"Tożsamość Bourne’a" - читать интересную книгу автора (Ludlum Robert)3Nie widać było żadnych świateł i tylko zachodzący księżyc omywał nikłym blaskiem skaliste wybrzeże Francji. Znajdowali się niespełna dwieście metrów od brzegu. Trawler kołysał się łagodnie w zmiennych prądach zatoczki. Kapitan powiedział: – Między tymi dwiema grupami skał jest mała plaża. – Wskazał kierunek ręką. – Krótka jest, ale trafisz, jeśli weźmiesz poprawkę na prawo. Możemy zdryfować najwyżej jeszcze dziesięć, piętnaście metrów i wysiadka. Za minutę, dwie… – I tak zrobił pan więcej, niż oczekiwałem. Dziękuję. – Nie trzeba, spłacam dług i tyle. – Ten dług to ja? – Ano, tak. Doktor z Port Noir połatał trzech ludzi z mojej załogi po tym piekle sprzed pięciu miesięcy. Nie ciebie jednego wtedy cerował. – Po sztormie? Zna mnie pan? – Leżałeś na stole blady jak śmierć, ale nie, nie znam cię i nie chcę cię znać. Akurat wtedy nie miałem pieniędzy; nic nie złowiliśmy. Doktor powiedział, że mogę zapłacić, kiedy nadejdą dla mnie lepsze czasy. Teraz płacę – tobą. – Muszę zdobyć dokumenty – rzucił Jean-Pierre wyczuwając, że kapitan jest w stanie mu pomóc. – Muszę podrobić paszport. – Nie ten adres, kolego – odparł szyper. – Obiecałem doktorowi, że wrzucę przesyłkę do morza na wysokości La Ciotat i na tym koniec. – Nie obiecywałby pan tego, gdyby nie mógł pan załatwić i innych spraw, poważniejszych. – Nie zabiorę cię do Marsylii. Nie będę ryzykował spotkania z łodziami patrolowymi. Oddziały Sûreté krążą po całym porcie, a ci od narkotyków to istni szaleńcy. Albo płacisz, albo bekasz dwadzieścia lat w ciupie. – Co znaczy, że w Marsylii można zdobyć dokumenty, i że pan może mi pomóc. – Tego nie powiedziałem. – Powiedział pan. Muszę załatwić sobie papiery, a załatwić je można tam, dokąd nie chce mnie pan zabrać. Ale załatwić można. Sam pan to powiedział. – Co powiedziałem? – Że pogada pan ze mną w Marsylii, jeśli uda mi się tam dotrzeć bez pana. Niech mi pan tylko powie, gdzie mam się stawić. Szyper trawlera wpatrywał się z uwagą w twarz swego pasażera; decyzja rodziła się z trudem, ale się rodziła. – Na ulicy Sarrasin, w południowej części Starego Portu, jest taka kafejka, knajpa – „Le Bouc de Mer”. Będę tam dziś wieczorem między dziesiątą a jedenastą. Będzie trzeba płacić; część z góry. – Ile? – To sprawa między tobą i człowiekiem, z którym ją załatwisz. – Ale mniej więcej. Muszę wiedzieć. – Jeśli już masz jakieś papiery, wypadnie taniej. Bo jak nie, trzeba je ukraść. – Mówiłem panu, mam. Szyper wzruszył ramionami. – Tysiąc pięćset, dwa tysiące franków, i co? Tracimy czas? Jean-Pierre myślał o pakieciku zawiniętym w ceratę i przytwierdzonym do pasa. Wkroczy do Marsylii jako bankrut, ale w kieszeni będzie miał sfałszowany paszport – paszport do Zurychu. – Zgoda, jakoś sobie poradzę – odrzekł nie wiedząc, skąd wzięła się w jego głosie taka pewność siebie. – Zatem dzisiaj wieczorem. Kapitan spojrzał w stronę mgliście oświetlonej linii wybrzeża. – Dobra, dalej nie możemy dryfować – powiedział. – Teraz musisz radzić sobie sam. I pamiętaj, jeśli nie spotkamy się w Marsylii, nigdy mnie nie widziałeś, a ja nigdy nie widziałem ciebie; ludzie z mojej załogi też cię nie znają. – Spotkamy