"Tożsamość Bourne’a" - читать интересную книгу автора (Ludlum Robert)9Dojechał do skrzyżowania i stanął na światłach. Światła. Po lewej stronie, kilka przecznic na wschód, widział światła wznoszące się łagodnym łukiem ku mrocznemu niebu. Most! Rzeka Limmat! Kiedy zapaliło się zielone światło, wykonał skręt w lewo. Ponownie znalazł się na Bahnhofstrasse; po kilku minutach dotarł do General Guisan Ufer. Szeroka aleja biegła najpierw wzdłuż jeziora, a następnie rzeki. Wkrótce po lewej ręce dojrzał ciemne zarysy parku, latem stanowiącego raj dla spacerowiczów, teraz jednak całkiem wyludnionego i pogrążonego w mroku. Minął wjazd dla samochodów; nad białą nawierzchnią drogi wisiał ciężki łańcuch przymocowany do dwóch kamiennych słupków. Po chwili minął drugi wjazd, również zagrodzony łańcuchem, niby dokładnie taki sam, a jednak… Bourne zatrzymał samochód i rozejrzał się uważnie; podniósł leżącą na siedzeniu latarkę, którą zabrał swojemu niedoszłemu zabójcy, i włączył ją kierując snop światła na łańcuch. O co mogło chodzić? Co było nie tak? Nie chodziło o łańcuch, lecz o to, co znajdowało się pod nim, na białej nawierzchni utrzymywanej w idealnej czystości przez służby parkowe. Widniały na niej ślady opon, wyraźnie nie pasujące do panującego wokół porządku. Latem nie zwróciłby na nie uwagi, ale teraz rzucały się w oczy. Miał wrażenie, jakby brudy ze Steppdeckstrasse przywędrowały aż tu. Zgasił latarkę i odłożył ją na siedzenie. Nagle dojmujące pieczenie w rozbitej lewej ręce zlało się z koszmarnym bólem promieniującym z ramienia; Bourne wiedział, że musi starać się o nim zapomnieć, i w miarę możliwości zatamować krwawienie. Koszulę miał podartą; szarpnął za połę i oderwał kawałek materiału, którym owinął lewą dłoń, zaciągając supeł zębami i palcami prawej ręki. Więcej już nic nie mógł zrobić. Sięgnął po pistolet, własność swojego niedoszłego zabójcy, i sprawdził magazynek. Był pełen. Odczekał, aż przejadą dwa zbliżające się samochody, następnie wyłączył reflektory i zawrócił; zatrzymał wóz tuż przy łańcuchu. Wysiadł, odruchowo sprawdzając, czy może stać na rannej nodze, po czym dokuśtykał do najbliższego słupka i z zamocowanego do niego stalowego kółka zdjął hak. Opuścił łańcuch na ziemię, najciszej jak potrafił, i wrócił do samochodu. Wrzucił bieg, leciutko nacisnął na pedał gazu i wolno wjechał na rozległy, nie oświetlony parking; biała nawierzchnia skończyła się przechodząc w czarny asfalt, który sprawiał, że panujący wokół mrok wydawał się jeszcze gęstszy. Mniej więcej w odległości dwustu metrów biegła ciemna, prosta linia falochronu osłaniającego brzeg przed naporem wpadającej do Jeziora Zuryskiego rzeki Limmat. Dalej Jason widział światła statków kołyszących się majestatycznie na wodzie, a za nimi nieruchome światła Starego Miasta oraz niewyraźny blask reflektorów palących się na ciemnych przystaniach. Ogarniał to wszystko wzrokiem, ale horyzont go nie interesował – to, czego szukał, musiało znajdować się gdzieś w pobliżu. Na prawo. Tak, na prawo. Ciemny kształt, ciemniejszy od falochronu, czarna plama na tle nieco jaśniejszej czerni, niewyraźna, ledwo dostrzegalna, ale jednak prawdziwa, w odległości stu metrów… teraz już dziewięćdziesięciu… osiemdziesięciu pięciu… Jason zgasił silnik i zatrzymał wóz. Siedział bez ruchu, wyglądając przez otwarte okno i usiłując dojrzeć coś więcej. Wiedział, że wiatr wiejący znad wody zagłuszył warkot jego silnika. Jakiś dźwięk. Krzyk. Niski, stłumiony… krzyk przerażenia. Potem mocne pacnięcie, jakby odgłos ciosu, po nim drugie i trzecie. Znów krzyk, urwany w połowie, niosący się echem wśród ciszy. Bourne wysiadł bezszelestnie z samochodu, z pistoletem w prawej ręce, z latarką w zakrwawionej i obolałej lewej, po czym najciszej jak umiał zaczął się skradać, kuśtykając, w stronę majaczącego niewyraźnie czarnego kształtu. Najpierw dostrzegł to, co widział wówczas, kiedy niewielki czarny wóz znikał w mroku Steppdeckstrasse: