"Tożsamość Bourne’a" - читать интересную книгу автора (Ludlum Robert)

8

Zaskrzypiało. Gdzieś na korytarzu. Jak strzał, którego echo przechodzi w ostrą frazę końcową, dźwięk przenikliwy, zamierający w dali. Bourne otworzył oczy.

Schody. Obskurna klatka schodowa. Ktoś wchodzi po schodach. Nagle przystanął, świadom hałasu, jaki pod jego ciężarem wydaje spaczone, popękane drewno. Zwykły gość ze Steppdeckstrasse nie miałby takich skrupułów.

Cisza.

Skrzypienie. Teraz bliżej. Zaryzykował. Najważniejsze to synchronizacja, i szybkość, bo szybkość to bezpieczeństwo. Jason zerwał się z łóżka, sięgnął po rewolwer, który miał przy głowie, i przylgnął do ściany koło drzwi. Przykucnął słysząc kroki – kroki jednego człowieka, który już nie dbał o hałas, chciał tylko dotrzeć do celu. Bourne nie miał wątpliwości, co to znaczy; nie mylił się.

Drzwi rozwarły się z hukiem; Jason odbił je z powrotem, a następnie rzucił się na nie całym ciężarem, przygważdżając intruza do framugi i ciosami w żołądek, piersi i ramię wgniatając w uskok ściany. Przyciągnął drzwi i wkręcił duży palec prawej stopy w gardło napastnika, jednocześnie lewą ręką łapiąc go za jasne włosy i jednym szarpnięciem wciągając do pokoju. Dłoń mężczyzny zwiotczała, broń wypadła na podłogę – był to rewolwer z długą lufą i tłumikiem.

Jason zamknął drzwi nasłuchując odgłosów na schodach. Cisza. Spojrzał na nieprzytomnego mężczyznę. Złodziej? Morderca? Co to za jeden?

Policja? Czyżby Vermieter pensjonatu złamał kodeks Steppdeckstrasse dla nagrody? Bourne odwrócił intruza i wyjął mu portfel. Druga natura kazała mu zabrać pieniądze, choć wiedział, że to śmieszne; znalazł przy nim niewiele. Obejrzał różne karty kredytowe i prawo jazdy; uśmiechnął się, ale wkrótce jego uśmiech znikł. Nie było w tym nic zabawnego – karty kredytowe wystawione na różne nazwiska, a nazwisko na prawie jazdy nie pasowało do żadnej z nich. Nieprzytomny mężczyzna nie był policjantem.

Był to profesjonalista, który przyszedł na Steppdeckstrasse zabić Jasona. Ktoś go wynajął. Ale kto? Kto mógł wiedzieć, że on tutaj jest?

Czyżby ta kobieta? Czy wspomniał o Steppdeckstrasse, kiedy patrzył na rząd schludnych domków szukając numeru 37?… Nie, to nie ona; mógł wprawdzie coś powiedzieć, ale ona by i tak nie zrozumiała, A nawet gdyby, to zamiast zawodowego mordercy w jego pokoju byłaby policja otaczająca kordonem te ruderę.

Wyobraźnia Bourne’a przywołała obraz stojącego przy stole i spływającego potem wielkiego tłustego mężczyzny. Ten sam mężczyzna ocierając pot ze swoich wydatnych warg mówił o „odwadze nic nie znaczącego kozła, któremu udało się przeżyć”. Czyżby to był przykład jego techniki pozostawania przy życiu? Czy on wiedział o Steppdeckstrasse? Czy znał zwyczaje gościa, którego widok tak go przeraził? Czy był w tym obskurnym pensjonacie? Dostarczył tu kopertę?

Jason złapał się za głowę i zamknął oczy. Dlaczego nie mogę sobie przypomnieć? Kiedy ustąpi ta mgła? I czy w ogóle kiedykolwiek ustąpi?

Przestań się zadręczać…

Otworzył oczy i skoncentrował wzrok na leżącym blondynie. Mało nie wybuchnął śmiechem – miał w ręku wizę wyjazdowa z Zurychu i zamiast się cieszyć, tracił czas zadręczając się. Schował portfel mordercy do kieszeni wtykając go za portfel markiza de Chambord, podniósł broń, wsunął ją za pasek, a następnie zawlókł nieprzytomną postać na łóżko.