się. „Le Bouc de Mer”, rue Sarrasin, południowa część Starego Portu. – Z Bogiem. – Szyper dał znak sternikowi; na dole zadudniły silniki. – Jeszcze jedno – dodał. – Klientela w „Le Bouc” nie przepada za paryskim akcentem. Na twoim miejscu trochę bym go popsuł. – Dzięki za radę – odparł Jean-Pierre. Przerzucił nogi za burtę i opuścił się do wody. Swój plecak trzymał wysoko i mocno pracował nogami, żeby utrzymać się na powierzchni. – Do zobaczenia wieczorem – dodał głośniej, spoglądając z dołu na czarny kadłub trawlera. Ale przy relingu nie zobaczył już nikogo; kapitan odszedł. Jedynymi dźwiękami, jakie słyszał, był odgłos fal uderzających o drewno i stłumiony pomruk silników nabierających obrotów. Przeszył go dreszcz. Obrócił się w wodzie, kierując do brzegu. Nie zapomniał o poprawce na prawo i zmierzał ku grupie skał. Jeśli szyper wiedział, o czym mówi, prąd wody zaniesie go do niewidocznej plaży. I zaniósł. Poczuł nagle, jak silny strumień ciągnie go w dół. Dotknął bosymi stopami piasku i z najwyższym trudem pokonał ostatnie trzydzieści metrów. Lecz płócienny chlebak był względnie suchy; wciąż trzymał go wysoko nad łamiącymi się falami. Kilka minut później siedział na kępie dzikiej trawy; wysokie badyle gięły się w podmuchach morskiej bryzy, brzask wkraczał na nocne niebo. Słońce wzejdzie za godzinę, wtedy i on rozpocznie swoją wędrówkę. Otworzył chlebak i wydostał zeń buty, grube skarpety, zwinięte ciasno spodnie i ciepłą, drelichową koszulę. Gdzieś, kiedyś, w przeszłości nauczył się pakować, wykorzystując miejsce do maksimum; chlebak zawierał o wiele więcej rzeczy, niż można by sądzić. Ale gdzie? Dlaczego? Po co? Pytaniom nie było końca. Wstał i zdjął angielskie szorty, które darował mu Washburn. Rozpostarł je na trawie, by wyschły – nie mógł sobie pozwolić na luksus wyzbywania się czegokolwiek. Z podkoszulkiem postąpił tak samo. Stojąc nago na wydmie, doznał uczucia dziwnego rozradowania zlewającego się z głuchym bólem idącym jak gdyby ze środka brzucha. Ten ból to strach, wiedział o tym. Radość także była zrozumiała. Zdał swój pierwszy egzamin. Zawierzył instynktowi – może nie miał wyboru? – wyczuł, co trzeba mówić, jak reagować. Jeszcze godzinę temu nie wiedział, dokąd iść, a Zurych wydawał się tylko mglistym celem za granicami, które należało pokonać i za szpalerami bacznych oczu, które należało przekonać. Paszport Washburna był tak ewidentnie paszportem Washburna, że nawet najgłupszy celnik nie dałby się nabrać, i gdyby nawet zdołał jakoś dotrzeć do Szwajcarii, musiałby stamtąd od razu uciekać, z każdym krokiem powiększając szansę wpadki. Nie mógł sobie na to pozwolić. Nie, nie teraz, kiedy wciąż nasuwa się tyle pytań. Odpowiedzi są w Zurychu, ale nie będzie się tam przekradał. Dlatego zagadnął szypra łodzi rybackiej, żeby mu pomógł. Nim skończy się dzień, nawiąże kontakt – jakiś fachman sfałszuje paszport Washburna i otworzy mu granice. Pierwsze konkretne posunięcie, lecz zanim ono nastąpi, trzeba rozważyć kwestię pieniędzy. Dwa tysiące franków od doktora nie wystarczy; może ich nie starczyć nawet na sam paszport. Bo co z tego, że będzie mógł swobodnie podróżować, skoro nie ma na to środków? Pieniądze. Musi zdobyć pieniądze. Musi