"Trawnik" - читать интересную книгу автора (Dard Frederic)

ROZDZIAŁ VIII


Co za koszmarny dzień!

Gubiąc się w domysłach, wlokłem się wzdłuż nędznych wystaw sklepowych Princes Street, na które spoglądałem obojętnym okiem. Wszystko wydawało mi się brzydkie i ponure: przechodnie i budynki, przedmioty i pogoda. Deszcz padał falami. Zaczynał nagle i równie nagle ustawał, przy absolutnym braku jakiegokolwiek rozpogodzenia!

Wydawało mi się, że słyszę dochodzący z pochmurnego nieba bulgot podobny do tego, jaki wydobywa się ze starych rur kanalizacyjnych. Nic nie było w stanie oderwać mnie od moich myśli, nawet spacerujący chodnikami wojskowi w szkockich strojach.

W ogrodach przy Princes Street, na dnie doliny oddzielającej nowe miasto od starego, w takt ludowej muzyki tańczyły jakieś pary. Większość miała na sobie niemal identyczne, różniące się tylko barwarhi tartanu, stroje narodowe. Spacerowicze gromadzili się w amfiteatrze, żeby się im przyglądać. Na skraju estrady kobieta o zaokrąglonych kształtach i wyglądzie podstarzałej harcerki głosem stanowczym i chropawym rzucała przez mikrofon jakieś polecenia.

Po prawej i lewej stronie tego teatru rozciągały się dobrze utrzymane trawniki, których soczysta zieleń przełamana była klombami kwiatów. Po każdym rozpogodzeniu tłumy rzucały się na trawę, na której uprzednio rozłożyły swoje płaszcze. Zakochani, nie zważając na spacerujących po wąskich asłaltowych ścieżkach przechodniów, ściskali sie bezwstydnie.

O ósmej wieczorem pogoda zaczęła być prawie ładna. Zrobiło sie nagle tak jasno, iż można było pomyśleć, że jest trzecia po południu. Wstąniłem do restauracji. Dosłownie umierałem z ałodu. Zakład miał dwie sale – na parterze i na piętrze – ale o tej porze czynne było tylko piętro. Zająłem miejsce przy małym stoliku obok szerokiego okna, z którego widziałem całą Princes Street.

W słońcu błyszczały trawniki i złociły się blanki cytadeli. Dlaczego Marjorie nie siedziała naprzeciwko mnie? Co mogło się stać? Kto zabrał telegram z tablicy w hotelu „Learmonth"?

Szorstka, stara i brzydka kelnerka przyjęła zamówienie. Miałem ochotę na świeżego łososia i „lamb with mint sauce".

Jedzenie było bez smaku, a frytki, które towarzyszyły baraninie, były dosłownie surowe. Zalałem wszystko ketchupem wmawiając sobie, że mimo wszystko jest to jadalne. Inni goście restcuracji siedzieli bez ruchu. Byli posępni i niemi, a gdy zwracali się do kelnerów, czuli sie w obowiązku mówić szeptem jak w kościele. Ich obecność ciążyła mi. Wolałem patrzeć na groźna perspektywę Princes Street, na ciąg budynków, na szeroką jezdnię, po której sunęły piętrowe cufobusy, na pochyłe ogrody, na dnie których wystrojone pary dolej tańczyły kadryle o skomplikowanych figurach. Jedyna zabawna i rzecz w tym ponurym krajobrazie to pasażerowie autobusów, a przynajmniej ci, którzy siedzieli na ich piętrach. Gdy przyjeżdżał autobus, znajdowali sie na tym samym poziomie co ja i swoim wyaladem przypominali niedźwiedzie w szklanych klatkach z Juan-les-Pins.

Ruch na tej szerokiej arterii był spory. Autobusy jechały jeden za drugim, tak jakby dopiero co opuściły zajezdnie. Nagle podskoczyłem. W orzodzie ciemnoczerwonego autobusu zauważyłem Marjorie. Podniosłem sie tak gwałtownie, że wywróciłem na obrus butelkę piwa. Machając rękami, przywarłem do panoramicznej szyby. Niestety, od Marjorie dzieliła mnie przestrzeń i hałas Princes Street. Siedząca kobieta, mimo że autobus zatrzymał się przed czerwonym światłem, nie zauważyła mnie.