W chwilę potem mężczyzna został przywiązany do wygniecionego materaca i zakneblowany kawałkiem podartego prześcieradła, którym Jason owiązał mu twarz. Nie ruszy się z miejsca przez kilka godzin, a za kilka godzin Jasona już nie będzie w Zurychu, i to wszystko dzięki uprzejmości spoconego tłuściocha.

Jason spał w ubraniu, więc nie było co pakować, nie miał nic do zabrania poza płaszczem. Włożył go na siebie i wypróbował nogę – trochę późno. W podnieceniu ostatnich kilku minut zupełnie zapomniał o bólu; ale ból pozostał, tak jak i utykanie, choć ani jedno, ani drugie nie uniemożliwiało mu poruszania się. Z ramieniem było nieco gorzej – ogarniał je jak gdyby powolny paraliż: koniecznie musi iść do lekarza. A głowa… o głowie wolał nie myśleć.

Wyszedł na słabo oświetlony korytarz, zamknął za sobą drzwi i stał bez ruchu nasłuchując. Z góry doszedł go wybuch śmiechu; Jason przylgnął plecami do ściany, z bronią w pogotowiu. Śmiech ucichł – był to śmiech pijaka, bezsensowny, głupkowaty.

Pokuśtykał do schodów i trzymając się poręczy zaczął schodzić na dół. Znajdował się na najwyższym piętrze trzypiętrowego budynku – poprosił o najwyżej położony pokój, ponieważ instynktownie przywołał na pamięć „wysoki poziom”. Dlaczego mu to przyszło do głowy? I co to miało znaczyć w kontekście wynajęcia obskurnego pokoju na jedna noc? Kryjówki?

Dość tego!

Znalazł się na podeście pierwszego piętra, cały czas schodząc przy akompaniamencie skrzypienia drewnianych stopni. Gdyby Vermieter wyszedł teraz ze swojego mieszkania na parterze, żeby zaspokoić ciekawość, byłaby to na wiele godzin ostatnia potrzeba, jaką by zaspokoił.

Hałas. Szelest. Krótkie otarcie się delikatnej tkaniny o szorstką powierzchnię. Materiału o drewno. Ktoś się ukrywał na krótkim odcinku korytarza pomiędzy końcem jednych schodów a początkiem drugich. Nie zakłócając rytmu swego kroku wpatrzył się w mrok: w ścianie po prawej stronie było troje drzwi we wnękach, tak samo jak piętro wyżej. W jednej z tych wnęk…

Zrobił jeszcze krok. Nie w pierwszej, pierwsza była pusta, i nie w ostatniej – korytarz kończył się ślepo, nie było tam miejsca na jakikolwiek ruch. A więc druga z kolei, tak, drugie drzwi. Z tej wnęki można było rzucić się naprzód, w lewo czy w prawo, albo pchnąć niczego nie podejrzewającą ofiarę, tak żeby wywinęła kozła przez poręcz i spadła ze schodów.

Bourne skręcił w prawo, przekładając rewolwer do lewej ręki, a prawą sięgając do paska po pistolet z tłumikiem. Dwa kroki przed wnęką wycelował automat, który trzymał w lewej ręce w mrok i jednocześnie obrócił się stając plecami do ściany.

– Was?… – Pojawiło się ramię. Jason wypalił – kula rozerwała dłoń. – Ach! – Postać wychyliła się w szoku, niezdolna złożyć się do strzału. Bourne strzelił ponownie trafiając mężczyznę w udo: ranny padł na ziemię, wijąc się i kuląc. Jason zbliżył się o krok i przyklęknął przyduszając mu piersi kolanem i przykładając broń do głowy. Odezwał się szeptem:

– Czy tam na dole jest jeszcze ktoś?

– Nein! – odparł mężczyzna krzywiąc się z bólu. – Zwei… tylko nas dwóch. Zapłacili nam.

– Kto wam zapłacił?

– Wiesz kto.

– Mężczyzna imieniem Carlos?