obmyślić jakiś sposób. Strzepnął ubranie, które wydostał z plecaka, wciągnął je i włożył buty. Legł na piasku i zapatrzył się w niebo. Świtało. Rodził się nowy dzień. Rodził się nowy człowiek. La Ciotat. Spacerował wąskimi uliczkami, zaglądając do sklepów wyłącznie po to, żeby porozmawiać ze sprzedawcami. Dziwne wrażenie być cząstką tłumu; nie anonimowym topielcem wyłowionym z morza, lecz cząstką tłumu. Pamiętał o radzie kapitana i gardłowo zniekształcał swoją francuszczyznę tak, by uchodzić za niegodnego uwagi przejezdnego. Pieniądze. W La Ciotat znajdowała się dzielnica zamieszkała widocznie przez bogatszą klientelę, i sklepy były tu czyściejsze, i towary droższe, ryby świeższe, a mięso krajano o wiele grubiej niż w miejskim centrum handlowym. Tutaj nawet warzywa lśniły w słońcu – wiele z nich egzotycznego pochodzenia, z północnej Afryki i Bliskiego Wschodu. Dzielnica ta miała w sobie coś z Paryża albo Nicei, tkwiła w drobnomieszczańskiej rutynie typowej dla małej, nabrzeżnej społeczności. Nieco z boku, odseparowana od ciągu sklepów wypielęgnowanym trawnikiem, stała mała restauracja, do której dochodziło się ścieżką wyłożoną płaskimi kamieniami. Pieniądze. Wstąpił do rzeźnika. Zauważył, że właściciel sklepu ocenił go krytycznie; jego spojrzenie nie było przyjazne. Obsługiwał właśnie małżeństwo w średnim wieku; sądząc po ich wymowie i sposobie bycia, musieli mieszkać gdzieś dalej, na przedmieściach. Wyrażali się dosadnie i szorstko, z wyraźną nutką pretensji w głosie. – W zeszłym tygodniu cielęcina była ledwo znośna – stwierdziła kobieta. – Niech się pan stara, bo inaczej zmuszona będę zamawiać w Marsylii. – A wczoraj wieczorem – dodał mężczyzna – markiz wspomniał, że kotlety z jagnięcia są o wiele, o wiele za cienkie. Powtarzam więc raz jeszcze: dokładnie cal i ćwiartka. Rzeźnik westchnął, wzruszył ramionami, wyrecytował uniżenie przeprosiny, zapewnił, że się poprawi. Kobieta zwróciła się do swego towarzysza, ale jej głos nie zabrzmiał wcale łagodniej. – Czekaj teraz na pakunki i weź je do samochodu. Będę w spożywczym. Tam się spotkamy. – Oczywiście, moja droga. Żona wyszła – gołębica w pogoni za następnymi ziarenkami konfliktu. Moment po tym jak zamknęła za sobą drzwi, mąż spojrzał na rzeźnika i jego zachowanie uległo niezwykłej przemianie: zniknęła gdzieś arogancja, na twarzy wykwitł szeroki uśmiech. – Dzień jak co dzień, no nie, Marcel? – spytał, sięgając do kieszeni po papierosy. – Zdarzały się lepsze, zdarzały i gorsze. Te kotlety naprawdę były za cienkie? – Skąd! Przecież on sam nigdy nic nie mówi, bo nie jest w stanie! Za to ona czuje się lepiej, kiedy narzeka, sam wiesz, jak jest. – Gdzie on teraz jest, ten nasz markiz de Kupagie? – Obok, pijany jak bela. Czeka na dziwkę z Tulonu. Wpadnę po niego wieczorem i przemycę go do stajni, żeby markiza nie zauważyła. O tej porze będzie już tak zalany, że nie siądzie za kierownicą. Korzysta z pokoju Jean-Pierre’a, wiesz, tego nad kuchnią. – Tak, obiło mi się o uszy. Usłyszawszy imię „Jean-Pierre”, pacjent doktora Washburna odwrócił się od gabloty z drobiem. Zadziałał podświadomy odruch, lecz to wystarczyło, żeby rzeźnik przypomniał sobie o jego obecności. – O co chodzi? Czego pan