"Tożsamość Bourne’a" - читать интересную книгу автора (Ludlum Robert)CZĘŚĆ II10Nie wiedzieli, kiedy się nawiązała, ani prawdę rzekłszy, czy w ogóle. A jeśli tak, to do jakiego stopnia będą się starali tę więź utrzymać lub pogłębić. Przestało dochodzić między nimi do spięć, znikły konflikty, problemy. Nastąpiło porozumienie wyrażające się w słowach, w spojrzeniach i – nie mniej od nich ważnych – częstych wybuchach serdecznego śmiechu. Ich wzajemne stosunki były jednak tak sterylne, jakby przebywali w szpitalu, a nie w małym wiejskim pensjonacie, gdzie wynajmowali pokój. W ciągu dnia Marie zajmowała się takimi przyziemnymi sprawami, jak kupowanie ubrań, map, gazet, i dostarczanie posiłków. Od razu na samym początku wybrała się do odległego o szesnaście kilometrów miasteczka o nazwie Reinach; tam porzuciła skradziony samochód i wróciła do Lenzburg taksówką. Bourne zaś, kiedy zostawał sam, poświęcał czas na odpoczynek i gimnastykę. Coś z zapomnianej przeszłości mówiło mu, że szybki powrót do zdrowia zależy od jednego i drugiego, więc do obu rzeczy przykładał się z żelazną dyscypliną. Już kiedyś to robił… jeszcze przed Port Noir. Kiedy byli razem, na ogół rozmawiali; z początku szło im to opornie, toczyli szermierkę słowna jak dwoje obcych ludzi, którzy zetknęli się na skutek okoliczności i jeszcze nie całkiem wrócili do równowagi po przeżytym szoku. Starali się zachowywać normalnie, choć o normalności nie mogło być mowy, i dopiero kiedy zaakceptowali nienormalność sytuacji, ich kontakt stał się łatwiejszy. Prawie wszystko, o czym mówili, siłą rzeczy obracało się wokół niedawnych wydarzeń. Tematy neutralne zaś pojawiały się tylko wtedy, gdy wyczerpani roztrząsaniem tego, przez co przeszli, na moment milkli; cisza, jaka zapadała, stanowiła odskocznię do nowych słów i innych myśli. Właśnie podczas jednej z takich przerw Jason dowiedział się kilku ważnych faktów o kobiecie, której zawdzięczał życie. Pewnego dnia zaprotestował, że ona wie o nim tyle samo co on, a on o niej zupełnie nic. Skąd pochodzi? Jak to się stało, że taka atrakcyjna kobieta o kasztanowych włosach, i cerze świeżej jakby całe życie spędziła na farmie, została doktorem ekonomii? – Bo znudziła się jej farma. – Serio? Naprawdę mieszkałaś na wsi? – Tak, na małym ranczo, to znaczy małym w porównaniu z tymi wielkimi posiadłościami, jakie widuje się w Albercie. W czasach młodości mojego ojca, kiedy Kanadyjczyk francuskiego pochodzenia wyruszał na zachód, żeby kupić ziemię, ograniczały go pewne niepisane prawa. Jedno z nich brzmiało: nie staraj się być lepszy od tych, co stoją w hierarchii wyżej od ciebie. Ojciec często mawiał, że gdyby miał na nazwisko St. James zamiast St. Jacques, byłby dziś znacznie bogatszym człowiekiem. – Był ranczerem? Marie roześmiała się. – Został nim. Z księgowego przekwalifikował się na ranczera pod wpływem latania na bombowcach. W czasie wojny służył w Królewskim Lotnictwie Kanadyjskim. Podejrzewam, że praca księgowego wydała mu się tak nudna w porównaniu z lataniem w przestworzach, że nie umiał do niej wrócić. – Taka decyzja wymagała wiele odwagi. – Bardzo wiele. Zanim dorobił się rancza, sprzedawał cudze bydło na ziemi, która też nie należała do niego. Francuz z krwi i kości, mawiali o nim ludzie. – Chybaby mi się spodobał. – Jestem tego pewna. Marie mieszkała w Calgary z rodzicami i dwoma braćmi, dopóki nie skończyła, osiemnastu lat, po czym dostała się na McGill University w Montrealu i rozpoczęła nowe życie, o jakim nigdy nie śniła. Przeciętna uczennica, która wolała konne przejażdżki po rozległych polach niż nudny ład w prowadzonej przez zakonnice szkole z internatem w Albercie, nagle odkryła przyjemność płynącą z wysiłku umysłowego. – To przyszło samo z siebie. Zawsze traktowałam książki z wrogością i nagle znalazłam się wśród ludzi, którzy byli nimi pochłonięci i cudownie się tym bawili. Toczyły się nieustanne dyskusje, dniami, nocami, w salach wykładowych, na seminariach, przy zatłoczonych stolikach nad kuflami piwa. To chyba te dyskusje zmieniły moje nastawienie. Rozumiesz, prawda? – Rozumiem, choć sam nic takiego nie pamiętam. Żadnych studiów czy znajomych, ale te wspomnienia gdzieś we mnie muszą tkwić. – Uśmiechnął się. – Dyskusje nad kuflami piwa… dość wyrazisty obraz. Odpowiedziała mu uśmiechem i ciągnęła dalej. – Przyznam ci się, że byłam całkiem niezła w te klocki. Taka silna, krzepka dziewucha z Calgary, która całe życie usiłowała dorównać dwóm starszym braciom… nic dziwnego, że potrafiłam wypić więcej niż połowa facetów na uniwersytecie. – Mieli do ciebie pretensje? – Zazdrościli mi. Przed Marie St. Jacques stanął otworem zupełnie