– Nie odpowiem. Możesz mnie zabić.

– Skąd wiedzieliście, że tu jestem?

– Chernak.

– On nie żyje.

– Teraz. Ale wczoraj żył. Do Zurychu dotarła wiadomość, że żyjesz. Sprawdziliśmy każdego… wszędzie. Chernak wiedział.

Bourne zagrał.

– Łżesz! – Wcisnął mężczyźnie lufę pistoletu w szyję. – Nigdy nie mówiłem Chernakowi o Steppdeckstrasse.

Mężczyzna znów się skrzywił, odginając szyję do tyłu.

– Może nie musiałeś. Ta hitlerowska świnia miała wszędzie swoich kapusiów. Dlaczego Steppdeckstrasse miałaby być wyjątkiem? Tylko on cię potrafił opisać. Nikt inny.

– Owszem, mężczyzna z „Drei Alpenhäuser”.

– Nigdy nie słyszeliśmy o takim mężczyźnie.

– Co to za „my”?

Facet przełknął ślinę i jego wargi rozciągnęły się w grymasie bólu.

– Biznesmeni… tylko biznesmeni.

– A twój zawód to zabijanie, co?

– Nie powinienem z tobą gadać. Ale nein. Mieliśmy cię wziąć, nie zabijać.

– Dokąd?

– Mieli nam powiedzieć przez radio. Na częstotliwości samochodowej.

– Wspaniale – rzekł Jason bezbarwnym głosem. – Jesteś nie tylko kiepski, ale jeszcze usłużny. Gdzie masz samochód?

– Przed domem.

– Dawaj kluczyki! – Bourne pomyślał, że samochód zidentyfikuje po radiu.

Mężczyzna usiłował się opierać. Odepchnął kolano Bourne’a i zaczął się turlać w stronę ściany.

– Nein!

– Nie masz wyboru. – Jason walnął go kolbą pistoletu w głowę. Szwajcar stracił przytomność.

Bourne znalazł kluczyki – były trzy w skórzanym etui – zabrał mu broń i schował do kieszeni. Była mniejsza niż pistolet Bourne’a i nie miała tłumika, co nadawało wiarygodności zapewnieniom mężczyzny, że mieli Jasona wziąć żywego. Blondyn na górze spełniał rolę czujki i dlatego w razie konieczności postrzelenia ofiary musiał mieć broń z tłumikiem. Głośny strzał mógłby spowodować komplikacje. Szwajcar na pierwszym piętrze go ubezpieczał – jego broń była głównie na postrach.

Ale wobec tego dlaczego pozostał na pierwszym piętrze? Dlaczego nie poszedł za kolegą? Nie czekał na korytarzu? Coś tu nie grało, trudno to było wytłumaczyć względami taktycznymi, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Na ulicy stał samochód, a Jason miał kluczyki.

Nic nie można przegapić. Trzeci rewolwer.

Podniósł się z trudem i znalazł automat, który zabrał Francuzowi w windzie w Gemeinschaft Bank. Uniósł lewą nogawkę spodni i wsunął broń za elastyczną skarpetkę. Tam była bezpieczna.

Zatrzymał się na chwilę, żeby nabrać tchu i złapać równowagę, a następnie ruszył, w stronę schodów, świadom bólu w lewym ramieniu, który coraz szybciej rozchodził się paraliżującą falą. Bodźce przesyłane przez mózg do członków były coraz mniej klarowne. Prosił Boga, żeby tylko mógł prowadzić samochód.

Na piątym stopniu zatrzymał się nagle nasłuchując, tak jak nasłuchiwał zaledwie minutę temu, jakichś odgłosów z ukrycia; szelestu materiału, cichego wciągnięcia powietrza. Cisza. Ranny mężczyzna mógł być nieporadny w sprawach taktycznych, ale powiedział prawdę. Jason pospieszył na dół. Opuści Zurych – jakoś – i znajdzie lekarza – gdzieś.