tu chce? Nadszedł czas, żeby wyzbyć się gardłowej francuszczyzny. – Przyjaciele z Nicei polecili mi pański sklep – odezwał się z akcentem, który licował bardziej z Quai d’Orsay niż z „Le Bouc de Mer”. – Ach tak? – Rzeźnik jeszcze raz dokonał błyskawicznej oceny klienta; wśród ludzi, których obsługiwał, zwłaszcza tych młodszych, zdarzali się i tacy, co to woleli ubierać się na przekór swemu statusowi, a ostatnio pospolite baskijskie koszule były nawet w modzie. – Szanowny pan u nas pierwszy raz? – Reperują mi łódź. Dzisiaj już nie dotrzemy do Marsylii – Czy mogę czymś państwu służyć? Jean-Pierre roześmiał się. – O tak, chyba tak – naszemu mistrzowi patelni; zjawi się tutaj później. Niezbyt ufam jego zdolnościom, ale, na szczęście, ja też mam tu coś do powiedzenia. Rzeźnik i jego znajomy również wybuchnęli śmiechem. – Oczywiście, szanowny panie, oczywiście – rzekł właściciel sklepu. – Wezmę z tuzin kaczuszek i, powiedzmy, osiemnaście chateaubriandów. – Tak jest, proszę pana. – Dziękuję. Wyślę naszego króla garnków bezpośrednio do pana. – Zwrócił się do mężczyzny w średnim wieku. – Przepraszam, przypadkowo słyszałem, o kim panowie rozmawiali. Nie, nie, proszę się nie niepokoić. Czy markiz to nie ten bałwan d’Ambois? Ktoś mi wspominał, że tutaj mieszka. – Ach nie, proszę pana – odparł służący. – Nie znam markiza d’Ambois. Rozmawialiśmy o markizie de Chamford. Prawdziwy z niego dżentelmen, ale ma kłopoty. Nieudane małżeństwo, proszę pana. Bardzo nieudane, wszyscy o tym wiedzą. – Chamford…? Chamford? Chyba go znam. Taki niski jegomość, prawda? – Nie, proszę pana, przeciwnie, bardzo wysoki. Powiedziałbym, że pana wzrostu. – Och, naprawdę? Jako nowy roznosiciel produktów firmy „Roquevaire”, jeszcze niezbyt pewny terenu, Jean-Pierre zapoznał się z rozkładem schodów oraz wyjść z piętrowego budynku restauracji nader szybko. Na piętro można się było dostać albo schodami z kuchni, albo z małego foyer tuż przy głównym wejściu; tych ostatnich używali stali klienci korzystający z rozlokowanych na górze toalet. Znalazł też okno, przez które można było obserwować każdego, kto szedł po tych właśnie schodach; Jean-Pierre dawał głowę, że jeśli cierpliwie zaczeka, zobaczy przez nie kobietę i mężczyznę. Bez wątpienia udadzą się na górę osobno i zamiast do toalety wejdą do sypialni nad kuchnią. Pacjent doktora Washburna zastanawiał się, który z drogich samochodów parkujących na cichej uliczce należy do markiza de Chamford. Którykolwiek by należał, służący Chamforda, ten od rzeźnika, nie miał powodów do obaw – jego pan z pewnością nie siądzie za kółkiem. Pieniądze. Kobieta zjawiła się kilka minut przed pierwszą. Była ogorzałą blondyną z wielkim biustem wypychającym jedwabną bluzkę, z długimi, opalonymi nogami poruszającymi się wdzięcznie w rytm stukotu butów na wysokim obcasie, z udami i biodrami obciśniętymi białą spódniczką. Może i Chamford miał kłopoty, ale miał też gust. Dwadzieścia minut później dostrzegł przez okno białą spódniczkę – kobieta szła na górę. Po niespełna sześćdziesięciu sekundach za szybą ukazała się sylwetka jej klienta: ciemne spodnie, kurtka, blada twarz, oczy czujnie wpatrzone w szczyt schodów. Jean-Pierre liczył upływające minuty. Miał