"Ciemność" - читать интересную книгу автора (Herbert James)

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Siedziała przy kuchennym stole, samotna, pogrążona w myślach. Wiedziała, że musi spojrzeć prawdzie w oczy: ich wspólne życie nie było szczęśliwe i nigdy nie będzie. Kiedyś pomysł przeprowadzki do nowego domu wydawał się wspaniały; myślała, że własny, prawdziwy dom zmieni ich wzajemne stosunki. Skończą się bezbarwne, wynajmowane mieszkania, w których każda naprawa, każdy remont przysparzał korzyści tylko właścicielowi. Zarysowała się szansa, żeby zbudować coś trwałego, fundament ich związku. Małżeństwo nie miało dla niej znaczenia, nigdy go do tego nie nakłaniała. Ale dom potrzebny był dla dzieci…

Skorzystali z okazji kupna placu, gdyż ceny nieruchomości stale szły w górę, zatrzymując się nieraz przez parę miesięcy na niewiarygodnie wysokim poziomie, aby później znów nieubłaganie rosnąć. Wahali się, czy spytać ponownie agenta o cenę, obawiając się, że zauważy swój błąd i podwyższy ją o trzy lub cztery tysiące. Potwierdził podaną wcześniej sumę.

Richard był trochę podejrzliwy, ale ona szybko zgodziła się na ofertę firmy. Jeżeli nawet wyszłyby na jaw jakieś ukryte usterki, przynajmniej był to dla nich początek nowego życia. Poza tym, to głównie z jej oszczędności zapłacą dziesięć procent wartości domu, których żąda przedsiębiorstwo budowlane. Poprzedni właściciele już się wynieśli – „Wyjechali za granicę”, powiedział agent wprowadzili się zatem w ciągu miesiąca. Nie upłynęło wiele czasu, gdy zaczęły do nich docierać dziwne pogłoski.

Spojrzała na pusty pojemnik po diazepamie, leżący przed nią na stole. Podniosła i zgniotła w palcach plastikową tubkę. Rano było w niej jeszcze siedem tabletek. Wytrwale zmniejszała ilość zażywanego valium, stopniowo wychodząc z depresji, w którą popadła sześć miesięcy temu, spychając wspomnienia głęboko w podświadomość, stawiając czoło rzeczywistości. Ale Richard nie zmienił się. Jej próba targnięcia się na własne życie tylko na krótko rozładowała napięcie – niebawem wrócił do dawnych przyzwyczajeń. Pretekstem był teraz dom, ulica, otoczenie. To miejsce niepokoiło go, ludzie byli wrogo usposobieni. Inni wyprowadzali się – przynajmniej trzy rodziny w ciągu dwóch miesięcy, odkąd tu zamieszkali. Coś złego działo się na tej ulicy.

Ona też to czuła, niemal od samego początku, ale ożywiona nową nadzieją tłumiła narastający niepokój. Przecież wszystko miało się zmienić na lepsze, a działo się coraz gorzej. Zawsze często zaglądał do kieliszka, co było uciążliwe, ale mogła to jakoś znieść. Pracując w galerii sztuki musiał pić ze swoimi klientami. Kobiety, z którymi czasami sypiał, nie interesowały jej – wiedziała, że na niewiele go stać, wątpiła nawet, czy on sam był z tego zadowolony. To jego rozgoryczenie uniemożliwiało ich wspólne życie.

Gniewało go, że został schwytany w sidła odpowiedzialności za posiadanie domu, miał pretensje do przedsiębiorstwa budowlanego za to, że jest zadłużony, gniewały go stawiane mu wymagania fizyczne i psychiczne. Był rozgoryczony faktem, że przyczynił się do jej załamania nerwowego.