nowy świat i do starego już nigdy nie wróciła. Poza wypadami do Calgary w czasie przerw semestralnych, dłuższe pobyty w domu stawały się coraz rzadsze. Krąg znajomych w Montrealu powiększał się, a letnie miesiące wypełniała jej praca na terenie uniwersytetu lub poza nim. Z początku pociągała ją historia, później zrozumiała, iż historię kształtują siły ekonomiczne – żeby państwo było potężne, musi mieć czym płacić – więc postanowiła poznać teorie ekonomii. Pochłonęły ją bez reszty. Studiowała na McGill pięć lat, zwieńczeniem studiów był tytuł magisterski oraz stypendium rządu kanadyjskiego na studia doktoranckie w Oksfordzie. – Co to był za dzień! Myślałam, że ojciec dostanie ataku apopleksji. Wyobraź sobie, że zostawił swoje ukochane bydło pod opieką moich braci, a sam przyleciał do Montrealu, żeby wybić mi pomysł z głowy. – Wybić ci pomysł z głowy? Ale dlaczego? Przecież kiedyś sam był księgowym, a ty zamierzałaś pisać doktorat z ekonomii… – Popełniasz ten sam błąd co wszyscy! – zawołała. – Wbrew pozorom, księgowi i ekonomiści to najwięksi wrogowie. Jedni widzą pojedyncze drzewa, drudzy cały las, więc ich oceny rzadko bywają zbieżne. Poza tym mój ojciec był nie tylko Kanadyjczykiem, ale Kanadyjczykiem francuskiego pochodzenia, a to różnica. Uznał mnie wręcz za zdrajczynię. Dał się udobruchać dopiero wówczas, gdy dowiedział się, że po powrocie z Anglii do kraju każdy stypendysta musi przepracować minimum trzy lata w administracji państwowej. Ucieszył się, że „będziemy mieli w rządzie swojego człowieka”. Vive Québec, vive la France! Oboje wybuchnęli śmiechem. Trzyletni okres pracy w Ottawie ze zrozumiałych względów wydłużył się: ilekroć bowiem Marie zamierzała odejść; otrzymywała awans, a co za tym idzie, większy gabinet oraz liczniejszy personel. – Poczucie władzy działa oczywiście jak narkotyk – rzekła z uśmiechem. – I nikt tego lepiej nie wie niż urzędnik państwowy, o którego względy zabiegają różne banki i spółki. Chyba Napoleon ujął go najtrafniej: „Dajcie mi dość orderów, a wygram wam każdą bitwę”. W każdym bądź razie zostałam. Praca, którą wykonuję, sprawia mi ogromną przyjemność. Może dlatego, że dobra jestem w tym, co robię. Jason wpatrywał się w nią uważnie, kiedy opowiadała mu o sobie. Pod zewnętrzną warstwą opanowania kryło się w niej coś z dziecka: tryskająca radość życia. Była osobą pełną werwy, która starała się hamować swój zapał, ilekroć jej zdaniem stawał się nazbyt widoczny. Jason nie wątpił, że Marie jest świetnym fachowcem; podejrzewał, że wszystko, do czego się bierze, wykonuje z pełnym poświęceniem. – Jestem tego pewien – rzekł. – Ale czy masz czas na inne sprawy? – Jakie sprawy? – No wiesz… mąż, dzieci, domek z białym płotkiem. – Może kiedyś założę rodzinę. Nie wykluczam tej możliwości. – Ale dotąd nie założyłaś? – Nie. Kilka razy byłam zakochana, ale do zaręczyn, pierścionków z diamentami i tak dalej nie doszło. – Kto to jest Peter? Uśmiech znikł jej z twarzy. – Zapomniałam, że czytałeś telegram. – Przepraszam. – Nie przepraszaj, już to sobie wyjaśniliśmy, a Peter… Uwielbiam Petera! Mieszkaliśmy razem przez dwa lata, potem się rozstaliśmy. – Sądząc po telegramie, nie czuje do ciebie żadnej urazy. – Niechby tylko spróbował! – zawołała ze śmiechem. – Jest dyrektorem mojego wydziału i liczy, że wkrótce wejdzie do rządu. Jeśli tylko zacznie stroić fochy, natychmiast opowiem w Ministerstwie Skarbu o wszystkich jego niedociągnięciach i może się pożegnać z ambicjami. – Napisał, że dwudziestego szóstego wyjdzie po ciebie na lotnisko. Zadepeszuj do niego. – Tak, będę musiała. Na temat jej wyjazdu nigdy nie rozmawiali, starannie go unikali, wiedząc, że prędzej czy później musi nastąpić. Rozstanie było sprawą przyszłości, a ich rozmowy obracały się wokół tego, co się zdarzyło w przeszłości. Kiedy Marie oznajmiła, że pragnie mu pomóc, Jason zgodził się, myśląc, iż kierowana owym nieuzasadnionym poczuciem wdzięczności, chce z nim zostać jeszcze dzień lub dwa dłużej, i bardzo się z tego powodu ucieszył. Cokolwiek innego nie wchodziło w rachubę. I dlatego nie mówili o przyszłości. Wymieniali słowa i spojrzenia, wybuchali cichym śmiechem, nawiązywali przyjazny kontakt. Zdarzały się chwile nieśmiałej czułości, ale wtedy oboje świadomi niebezpieczeństwa szybko się wycofywali. Cokolwiek innego nie wchodziło w rachubę. Powracali więc w rozmowach do nienormalności sytuacji, do minionych wydarzeń. Częściej oczywiście dyskutowali o tym, co przydarzyło się jemu, nie jej, bo to on stanowił irracjonalną przyczynę ich bycia razem… razem w jednym pokoju w małym szwajcarskim pensjonacie. W racjonalnym, uporządkowanym świecie