nadzieję, że markiz de Chamford nie zapomniał zegarka. Chwyciwszy chlebak za pasek, niósł go – o ile to tylko było możliwe – w sposób jak najmniej rzucający się w oczy. Wykładaną płaskimi kamieniami ścieżką zmierzał do restauracji. W środku, w foyer, skręcił w lewo i przepraszając jakiegoś starszego mężczyznę, który mozolił się na schodach, minął go, dotarł na piętro i znów skręcił w lewo, w długi korytarz urywający się na końcu budynku bezpośrednio nad kuchnią. Przeszedł obok toalet i znieruchomiał, oparty plecami o ścianę; odwróciwszy głowę czekał, aż staruszek dojdzie do ubikacji i pchnie drzwi, rozpinając jednocześnie rozporek. Wtedy Jean-Pierre zadziałał prawie bez namysłu, instynktownie. Podniósł chlebak, umieścił go na środku drzwi, przytrzymał wyciągniętymi rękami, cofnął się i jednym płynnym ruchem uderzył ramieniem w płócienne zawiniątko. Błyskawicznie opuścił prawą rękę i gdy drzwi rozwarły się na oścież, chwycił za ich krawędź, by nie roztrzaskały się o ścianę. W restauracji na dole nikt nie usłyszał stłumionych odgłosów włamania. – – Markiz de Chamford sturlał się z nagiego ciała blondyny i zwalił jak długi z łóżka na podłogę. Mógłby występować w operze komicznej: wciąż miał na sobie wykrochmaloną koszulę, idealnie zawiązany krawat, a na nogach podkolanówki z czarnego jedwabiu – innych części garderoby na sobie nie miał. Kobieta okryła się kocem, robiąc co tylko możliwe, żeby rozładować niezręczną sytuację. Jean-Pierre szybko wydawał rozkazy. – Nie podnoście głosu. Nikomu nic się nie stanie, jeśli zrobicie to, co powiem. – Moja żona ciebie wynajęła! – wybełkotał Chamford, nie będąc w stanie skupić rozbieganych oczu. – Ja dam ci więcej! – Dobry początek – odrzekł pacjent doktora Washburna. – Proszę zdjąć koszulę i krawat. Skarpetki też. – Na ręku markiza zauważył złotą bransoletę. – I zegarek. Kilka minut później był już przebrany. Ubranie markiza leżało nie całkiem idealnie, lecz nikt nie mógł kwestionować jakości materiału i niepowtarzalności kroju. Zdobył do tego zegarek – oryginalny Gérard Perrégaux – i portfel Chamforda z trzynastoma tysiącami franków; osadzone w czystym srebrze kluczyki od samochodu – z monogramem właściciela – także robiły wrażenie. – Na miłość boską, daj mi choć swoje ubranie! – zażądał płaczliwie markiz; przez opary alkoholu zaczynała do niego docierać świadomość niewiarygodnie kłopotliwego położenia. – Przykro mi, nie mogę – odparł Jean-Pierre, zbierając własne ubranie i szmatki blondyny. – Nie możesz tego zrobić! To moje! – wrzasnęła. – Uprzedzałem, proszę nie podnosić głosu. – Dobrze już, dobrze – mówiła dalej – ale nie może pan przecież… – Owszem, szanowna pani, mogę. – Rozejrzał się po sypialni; na stoliku przy oknie zobaczył telefon. Podszedł tam i wyrwał kabel z gniazdka. – Teraz nikt państwu nie przeszkodzi – dodał i wziął chlebak. – Nie ujdzie ci to płazem! – warknął Chamford. – Złapią cię! Policja cię znajdzie! – Policja? – spytał Jean-Pierre. – Naprawdę chce pan zawiadomić policję? Trzeba będzie spisać oficjalny protokół, podać okoliczności i tak dalej. Wcale nie jestem pewien, czy to taki dobry pomysł. Lepiej niech pan zaczeka na służącego; wpadnie tu przed wieczorem. Słyszałem, jak