błyszczący, pogięty zderzak, który lśnił teraz w blasku księżyca. Cztery szybkie pacnięcia, odgłosy uderzeń dłoni o gołe ciało, odgłosy razów zadawanych w dzikim szale, i następujące po nich okrzyki przerażenia. Okrzyki natychmiast tłumione, przechodzące w ciche jęki, odgłosy szamotaniny – to wszystko dochodziło z wnętrza wozu! Jason pochylił się najniżej jak mógł i okrążywszy tył samochodu zakradł się do prawego bocznego okna. Powoli wyprostował się i używając głosu jako straszaka, ryknął w całej siły, jednocześnie kierując do środka potężny snop światła. – Jeszcze jeden ruch i strzelam! Widok, jaki ujrzał, napełnił go odrazą i wściekłością. Marie St. Jacques leżała na wpół obnażona, ubranie miała podarte na strzępy. Ręce napastnika niczym szpony wbijały się w jej nagie ciało, ugniatały jej piersi, rozchylały uda. Z rozporka wystawał członek; przed wykonaniem wyroku śmierci zabójca dopuszczał się aktu ostatecznej zniewagi. – Wyłaź, ty skurwysynu! Nagle szyba pękła na drobne kawałki. Gwałciciel w mig pojął, że Bourne nie użyje pistoletu z obawy przed zabiciem dziewczyny; zsunął się więc ze swojej ofiary, mocno waląc obcasem w okno. Szkło rozprysło się, ostre odłamki posypały się prosto w twarz Jasona. Zamknął oczy i odsunął się w tył. Drzwi samochodu otworzyły się gwałtownie i rozległ się wystrzał, któremu towarzyszył krótki, oślepiający błysk. Rozdzierający ból przeszył prawy bok Bourne’a. Kula rozerwała płaszcz i resztki koszuli, na którą trysnęła krew. Bourne pociągnął za spust, choć zamroczony ledwie widział toczącego się po ziemi zbira. Ponownie wystrzelił – kula trafiła w asfaltową nawierzchnię; zbir turlając się i czołgając, znikł mu z pola widzenia, chroniąc się w najczarniejszym mroku. Jason wiedział, że zginie, jeśli nie ruszy się z miejsca. Powłócząc nogą, czym prędzej rzucił się w stronę otwartych drzwi samochodu i skrył się za nimi. – Nie wychodź! – krzyknął do Marie St. Jacques, która w popłochu usiłowała wydostać się na zewnątrz. – Do jasnej cholery, nie ruszaj się! Huk wystrzału; kula trafiła w drzwi pojazdu, i wtem nad krawędzią falochronu zamajaczyła sylwetka biegnącej postaci. Bourne oddał dwa strzały i poczuł satysfakcję, kiedy w oddali usłyszał jęk. Zranił napastnika; nie zabił go, ale przynajmniej wróg będzie teraz mniej sprawny niż przed minutą. Światła. Przyćmione światła… kwadratowe, jakby w ramkach! Skąd się wzięły? Co znaczyły? Spojrzał w lewo i zobaczył coś, czego nie dostrzegł wcześniej. Mały, murowany budynek przy falochronie. Stróżówka. Wewnątrz zapalono światło; ktoś usłyszał strzały. – W oświetlonych drzwiach pojawiła się postać starego, zgarbionego człowieka. Po chwili silny błysk jego latarki przeciął ciemności tam, gdzie mrok był najgęstszy. Bourne odwrócił głowę z nadzieją, że może światło padnie na napastnika. I padło. Stał pochylony przy falochronie. Jason wyprostował się i pociągnął za spust. Na dźwięk wystrzału starzec ze stróżówki skierował latarkę w stronę pojazdu. Teraz Bourne stanowił idealny cel. Z ciemności rozległy się dwa strzały: jedna kula odbiła się od listwy biegnącej wzdłuż okna. Rykoszet trafił Jasona w szyję, trysnęła krew. Odgłos biegnących kroków. Wróg pędził w stronę stróżówki, skąd dochodziło światło. – Dobiegł. Rzucił się na postać w drzwiach, otaczając ją ramieniem i unieruchamiając niczym w klatce. Latarka zgasła. W świetle padającym z okna Jason widział, że zabójca ciągnie starca w mrok, używając go jako tarczy. Z bronią daremnie wycelowaną nad maską samochodu Bourne patrzył za nim, dopóki jeszcze rozróżniał kształty. Czuł się bezradny i pozbawiony sił. Usłyszał ostatni strzał, a po nim chrapliwy jęk i znów odgłos biegnących nóg. Kat wykonał wyrok śmierci, nie na skazanej kobiecie, lecz na niewinnym starcu, i teraz uciekał. Bourne nie mógł już biec, ból wreszcie zmógł go do końca: wszystko wirowało mu przed oczami, zgasł jego instynkt przetrwania. Osunął się na asfalt. Pogrążył