Marie St. Jacques nie występowały takie anormalne sytuacje i właśnie dlatego, że nie występowały, jej chłodny, analityczny umysł został pobudzony do działania. Niedorzeczności należało zbadać, rozwikłać, wyjaśnić. Zaczęła bezlitośnie drążyć pamięć Jasona; była równie nieustępliwa jak Geoffrey Washburn z Île de Port Noir, lecz pozbawiona jego cierpliwości. Wiedziała, że na cierpliwość, nie ma czasu i to sprawiało, że niekiedy posuwała się za daleko. – Co cię uderza, kiedy czytasz gazety? – Chaos. Który jest chyba zjawiskiem uniwersalnym. – Nie żartuj. Czy cokolwiek wydaje ci się znajome? – Prawie wszystko, ale nie umiem powiedzieć dlaczego. – Na przykład co? – Dziś rano przeczytałem artykuł o wysyłce drogą morską amerykańskiej broni do Grecji i o debacie, jaka później miała miejsce w Organizacji Narodów Zjednoczonych. Rosjanie wyrazili protest. Rozumiem powagę sytuacji, znam powody walki o władzę w krajach śródziemnomorskich, wiem o kryzysie na Bliskim Wschodzie. – Podaj inny przykład. – Był artykuł o ingerencji rządu wschodnioniemieckiego w sprawy ambasady zachodnioniemieckiej w Warszawie. Państwa bloku wschodniego, zachodniego… to też rozumiem. – Wiesz, o czym to świadczy, prawda? Że twój umysł jest wyczulony na sprawy związane z polityką, z geopolityką. – Albo że posiadam zwykłą, normalną wiedzę o tym, co się dzieje we współczesnym świecie. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek był dyplomatą. Wysokość mojego konta w Gemeinschaft Bank raczej wyklucza pracę na państwowej posadzie. – Zgadzam się, ale jednak orientujesz się w polityce. A co z mapami? Prosiłeś, żeby ci je kupić. O czym myślisz, kiedy na nie patrzysz? – Czasem nazwy miejscowości przywodzą mi na myśl pewne obrazy, tak jak to miało miejsce w Zurychu. Widzę budynki, hotele, ulice… rzadziej twarze, które zawsze są bezimienne. – Dużo podróżowałeś. – Chyba tak. – Na pewno tak. – No dobrze, masz rację. – Jak podróżowałeś? – Jak to jak? – Czym częściej? Samolotem czy samochodem? Nie chodzi mi o taksówki, tylko pojazd własnoręcznie prowadzony. – Jednym i drugim. A dlaczego? – Gdybyś powiedział, że samolotem, oznaczałoby to, że częściej odbywałeś dalekie podróże. Czy w trakcie wyjazdów spotykałeś się z ludźmi? Na lotnisku? Może w hotelu? – Na ulicy – odparł niemal odruchowo. – Na ulicy? Dlaczego na ulicy? – Nie wiem. Spotykaliśmy się na ulicy… i w cichych, ciemnych pomieszczeniach. – W restauracjach? Kawiarniach? – Tak… i w pokojach. – Hotelowych? – Tak. – Nie w biurach? Gabinetach? – Może czasem. Ale rzadko. – W porządku. Spotkania. Twarze. Czyje? Mężczyzn? Kobiet? Jednych i drugich? – Na ogół mężczyzn. Niekiedy kobiet, ale przeważali mężczyźni. – O czym mówili? – Nie wiem. – Postaraj się sobie przypomnieć. – Nie mogę. Nie pamiętam żadnych głosów, słów. – To nie były przypadkowe spotkania, prawda? Spotykałeś się z ludźmi, to znaczy, że byłeś z nimi umówiony. Oczekiwali ciebie, a ty ich. Kto wyznaczał te spotkania? Bo ktoś musiał. – Przysyłano telegramy albo dzwoniono… – Kto przysyłał? I skąd? – Nie wiem. Wiadomość zawsze do mnie docierała. – Do hotelu? – Nie pamiętam. Chyba tak. – Powiedziałeś, że z tego, co mówił zastępca dyrektora hotelu „Carillon”, wynikało, że zostawiano ci wiadomości w recepcji. – Tak, rzeczywiście. – Kto zostawiał? Ludzie z tego Tread coś tam? – Treadstone-71. – Treadstone-71. Czy to tam pracowałeś? – Nazwa nic mi nie mówi. Nie figuruje w żadnym spisie. – Skup się! – Jestem skupiony. Ale powtarzam: ta nazwa nigdzie nie figuruje. Specjalnie dzwoniłem do Nowego Jorku. – Dziwi cię to, a nie ma w tym nic dziwnego. – Jak to? – Treadstone może być samodzielnym wydziałem albo filią zajmującą się skupem towarów na rzecz macierzystego koncernu, którego nazwa nie pada podczas transakcji, gdyż mogłoby to podbić cenę. Takie praktyki stosowane są na każdym kroku. – Kogo ty chcesz przekonać? – Ciebie. Całkiem możliwe, że jesteś pełnomocnikiem swojej firmy upoważnionym do prowadzenia samodzielnych negocjacji finansowych. Wskazuje na to wysokość konta oraz klauzula, z której nigdy dotąd nie skorzystano, pozwalająca upoważnionym osobom mieć wgląd w jego stan. Te dwa fakty oraz twoje rozeznanie w przetasowaniach politycznych świadczą o tym, że jesteś zaufanym pracownikiem o szerokich kompetencjach, zapewne udziałowcem, a może nawet i współwłaścicielem macierzystego koncernu. – Zbyt szybko wyciągasz wnioski. – Ale wszystko, co powiedziałam, trzyma się kupy. – Z wyjątkiem jednej czy dwóch rzeczy. – Jakich? – Po pierwsze z konta nie podejmowano pieniędzy, tylko je wpłacano. A zatem nic nie kupowałem, raczej coś sprzedawałem. – Tego nie wiesz na pewno, bo