mówił, że przemyci pana do stajni i markiza o niczym się nie dowie. Biorąc pod uwagę wszystkie aspekty sprawy, szczerze radzę, żeby pan właśnie tak postąpił. Chyba stać pana na wymyślenie czegoś ciekawszego niż to, co zdarzyło się tutaj. Ja niczemu nie zaprzeczę. Tajemniczy złodziej wyszedł i zamknął za sobą uszkodzone drzwi. Jak dotąd rzeczywiście dawał sobie radę i to napawało go niepokojem. Co powiedział Washburn…? Skoncentrował się na drodze i na wykładanej mahoniem desce rozdzielczej samochodu markiza de Chamford. Rozkład wskaźników i oprzyrządowania był mu obcy; w swej przeszłości nie miał zatem raczej do czynienia z takimi wozami. To coś nowego, tak przypuszczał. Niespełna godzinę później przejechał most spinający szeroki kanał i już wiedział, że jest w Marsylii. Małe, pudełkowate domki z kamienia podobne skałom wystającym z wody, wąskie uliczki, murowane ściany – przedmieścia Starego Portu. Znał ten widok i jakby go nie znał. Daleko, na jednym ze wzgórz dostrzegł sylwetkę katedry z figurą Maryi Dziewicy rysującą się wyraźnie na szczycie strzelistej wieży. Notre-Dame-de-la-Garde. Więc znał tę nazwę, widok też znał, jednak go nie znał. Chryste! Kilka minut później dotarł do pulsującego ruchem centrum i jechał zatłoczoną Cannebière wzdłuż rzędów drogich sklepów, w promieniach wysokiego słońca odbijających się w bezbrzeżnych tafiach ciemnego szkła po obu stronach jezdni, wzdłuż nie kończącego się szpaleru ulicznych kawiarenek. Skręcił w lewo, w stronę portu, mijając składy, magazyny, małe fabryczki i odgrodzone płotami parkingi z samochodami gotowymi do transportu towarów na północ do Saint-Etienne, Lyonu, Paryża czy na południe, do miast basenu Morza Śródziemnego. W niespełna dziesięć minut, przy minimum wyjaśnień, sprawa została załatwiona – po zeszlifowaniu numerów silnika jaguar miał przepaść gdzieś w północnej Afryce. Kluczyki osadzone w srebrze, z monogramem, oddał za sześć tysięcy franków, co stanowiło jedną piątą ceny samochodu Chamforda. Potem złapał taksówkę i kazał się wieźć do lombardu, ale nie do renomowanego, gdzie zadawano by dużo pytań. Polecenie było jasne – to Marsylia. Trzydzieści minut później sprzedał złotego perrégauxa i za osiemset fraków nabył seiko. Zegarek był odporny na wstrząsy – praktyczność określa wartość. Następny przystanek: niewielki dom towarowy w południowej części Cannebière. Z półek i wieszaków wybrał ubranie, zapłacił, dopasował je w przymierzalni i wyrzucił źle leżącą bluzę wraz ze spodniami. Z wystawy na piętrze kupił miękką, skórzana walizkę i umieścił w niej chlebak oraz trochę zapasowej odzieży. Spojrzał na swój nowy czasomierz; dochodziła piąta. Pora rozejrzeć się za dobrym hotelem. Praktycznie biorąc, nie spał od kilku dni, a musiał odpocząć, nabrać sił przed spotkaniem na rue Sarrasin, w knajpie „Le Bouc de Mer”, gdzie poczyni przygotowania do innego, o wiele ważniejszego spotkania – tego w Zurychu. Leżał na łóżku i gapił się w sufit, na którego gładkiej powierzchni tańczyły nieregularne refleksy ulicznych latarń. Noc nad Marsylią zapadła nagle, a wraz z ciemnością przyszło nieokreślone poczucie wolności, jak gdyby mrok był ogromnym, grubym pledem tłumiącym ostre światło słońca, które obnażało