"Tożsamość Bourne’a" - читать интересную книгу автора (Ludlum Robert)

4

Klasa turystyczna Caravelli Francuskich Linii Lotniczych lecącej do Zurychu wypełniona była do granic możliwości; na wąskich fotelach siedziało się tym mniej wygodnie, im mocniej dawały o sobie znać turbulencje powietrza rzucającego samolotem. Jakieś niemowlę wrzeszczało w ramionach matki, inne dzieci szlochały, tłumiąc w sobie okrzyki strachu; rodzice uśmiechali się uspokajająco, sztucznymi uśmiechami dodając sobie pewności, której nie czuli. Inni pasażerowie siedzieli cicho, niektórzy pili whisky, opróżniając jednakże szklaneczki szybciej niż zazwyczaj. Kilku z nich siliło się na śmiech z trudem dobywający się z zaciśniętych gardeł. Obłudni pozoranci – miast kamuflować, śmiech podkreślał tylko ich strach. Każdy przeżywał ciężki lot na swój sposób, lecz nikt nie zdołał uciec przed strachem. Człowiek zamknięty w stalowym cygarze trzydzieści tysięcy stóp nad ziemią ulegał mu łatwo, bo maszyna zaraz, za chwilę, mogła runąć w dół, pikując w przepaść z agonalnym rykiem silników. Narastaniu strachu towarzyszyły nieodłączne pytania: Jakie myśli cisną się wówczas do głowy? Jak się wtedy człowiek zachowuje?

Pacjent doktora Washburna chciał znaleźć na nie odpowiedź; czuł, że to ważne. Siedział przy oknie ze wzrokiem utkwionym w skrzydło samolotu i obserwował, jak powierzchnia olbrzymiej metalowej płaszczyzny drga, gnie się i wibruje pod wpływem brutalnych uderzeń wiatru. Strumienie powietrza zderzały się ze sobą, zmuszając stalowy produkt cywilizacji do uległości, ostrzegając mikrych śmiałków przed kaprysami przyrody, wobec których nie znaczyli nic. Odrobina ciśnienia ponad wytrzymałość tworzywa i skrzydło pęknie niczym kończyna oderwana żywcem od opływowego korpusu, odrzucona i rozszarpana wichurą. Nadwątlony nit – maszyna eksploduje i poszybuje bezwładnie w nicość.

Co by wówczas zrobił? O czym by myślał? Czy oprócz nieujarzmionego strachu przed śmiercią i pustką czułby coś jeszcze? Na tym winien się teraz skoncentrować, właśnie to wielokrotnie podkreślał Washburn w Port Noir. Przypomniały mu się słowa doktora.

Jeśli kiedykolwiek będziesz miał okazję przyjrzeć się sytuacji wywołującej stres – i oczywiście starczy ci czasu – postaraj się za wszelką cenę wyobrazić sobie w niej siebie. Daj się ponieść skojarzeniom, niech twój umysł wypełnią słowa i obrazy. W nich szukaj klucza.

Jean-Pierre spoglądał więc w okno, świadomie pragnąc ujawnić choćby cząstkę nieświadomości; wbił oczy w szaleństwo natury za szybą, analizował je i „starał się za wszelką cenę” usłyszeć słowa, ujrzeć obrazy.

Krystalizowały się, niespiesznie. Ciemność. Ryk wiatru – ciągle narastający, rozdzierający uszy aż do bólu. Głowa… Wichura chłostała lewą część twarzy, paliła skórę, zmusiła go do tego, by osłonił się ramieniem. Ramię… Lewe ramię. Lewa ręka była uniesiona, dłoń w rękawiczce zaciśnięta na równej metalowej krawędzi, a prawa na… taśmowym uchwycie. Trzymał za taśmowy uchwyt i na coś czekał. Na sygnał, na… migotanie światła, klepnięcie w plecy, może na oba sygnały jednocześnie. Sygnał. Nadszedł. Runął w dół. W mrok. W otchłań. Jego ciało porwane wiatrem, ciśnięte w czarne niebo, koziołkowało i obracało się. Skoczył. Skoczył ze… spadochronem!

– Etes-vous malade?

Obłąkany majak prysnął. Zdenerwowany pasażer siedzący obok dotknął jego lewego ramienia; ręka Jean-Pierre’a była uniesiona, palce dłoni rozczapierzone i zesztywniałe, jak gdyby stawiały czemuś opór. Prawa ręka wciśnięta głęboko w marynarkę biegła w poprzek piersi, a dłoń ściskała klapę, gniotąc materiał; z czoła ściekały mu strumyczki potu. A jednak! Udało się. Trwało ledwie jeden chory moment, ale nadeszło, przyszło.