nie pamiętasz. A zresztą, płacić można na różne sposoby. – To znaczy? – Ktoś dobrze obeznany w strategiach finansowych na pewno by wiedział. Co ci się jeszcze nie zgadza? – Nie próbuje się zabić faceta tylko dlatego, że kupuje coś po niższej cenie. Demaskuje się go, ale nie próbuje zabić. – Próbuje, jeśli się popełniło, jakiś gigantyczny błąd. Albo jeśli się wzięło tego faceta za kogoś innego. Słuchaj, Jasonie, usiłuję ci jedynie wytłumaczyć, że nie jesteś tym, kim myślisz. Bez względu na to, co mówią inni. – Jesteś o tym przekonana? – Najzupełniej. Spędziłam z tobą trzy dni. Rozmawialiśmy, uważnie ci się przysłuchiwałam. Zdarzyła się jakaś straszna pomyłka… albo jest to spisek. – Spisek? Przeciwko komu? Czemu? – Tego właśnie musisz się dowiedzieć. – Wspaniale. – Powiedz, co przychodzi ci do głowy, kiedy myślisz o pieniądzach? – Nie wiem. Jestem zmęczony. Chce mi się spać. Jutro rano wyślij telegram. Było już sporo po północy; zaczynał się czwarty dzień ich pobytu w pensjonacie, a sen wciąż nie nadchodził. Bourne wpatrywał się w sufit, w ciemne, drewniane belki, w których odbijał się blask lampy stojącej na stoliku w przeciwnym rogu pokoju. Marie nie gasiła jej na noc; nie pytał o powód, a ona nie tłumaczyła dlaczego. Rano miała wyjechać, on zaś musiał ustalić dalszy plan działania. Zamierzał pozostać w pensjonacie kilka dni dłużej i pod koniec tygodnia umówić się z lekarzem z Wohlen na zdjęcie szwów. A potem udać się do Paryża. W Paryżu były pieniądze… oraz coś jeszcze; czuł, że tam właśnie znajdzie ostateczną odpowiedź. Czego się dowie? Czy spotka człowieka zwanego Carlosem? Kim jest ów Carlos i co go łączy z Jasonem Bourne’em? Usłyszał szelest pościeli na kanapie przy ścianie. Odwrócił głowę i zdumiony spostrzegł, że Marie nie śpi. Leżała wpatrując się w niego intensywnie. – Mylisz się – powiedziała. – W czym? – To nie jest tak, jak myślisz. – Skąd wiesz, co myślę? – Bo już widziałam to spojrzenie w twoich oczach; myślisz o sprawach, których nie jesteś pewien, i boisz się, że te różne przypuszczenia, które przychodzą ci do głowy, mogą okazać się prawdziwe. – Niektóre są prawdziwe. Inaczej skąd bym wiedział o Steppdeckstrasse? Albo o grubasie w „Drei Alpenhäuser”? – Nie mam pojęcia, ale ty też nie. – Ta ulica istnieje, grubas również. Nie wymyśliłem ich. – Musisz poznać prawdę, Jasonie. Nie jesteś taki, jak twierdzą. Postaraj się znaleźć odpowiedź. – W Paryżu. – Tak, w Paryżu. Podniosła się z kanapy; jasnokremowa, niemal wpadająca w biel koszula nocna zapinana pod szyją na guziczki z masy perłowej falowała nad podłogą, kiedy Marie boso zbliżała się do łóżka. Stanęła przy nim, patrząc w dół na Jasona i powoli zaczęła rozpinać guziki; pozwoliła, żeby koszula zsunęła się jej z ramion, po czym przysiadła obok mężczyzny. Widział nad sobą jej piersi. Po chwili schyliła się, delikatnie ujmując w swoje dłonie jego twarz; spojrzenie miała nieruchome, oczy – tak jak często podczas ostatnich kilku dni – utkwione w jego oczach. – Dziękuję za uratowanie mi życia – szepnęła. – Ja tobie również – odparł. Pragnął jej i wiedział, że ona czuje to samo, i zastanawiał się tylko, czy jej pragnieniu również towarzyszy ból. Nie miał wspomnień dotyczących kobiet i może dlatego, że ich nie miał, Marie utożsamiała dla niego wszystko, co mógł sobie wymarzyć, a nawet o wiele więcej. Rozproszyła mrok, który go otaczał. Odjęła mu ból. Bał się powiedzieć jej, co czuje. A teraz ona mówiła mu, że się zgadza, choćby na bardzo krótko, że gotowa jest poświęcić resztę nocy na przywracanie mu pamięci, bo sama również łaknie wytchnienia od wiejącej wokół grozy. Na godzinę czy dwie mogą zapomnieć o napięciu i rozkoszować się błogim spokojem. Jason nie prosił o nic więcej; Boże, jakże strasznie pragnął Marie! Dotknął ręką jej piersi i zbliżył usta do jej ust; ich wilgotność podnieciła go, rozwiała wszelkie wątpliwości. Kobieta uniosła kołdrę i wsunęła się w jego ramiona. Leżała w objęciach Jasona, z głową na jego piersi, uważając, by nie dotknąć postrzelonego ramienia. Po chwili zsunęła się delikatnie i podparła na łokciu. Jason spojrzał na nią; ich oczy się spotkały i oboje się uśmiechnęli. Podniosła rękę i położyła palec na jego ustach. – Mam ci coś do powiedzenia – rzekła cicho – i nie chcę, żebyś mi przerywał. Nie wyślę telegramu do Petera. Jeszcze nie teraz. – Ale… – Zdjął jej rękę ze swojej twarzy. – Proszę cię, nie przerywaj. Powiedziałam: jeszcze nie teraz. To nie znaczy, że wcale nie wyślę; wyślę, ale później. Na razie zostaję z tobą. Jadę z tobą do Paryża. – A jeśli nie chcę twojego towarzystwa? – spytał wbrew sobie. Pochyliła się, całując go lekko w