zbyt wiele i zbyt szybko, i znów dowiadywał się czegoś o sobie: nocą czuł się lepiej niż za dnia; niczym na wpół zagłodzony kot pewniej wychodził na żer w ciemności. Lecz odkrył w tym i sprzeczność, gdyż podczas długich miesięcy w Île de Port Noir łaknął słońca, chłonął je, z utęsknieniem czekał brzasku pragnąc, by dzień trwał wiecznie. Coś się z nim działo, zmieniał się. Coś się już wydarzyło. Za sobą miał doświadczenia, które zadawały kłam temu, że lepiej sobie radzi nocą. Nie dalej jak przed dwunastoma godzinami tkwił w łodzi rybackiej na morzu, mając przed oczyma cel podróży i ledwie dwa tysiące franków u pasa. Zgodnie z wywieszoną w hotelowym holu tabelą bieżących kursów dwa tysiące franków to mniej niż pięćset dolarów amerykańskich. Teraz dysponował paroma zestawami niezłych ubrań, leżał na łóżku w przyzwoitym hotelu, a w portfelu od Vuittona, należącym do markiza Chamforda, miał dwadzieścia trzy tysiące franków. Dwadzieścia trzy tysiące franków… To prawie sześć tysięcy dolarów. Gdzie się narodził, że zdolny jest do takich rzeczy?! Rue Sarrasin była tak wiekowa, że w innym mieście uchodziłaby pewnie za trakt graniczny. Tymczasem ów szeroki, pokryty klinkierową nawierzchnią zaułek łączący ulice wybudowane stulecia później znajdował się w Marsylii, gdzie starożytność współistnieje ze starością, ale gdzie starożytność pospołu ze starością gryzie się z nowym. Rue Sarrasin miała nie więcej niż dwieście metrów długości – dwieście metrów zastygłych w czasie zatrzymanym między ścianami budynków nabrzeża, nie oświetlonych latarniami, chwytającymi w sidła napływające z portu mgły. Rue Sarrasin to ustronna uliczka sprzyjająca przelotnym spotkaniom tych, którzy swymi konszachtami woleli nie kłuć ludzi w oczy. „Le Bouc de Mer” była jedynym źródłem światła i dźwięku. Knajpa mieściła się mniej więcej pośrodku alei, w dziewiętnastowiecznym budynku dawnego urzędu. Zburzono w nim wiele gabinetów, żeby ulokować tam duży bar i stoliki; wiele z nich zachowano, by umożliwić bywalcom mniej publiczne spotkania. Był to rodzaj wyzwania, jaki nadbrzeże rzucało zacisznym pokoikom, od jakich roiło się w restauracjach przy Cannebière; tyle tylko, że wierni swemu statusowi właściciele z rue Sarrasin nie instalowali w owych przybytkach drzwi, lecz zasłony. Jean-Pierre manewrował między stolikami, przebijając się przez warstwy tytoniowego dymu, omijając słaniających się na nogach rybaków, pijanych żołnierzy i dziwki o czerwonych twarzach, które szukały tu łóżka na noc, a przy okazji kilku franków. Niby rozglądając się za kumplami z załogi, raz po raz odchylał zasłony gabinecików, aż znalazł kapitana łodzi. Obok niego za stołem siedział jeszcze ktoś: chudy mężczyzna o bladej twarzy, z oczami świdrującymi niczym ślepia łasicy. – Siadaj – rzucił groźnie szyper. – Myślałem, że będziesz wcześniej. – Powiedział pan między dziewiątą a jedenastą. Jest za kwadrans jedenasta. – Kto późno przychodzi, ten stawia. – Chętnie. Niech pan zamówi coś porządnego, jeśli coś takiego tu mają. Chudy mężczyzna o bladej twarzy uśmiechnął się. Będzie dobrze. I było. Sfałszowanie paszportu Washburna okazało się – jakżeby inaczej? – rzeczą najtrudniejszą pod słońcem, ale pietyzm, odpowiedni