Teraz, kiedy jego rozgoryczenie przerodziło się w fizyczną agresję, a ona musiała znosić jej skutki – siniaki, ślady podrapań – wiedziała, że to się musi skończyć, związek ten nie miał sensu. Chociaż nie byli małżeństwem, dom był ich wspólną własnością. Ale kto miał go opuścić? Czy to ona miała odejść z niczym po czterech latach udręki? Wiedziała, że jeśli będzie nalegał, nie potrafi mu się przeciwstawić. Cisnęła pustą tubkę na kuchenny stół. Pigułki wcale nie pomagały.

Wstała, krzesło zazgrzytało nieprzyjemnie o wyłożoną płytkami podłogę, i szybko podeszła do zlewu. Gdy napełniała imbryk, woda, rozpryskując się gwałtownie o metalową krawędź, ochlapała jej bluzkę. Zaklęła stawiając czajnik na fajerce. Zapaliła gaz i sięgnęła po otwartą paczkę papierosów, leżącą na desce do krojenia chleba. Chwyciła jednego, przytknęła koniec do płomienia, szybko włożyła do ust i zaciągnęła się głęboko, żeby się rozpalił. Jej palce, bębniące w aluminiową suszarkę, w miarę uderzeń stawały się coraz bardziej sztywne. Zaczęła walić pięścią, coraz mocniej i mocniej, dźwięk odbijał się echem w niewielkiej kuchni. Przerwała, gdy łza stoczyła się po jej twarzy na okrytą cienką tkaniną pierś; to jedno wilgotne dotknięcie bardziej wytrąciło ją z równowagi niż strumień wody, którym oblała się parę minut wcześniej. Ale jedna łza to było wszystko, na co mogła sobie pozwolić. Zdecydowanie przetarła ręką oczy, następnie zaciągnęła się głęboko papierosem, wyglądając przez okno na ulicę, na której pojedyncze kałuże odbijały srebrne refleksy światła. Czy wróci dzisiaj do domu? Nie była już nawet pewna, czyjej na tym zależy. Napije się kawy i pójdzie do łóżka; tam zdecyduje, co dalej robić.

Zapaliła następnego papierosa – ostatniego, jak zauważyła ze zdziwieniem – zanim wzięła kawę i przeszła przez kuchnię w kierunku schodów prowadzących do sypialni. Dom był dwupiętrowy, na parterze garaż i warsztat na zapleczu, na pierwszym piętrze kuchnia i salon połączony z jadalnią, a na drugim – dwie sypialnie i łazienka. Zatrzymała się u szczytu schodów wiodących do drzwi wejściowych: czy powinna je przed nim zamknąć? Spiralne wstęgi pary unosiły się z kawy, gdy rozmyślała nad tym. Zdecydowanie weszła na najwyższy stopień; podjęła decyzję, i równie zdecydowanie chwyciła mocno poręcz. Na dole było ciemno.

Zazwyczaj blask lamp ulicznych przedostawał się przez szybki w drzwiach, rozjaśniając rozproszonym światłem niewielki hol. Teraz panowała tam nieprzenikniona ciemność. Dziwne, z kuchni nie zauważyła, że lampy się nie świecą. Odwróciwszy się gwałtownie, prztyknęła włącznik światła na dole. Nic się nie stało, ale nagły ruch sprawił, że gorąca kawa oblała jej palce. Zszokowana wciągnęła gwałtownie powietrze, szybko przełożyła kubek do drugiej ręki i wsadziła poparzone palce do ust, by zlizać gorący płyn. Pod wpływem tego bólu uświadomiła sobie nagle, na jakie cierpienia się narazi, jeśli zamknie drzwi przed Richardem. Cofnęła się na podest i zaczęła schodzić na dół; jej udręczony umysł nie zauważył jasnego światła latarni ulicznej, wpadającego przez okno holu.