Bez trudu znalazł samochód. Wyróżniał się na tle nędznych samochodów właściwych dla tej ulicy. Wielki, dobrze utrzymany, z wypukłością w miejscu, gdzie antena była przynitowana do maski bagażnika. Jason podszedł od strony fotela kierowcy i przejechał ręką dokoła szyby przedniej i lewego przedniego błotnika, żeby sprawdzić, czy nie ma alarmu – nie było.

Przekręcił kluczyk, a następnie otworzył drzwi wstrzymując oddech – a nuż się pomylił co do alarmu; nie pomylił się. Siadł za kierownicą, usadowił się wygodnie, szczęśliwy, że wóz ma automatyczną skrzynię biegów. Duży rewolwer za paskiem ograniczał mu ruchy. Położył go na siedzeniu obok siebie i sięgnął do stacyjki zakładając, że kluczyk, którym otworzył drzwi, jest właściwy.

Nie był. Spróbował następnego, ale i ten nie pasował. Uznał, że to kluczyk od bagażnika. A więc ten trzeci.

Ale czy rzeczywiście? Z uporem dźgał otwór, ale kluczyk nie chciał wejść; jeszcze raz spróbował drugiego – blokada, i znów pierwszy kluczyk. Żaden jednak nie pasował do stacyjki! A może sygnały wysyłane z mózgu do ręki, do palców, były fałszywe, może koordynacja ruchów niedoskonała? Do diabła! Spróbuj jeszcze raz!

Z jego lewej strony zabłysło ostre światło, rażąc w oczy, oślepiając. Sięgnął do broni, ale wtedy drugi promień światła strzelił z prawej strony. Drzwi otworzyły się gwałtownie i ciężka latarka z całą siłą wylądowała na dłoni Jasona; czyjaś ręka wzięła z siedzenia broń.

– Wyłaź! – rozkaz dobiegł z lewej, Bourne poczuł na szyi ucisk lufy.

Wysiadł z samochodu, przed oczami miał tysiące białych rozjarzonych kół. Kiedy powoli odzyskiwał zdolność widzenia, pierwszą rzeczą, jaką dostrzegł, była para kółek. Złotych kółek – okulary mordercy, który go ścigał przez całą noc. Mężczyzna odezwał się:

– Podobno według praw fizyki każdemu działaniu towarzyszy równe mu, skierowane przeciwnie – przeciwdziałanie. Zachowanie pewnych ludzi w określonych okolicznościach jest równie łatwe do przewidzenia. W przypadku kogoś takiego jak ty wystarczy rzucić rękawicę – i powiedzieć każdemu z uczestników, co ma mówić, jeśli ulegnie w walce. A jeśli nie ulegnie, to znaczy, że cię mamy. O ile natomiast ulegnie, to zostałeś wyprowadzony w pole, a twoja uśpiona czujność daje ci fałszywe poczucie sukcesu.

– To wielkie ryzyko – powiedział Jason – dla uczestników pojedynku.

– Są wysoko płatni. No i jeszcze jedno: oczywiście nie ma mowy o żadnych gwarancjach, a jednak jakaś gwarancja jest. Enigmatyczny Bourne nie zabija bez wyboru. Nie z delikatności oczywiście, ale z przyczyn znacznie bardziej praktycznych. Ludzie pamiętają, jeśli zostaną oszczędzeni – to przenika do armii wroga. Wyrafinowana taktyka partyzancka zastosowana w warunkach skomplikowanego pola bitwy. Wyrazy uznania.

– Kretyn. – To było wszystko, na co Jason potrafił się zdobyć. – Ale obaj twoi ludzie żyją, jeśli ci o to chodzi.

W polu widzenia Bourne’a pojawiła się następna postać – wyłoniła się z cienia budynku, prowadzona przez niskiego, krępego mężczyznę. Była to kobieta – Marie St. Jacques.

– To on – powiedziała cicho nie spuszczając wzroku.

– Boże… – Bourne z niedowierzaniem potrząsnął głową. – Jak to możliwe, pani doktor? – zapytał podnosząc głos. – Czy ktoś obserwował mój pokój w „Carillonie”? Czy winda była specjalnie zaprogramowana, a inne unieruchomione? Pani jest bardzo przekonywająca. A ja myślałem, że pani wpadnie na wóz policyjny.