sprzęt i kunszt załatwią nawet to. – Ile? – Umiejętności i sprzęt są w cenie. Dwa i pół tysiąca franków. – Kiedy go mogę odebrać? – Kunszt i dokładność wymagają czasu. Za trzy, cztery dni. Najwcześniej, bo i tak mistrz będzie pracował pod wpływem wielkiego stresu. Skrzyczy mnie. – Dołożę tysiąc franków, jeśli mistrz zdąży do jutra. – Do dziesiątej rano – odrzekł szybko mężczyzna o bladej twarzy. – Jakoś przełknę jego obelgi. – I ten tysiączek ekstra, co? – wtrącił się naburmuszony kapitan. – Coś ty wywiózł z Port Noir? Brylanty? – Talent – powiedział Jean-Pierre i wierzył w to, choć tego nie rozumiał. – Będzie tylko potrzebne zdjęcie – dodał bladolicy. – W pasażu zrobiłem to – odpowiedział pacjent Washburna, wyjmując z kieszeni bluzy małą kwadratową fotografię. – Jestem pewien, że pański drogocenny sprzęt jakoś ją wyostrzy. – Ładne ciuchy – rzucił szyper, oddając zdjęcie fałszerzowi. – Tak, dobrze skrojone – zgodził się Jean-Pierre. Uzgodnili miejsce porannego spotkania, zapłacili za whisky, kapitan odebrał ukradkiem pięćset franków – dobito targu. Klient opuścił gabinet i ruszył poprzez zatłoczony, buchający ochrypłymi głosami i dymem bar w stronę drzwi. Stało się to tak nagle, tak szybko, tak zupełnie nieoczekiwanie, że nie było czasu na myślenie. Zadziałał odruchowo. Zderzyli się gwałtownie i przypadkowo, ale oczy, które w nim utkwiły, najwyraźniej wiedziały, na kogo patrzą, bo szeroko rozwarte z niedowierzania, na granicy histerycznego przerażenia, zdawały się wychodzić z orbit. – Nie! Boże, nie! To niemożliwe! – Mężczyzna odwrócił się i chciał wniknąć w tłum. Jean-Pierre zrobił krok w przód i chwycił go za ramię. – Zaczekaj! Mężczyzna odwrócił się znowu, ujął nadgarstek Jean-Pierre’a między kciuk a wyprostowane palce dłoni i niczym widłami zrzucił rękę z ramienia. – Przecież ty… Ty nie żyjesz! Jesteś trupem! Nie mogłeś przeżyć! – Przeżyłem. Mów, co wiesz. Twarz mężczyzny wykrzywiła maska obłąkanej wściekłości. Zmrużył oczy, otworzył usta wciągając głośno powietrze i odsłaniając żółtawe zęby, które połyskiwały jak zwierzęce kły. Nagle wyciągnął nóż, a szczęku otwieranego sprężyną ostrza nie zagłuszył nawet barowy zgiełk. Uzbrojona dłoń wystrzeliła do przodu; klinga niczym przedłużone ramię atakującego mierzyła w brzuch Jean-Pierre’a. – Wykończę cię! – syknął nieznajomy. Przedramię Jean-Pierre’a pomknęło ruchem wahadłowym w dół, odrzucając z drogi nóż. Obrócił się unosząc lewą nogę i obcasem buta trafił tamtego w biodro. – Mężczyzna runął do tyłu na trójkę pijących rybaków; nóż brzęknął o podłogę. Ludzie zauważyli broń, zbiegli się gapie, pięści i ręce rozdzieliły walczących. – Won stąd! – Kłócić się to nie tutaj! – Nie chcemy tu glin, zalane sukinsyny! Rozjuszona, ordynarna gwara marsylczyków niosła się ponad kakofonią dźwięków wypełniających „Le Bouc de Mer”. Bywalcy otoczyli Jean-Pierre’a, a on patrzył, jak jego niedoszły zabójca przebija się przez tłum w stronę wyjścia, trzymając ręce w pachwinie. Masywne drzwi otworzyły się na oścież i nieznany mężczyzna zniknął w ciemnościach na rue Sarrasin. Ktoś, kto sądził, że pacjent doktora Washburna nie żyje, ktoś, kto pragnął jego śmierci, wiedział już, że Jean-Pierre ocalał. |
||
|