się w pustce, nic go nie obchodziło. Marie St. Jacques wyczołgała się z samochodu, przytrzymując swoje podarte ubranie: każdy jej ruch świadczył o szoku, jaki przeżyła. Spojrzała na Jasona i w jej oczach pojawił się wyraz zaskoczenia, strachu i dezorientacji. – Niech pani ucieka – szepnął Jason mając nadzieję, że go słyszy. – Tam dalej stoi mój wóz, kluczyki są w środku. Niech pani ucieka. On może tu wrócić z innymi. – Pan wrócił po mnie – powiedziała tonem bezbrzeżnego zdumienia. – Uciekaj, kobieto! Wsiadaj do samochodu i zmykaj stąd czym prędzej! Gdyby ktoś próbował, cię zatrzymać, rozjedź go. Musisz dotrzeć na policję… do prawdziwych glin, w mundurach… – W gardle go paliło, a wnętrzności przenikał mu dojmujący chłód. Ogień i lód; już kiedyś doświadczył takiego uczucia. Gdzie to było? – Uratował mi pan życie… – ciągnęła dalej tym samym tonem; miał wrażenie, że jej słowa same unoszą się w powietrzu. – Wrócił pan po mnie. Wrócił tu po mnie… i uratował mi życie. – Niech pani nie robi ze mnie bohatera. – Był pan wolny. Mógł uciec, ale nie zrobił tego. Wrócił pan po mnie. Słyszał jej głos poprzez warstwy bólu. Otworzył oczy i to, co zobaczył, wydało mu się całkiem pozbawione sensu, równie bezsensowne jak ból, który go przeszywał. Kobieta klęczała tuż obok niego, dotykała jego głowy, jego twarzy. – Dlaczego? – to był jej głos, nie jego. Kobieta zadała mu pytanie. Czy nic nie rozumiała? Nie mógł jej odpowiedzieć. Co ona robi? Oderwała od sukienki kawałek materiału i owinęła mu wokół szyi; po chwili oderwała drugi, większy. Poluzowała mu pasek u spodni i zaczęła wsuwać cienką, miękką tkaninę na jego rozpalone prawe biodro. – Wcale nie chodziło o panią. – Odnalazł właściwe słowa i szybko je wypowiedział. Pragnął spokoju, jaki niesie z sobą ciemność; już kiedyś go pragnął, ale nie pamiętał kiedy. Zdawał sobie jednak sprawę, że znajdzie go dopiero wówczas, gdy zostanie sam. – Tamten facet… On mnie widział. Mógł mnie rozpoznać. Chodziło o niego. Wróciłem po to, żeby go wykończyć. Niech sobie pani idzie! – Nie on jeden pana widział – odparła jakby z przekorą. – Nie wierzę panu. – Ależ mówię prawdę! Wstała, a po chwili znikła. Odeszła! Wreszcie go zostawiła! Wkrótce ogarnie go spokój, pogrąży się w ciemnej, wzburzonej wodzie, która zmyje z niego ból. Oparł głowę o samochód i zaczął odpływać wraz ze swymi myślami. Jakiś hałas przerwał ciszę. Miarowy, denerwujący warkot silnika. Przeszkadzał mu, zakłócał spokój fal, na których się kołysał. Nagle poczuł na ramieniu czyjąś rękę, potem drugą; delikatnie usiłowały go podnieść. – Proszę – odezwał się głos. – Niech pan spróbuje wstać. – Puść! – krzyknął tonem rozkazującym, ale rozkaz nie został spełniony. Ogarnął go gniew; rozkazy powinno się wykonywać!… Ale nie zawsze, szepnął jakiś wewnętrzny głos. Znów wiał wiatr, ale nie tu, w Zurychu, tylko gdzieś indziej, wysoko na nocnym niebie. Nagle ujrzał jakiś znak, błysk światła i ciśnięty przez potężną nową falę poderwał się na nogi. – Świetnie. Bardzo proszę – powiedział irytujący głos, który lekceważył jego rozkazy. – A teraz proszę podnieść nogę. No, do góry! O tak. Znakomicie. A teraz niech pan wsunie się do środka i usiądzie… powoli… bardzo dobrze. Leciał… spadał z czarnego jak smoła nieba. A potem lot się zakończył, wszystko się skończyło i zapanowała cisza; słyszał tylko własny oddech… i kroki, tak, słyszał też kroki… a potem odgłos zatrzaskiwanych drzwi… i miarowy, denerwujący warkot, który rozlegał się gdzieś pod nim, przed nim… wszędzie. Ruch, kołysanie się. Stracił równowagę i ponownie zaczął spadać, lecz wtem ktoś go przytrzymał, czyjeś ciało było przy jego ciele, czyjaś ręka dotykała jego dłoni, zmuszała go, żeby się położył. Poczuł chłód na twarzy, a po chwili nie czuł już nic. Znów unosił się na wodzie; fale były teraz łagodniejsze, mrok pełny. Gdzieś nad sobą, niezbyt daleko, słyszał głosy. W świetle padającym z lamp przedmioty powoli zaczynały