– Jak się okazało – odparła – nie było takiej potrzeby. To jest policja.

Jason spojrzał na stojącego przed nim mordercę; mężczyzna poprawiał sobie właśnie okulary w złotej oprawie.

– Wyrazy uznania – powiedział Bourne.

– Nie ma o czym mówić – odparł morderca. – Po prostu były odpowiednie warunki. Sam je zresztą stworzyłeś.

– Co dalej? Tamten facet powiedział, że mają mnie nie zabijać, tylko wziąć.

– Zapomniałeś o jednym: że on miał powiedziane, co ma mówić. – Szwajcar przerwał. – A więc to tak wyglądasz. W ciągu ostatnich dwóch czy trzech lat wielu z nas się nad tym zastanawiało. Aleśmy sobie łamali głowę! A ile było na ten temat sprzeczek… Jest wysoki, nie, średniego wzrostu. Blondyn, nie, ma czarne włosy. Naturalnie oczy niebieskie, ależ skąd, to jasne, że ma piwne oczy. Ostre rysy – nic podobnego, zupełnie pospolita twarz, nie do odróżnienia w tłumie. Ale nie przypisywali Ci nic zwykłego. Wszystko w tobie było niezwykłe.

Twoje rysy zostały złagodzone, wszystkie ostrości rozmyte. Zmień kolor włosów, to zmienisz twarz… Niektóre rodzaje szkieł kontaktowych mają za zadanie zmienić kolor oczu… Zacznij nosić okulary, to staniesz się innym człowiekiem. Wizy, paszporty… możesz je zmieniać do woli.

A więc to o to chodziło. Teraz wszystko pasowało. Może nie na wszystkie pytania uzyskał odpowiedzi, ale w każdym razie dowiedział się więcej, niż chciał usłyszeć.

– Skończmy już z tym – powiedziała Marie St. Jacques robiąc krok do przodu. – Podpiszę, co mam podpisać – w pańskim biurze, jak się spodziewam, i zaraz wracam do hotelu. Chyba nie muszę mówić, co przeszłam tej nocy.

Szwajcar spojrzał na nią przez swoje okulary w złotej oprawce. Krępy mężczyzna, który wyprowadził Marie z cienia, wziął ją pod rękę. Popatrzyła najpierw na obu mężczyzn, a następnie na trzymającą ją rękę.

I dopiero potem na Bourne’a. Zaparło jej dech – poraziło ją straszliwe skojarzenie. Oczy mało nie wyszły jej z orbit.

– Puśćcie ja – odezwał się Jason. – Ona jest w drodze do Kanady: Nigdy jej więcej nie zobaczycie.

– Bądź rozsądny, Bourne. Przecież ona nas widziała. Obaj jesteśmy profesjonalistami, ostatecznie obowiązują chyba jakieś reguły. – Mężczyzna błyskawicznie podbił Bourne’owi brodę lufą, a następnie Jason poczuł jej ucisk na gardle. Facet obmacał go, znalazł broń w kieszeni, wyjął. – Tak przypuszczałem – powiedział i zwrócił się do krępego mężczyzny. – Weź ją do tego drugiego wozu. Limmat.

Bourne zamarł. Zamierzają zabić Marie St. Jacques i wrzucić jej ciało do rzeki Limmat.

– Chwileczkę. – Jason zrobił krok do przodu, ale nadział się szyją na lufę, która rzuciła go na maskę samochodu. – Jesteś głupi! Ona pracuje dla rządu kanadyjskiego. Za chwilę będzie ich tu w Zurychu pełno.

– Ciebie chyba głowa o to nie boli. Ciebie tu nie będzie.

– Bo to niepotrzebna strata! – wykrzyknął Bourne. – Jesteśmy zawodowcami, już zapomniałeś?

– Nudzisz mnie. – Morderca zwrócił się do krępego mężczyzny: – Machen Się mal los! Der Guisan Quai.

– Drzyj się wniebogłosy! – krzyknął Jason. – Wrzeszcz! Nie przestawaj ani na chwilę.