– Pardon - powiedział, opuszczając ręce. – Un rêve – dodał, by coś rzec.

Pogoda odmieniła się i maszyna wyrównała lot. Uśmiechy na znękanych twarzach stewardes stały się na powrót szczere. Zaczęto znów obsługiwać pasażerów, a ci spoglądali, po sobie z lekkim zażenowaniem.

Pacjent doktora Washburna obserwował otoczenie, lecz widział niewiele. Był pochłonięty obrazami, które przed chwilą ujrzał oczyma duszy, dźwiękami, które słyszał z tak namacalną wyrazistością. Więc wyskoczył z samolotu… Nocą. Te sygnały – metalowa krawędź, taśmowy uchwyt – były niezmiernie istotne. Skakał ze spadochronem! Gdzie?! Po co?!

Przestań się zadręczać!

Żeby odegnać rozbuchane szaleństwo myśli, sięgnął do kieszeni na piersi, wydostał sfałszowany paszport i otworzył go. Jak się spodziewał, nazwisko „Washburn” pozostało nie zmienione; było nader pospolite i – jak zapewniał jego prawowity właściciel – nie trefne. Ale imię doktora, „Geoffrey R.”, uległo zmianie na „George P.”, a interlinie, odstępniki i opustki wykonano po mistrzowsku. Po mistrzowsku również podretuszowano fotografię i w niczym już nie przypominała tamtego zdjęcia z automatu, jakie zrobił w pasażu pod arkadami.

Oczywiście numery identyfikacyjne sfałszowano, a nowe dawały gwarancję, że nie wzbudzą czujności komputera podczas odprawy paszportowej, przynajmniej do chwili, gdy właściciel dokumentu okaże go urzędnikowi po raz pierwszy – później klient brał na siebie całą odpowiedzialność. Płaciło się więc i za kunszt wykonania, i za sprzęt, i za gwarancję, gdyż owa gwarancja wymagała rozlicznych koneksji w Interpolu i w urzędach imigracyjnych. Ludzie pracujący przy odprawie celnej, eksperci od komputerów, fachowcy zatrudnieni w całej europejskiej sieci granicznej – wszyscy dostawali regulaminowy haracz w zamian za bezcenne informacje i rzadko popełniali błędy. Kiedy – o ile w ogóle – je popełniali, ryzykowali utratę oka lub ręki, bo tacy już byli handlarze fałszywymi dokumentami.

„George P. Washburn”. Nie odpowiadało mu to nazwisko; człowiek, który nosił je w nie zmienionej formie, zbyt solidnie wprowadził go w psychologiczne podstawy techniki wolnych skojarzeń. „George P.” wygląda prawie jak „Geoffrey R.”, a Geoffrey R. to nieszczęśnik, ofiara nałogu wynikającego z konieczności ucieczki – ucieczki od własnego „ja”, od własnej tożsamości. Ucieczka była ostatnią rzeczą, jakiej Jean-Pierre chciał; życie jako takie miało dla niego mniejsze znaczenie niż odpowiedź na pytanie: kim był?

Czy aby na pewno?

Wszystko jedno. Klucz do zagadki spoczywał w Zurychu. W Zurychu…

– Mesdames et messieurs. Nous commençons notre descente vers l’aéroport de Zurich.


Znał nazwę hotelu: „Carillon du Lac”. Podał ją kierowcy taksówki bez chwili namysłu. Wyczytał ją gdzieś? Może w jednym z folderów reklamujących Zurych, które znalazł w pojemnych kieszeniach pasażerskiego fotela?

Nie, bo znał skądś wnętrze hotelowego foyer, bo ponure, ciemne, wypolerowane drewno boazerii nie było mu obce. I te ogromne tafle okien wychodzących na jezioro! Musiał tu kiedyś być, musiał kiedyś tu stać, tu, w miejscu, gdzie stał teraz – przed wykładaną marmurem ladą recepcji. Był tu kiedyś! Dawno!

Słowa recepcjonisty rozwiały wszelkie wątpliwości i spadły na Jean-Pierre’a jak grom.

– Miło znów pana widzieć, sir. Od pańskiej ostatniej wizyty minęło sporo czasu.

Minęło?! Sporo czasu?! Ile czasu?! Chryste, dlaczego nie zwraca się do mnie po nazwisku?! Nie znam cię! Sam siebie nie znam! Pomóż mi! Proszę, pomóż mi!