Pinky Burton był wciąż wściekły. Chłopcy z domu naprzeciwko nie mieli prawa obrzucać go takimi wyzwiskami. Byli tylko zwykłymi krostowatymi gburami, darmozjadami. Nie mógł zrozumieć, dlaczego w ogóle zawracał sobie głowę tym młodszym, chcąc się z nim zaprzyjaźnić, tym z długimi, złotymi lokami. Złotymi, dokładnie rzecz biorąc, kiedy zechciało mu się umyć te swoje niesforne kudły. Nie mieli żadnego szacunku dla starszych, nawet dla własnego ojca. Ojca? O Boże, nic dziwnego, że chłopcy byli tak agresywni, mając za ojca tego olbrzymiego, gruboskórnego brutala. Trudno się dziwić, że żona tego bydlaka uciekła parę lat temu. Z pewnością nie mogła znieść żadnego z nich.

Kiedyś, zanim wprowadziła się ta hołota, była to miła, porządna ulica. Pamiętał, że trzeba było mieć duże pieniądze, żeby tu mieszkać, i każda rodzina była godna szacunku. I szanowała innych. Tych dwóch uliczników z pewnością nie ma dla niego żadnego szacunku. Co za nonsensowny pomysł, że miałby zawracać sobie głowę i tracić czas na śledzenie ich. Może patrzył na nich czasami, gdy pracowali rozebrani do pasa przy motocyklu starszego. I co z tego?

Zawsze, od czasu służby w RAF-ie, interesował się maszynami. Ten młodszy, na początku, nie był taki zły – przynajmniej można było z nim pogadać, ale ten drugi sukinsyn, ten szyderca, na pewno miał wpływ na brata. Jak śmieli sugerować… tylko dlatego, że człowiek… swoją drogą, jak się o tym dowiedzieli?

Pinky przekręcił się na łóżku i przykrył aż po uszy. Ulica napełniała go odrazą. Nigdy przedtem tak nie było. Na jednym końcu paskudne, nowoczesne pudełka, które nazywają domami, na drugim – stare, większe domy w opłakanym stanie, zamieniające się w ruinę; i tłustowłosi chuligani jak ci dwaj, jeżdżący całą noc na ryczących motorowerach. Cóż z tego, że jest ich tylko dwóch i mają tylko jedną maszynę, ale i tak robią tyle hałasu, jakby ich było ze dwunastu albo i więcej. I jeszcze przy tej samej ulicy był ten dom, duży, jednorodzinny – co do licha mogło spowodować coś takiego? Absolutnie nie do wiary. Absolutnie szalonego. Znak czasów. Każdego dnia coraz to nowe, gorsze okrucieństwa. Warto się zastanowić, czy pozostało na świecie jeszcze trochę dobra. Ale nic nie mogło dorównać bestialstwu, z jakim spotkał się w… nawet w myślach Pinky ciągle z trudem formułował to słowo. Dlaczego tam go posłali? Czy nie zrobił dostatecznie dużo dla kraju w czasie ostatniej wojny? Czy trzeba było ukarać go aż tak srogo za jedno wykroczenie? Przecież nie wyrządził dziecku krzywdy. Ono naprawdę nie cierpiało. No dobrze, były jeszcze inne, mniejsze przestępstwa – drobne potknięcia z jego strony. Nikogo jednak nie skrzywdził. To poniżenie w tamtym… miejscu. Zwyrodnialcy. Zdeprawowani, znęcający się nad słabszymi. Żeby wsadzić człowieka takiego jak on razem z takimi zwierzętami! I kiedy zwolniono go po miesiącach, które dla niego ciągnęły się jak tysiące lat, utracił swoją pozycję w klubie. Żaden z członków nie przyszedł mu z pomocą i nie wstawił się za nim, by został szefem baru. Nie, potraktowali go ozięble; oni i ich cholerne tweedowe garnitury i popołudniowy golf, ich cholerne cocker-spaniele i żony o zaskorupiałych dupach! Ludzie, których znał przez lata, mówili teraz o nim obrzydliwe, złośliwe rzeczy. Dzięki Bogu, że matka opuściła dom – dzięki Bogu, że umarła, zanim to się stało. Szok zabiłby ją. Nigdy nie mógłby sobie pozwolić na takie mieszkanie za te nędzne grosze, które zarabiał jako barman na pół etatu. Fakt, że znalazł się na liście przestępców seksualnych, był dla niego upokarzający. Jeżeli jakikolwiek czyn o podłożu seksualnym zostanie popełniony w okolicy, może być pewien wizyty policji. Rutynowe dochodzenie – mówili zawsze. Ale dla niego to nie była cholerna rutyna!