Spróbowała krzyknąć, ale paraliżujący cios w gardło położył kres jej wysiłkom. Upadła na chodnik, a jej przyszły kat powlókł ją w stronę niewielkiego czarnego samochodu nieokreślonej marki.

– To dopiero było głupie – rzekł morderca wpatrując się w twarz Bourne’a przez swoje złote okulary. – W ten sposób po prostu przyspieszasz to, co i tak nieuchronne. Z drugiej strony tylko nam ułatwiłeś sytuację. Mogę zluzować jednego człowieka, który zajmie się naszymi rannymi. Strasznie to wszystko brzmi po wojskowemu, co? Prawdziwe pole bitwy. – Zwrócił się do mężczyzny z latarką: – Daj sygnał Johannowi, żeby szedł tam do budynku. Wrócimy po nich później.

Facet dwukrotnie zapalił i zgasił latarkę. Czwarty mężczyzna, który otworzył skazanej drzwi samochodu, skinął głową. Marie St. Jacques została wrzucona na tylne siedzenie, a drzwi samochodu dokładnie zamknięte. Mężczyzna imieniem Johann ruszył ku betonowym stopniom, kiwając teraz głową w stronę tego, który miał wykonać wyrok.

Jasonowi zrobiło się niedobrze, kiedy widział, jak mały samochód na pełnym gazie oddala się od krawężnika, a jego pogięty, błyszczący zderzak znika w mrocznej perspektywie Steppdeckstrasse. A w tym samochodzie kobieta, którą po raz pierwszy w życiu zobaczył dopiero trzy godziny temu. Zabił ją.

– Widzę, że nie cierpisz na brak żołnierzy – powiedział.

– Gdyby się znalazło i stu ludzi, którym mógłbym zaufać, zapłaciłbym im z ochotą. Jak to się mówi, jak cię widzą, tak cię piszą.

– A gdybym tak ja zapłacił tobie; byłeś w banku, wiesz, że mam forsę.

– Prawdopodobnie miliony, ale ja bym nie tknął banknotu frankowego.

– Dlaczego? Boisz się?

– Jasne. Bogactwo jest proporcjonalne do czasu, w jakim możesz z niego korzystać. Ja bym nie miał nawet pięciu minut. – Morderca zwrócił się do swego podwładnego: – Weź go do samochodu, i rozbierz. Chcę mieć jego zdjęcie nago – zanim nas opuści i potem. Znajdziesz przy nim kupę forsy; niech przy nim zostanie. Ja poprowadzę. – Spojrzał na Bourne’a. – Carlos weźmie pierwszą odbitkę. A ja nie mam wątpliwości, że resztę dobrze sprzedam na wolnym rynku. Pisma ilustrowane płacą bajońskie sumy.

– A dlaczego niby Carlos miałby ci wierzyć? Dlaczego ktokolwiek miałby ci wierzyć? Przecież nikt nie wie, jak ja naprawdę wyglądam.

– Zabezpieczyłem się – odparł Szwajcar – wystarczająco. Dwóch bankierów z Zurychu zidentyfikuje cię jako Jasona Bourne’a. Tego samego Jasona Bourne’a, który spełnił najsurowsze warunki, jakimi prawo szwajcarskie obwarowało dostęp do konta specjalnego. To wystarczy. – Tym razem zwrócił się do bandziora: – Pospiesz no się, prędzej! Mam jeszcze nadać depesze, i odebrać od wierzycieli pieniądze.

Potężne ramię ujęło szyję Bourne’a w żelazne imadło, a pchnięcie lufą w plecy zalało jego klatkę piersiową falą bólu, kiedy wciągano go do samochodu. Mężczyzna, który się nim zajmował, był zawodowcem; nawet gdyby Jason nie był ranny, nie mógłby marzyć o wyrwaniu mu się. Sprawność fachowca nie zadowoliła jednak szefa tej akcji. Usiadł za kierownicą i wydał następne polecenie:

– Połam mu palce.

Na chwilę ucisk potężnego ramienia pozbawił Jasona tchu, podczas gdy lufa pistoletu raz po raz spadała na jego dłoń – dłonie. Bourne instynktownie lewą ręką osłonił prawą. Kiedy trysnęła krew, splótł palce tak, żeby przeciekła i na prawą rękę. Zdławił krzyk – uchwyt zelżał i wtedy Bourne wrzasnął:

– Moje ręce! Połamaliście mi ręce!