policzek. – Nie wierzę. Mój komputer ma inne dane. – Na twoim miejscu nie byłbym taki pewien. – Ale nie jesteś na moim miejscu… słuchaj, czułam, jak mnie tulisz, jak usiłujesz powiedzieć mi tyle różnych rzeczy, których nie potrafisz ująć w słowa, a które od kilku dni obojgu nam leżą na sercu. Nie umiem wytłumaczyć tego, co się stało. Pewnie istnieją jakieś mętne psychologiczne teorie objaśniające więź, jaka powstaje między dwojgiem w miarę inteligentnych ludzi, którzy znaleźli się w piekle i razem próbują się z niego wydostać. Może nic więcej się za tym nie kryje. Ale w tej chwili ta więź jest zbyt silna, żebym mogła ją zerwać i cię tak po prostu zostawić. Ocaliłeś mi życie i chcę ci pomóc. – A może ja wcale nie potrzebuję twojej pomocy? – Słuchaj, jestem w stanie zająć się paroma sprawami, z którymi sam sobie nie poradzisz. Myślałam o tym przez ostatnie dwie godziny. – Nie zakrywając się, przysiadła na łóżku. – Sytuacja, w jaką jesteś zamieszany, wiąże się z większą sumą pieniędzy, a coś mi się wydaje, że ty nawet nie wiesz, czym się różnią aktywa i pasywa. Może kiedyś wiedziałeś, ale teraz nie masz o tym zielonego pojęcia. W przeciwieństwie do mnie. I jeszcze jedno. Pracuję dla rządu kanadyjskiego, mam dostęp do tajnych akt oraz wielu zastrzeżonych informacji. Posiadamy własny wywiad gospodarczy. Świat finansów to jedno wielkie bagno, a ponieważ Kanada kilka razy została wykołowana, musieliśmy zorganizować wywiad, który chroniłby nasze interesy. Biorę w tym udział. Dlatego właśnie przyjechałam do Zurychu. Nie po to, żeby dyskutować na temat różnych abstrakcyjnych teorii, tylko po to, żeby obserwować tworzące się sojusze i powiadamiać o nich mój rząd. – Czy to, że masz dostęp do tajnych informacji, może być mi w czymkolwiek przydatne? – Chyba tak. Ale najważniejsze jest to, że możemy liczyć na pomoc ambasady kanadyjskiej. Obiecuję ci jednak, że jeśli pojawi się najmniejsze niebezpieczeństwo, natychmiast wysyłam telegram i zmykam czym prędzej. Już pomijając własny strach, nie chcę być dla ciebie dodatkowym ciężarem. – Najmniejsze niebezpieczeństwo – powtórzył za nią, przyglądając się jej uważnie. – W porządku, ale to ja będę decydował, co jest niebezpieczne. – Dobrze. Pod tym względem, mam ograniczone doświadczenie, więc nie będę się spierać. Wpatrywał się jej głęboko w oczy; chwila wydłużała się, a milczenie sprawiało, że zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Wreszcie spytał: – Dlaczego to robisz? Sama powiedziałaś, że jesteśmy dwojgiem w miarę inteligentnych ludzi, którzy wydostali się z piekła, i że może nic więcej się za tym nie kryje. Więc czy warto? Siedziała bez ruchu. – Nie pamiętasz? Powiedziałam również coś innego: że cztery dni temu pewien mężczyzna, który mógł bezpiecznie uciec, wrócił i uratował mi życie narażając własne. Wierzę w tego człowieka. Chyba bardziej, niż on sam w siebie wierzy, i ta wiara to jedyne, co mu mogę ofiarować. – Dziękuję – powiedział i wyciągnął do niej ręce. – Nie powinienem jej przyjąć, ale przyjmuję. Jest mi bardzo potrzebna. – A teraz możesz mi wreszcie zamknąć usta – szepnęła wchodząc pod kołdrę i przytulając się do niego. – Kochaj mnie. Ja też mam potrzeby. Minęły kolejne trzy dni i trzy noce, podczas których cieszyli się ze swojej bliskości i radowali poznawaniem siebie. Żyli na podwyższonych obrotach niczym dwoje ludzi świadomych tego, że zmiana musi nadejść i że nie nastanie powoli, lecz gwałtownie. Rozmawiali więc o wszystkim, gdyż żadnych tematów nie mogli dłużej unikać ani odkładać na później. Dym z papierosa unosił się nad stolikiem, łącząc się z parą bijącą znad filiżanki gorącej, gorzkiej kawy. Kilka minut temu konsjerż, tryskający energią Szwajcar, który widział więcej, niż dawał po sobie poznać, przyniósł na górę – Znalazłaś coś ciekawego? – Tylko to, że wczoraj był pogrzeb tego starca z parku. Policja nie znalazła jeszcze żadnych dowodów. Piszą, że dochodzenie wciąż trwa. – U mnie podają trochę więcej – powiedział, niezdarnie przekręcając stronę obandażowaną ręką. – Jak ręka? – spytała wskazując na opatrunek. – Lepiej. Mogę już sprawniej poruszać palcami. – Zauważyłam. – Jedno ci w głowie! – zażartował, składając gazetę. – O tutaj… te same informacje co wczoraj. Że w laboratorium badają krew i kule. – Podniósł wzrok. – Ale jest nowy szczegół. Znaleziono strzępy ubrania; wcześniej o tym nie pisali. – Czy to nam coś komplikuje? – Do mnie tym śladem nie dotrą. Ubranie kupiłem w Marsylii, na wieszaku wisiało pełno identycznych. A co z twoją sukienką? Mam nadzieję, że nie była od Diora. – Nie pesz mnie. Wszystkie moje stroje szyje krawcowa w Ottawie. – Czyli też nie