Przekręcił się niespokojnie na plecy i wpatrywał z nienawiścią w jasny deseń na suficie. Mgliste kształty drżały, gdy powiew wiatru poruszał liście na drzewie za oknem, nadając plamom światła padającego z ulicznej latarni żywe, podobne do embrionów kształty. Pinky zaklął na ten widok.

Szyderstwa, szelmowskie insynuacje tych dwóch prostaków z ulicy tego dnia dotknęły go boleśnie. Inni sąsiedzi zawsze traktowali go z szacunkiem, zawsze grzecznie się odkłamali, nigdy nie wścibiali nosa w jego sprawy. Ale te… te męty wykrzykiwały swoje świństwa tak, aby cały świat słyszał; śmiali się z niego, kiedy dla świętego spokoju uciekał do domu. Nie był pewien, czy potrafiłby inaczej zareagować. Ale jutro powiadomi policję o hałasie, jakiego narobili swoją piekielną maszyną. W dalszym ciągu był obywatelem tego miasta i przysługiwały mu jakieś prawa. Kiedyś popełnił błąd, ale nie oznacza to, że je utracił! Zagryzł wargi i zdławił łkanie. Wiedział, że nigdy z własnej woli nie odważyłby się pójść znowu na policję. Ci gówniarze, ci brudni, mali, długowłosi gówniarze!

Pinky mocno zamknął oczy, a kiedy je otworzył, zdziwił się, dlaczego zrobiło się tak ciemno i dlaczego zniknął deseń na suficie.

Klęczała na łóżku – niewielka, skulona postać. Susie była mała jak na swoje jedenaście lat, ale czasami jej oczy miały chytre spojrzenie kogoś o wiele starszego. Innym znów razem wyzierała z nich całkowita pustka. Mechanicznie szarpała za włosy swoją lalkę Cindy, srebrne kosmyki spadały na jej kolana. Zwierzęta na obrazkach za szkłem, ilustracje z książek Beatrix Potter, przyglądały się jej bezmyślnie z niebieskich ścian małej sypialni, obojętne na ostry trzask, z jakim wyrwała plastikowe ramię z ciała lalki. Malutka rączka odbiła się od królika Piotrusia i głośno stuknęła upadając na podłogę. Susie szarpnęła za drugą rączkę i rzuciła ją w kierunku zamkniętego okna. Upadła na skrzynkę z zabawkami pod oknem i leżała tam, wyciągnięta w błagalnym geście, skręcona na swoim obrotowym przegubie.

– Niegrzeczna dziewczynka, Cindy – gderała Susie z tłumionym gniewem. – Nie wolno gapić się, kiedy siedzisz przy obiedzie! Mama nie lubi tego.

Twarz lalki nie zmieniała się, gdy Susie ciągnęła i szarpała jej nogę.

– Mówiłam ci tyle razy. Nie wolno ci głupio się uśmiechać, kiedy beszta cię wujek Jeremy! On tego nie lubi, to go złości. To także złości mamę. – Noga odpadła z sykiem i została rzucona w kierunku drzwi. – Wujek Jeremy odejdzie i zostawi mamusię, jeśli nie będziesz go słuchała. Wtedy mamusia odeśle mnie. Znowu powie lekarzom, że źle się zachowywałam. – Susie wciągnęła głęboko powietrze, próbując wyrwać drugą nogę, a kiedy jej wysiłek został nagrodzony, jej mała figurka rozluźniła się, przyjmując wygodną pozycję.