– Gut.

Ale dłonie Jasona nie były połamane. Lewa wprawdzie została zmasakrowana w stopniu praktycznie uniemożliwiającym posługiwanie się nią, ale nie prawa. Poruszył palcami w mroku; prawa ręka była w porządku.

Samochód mknął jakiś czas Steppdeckstrasse, a następnie skręcił w boczną ulicę kierując się na południe. Jason jęcząc opadł na oparcie siedzenia. Bandzior zaczął go szarpać za ubranie, rozdarł mu koszulę, zerwał pasek. Jeszcze kilka sekund i będzie do pasa nagi, a paszport, papiery, karty kredytowe i pieniądze, jednym słowem wszystko, co niezbędne do tego, żeby mógł się wydostać z Zurychu, zostanie mu zabrane. Teraz albo nigdy. Wrzasnął.

– Moja noga! Moja cholerna noga! – I rzucił się do przodu, jednocześnie prawą ręką rozpaczliwie manipulując w ciemności i macając wewnątrz nogawki spodni. Jest. Kolba automatu.

– Nein! - ryknął facet za kierownicą. – Uważaj na niego! – Wiedział; wiedział instynktownie.

Ale było już za późno. Bourne trzymał broń w ciemności przy podłodze, gdy potężny żołnierz go pchnął. Jason poleciał do tyłu trzymając automat na poziomie pasa, wycelowany prosto w pierś napastnika.

Strzelił dwa razy; mężczyzna wygiął się do tyłu. Jason poprawił – tym razem cel miał pewny. Mężczyzna, z kulą w sercu, zwalił się na składane siedzenie.

– Rzuć to! – wrzasnął Bourne, przekładając automat przez oparcie fotela kierowcy i wciskając mu wylot lufy w nasadę czaszki. – Rzuć to!

Kierowca rzucił broń, oddychając nierówno.

– Pogadamy – powiedział ujmując kierownicę. – Obaj jesteśmy zawodowcami. Pogadamy. – Wielka limuzyna wyrwała do przodu nabierając szybkości, w miarę jak kierowca cisnął gaz.

– Wolniej!

– Co ty na to? – Samochód przyspieszył. Widzieli przed sobą światła pojazdów; opuszczali rejon Steppdeckstrasse i wjeżdżali w bardziej ruchliwą dzielnicę miasta. – Chcesz się wydostać z Zurychu i ja cię mogę z Zurychu wywieźć. Beze mnie ci się nie uda.

Wystarczy, że skręcę kierownicę i walnę w krawężnik. Nie mam nic do stracenia, Herr Bourne. Wszędzie tu dokoła jest pełno policji. Nie sądzę, żebyś miał ochotę na spotkanie z policją.

– Pogadamy – skłamał Jason. Wszystko zależało od synchronizacji, precyzyjnej, co do ułamka sekundy. Dwóch zabójców w pędzącej pułapce. Żaden z nich nie zasługiwał na zaufanie, i obaj o tym wiedzieli. Jeden wykorzysta te pół sekundy, które drugi straci. Zawodowcy. – Noga na hamulec!

– Rzuć broń na siedzenie koło mnie.

Jason wypuścił automat z ręki. Upadł na broń mordercy wydając brzęk, kiedy ciężki metal zetknął się z metalem.

– Załatwione.

Kierowca zdjął nogę z pedału gazu i przeniósł ją na pedał hamulca. Najpierw powoli zwiększał nacisk, a potem zaczął pompować, tak że wielka limuzyna kilka razy zakołysała się w tył i w przód. Naciski na hamulec stały się coraz wyraźniejsze; Bourne zrozumiał – była to strategia kierowcy – wyważanie szans życia i śmierci.

Strzałka szybkościomierza przesunęła się w lewo: trzydzieści kilometrów, osiemnaście, dziewięć kilometrów. Już się prawie zatrzymali, był to właśnie ten moment, owe ekstra pół sekundy na dodatkowy ruch – na ocenę szans, szansy na życie.