powinni dojść. – Wykluczone. Materiał nabyłam od znajomego z pracy, który przywiózł całą belę z Hongkongu. – A czy przypadkiem nie miałaś na sobie czegoś, co kupiłaś w jednym z tych sklepów na terenie hotelu? Jakiegoś drobiazgu, chustki, broszki? – Nie. Nie bawią mnie tego rodzaju sprawunki. – W porządku. A twoja przyjaciółka… nikt jej o nic nie pytał, kiedy oddawała klucze? – W recepcji nikt. Zaczepili ją tylko ci dwaj faceci, z którymi jechałam windą. – Ten Francuz i Belg? – Tak. Wszystko poszło gładko. – Zastanówmy się jeszcze raz. – Nie ma nad czym. Paul, ten z Brukseli, na pewno nic nie widział. Spadł z krzesła i leżał na podłodze, dopóki całe zamieszanie się nie skończyło. A Claude… to ten, który próbował nas zatrzymać, pamiętasz?… więc z początku Claude sądził, że ta kobieta na scenie to ja, ale zanim znalazł policjanta, został tak poturbowany w tym ścisku, że musiano go zawieźć do szpitala… – A kiedy doszedł do siebie, ogarnęły go wątpliwości – wtrącił Jason, przywołując jej wcześniejsze słowa. – Tak. Podejrzewam, że Claude wiedział, po co naprawdę przyjechałam na konferencję. Nie wydaje mi się, żeby mój referat go zmylił. A jeśli wiedział, to tym bardziej wolał się trzymać ode mnie z daleka. Bourne podniósł filiżankę kawy. – Wyjaśnij mi to jeszcze raz. Przyjechałaś obserwować zawiązujące się sojusze? – Raczej szukać ich śladów. Nikt się przecież otwarcie nie przyzna, że grupy finansowe w jego kraju wchodzą w tajne porozumienia z grupami finansowymi innych krajów, żeby opanować kanadyjski rynek surowcowy. Ale można się sporo dowiedzieć patrząc, kto się z kim spotyka na drinka albo kto kogo zaprasza na kolację. Czasem ktoś się zdradzi jakimś głupim posunięciem, na przykład podchodzi do ciebie delegat z Rzymu, facet, o którym wiesz, że jest na usługach Angellego, i pyta, czy rząd w Ottawie bardzo rygorystycznie przestrzega praw celnych. – Chyba wciąż nie rozumiem. – A powinieneś, bo Stany Zjednoczone są bardzo czułe na tym punkcie. Kto czym zawiaduje? Ile banków amerykańskich uzależnionych jest od pieniędzy OPEC-u? W jakim stopniu różne gałęzie przemysłu należą do europejskich i japońskich konsorcjów? Ile setek tysięcy akrów ziemi kupiono za pieniądze napływające z Anglii, Włoch i Francji? Wszyscy się tym przejmujemy. – Naprawdę? Roześmiała się. – Naprawdę. Nic tak silnie nie wywołuje nastrojów nacjonalistycznych jak świadomość, że ojczyzna znajduje się w rękach obcego kapitału. Można przywyknąć do myśli o przegranej wojnie, bo to jedynie znaczy, że wróg był potężniejszy, ale utrata gospodarki oznacza, że wróg jest mądrzejszy. Okupacja trwa wówczas dłużej i dłużej leczą się rany. – Często o tym myślisz, prawda? Na moment z oczu kobiety znikła wesołość. – Tak – odpowiedziała z powagą. – Bo to są bardzo ważne sprawy. – Odkryłaś coś w Zurychu? – Żadnych rewelacji. Ale pieniędzy jest od cholery i różne syndykaty próbują je inwestować wszędzie tam, gdzie machina biurokratyczna przymyka oko na podobne sprawy. – W tym telegramie, który dostałeś, Peter napisał, że twoje codzienne sprawozdania są pierwszorzędne. Co miał na myśli? – Dowiedziałam się, że bardzo dziwni partnerzy wchodzą w układy, żeby za pośrednictwem podstawionych firm kanadyjskich skupować akcje kanadyjskich przedsiębiorstw. Nie chcę wdawać się w szczegóły, bo niewiele byś z tego zrozumiał. – A ja nie chcę być wścibski, ale coś mi się wydaje, że i mnie podejrzewasz o takie działanie. Niekoniecznie wymierzone w Kanadę, lecz… – Nie wykluczam tej możliwości; zresztą wiele na to wskazuje. Mogłeś pracować w jakimś konsorcjum zajmującym się wszelkiego rodzaju nielegalnymi transakcjami. Akurat tego typu rzecz jestem w stanie dyskretnie sprawdzić, ale wolę nie wysyłać telegramu. Będzie lepiej, jeśli porozumiem się telefonicznie. – A jednak jestem wścibski… jak chcesz to sprawdzić? – Jeżeli Treadstone-71 to utajniona filia jakiegoś międzynarodowego koncernu, istnieją sposoby, żeby dowiedzieć się którego. Kiedy znajdziemy się w Paryżu, zadzwonię do Petera z centrum telefonicznego. Powiem mu, że natknęłam się na nazwę Treadstone-71, która nie daje mi spokoju; niech przeprowadzi nieoficjalne dochodzenie i czeka na mój kolejny telefon. – Jeśli odkryje… – Jeśli Treadstone istnieje, na pewno coś odkryje. – W porządku, wówczas skontaktuję się z tymi upoważnionymi dyrektorami i ujawnię się. – Tylko bardzo ostrożnie. Przez pośredników. Choćby przeze mnie. – Dlaczego ostrożnie? – Ze względu na to, co zrobili, a raczej to, czego nie zrobili. – To znaczy? – Przez pół roku nie próbowali nawiązać z tobą żadnego kontaktu. – Tego nie wiemy, nie możemy być pewni. – A bank? Te nietknięte