nabierać ostrości. Leżał w dość obszernym pokoju, na wąskim łóżku, przykryty kocami. Na drugim końcu pomieszczenia zobaczył dwie osoby, mężczyznę w płaszczu i kobietę… w białej bluzce i rudawej spódnicy… rudawej tak jak jej włosy… Marie St. Jacques? Tak, to była ona; stała przy drzwiach i rozmawiała z mężczyzną, który w lewej ręce trzymał skórzaną walizeczkę. Mówili po francusku. – Najważniejszy jest wypoczynek – powiedział mężczyzna. – Jeśli zdecydują się państwo wcześniej wyjechać, szwy może usunąć każdy. Sądzę, że mniej więcej za tydzień można je będzie zdjąć. – Dziękuję, panie doktorze. – To ja dziękuję. Była pani nad wyraz hojna. A teraz muszę iść. Może znów się zobaczymy, a może już nie. Otworzył drzwi; kiedy wyszedł, kobieta zasunęła zasuwę, po czym odwróciła się i spostrzegła, że Bourne się jej przygląda. Ostrożnie, wolnym krokiem, zbliżyła się do łóżka… – Słyszy mnie pan? – spytała. Skinął głowa. – Jest pan ranny – rzekła. – Ciężko ranny. Musi pan poleżeć kilka dni, wtedy obejdzie się bez szpitala. Ten człowiek, który tu był przed chwilą, to, jak się pan zapewne domyśla, lekarz. Zapłaciłam mu z pieniędzy, które miał pan przy sobie: znacznie więcej niż normalnie się płaci lekarzowi, ale powiedziano mi, że można mu zaufać. Zresztą to był pański pomysł. Przez cała drogę powtarzał pan; że trzeba znaleźć lekarza, który za odpowiednią zapłatą będzie trzymał język za zębami. Miał pan rację. Znalezienie go poszło dość łatwo. – Gdzie jesteśmy? – zapytał. Usłyszał swój głos, cichy i słaby, ale wyraźny. – W Lenzburg; to taka mała wioska trzydzieści pięć kilometrów od Zurychu. Lekarz mieszka w pobliskim miasteczku, w Wohlen. Wpadnie do pana za tydzień, o ile pan tu jeszcze będzie. – A jak… – Usiłował się podnieść, ale zabrakło mu sił. Kobieta położyła rękę na jego ramieniu, nakazując mu, żeby się nie ruszał. – Opowiem panu wszystko i może wówczas znajdzie pan odpowiedź na swoje pytania… przynajmniej taką mam nadzieję, bo jeśli nie, to obawiam się, że nie będę umiała panu pomóc. – Stała bez ruchu, przyglądając mu się; po chwili opanowanym głosem mówiła dalej. – Jakiś bydlak mnie gwałcił, potem zgodnie z poleceniem miał mnie zabić. Nie było dla mnie żadnego ratunku. Na Steppdeckstrasse próbował ich pan powstrzymać, a kiedy to się panu nie udało, kazał mi pan krzyczeć, wrzeszczeć na całe gardło. Nic więcej nie mógł pan zrobić, a wołając do mnie, żebym krzyczała, ryzykował pan własne życie. Później uwolnił się pan… Nie wiem jak, ale wiem, że choć został pan ciężko ranny, wrócił pan, żeby mnie odszukać. – Jego, nie panią – przerwał jej Jason. – Już mi pan to mówił i moja odpowiedź brzmi tak samo jak poprzednio: nie wierzę panu. Nie dlatego, że kiepski z pana łgarz, ale dlatego, że nie zgadza się to z faktami. W pracy mam do czynienia ze statystyką, panie Washburn, panie Bourne, czy jak tam panu. Szanuję dane, potrafię też wyłapać najmniejsze nieścisłości. Tego mnie nauczono. Dwaj mężczyźni weszli za panem do tamtego budynku i sama słyszałam, jak pan mówi, że obaj żyją. Oni też mogliby pana rozpoznać. Podobnie jak właściciel „Drei Alpenhäuser”. Takie są fakty i wie pan o nich równie dobrze jak ja… Nie, pan wrócił po mnie. Wrócił pan i uratował mi życie. – Niech pani mówi dalej – poprosił trochę już silniejszym głosem. – Co było potem? – Potem podjęłam decyzję, najtrudniejszą decyzję w moim życiu. Wydaje mi się, że taką decyzję może podjąć tylko osoba, która była o krok od straszliwej śmierci i która zawdzięcza życie innemu człowiekowi. Postanowiłam panu pomóc… Poświęcić choć kilka godzin, ale pomóc panu w wydostaniu się z miasta. – Dlaczego nie pojechała pani na policję? – Chciałam; sama nie wiem, dlaczego tego nie zrobiłam. Może z powodu gwałtu, naprawdę nie wiem. Jestem z panem szczera. Mówi się, że gwałt to najstraszniejsza rzecz, jaka może spotkać kobietę. Teraz wiem, że to prawda. Kiedy pan wrzasnął na tego drania, usłyszałam w pańskim głosie