– Mam cię teraz! Nie będziesz już mogła uciec i nie będziesz mogła psocić. – Susie uśmiechnęła się z triumfem, ale radość trwała krótko. – Nienawidzę tamtego miejsca, Cindy! Jest okropne. Lekarze i pielęgniarki też są okropni. Nie chcę tam wracać. – Oczy jej napełniły się łzami, a twarz wykrzywiła się w mściwej złości. – On i tak nie jest moim wujkiem. On oczekuje tylko pieszczot od mojej mamy. Nienawidzi mnie i mojego taty. Dlaczego tata nie wraca, Cindy? Dlaczego on także mnie nienawidzi? Nie dotknę już nigdy zapałek, jeśli on wróci, Cindy. Obiecuję, że nie dotknę.

Kołysząc się na kolanach gwałtownie przytuliła do siebie pozbawioną kończyn lalkę.

– Wiesz, że nie zrobiłabym tego, prawda, Cindy? Wiesz, że nie. – Lalka nie odpowiadała i Susie odrzuciła ją z obrzydzeniem. – Ty nigdy nie odpowiadasz, ty nieznośna dziewczyno! Ty nigdy nie mówisz, że mnie kochasz!

Pociągnęła za piękną, plastikową głowę drżącymi z wysiłku rękami, krzyk narastał jej w gardle. Stłumiła go, kiedy głowa odpadła, i zaśmiała się, rzucając ją gwiazdom za oknem. Jej ciało zesztywniało, gdy głowa lalki odbiła się od szyby i potoczyła po podłodze. Na kilka sekund wstrzymała oddech i nasłuchiwała, czy na korytarzu nie rozlegną się ciężkie kroki. Odetchnęła z ulgą, kiedy nie doszedł jej żaden dźwięk. Oboje spali. On z nią, w łóżku taty. Ta myśl znowu ją rozzłościła. Nie wystarczały mu tylko pieszczoty. Robił też inne rzeczy. Wiedziała; słyszała i widziała to.

Susie zeskoczyła z łóżka i ostrożnie, by w ciemności nie potknąć się o zabawki porozrzucane w sypialni, przeszła do okna. Uważnie przyjrzała się szybie, o którą uderzyła głowa lalki, szukając pęknięcia rysującego się w świetle gwiazd. Stłuczona szyba oznaczałaby kolejne nieszczęście. Uśmiechnęła się, gdy zobaczyła, że nic się nie stało.

Przycisnąwszy twarz do okna, starała się przeniknąć wzrokiem mrok ogrodu na dole. Spędziła w ten sposób większą część lata, kiedy nie była w szkole specjalnej; jak więzień, któremu nie pozwala się samodzielnie wychodzić. Susie zobaczyła tylko klatkę na króliki, zniszczoną i pustą; nie rozumiała, dlaczego zabrano stamtąd zwierzęta. Te małe były wspaniałe, cudownie się je nosiło i ściskało. Być może, gdyby nie ściskała ich tak mocno, mogłaby je sobie zatrzymać.

Wróciła do łóżka i usiadła na nim ze skrzyżowanymi nogami, obejmując ramionami podniesione kolana. Dookoła niej leżały zwinięte koce. Jeżeli wujek Jeremy odejdzie, to może tata wróci. Będą znowu mieszkali razem i znów będą szczęśliwi, tak jak przedtem. Jak w czasach, gdy nie była jeszcze naprawdę nieznośna. Zanim zaczęły się kłopoty.

Susie położyła się na łóżku i naciągnęła na siebie koc. Chwyciła jego jedwabny brzeg i pocierała nim rytmicznie o policzek, wpatrując się w granatową noc obramowaną okienną futryną. Jedna, druga – zaczęła liczyć gwiazdy, zdecydowana, by tym razem przed zaśnięciem policzyć wszystkie, widoczne w prostokącie okna. I jedna po drugiej, gdy cichutko odliczała, gwiazdy znikały, aż ciemność wypełniła framugę okienną.