Miała na sobie czarny płaszcz przeciwdeszczowy, błyszczący jak skóra morskiego Iwa, a włosy były związane aksamitną wstążką. Patrzyłem na nią bezradnie, przeżywając prawdziwe katusze.

Stałem zaledwie dziesięć metrów od niej, ale nie było siły, aby mnie zauważyła. Autobus ruszył. Nie było mowy, żebym zdążył zapłacić rachunek, zbiec na dół i dogonić opasły pojazd. A może taksówkę? Jeden rzut oka wyjaśnił mi wszystko: na postoju nie było żadnej. Pozostało mi tylko zapamiętać numer autobusu. Była to dwunastka.

Śledziłem go dalej wzrokiem. Z daleka wyglądał, z powodu zaokrąglonego dachu, jak ogromny chrząszcz. Kelnerka wycierała rozlane piwo; jej powolne i ociężałe ruchy przyjąłem jak niemą wymówkę. Miała szare zaczerwienione oczy, a jej rzadkie rzęsy trzepotały, gdy na nią patrzyłem. W restauracji panowała głęboka, wroga cisza. Poprosiłem o rachunek. Miałem na niego czekać dość długo, co wyraźnie ucieszyło kelnerkę.

* * *

O tej porze wszystkie sklepy były zamknięte zamierał ruch uliczny; Princes Street pogrążała się w senność niedzielnego wieczoru. Było jasno jak za dnia – słońce świeciło na bezchmurnym niebie – ale miasto już zasnęło. Wielkie budynki z czarnego granitu wyglądały jak gigantyczne mauzolea. Nikogo już nie było w zielonym amfiteatrze, nie było widać żadnych turystów na esplanadzie obok zamku, tak jakby nagle ogłoszono alarm i wszyscy pochowali się w schronach. Dręczyło mnie uczucie bliskiego niebezpieczeństwa, tym groźniejszego, że nie byłem w stanie określić, jakiego może ono być rodzaju.

Zatrzymałem się przy najbliższym przystanku autobusowym; prawie wszystkie linie miasta krzyżowały się w tym newralgicznym punkcie. Przystanąłem w miejscu, przy którym zatrzymywała się „dwunastka" i uzbroiłem się w cierpliwość.

Po dziesięciu minutach zatrzymał się przy mnie prawie pusty pojazd. Stanąłem na platformie, tuż obok konduktora. Oznajmił, że wieczór jest „lovely", ale ponieważ nie miałem najmniejszej ochoty na pogawędkę, odpowiedziałem mu, że nie rozumiem po angielsku.

Autobus posuwał się szybko. Miasto składało się z samych wzniesień i zjazdów. Jechałem po szerokich i pustych arteriach, otwierając szeroko oczy na granitowe ściany, łudząc się, że w którymś oknie ujrzę Marjorie. Zamiast radować się z wiadomości, że przebywa ona w Edynburgu, umierałem z niepokoju. W chwili, gdy ujrzałem ją na górnym pokładzie autobusu, myślałem tylko o jednym: aby zwróciła na mnie uwagę. Ale teraz, odtwarzając spokojnie tamtą scenę, uderzało mnie to, że wyglądała na przygnębioną. Widziałem ją tylko przez trzydzieści sekund, i to z dość daleka, wystarczyło jednak, żebym zarejestrował w pamięci wyraz zatroskania. Czułem, że ma do czynienia z czymś groźnym. Z czymś, co zmusiło ją do zmiany własnych planów. Gdzie mogła teraz przebywać? Chciałem biec trasą dwunastki, wykrzykując co dziesięć metrów jej imię. Im dalej jechał ciężki pojazd, w którym siedziałem, tym większy ogarniał mnie niepokój.

Posuwaliśmy się teraz przez ponure przedmieście pełne fabryk, zbiorników gazu i niskich zabudowań. Sklepy stawały się coraz rzadsze. Jakieś tory kolejowe przecinały jezdnię, łącząc bramy z fabrycznymi dziedzińcami...

Dwunastka zatrzymała się. Sądziłem, że to kolejny przystanek, ale wszyscy wysiadali. Ostatni pasażerowie wyglądali skromnie, nosili czapki, które dawno wyszły z mody. Trzymali w ręku walizeczki, w których nosili śniadanie. Zmęczenie przebijało się szarymi plamami przez ich rudy zarost.

– To już pętla, sir.