wściekłość i obrzydzenie. Choćbym bardzo chciała, do końca życia nie zapomnę tego, co mi się przydarzyło. – Dlaczego nie pojechała pani na policję? – powtórzył. – Ten człowiek w „Drei Alpenhäuser” powiedział, że policja pana szuka. Że podano numer telefonu, pod który należy dzwonić, gdyby się pana widziało. – Na moment zamilkła. – Nie mogłam pana oddać w ręce policji. Nie po tym, co pan dla mnie zrobił. – Mimo że wiedziała pani, kim jestem? – Wiedziałam tylko to, co usłyszałam, a to, co usłyszałam, nijak nie przystawało do obrazu rannego człowieka, który uratował mi życie narażając własne. – Niezbyt mądre rozumowanie. – Myli się pan, panie… Bourne, prawda? Tak on pana nazwał… Potrafię bardzo mądrze rozumować. – Uderzyłem panią. Groziłem śmiercią. – Gdybym była na pana miejscu i jakieś typy próbowałyby mnie zabić, to jeśli dałabym radę, postąpiłabym dokładnie tak samo… – Więc wywiozła mnie pani z Zurychu… – Ale nie od razu. Przez pół godziny jeździłam bez celu, musiałam się uspokoić, podjąć decyzję. Jestem osobą działającą metodycznie. – Zaczynam to dostrzegać. – Byłam roztrzęsiona, w opłakanym stanie. Potrzebne mi było jakieś ubranie, szczotka do włosów, kosmetyki. Nie mogłam się nikomu pokazać na oczy. Zatrzymałam się przy budce telefonicznej nad rzeką, nikt nie kręcił się w pobliżu, więc wysiadłam i zadzwoniłam do hotelu… – Z kim pani rozmawiała? Z tym Francuzem? Z Belgiem? – Nie. Oni byli na odczycie Bertinellego i pomyślałam sobie, że jeśli rozpoznali mnie wtedy na scenie, to na pewno podali moje nazwisko policji. Rozmawiałam z kobietą, która jest członkiem naszej delegacji. Nie poszła na odczyt, bo nie cierpi Bertinellego. To moja przyjaciółka, pracujemy razem od kilku lat. Powiedziałam jej, żeby się nie przejmowała, jeśli cokolwiek dziwnego o mnie usłyszy. Że nic mi nie jest, a jeśli ktoś zacznie o mnie wypytywać, niech powie, że spędzam wieczór… a gdyby co, to nawet noc… ze znajomym. Że po prostu wyszłam wcześniej z odczytu. – Istotnie, działa pani bardzo metodycznie. – Tak. – Pozwoliła sobie na lekki uśmiech. – Poprosiłam, żeby poszła do mojego pokoju… mieszkamy na tym samym piętrze, i pokojówka, która pracuje na nocną zmianę, wie, że się przyjaźnimy… więc poprosiłam, by tam poszła i jeśli nikogo w pokoju nie będzie, to żeby spakowała mi do walizki trochę ciuchów i kosmetyków. Powiedziałam, że zadzwonię do niej za pięć minut. – I co, bez protestu zastosowała się do pani poleceń? – Mówiłam panu, że to moja przyjaciółka. Wiedziała, że nic mi nie jest… byłam może podekscytowana, ale to nie powód do obaw. Prosiłam ją tylko o drobną przysługę. – Na moment zamilkła. – Pewnie myślała, że mówię prawdę. – Co dalej? – Zadzwoniłam; miała już moje rzeczy, spakowane. – Czyli panowie delegaci nie zawiadomili policji. W przeciwnym razie pokój byłby zamknięty i pod obserwacją. – Może, nie wiem. Jeśli zawiadomili później, to policja przesłuchała moją znajomą, a ona powiedziała im to, co usłyszała ode mnie. – No dobrze, znajoma z pani rzeczami była w hotelu, a pani nad rzeką. W jaki sposób… – To było łatwe. Trochę jak z kiepskiego romansu, ale łatwe. Powiedziała pokojówce, że chcę uniknąć spotkania z pewnym facetem z hotelu, bo umówiłam się z innym na mieście, że potrzebuję torby ze zmiana bielizny, że czekam w samochodzie przy rzece i czy nie wie, jak można by mi tę torbę dostarczyć… Przywiózł ją kelner, który właśnie skończył służbę. – Nie zdziwił go pani wygląd? – Nie miał okazji mi się przyjrzeć. Bagażnik otworzyłam wcześniej, a później nie ruszając się z samochodu poprosiłam, żeby wrzucił tam torbę. Na kole zapasowym zostawiłam banknot dziesięciofrankowy. – Jest pani kobietą nie tylko działającą metodycznie, ale i bardzo niezwykłą. – Przesadza pan. – A jak znalazła pani lekarza? – Zapytałam konsjerża… tak się tu na nich mówi, prawda? Zanim ruszyliśmy w drogę, okryłam pana najlepiej jak mogłam, zatamowałam krwawienie na tyle, na ile to było możliwe. Jak