. Nie musiałem się oglądać, by wiedzieć, że podnosi strzelbę do ramienia. Odgłos wystrzału kazał mi zrewidować zdanie: to była jednak dubeltówka. Świst śrutu koło uszu. Farmer nie był najgorszym strzelcem. Przyspieszyłem jeszcze bardziej. Serce tłukło mi się opętańczo jak metronom wybijający rytm łapom. Kroki farmera ucichły. Przymierzał się pewnie do kolejnego strzału. Skuliłem się, by stać się jak najmniejszym celem, i zygzakami pomknąłem w stronę pól. Wystraszone przeze mnie kury poderwały się w powietrze – bez wątpienia sądziły, że wróciłem po dokładkę. Nagle poczułem, że mój ogon rozpada się na strzępy. Zaskowyczałem urywanymi szczęknięciami, jakie wydają psy, którym stała się krzywda. Nie zatrzymywałem się jednak, czując ulgę, że jeszcze jestem w stanie biec dalej. Szczekanie za mną stało się wręcz furiackie. Zorientowałem się, że buldog został spuszczony z łańcucha. Szalał z chęci zatopienia kłów w moim gardle. Zapraszające pola pomknęły mi na spotkanie. Przelazłem pod ogrodzeniem i wypadłem na nie. Miałem wrażenie, że ogon pali mi się płomieniem. „Bierz go!”, rozległ się rozkaz. Zorientowałem się, że potworny pies dogania mnie. Rozciągające się przede mną w blasku księżyca pole zdawało się robić coraz dłuższe i szersze, a żywopłot po jego drugiej stronie malał, zamiast rosnąć. Buldog jeszcze mnie nie dogonił, słyszałem już jednak za sobą jego ciężkie sapanie. Przestał szczekać, by zaoszczędzić tchu i energii. Sukinsyn, rzeczywiście chciał mnie złapać. W duchu przeklinałem się za głupotę, że odegrałem dla lisicy rolę zasłony dymnej. Byłem tak zły, że o mało nie wyładowałem wściekłości na goniącym mnie psie. O mało…, a jednak nie zrobiłem tego. Tak głupi mimo wszystko nie byłem. Buldog zdawał się dyszeć prosto w moje lewe ucho. Zorientowałem się, że jest naprawdę blisko. Obróciłem błyskawicznie łeb, by zobaczyć, jak blisko, i natychmiast tego pożałowałem – jego wyszczerzone kły niemal dosięgały mojego lewego boku. Skręciłem, a buldog kłapnąwszy zębiskami, przewrócił się i przekoziołkował w trawę. Natychmiast się poderwał i skoczył za mną, lecz powtórnie skręciłem, tak iż znów biegł w niewłaściwą stronę. Przede mną zamajaczył żywopłot. Ucieszyłem się, że przestał się bawić ze mną w chowanego. Zanurkowałem weń, modląc się, żebym nie zaplątał się w pędach krzewów. Buldog rzucił się za mną. Kolce poorały nam skórę, a wystraszone ptaki zaczęły hałasować z urazą. Przelecieliśmy przez żywopłot i znaleźliśmy się na sąsiednim polu. Wiedząc, że buldog zaraz mnie dogoni, znów zacząłem biec zygzakami. Na szczęście buldog nie był zbyt błyskotliwy i kilkakrotnie dał się nabrać na moje zwody. Było to jednak bardzo wyczerpujące, parę razy też przejechał mi kłami po bokach, ale w końcu nawet jemu zaczęło brakować sił. Po którymś wyjątkowo udanym manewrze odsądziłem się od niego na co najmniej pięć metrów i przystanąłem, by złapać tchu. Buldog też się zatrzymał. Wpatrzyliśmy się w siebie, ciężko dysząc z wysiłku. „Słuchaj – wychrypiałem. – Porozmawiajmy spokojnie.” Buldog jednak nie miał nastroju do pertraktacji. Zerwał się z miejsca i rzucił z warczeniem w moją stronę. Zacząłem więc znów uciekać. Po drodze wyczułem znajomy zapach. Lisy zazwyczaj bardzo starannie maskują swoją woń – zawracają, wspinają się na drzewa, wskakują do wody i włażą między owce – kiedy jednak dźwigają w pysku ociekającą krwią, martwą kurę, z której sypie się pierze, to zupełnie inna historia. Lisica pozostawiła ślad tak wyraźny jak pasy na jezdni. Buldog również zwęszył lisicę i na moment stracił zainteresowanie mną, po czym obaj pobiegliśmy jej śladem. Pokonaliśmy jeszcze jeden żywopłot i znaleźliśmy się w lesie, wymijając pnie i gęste kępy krzewów. Przestraszone nocne zwierzęta zmykały na nasz widok do nor, hałaśliwie protestując przeciw najściu. Nie sądzę, by buldog widział w nocy równie dobrze jak ja – był zapewne o wiele starszy – zwolnił bowiem nieco biegu i kilkakrotnie z okrzykiem bólu wpadł na pnie drzew. Odbiłem się od niego i zacząłem mieć nadzieję, że uda mi się go