miliony dolarów nieznanego pochodzenia, którymi najwyraźniej nikt się nie interesował? Coś mi tu nie gra, Jasonie. Wygląda to tak, jakby nie chciano się do ciebie przyznać. Jakbyś popełnił duży błąd. Bourne oparł się wygodniej; patrząc na swoją obandażowaną dłoń, przypomniał sobie, jak mu ją miażdżono kolbą w samochodzie pędzącym po Steppdeckstrasse. Podniósł wzrok i spojrzał na Marie. – A więc twoim zdaniem, jeśli dyrektorzy Treadstone nie chcą się do mnie przyznać, to dlatego, że uważają, iż popełniłem jakiś poważny błąd? – Niewykluczone. Może myślą, że wplątałeś ich w nielegalną transakcję o charakterze kryminalnym, która będzie ich kosztować wiele milionów dolarów, że może nawet dojść do konfiskaty całego mienia ich zagranicznych filii przez rozgniewane rządy obcych państw? Albo uważają, że nieświadomie przyłączyłeś się do jakiejś międzynarodowej mafii przestępczej? Wszystko jest możliwe. To by tłumaczyło, dlaczego trzymają się z dala od banku. Nie chcą, żeby ktokolwiek posądził ich o współudział. – Czyli bez względu na to, czego dowie się twój przyjaciel, wciąż będę w punkcie wyjściowym. – Nie ty, tylko my, i nie w punkcie wyjściowym, tylko na czwartym albo piątym szczeblu dziesięcioszczeblowej drabiny. – Nawet gdybym był na dziewiątym, i tak nic by się nie zmieniło. Jacyś ludzie chcą mnie zabić, a ja nie wiem dlaczego. Inni mogliby ich powstrzymać, ale tego nie robią. Ten facet w „Drei Alpenhäuser” powiedział, że Interpol zastawił na mnie sieci; jeśli w nie wpadnę, nie zdołam się wytłumaczyć. Nie wiedząc, co rzeczywiście zrobiłem, będę winny tego, o co mnie oskarżą. Zanik pamięci to kiepska linia obrony, a żadnej innej mogę po prostu nie mieć. – Nie wierzę; nie wolno ci tak myśleć. – No jasne… – Przestań, Jasonie. Ja wcale nie żartuję. Wstał z fotela, odruchowo badając, czy może już normalnie chodzić. Sprawność w nogach powracała, rany okazały się mniej groźne, niż sobie wyobrażał. Umówił się na wieczór z lekarzem z Wohlen na zdjęcie szwów. Nazajutrz wszystko miało się zmienić. – Paryż… – tak, gdzieś w Paryżu znajdę odpowiedź. Wiem o tym, tak jak wiedziałem o tych trójkątach w Zurychu. Ale nie mam pojęcia, od czego zacząć. To istny obłęd, takie czekanie na jakiś znak, na jakieś słowo, na cokolwiek… choćby na głupie pudełko zapałek, które nasunie mi pewne skojarzenia i wskaże kierunek działania… – Nie czekaj na znaki, tylko na wiadomość od Petera. Jutro zadzwonię do niego z Paryża. – To nic nie zmieni, nie widzisz tego? Bez względu na to, co Peter odkryje, nie powie mi tej jednej najważniejszej rzeczy. Kim jestem? Dopiero odpowiedź na to pytanie mogłaby wyjaśnić, dlaczego nikt z Treadstone nie interesował się kontem, dlaczego jacyś ludzie próbują mnie zabić i dlaczego ktoś o imieniu Carlos obiecuje fortunę za mojego tru… Głośny brzęk, jaki rozległ się przy stoliku, przerwał mu w pół słowa. Marie upuściła filiżankę i siedziała z szeroko wytrzeszczonymi oczami, z twarzą białą, jakby odpłynęła z niej cała krew. – Co powiedziałeś? – Że muszę wiedzieć dlaczego… – Nie; to imię. Powiedziałeś przed chwilą: Carlos. – Zgadza się. – Tyle godzin przegadaliśmy, tyle czasu spędziliśmy razem i nigdy słowem o nim nie wspomniałeś. Spojrzał na nią, odtwarzając w pamięci kilka ostatnich dni. To prawda. Opowiedział jej o wszystkim, co mu się przydarzyło, ale pominął Carlosa… jakby specjalnie chciał wymazać go ze swoich myśli. – Chyba rzeczywiście nie. Kto to jest? – Żarty sobie stroisz? Jeśli tak, to są w bardzo kiepskim stylu. – Nie stroję żadnych żartów. Nie jestem w nastroju do żartów. Kim jest Carlos? – Mój Boże, ty naprawdę nie wiesz – powiedziała, wpatrując mu się w oczy. – To część tego, co straciłeś. – Kim jest Carlos?! – Mordercą. Zwą go zamachowcem Europy. Poszukiwany od dwudziestu lat, ma na swoim koncie pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt zabójstw na politykach i wojskowych. Nikt nie wie, jak wygląda… ale mówi się, że ma bazę w Paryżu. Bourne poczuł, jak przenika go zimny dreszcz. Taksówka marki Ford, którą udali się do Wohlen, należała do zięcia konsjerża. Jason i Marie siedzieli na tylnym siedzeniu, obserwując pogrążony w mroku krajobraz, który przesuwał się szybko za oknami. Szwy zostały zdjęte, zastąpione miękkim bandażem i szerokimi kawałkami plastra. – Wracaj do Kanady – powiedział cicho Jason, przerywając milczenie. – Wrócę; mówiłam ci, że wrócę. Ale mam jeszcze kilka dni wolnych i chcę zobaczyć Paryż. – Nie jesteś mi tam potrzebna. Słuchaj, zadzwonię do ciebie do Kanady. Sama na miejscu zasięgniesz informacji o Treadstone i powiadomisz mnie telefonicznie. – Niedawno mówiłeś, że niewiele ci pomogą. Że