większość osób znam podstawowe zasady udzielania pierwszej pomocy. Musiałam pana częściowo rozebrać; właśnie wtedy trafiłam na plik pieniędzy, jaki miał pan przy sobie i zrozumiałam, o co panu chodziło z lekarzem, który trzymałby język za zębami. Mój Boże, ma pan dziesiątki tysięcy dolarów. Znam tutejszy kurs wymiany. – To tylko drobna część. – Słucham? – Nie, nic. – Znów usiłował się podnieść i znów okazało się to dla niego zbyt dużym wysiłkiem. – Nie boi się mnie pani? I tego, co pani zrobiła? – Boję się. Ale wiem, co pan zrobił dla mnie. – Na pani miejscu nie byłbym taki ufny. – Pan chyba nie do końca zdaje sobie sprawę z własnego położenia. Jest pan nadal bardzo osłabiony, a ja mam broń. Poza tym jest pan całkiem nagi. – Całkiem? – Całkiem. Wyrzuciłam wszystko, nawet pańskie slipy. Wyglądałby pan dość zabawnie biegnąc po ulicy w samym pasku na pieniądze. Mimo bólu Bourne roześmiał się, przypominając sobie markiza de Chambord w La Ciotat. – Bardzo metodycznie pani działa. – Owszem. – I co teraz? – Zapisałam panu nazwisko lekarza i opłaciłam pokój na tydzień. Konsjerż będzie przynosił panu posiłki, w południe otrzyma pan pierwszy. Ja wyjadę za kilka godzin; dochodzi już szósta, niedługo powinno się rozwidnić. Wrócę do hotelu po resztę swoich rzeczy i po bilet lotniczy i postaram się nikomu nie pisnąć o panu słówka. – A jeśli to będzie niemożliwe? Jeśli ktoś panią rozpoznał? – Zaprzeczę wszystkiemu. Było ciemno. W sali wybuchła panika. – Rozumuje pani teraz niezbyt metodycznie, a już na pewno nie tak metodycznie, jak będzie to robiła policja szwajcarska. Mam lepszy pomysł. Niech pani zadzwoni do przyjaciółki z prośbą, żeby spakowała wszystkie pani bagaże i zapłaciła za hotel. Potem niech pani weźmie ode mnie pieniądze, ile pani chce, i wsiądzie w pierwszy samolot lecący do Kanady. Łatwiej zaprzeczać na odległość. Spojrzała na niego w milczeniu i skinęła głową. – To bardzo kusząca propozycja. – I bardzo rozsądna. Przyglądała mu się jeszcze przez chwilę, a jej oczy zdradzały napięcie, jakie coraz silniej w niej narastało. Wreszcie odwróciła się od łóżka i podeszła do okna, spoglądając w kierunku pierwszych promieni wschodzącego słońca. Obserwował twarz Marie, na którą spływało blade, żółtawe światło poranka, czuł jej zdenerwowanie i wiedział, skąd się brało. Nie mógł kobiecie w niczym pomóc; wybawiona od strachu, od potwornego poniżenia, jakiego żaden mężczyzna nigdy nie zrozumie, od śmierci, robiła to, co uważała za słuszne. A swoim postępowaniem łamała wszelkie prawo. Odwróciła się gwałtownie od okna, oczy jej płonęły. – Kim pan jest? – Słyszała pani, co mówili. – Ale co innego widziałam! Co innego czuję! – Proszę nie szukać usprawiedliwień dla swoich czynów. Postąpiła pani tak, a nie inaczej. Nie wnikajmy w pobudki, dajmy temu spokój. Nagle stanęła w nogach łóżka, z bronią w ręce. Wycelowała pistolet w Jasona; głos jej drżał. – Chce pan, żebym zmieniła zdanie? Żebym zadzwoniła na policję i podała im ten adres? – Jeszcze kilka godzin temu powiedziałbym, że tak. Ale teraz nie potrafię się na to zdobyć. – Więc kim pan jest? – Podobno nazywam się Bourne. Jason Charles Bourne. – Co to znaczy „podobno”? Spojrzał na pistolet, na ciemny wylot lufy. Nie pozostało nic innego, jak wyznać prawdę… taką, jaką zdołał poznać. – Co to znaczy? – powtórzył jej pytanie. – Wie pani o mnie prawie tyle co ja sam. – Nie rozumiem. – Dobrze, opowiem pani swoją historię. Może poczuje się pani lepiej. Może gorzej. Nie mam pojęcia. Ale opowiem pani, bo to wszystko, co wiem. Opuściła pistolet. – Słucham. – Moje życie zaczęło się pięć miesięcy temu na Île de Port Nor, niewielkiej wysepce na Morzu Śródziemnym… Słońce sięgało już koron rosnących przed domem drzew, a jego promienie prześwitujące między targanymi wiatrem gałęziami rzucały na ściany świetliste, nieregularne plamy, kiedy Bourne, całkiem wyczerpany, opadł z powrotem na poduszkę. Skończył swoją opowieść; nie miał