zgubić. Wówczas wpadłem na lisicę. Kura utrudniała jej ucieczkę. Widocznie musiała ją zgubić po drodze i teraz po nią wróciła. Nie żywiłem wobec lisicy złych zamiarów – zbyt przerażał mnie mój prześladowca, by zawracać sobie łeb chęcią odwetu – i prawdopodobnie w ogóle bym jej nie zauważył, gdybym nie wpadł na nią, skuloną przy ziemi. Zwaliliśmy się na siebie i przetoczyliśmy jak jeden kłąb – pies, kura i lis – lecz natychmiast rozdzieliliśmy się, gdy do zabawy dołączył buldog. Gryzł wszystko, co znajdowało się w zasięgu jego szczęk. Na szczęście (dla mnie i lisicy) udało się nam porzucić go z kurą w zębach. Prawdę mówiąc, rozszarpał ją na strzępy. Farmer z pewnością musiał się ucieszyć, kiedy buldog wrócił do domu ze skrwawionym, oblepionym pierzem pyskiem. Ruszyliśmy w różne strony: lisica do szczeniąt, a ja, by znaleźć jakiś zakątek, w którym spokojnie mógłbym wylizać swoje rany. Z każdą minutą robiło się jaśniej. Śpieszyłem się, by opuścić ten teren. Nie wiedziałem dokładnie, gdzie się skierować, pragnąłem jednak pokonać przed wschodem słońca jak największy dystans. Wiedziałem (skąd?), że farmerzy zadają sobie wiele trudu, by odszukać bezpańskie psy, nękające ich zwierzynę domową. Farmer, z którym miałem do czynienia, bez wątpienia uważał mnie właśnie za takiego rabusia. Ogon palił mnie okrutnie, przez co wszystkie inne rany wydawały się mniej bolesne, nie odważyłem się jednak zatrzymać, by zbadać, jakie poniosłem obrażenia. Przepłynąłem strumień, do którego dotarłem, z radością napawając się kojącym ból chłodem wody. Z niechęcią wygrzebywałem się na drugi brzeg. Otrząsnąłem się porządnie i ruszyłem w drogę, chcąc znaleźć się jak najdalej od farmy. Gdy w końcu znalazłem schronienie dla siebie, słońce już wzeszło i z każdą chwilą przygrzewało coraz silniej. Rany bolały i piekły. Nie byłem zdolny do czegokolwiek, zwaliłem się więc na ziemię, by odzyskać siły. Po jakimś czasie zdołałem obrócić głowę i przyjrzeć się ogonowi. Rana nie była nawet w połowie tak groźna, jak się spodziewałem. Straciłem jedynie koniuszek ogona i sporo sierści. Wiktoria byłaby zadowolona, nasze ogony wyglądały teraz podobnie. Kłucia zadrapań na grzbiecie i bokach od siatki i zębów buldoga nie były zbyt bolesne, ale uciążliwe. Złożyłem łeb między łapy i zasnąłem. Kiedy się obudziłem, słońce było już wysoko na niebie i mocno przygrzewało. Z gorąca zaschło mi w gardle, a rany pulsowały tępym bólem. W brzuchu burczało mi z głodu. Podniósłszy się, stwierdziłem, że leżałem w zagłębieniu łagodnego stoku. Przede mną rozciągała się dolinka. Po drugiej stronie dolinki wznosiły się wzgórza zwieńczone kępami buków. Ruszyłem w dół, mając nadzieję znaleźć tam jakieś źródełko. Po drodze skubałem rozmaite trawy. Trawa – konkretnie owcza kostrzewa – nie była zbyt smaczna. Wiedziałem jednak, że jada ją wiele zwierząt z dolin, więc przynajmniej powinna być pożywna. Znów się zastanowiłem, skąd wiedziałem o takich rzeczach? Skąd wiedziałem, że winniczek, którego trąciłem pyskiem, wykorzystywał do budowy skorupki wapń zawarty w glebie nizinnych hrabstw? Skąd wiedziałem, że ptak, śpiewający nie opodal, to skowronek? Skąd wiedziałem, że motyl, który przeleciał koło mnie, to adonis, przedwcześnie obudzony z zimowego snu przez ciepłe promienie słoneczne? Najwidoczniej w przeszłym życiu interesowałem się przyrodą i wiele czasu spędziłem na poznawaniu tajników natury. Czyżbym był przyrodnikiem lub botanikiem? A może miałem tylko takie hobby? Może zostałem wychowany na wsi i dlatego bez problemu przypominałem sobie nazwy i obyczaje zwierząt? Potrząsnąłem łbem z frustracją: musiałem się dowiedzieć, kim i czym byłem. Dlaczego umarłem i w jaki sposób stałem się psem. Musiałem się też dowiedzieć, kim był mężczyzna z moich snów, który wydawał się promieniować złem, zagrażać mojej rodzinie. Moja rodzina – żona i córka… Musiałem je odnaleźć, musiałem dać im znać, że żyję. Musiałem im przekazać, że jestem psem. Czy ktoś mógłby mi w tym pomóc? Był ktoś taki. Minęły jednak dwie noce, zanim go spotkałem. |
||
|