Jason złapał mężczyznę za szyję, ścisnął go za gardło i podniósł z siedzenia, a następnie lewą zakrwawioną dłonią przejechał mu po oczach. Potem poluzował ucisk na gardle mężczyzny i prawą ręką sięgnął po broń. Złapał za kolbę odpychając jednocześnie rękę mężczyzny; morderca wrzasnął, niemal oślepiony, nie mogąc dosięgnąć broni. Jason rzucił się na piersi przeciwnika, przyparł go do drzwi, lewym łokciem przygniatając mu gardło i krwawiącą lewą dłonią łapiąc za kierownicę. Spojrzał przez szybę i skręcił w prawo kierując samochód w stertę śmieci na chodniku.

Samochód zarył się w kupie odpadków – jak wielki, leniwy owad wpełzał w śmieci, swoim wyglądem zadając kłam aktom gwałtu, jakie się dokonywały w jego skorupie.

Mężczyzna wyrwał się spod Jasona i przeturlał na siedzeniu. Jason trzymał automat w ręce szukając palcami spustu – znalazł go. Zgiął rękę w przegubie i wypalił.

Niedoszły zabójca zwiotczał, a na jego czole ukazał się ciemnoczerwony otwór.

Na ulicy przechodnie spieszyli ku wypadkowi, spowodowanemu, jak zapewne uznali, karygodną lekkomyślnością. Jason cisnął trupa w poprzek siedzenia, a sam usiadł za kierownicą. Wrzucił wsteczny bieg, niezdarnie wymanewrował samochód ze śmieci, przez krawężnik na ulicę. Opuścił szybę i do nadbiegających niedoszłych wybawicieli krzyknął:

– Przepraszam bardzo! Wszystko w porządku! Po prostu trochę za dużo wypiłem!

Grupa zainteresowanych rozeszła się szybko – jedni gestami przywoływali Bourne’a do porządku, inni wracali do pozostawionych partnerów. Jason oddychał głęboko usiłując opanować mimowolne drżenie, które ogarnęło całe jego ciało. Wrzucił jedynkę: samochód skoczył do przodu. Z pamięci, która mu nie dopisywała, usiłował odtworzyć obraz Zurychu.

Orientował się z grubsza, gdzie jest – gdzie był – a co ważniejsze, dokładnie wiedział, jak się ma Guisan Quai do Limmat.

Machen Sie mal los! Der Guisan Quai!

Marie St. Jacques miała zostać zamordowana na Guisan Quai, a jej ciało wrzucone do Limmat. Było tylko jedno miejsce, w którym Guisan i Limmat się spotykały, a mianowicie ujście rzeki do Jeziora Zuryskiego od strony zachodniej. Gdzieś na pustym parkingu albo w opustoszałym ogrodzie z widokiem na wodę krępy, niski mężczyzna miał na rozkaz martwego pracodawcy dokonać egzekucji. Być może do tej pory zdążył już oddać strzał albo zatopić nóż po rękojeść – tego Jason nie mógł wiedzieć, ale musiał sprawdzić. Obojętne, kim czy też czym był, nie mógł ot tak po prostu sobie odejść.

Jako profesjonalista czuł jednak, że przede wszystkim powinien zboczyć w szeroką, ciemną aleję, którą miał przed sobą. Wiózł w samochodzie dwa trupy; stanowiły one ryzyko i obciążenie, które nie sposób było zlekceważyć. Cenne sekundy, które poświęci na pozbycie się niewygodnego ładunku, oszczędzą mu może spotkania z policjantem, który zaglądając do samochodu przez szybę zobaczyłby śmierć.

Ocenił to na trzydzieści dwie sekundy; wywleczenie z samochodu jego niedoszłych zabójców zajęło mu niespełna minutę. Kiedy utykając obchodził maskę samochodu zmierzając ku drzwiom, jeszcze raz na nich spojrzał. Leżeli koło siebie nieprzyzwoicie powykręcani pod obskurnym murem z cegieł. W ciemności.

Usiadł za kierownicą i wycofał samochód z alei.

Der Guisan Quai!