już nic do dodania. Marie, z podkurczonymi pod siebie nogami, siedziała w głębokim, obitym skórą fotelu po drugiej stronie pokoju; na stoliku obok leżał pistolet i paczka papierosów. Kobieta siedziała niemal bez ruchu, ze spojrzeniem utkwionym w Jasonie; nawet kiedy paliła, jej oczy ani razu nie przesunęły się po pokoju, ani razu nie oderwały od twarzy mężczyzny. Słuchała go z uwagą analityka, który szacuje dane, ocenia fakty. – Ciągle pan to powtarzał – powiedziała cicho, kolejne słowa wymawiając bardzo powoli: – „Nie mam pojęcia”… „Sam chciałbym to wiedzieć”. Często wpatrywał się pan w coś tak intensywnie, że ogarniał mnie lęk. Kiedy pytałam pana, o co chodzi, co pan dalej zamierza, znów padała ta sama odpowiedz: „Nie mam pojęcia”. Mój Boże, to straszne, co pan przeżył… i nadal przeżywa. – Po tym, jak z panią postąpiłem, pani mi jeszcze współczuje? – To dwie całkiem różne sprawy – odparła marszcząc w zadumie czoło. – Różne? – Wywodzące się z jednego źródła, lecz rozwijające się niezależnie od siebie… bywają takie absurdy w ekonomii… Wtedy na Löwenstrasse, zanim poszliśmy do mieszkania Chernaka, błagałam, żeby pan mnie z sobą nie zabierał. Byłam pewna, że jeśli cokolwiek więcej usłyszę, zabije mnie pan. I wówczas powiedział pan najdziwniejszą rzecz pod słońcem: „To, co pani dotąd usłyszała, jest dla mnie równie pozbawione sensu jak dla pani, a może nawet bardziej…” Pomyślałam sobie, że nie jest pan przy zdrowych zmysłach. – Amnezja jest pewną formą obłędu. Zdrowy człowiek ma pamięć. Ja nic nie pamiętam. – Dlaczego się pan nie przyznał, że Chernak chciał pana zabić? – Nie było czasu na wyjaśnienia i nie wydawało mi się to istotne. – Może panu nie… ale dla mnie miało to znaczenie. – Dlaczego? – Dlatego, że żywiłam nadzieję, że nie będzie pan pierwszy strzelał do kogoś, kto nie próbuje pana zabić. – Ależ próbował. Zostałem ranny. – Nie znałam kolejności wypadków; nie powiedział mi pan o tym. – Nie rozumiem… Marie zapaliła papierosa. – To trudno wytłumaczyć, ale przez cały ten czas, kiedy byłam pańską zakładniczką, nawet wówczas, kiedy mnie pan uderzył czy ciągnął za sobą przytykając mi broń do brzucha, do głowy, bałam się, piekielnie się bałam, ale widziałam coś w pańskich oczach… jakby pewne wahanie, niechęć… Nie umiem tego lepiej określić. – No dobrze, ale do czego pani zmierza? – Nie jestem pewna. Przypominam sobie również inną scenę, kiedy siedzieliśmy przy stoliku w „Drei Alpenhäuser”. Na widok tego grubasa, który szedł w naszą stronę, kazał mi pan przysunąć się do ściany i zasłonić ręką twarz. „Dla pani własnego dobra. Po co miałby panią później rozpoznać”. – No właśnie, po co. – „Dla pani własnego dobra”. Morderca psychopata nie myśli tymi kategoriami. Przypominałam sobie te słowa i to dziwne spojrzenie w pańskich oczach… żeby nie zwariować. – Wciąż nie rozumiem, do czego pani zmierza. – Ten człowiek w okularach w złotej oprawie, który udawał policjanta, powiedział, że jest pan okrutnym mordercą i że trzeba pana powstrzymać, zanim pan znów kogoś zabije. Gdyby nie ta historia z Chernakiem, nie uwierzyłabym mu. Ani w to, że jest policjantem, ani w to, że pan jest mordercą. Policjanci inaczej się zachowują, nie strzelają w ciemnych uliczkach pełnych ludzi. Pan po prostu starał się… i nadal stara… ocalić własną skórę, ale na pewno nie jest pan mordercą. Bourne podniósł rękę. – Pani wybaczy, ale mam wrażenie, że pani ocena sytuacji wynika z nieuzasadnionego poczucia wdzięczności. Twierdzi pani, że szanuje fakty. W porządku, spójrzmy na fakty. Słyszała pani, co o mnie mówili; bez względu na to, co pani sądzi i czuje, liczą się tamte słowa. Jedno jest pewne: otrzymywałem wypchane pieniędzmi koperty, żeby wykonać konkretne zlecenia, i chyba jest to dość oczywiste, o jakiego typu zlecenia mogło chodzić. Mam konto z szyfrem numerycznym w Gemeinschaft Bank, a na nim ponad cztery miliony dolarów. Skąd się wzięło tyle forsy? W jaki sposób taki człowiek