nieważne, kto się kryje za Treadstone; znacznie ważniejsze jest to, dlaczego ktoś chce cię zlikwidować. – Poradzę sobie. Ktoś z Paryża zna odpowiedź. Znajdę tego człowieka. – Ale nawet nie wiesz, od czego zacząć. Czekanie na znak, słowo czy pudełko zapałek nic nie da. Możesz się ich wcale nie doczekać. – Gdzieś muszą być jakieś wskazówki, jakiś trop. – Z pewnością, ale ty ich nie dostrzeżesz. A ja tak. Wierz mi, naprawdę jestem ci potrzebna. Znam słowa, znam metody, o których ty nie masz najmniejszego pojęcia. Spojrzał na jej twarz, po której przesuwały się cienie. – Co masz na myśli? – Banki. Treadstone musi mieć powiązania z bankami, i to nie tylko takie, o jakich myślisz. Stary, zgarbiony człowiek w wyświechtanym płaszczu i z czarnym beretem w ręce szedł boczną nawą małego kościółka w wiosce Apajon, położonej szesnaście kilometrów na południe od Paryża. Kiedy odgłos dzwonów bijących na Anioł Pański wypełnił echem wzniesioną z kamieni i belek budowlę, starzec zatrzymał się przy piątym rzędzie ław, czekając, aż znów nastanie cisza. Bicie w dzwon było sygnałem; starzec akceptował to wiedząc, że w tym czasie inny, młodszy mężczyzna, bezwzględny jak mało kto, okrąża kościółek, dokładnie przypatrując się wszystkim w środku i na zewnątrz. Gdyby zobaczył coś, co odbiegałoby od normy, albo kogoś podejrzanego, stanowiącego zagrożenie, bez zbędnych pytań zabiłby posłańca. Tak działał Carlos; ci, którzy zgadzali się służyć mu za płatnych posłańców, dobrze wiedzieli, że mogą stracić życie, jeśli przyprowadzą za sobą ogon. Byli to bez wyjątku starcy, starcy pamiętający dawne czasy, którzy zmęczeni podeszłym wiekiem, chorobami, a często jednym i drugim, zbliżali się do kresu swoich dni. Carlos nie pozwalał sobie na najmniejsze ryzyko; w tej sytuacji jedyną pociechę stanowiła świadomość, że jeśli się zginie będąc u niego na służbie – lub z jego ręki – pieniądze zawsze trafią do pozostałej przy życiu wdowy albo do jej dzieci, bądź dzieci jej dzieci. Praca dla Carlosa nie była pozbawiona swoistej godności, i płacił wyjątkowo hojnie. Mała armia złożona z niedołężnych starców chętnie akceptowała jego zasady; u schyłku swoich dni mieli dzięki niemu cel w życiu. Ściskając w ręce beret posłaniec ruszył dalej nawą: kierował się do konfesjonałów po lewej stronie kościoła. Zbliżył się do piątego, odciągnął zasłonę i wszedł do środka; po chwili jego oczy przyzwyczaiły się do nikłego blasku, jaki rzucała jedyna świeca płonąca za półprzeźroczystą zasłonką, która oddzielała kapłana od spowiadających się wiernych. Usiadłszy na małej drewnianej ławce, spojrzał na niewyraźne zarysy postaci za przepierzeniem. Zobaczył to, co zwykle: zakapturzonego mężczyznę odzianego w habit mnicha. Nie zastanawiał się nad tym, jak wygląda zasłonięta kapturem twarz; tego typu spekulacje byłyby nie na miejscu. – – – Zbliżają się do kresu – powiedział starzec recytując właściwą formułkę – ale uczyniono je dostatnimi. – To dobrze – rzekł Carlos. – W twoim wieku ważna jest świadomość, że ma się zabezpieczony byt. A teraz przejdźmy do interesów. Czy masz wiadomości z Zurychu? – Tak. Sowa nie żyje, dwaj inni również, przypuszczalnie i trzeci. Czwarty został ciężko ranny w rękę: nie może pracować. Kain znikł. Podejrzewają, że jest z nim ta kobieta: – A więc sprawy przyjęły dość nieoczekiwany obrót. – To jeszcze nie wszystko. Człowiek, któremu polecono ją zabić, dotychczas się nie zgłosił. Miał ją zawieźć do parku. Nie wiadomo, co się stało. – Wiadomo, że zamiast niej zabito stróża. Hmm… możliwe, że kobieta wcale nie była zakładniczką, tylko spełniała rolę przynęty. Przynęty, która przeistoczyła się w kulę u nogi Kaina. – Muszę się nad tym zastanowić, a na razie mam dla ciebie dalsze instrukcje. Starzec wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął z niej ołówek oraz skrawek papieru. – Słucham. – Zadzwoń do Zurychu. Chcę, żeby jutro przyjechał do Paryża ktoś, kto widział Kaina i potrafi go rozpoznać. Powiedz naszym w Zurychu, żeby porozumieli się z Koenigiem z Gemeinschaft Bank i kazali mu przesłać taśmę do Nowego Jorku. Do skrytki pocztowej w Greenwich Village. – Proszę cię, troszkę wolniej – wtrącił sędziwy posłaniec. – Moje palce nie są już tak sprawne jak kiedyś. – Wybacz mi – odparł szeptem Carlos. – Jestem zbyt zaaferowany i nie pomyślałem o tym. Przepraszam. – Ależ nie, nie ma za co. Mów dalej. – Niech nasi ludzie wynajmą kilka pokoi w pobliżu banku na rue Madeleine. Tym razem pieniądze zgubią Kaina. Ujmiemy tego samozwańca w podobnych okolicznościach, w jakich objawiła się jego buta. Tak, to będzie prawdziwa gratka dostać go w swoje ręce… Chyba że to ktoś inny. |
||
|