jak ja, umiejący posługiwać się bronią, dochodzi do tak wielkiej fortuny? – Wpatrywał się w sufit; ból powracał, a wraz z nim uczucie beznadziejności. – To są fakty, droga pani. Pora się pożegnać. Marie wstała z fotela i zgasiła papierosa, następnie podniosła ze stolika pistolet i podeszła do łóżka. – Czy nie sądzi pan, że zbyt pochopnie pan się potępia? – Szanuję fakty. – A zatem jeśli to, co pan mówi, jest prawdą, również i mnie czeka pewne konkretne zadanie do spełnienia… jako praworządny i prawomyślny obywatel powinnam zadzwonić na policję i donieść, gdzie się pan ukrywa. Uniosła wyżej pistolet. Bourne odwrócił głowę. – Myślałem, że… – Że co? – przerwała mu. – Przecież uważa się pan za zbira, z którym jak najszybciej należałoby skończyć, nieprawdaż? Leży pan tu, mówiąc o sobie z taką ostatecznością, a jednocześnie chyba rozczulając się nad sobą i licząc na moje… – jak to pan określił? – nieuzasadnione poczucie wdzięczności, tak? Powiem panu coś. Nie jestem idiotką. Gdybym choć przez chwilę wierzyła w to, co o panu mówią inni, nie byłoby mnie tu; pana też nie. Fakty nie poparte dowodami nie są faktami. Pan nie przedstawił mi żadnych faktów, tylko konkluzje, wnioski, jakie pan wyciągnął na podstawie słów ludzi, których sam pan uważa za śmieci. – I na podstawie tajemniczego konta z czterema milionami dolarów. Proszę o nim nie zapominać. – Jakżebym mogła? Uchodzę za geniusza od spraw finansowych. Nie wiem, czy ucieszy się pan, kiedy pozna rzeczywisty powód, dla którego założono panu to konto, ale przynajmniej jest ono zaopatrzone w klauzulę nadającą wszystkiemu w miarę normalny charakter. Zgodnie z nią każdy upoważniony dyrektor korporacji Tread coś tam może mieć w nie wgląd, a przypuszczalnie nawet naruszyć jego zawartość. Płatni mordercy nie miewają takich kont. – Co z tego, że nazwa korporacji figuruje w klauzuli, skoro nie znalazłem jej w żadnej książce telefonicznej? – W książce telefonicznej? Ależ pan naiwny… Wracajmy jednak do przerwanego wątku. To jak, mam dzwonić na policję czy nie? – Zna pani moją odpowiedź. Wolałbym nie, ale nie mogę pani powstrzymać. Opuściła pistolet. – W porządku, nie zadzwonię. Z tego samego powodu, dla którego pan wolałby, żebym nie dzwoniła. Oboje nie wierzymy, że jest pan tym, za kogo tamci pana uważają. – Więc w co pani wierzy? – Nie wiem, nie jestem pewna. Wiem tylko to, że siedem godzin temu leżało na mnie wstrętne bydlę; czułam na sobie jego usta, ręce, i byłam przekonana, że za chwilę zginę, i że przyszedł mi na ratunek człowiek, który zamiast uciekać, wrócił po mnie, narażając własne życie. Chyba po prostu wierzę w tego człowieka. – A jeśli się pani myli? – Jeśli się mylę, to znaczy, że popełniam wielki błąd. – Dziękuję. Gdzie są moje pieniądze? – Na biurku. W portfelu, obok paszportu. Wsunęłam tam również kartkę z nazwiskiem lekarza i opłacony rachunek za pokój. – Mogłaby mi je pani podać? To są franki szwajcarskie. – Wiem. – Wręczyła mu portfel. – Konsjerż dostał trzysta za pokój i dwieście za nazwisko lekarza. Honorarium lekarza wyniosło czterysta pięćdziesiąt, dodałam mu sto pięćdziesiąt za zachowanie dyskrecji. W sumie wydałam tysiąc sto franków. – Nie musi się pani wyliczać. – Ale chcę. Co pan zamierza? – Dać pani pieniądze na powrót do Kanady. – Chodziło mi o to, co pan później zamierza. – Zobaczę, jak się będę czuł. Myślę, że za odpowiednią zapłatą konsjerż kupi mi jakieś ubranie. Dam sobie radę. Wyjął z portfela plik banknotów o wysokich nominałach i wręczył je kobiecie. – Ależ to ponad pięćdziesiąt tysięcy franków. – Wiele pani wycierpiała. Spojrzała na pieniądze, a potem na pistolet, który wciąż trzymała w lewej ręce. – Nie wezmę ich – oświadczyła, kładąc broń na stoliku nocnym. – Jak to? Odwróciła się w stronę fotela; siadając popatrzyła na mężczyznę. – Chcę panu pomóc. – Ale pani nie… – Proszę – przerwała mu -…proszę mnie o nic teraz nie pytać, i przez chwilę nic do mnie nie mówić. |
||
|