– No cóż… chyba tak – odrzekł. – Zechce pan coś dla mnie zrobić? Wywichnąłem rękę i trudno mi pisać. Proszę wypełnić za mnie kartę meldunkową; spróbuję ją jakimś cudem podpisać, dobrze? – Jean-Pierre wstrzymał oddech. Co będzie, jeśli ugrzeczniony recepcjonista za kontuarem poprosi go o powtórzenie nazwiska? Albo choćby o jego przeliterowanie?

– Oczywiście, proszę pana. – Recepcjonista obrócił kartę i zaczął pisać. – Czy zechce pan udać się do naszego lekarza?

– Może później, nie teraz.

Wciąż pisał. W końcu przestał, znów obrócił kartę i ułożył do podpisu.

Pan J. Bourne. Nowy Jork, USA.

Pacjent doktora Washburna wbił w nią oczy. Gapił się, osłupiały, zahipnotyzowany literkami. Zdobył wreszcie własne nazwisko – część nazwiska, mówiąc dokładniej. Zdobył też nazwę kraju i miasta, w którym mieszkał.

J. Bourne. Jon? James? Joseph? Jakie imię kryje się za literą „J”?! Czy tamten zechce, żeby podpisał się także imieniem? Nie. Podpisze się dokładnie tak, jak stało w karcie.

J. Bourne.

Starał się pisać nazwisko w sposób tak niewymuszony i naturalny, na jaki tylko było go stać. Dał umysłowi carte blanche i czekał, aż myśli i obrazy uwolnione sytuacją dotrą do jaźni. Do jaźni nie dotarło nic, ot, tyle tylko, że podpisywał się obcym nazwiskiem; nie odczuł żadnych sensacji.

– Zaniepokoiłem się, mein Herr – powiedział recepcjonista. – Już sądziłem, że może popełniłem gdzieś błąd. Mam za sobą bardzo pracowity tydzień, jeszcze bardziej pracowity dzień. Ale z drugiej strony, byłem pewien, że błędu nie zrobiłem.

A gdyby tak zrobił? Gdyby tak popełnił jakiś błąd? Pan J. Bourne z Nowego Jorku, USA, nie chciał nawet o tym myśleć.

– Zawsze wierzyłem w pańską pamięć, Herr… Stossel – odrzekł Bourne, rzuciwszy okiem na tabliczkę z nazwiskiem dyżurującego recepcjonisty wywieszoną na ścianie z lewej strony kontuaru; Stossel był zastępcą dyrektora hotelu „Carillon du Lac”.

– Bardzo pan uprzejmy, Herr Bourne. – Stossel skłonił się za ladą. – Oczywiście, wszelkie pana życzenia zostaną spełnione tak jak zwykle. Pamiętam je doskonale.

– Cieszę się. Z tym, że być może zmienię nieco obyczaje. Czegóż to ja od was ostatnio chciałem?

– Życzył pan sobie, żeby każdemu, kto do pana telefonuje lub kto o pana pyta w recepcji, mówić, że jest pan aktualnie nieobecny, po czym natychmiast o takim fakcie pana zawiadomić. Jedynym wyjątkiem jest pana firma z Nowego Jorku, Korporacja Treadstone-71 jeśli mnie pamięć nie myli…

Jeszcze jedna nazwa! Firma, którą może zlokalizować jednym telefonem międzynarodowym. Mglista łamigłówka zaczynała przybierać coraz konkretniejsze kształty. Wracało ożywienie.

– Tak, niech tak zostanie. Herr Stossel. Odpowiednio docenię pańskie kompetencje.

– Jesteśmy w Zurychu, sir – odparł skromnie i grzecznie, wzruszywszy lekko ramionami. – Był pan zawsze nadzwyczaj hojny, Herr Bourne… Vorwärts! Schnell!

Kiedy wchodził do windy za boyem hotelowym, czuł, że wyjaśniło się kilka spraw. Znał swoje nazwisko i rozumiał, dlaczego zastępca dyrektora „Carillon du Lac” tak szybko je sobie przypomniał. Wiedział, z jakiego kraju tu przyjeżdżał, z jakiego miasta, poznał też nazwę firmy, która go zatrudnia – w każdym razie firmy, która go kiedyś zatrudniała, i za każdym razem, kiedy odwiedzał Zurych, podejmował pewne środki ostrożności; miały go chronić przed niepożądanymi lub niespodziewanymi gośćmi. Tego właśnie nie umiał rozgryźć, bo albo organizuje się zabezpieczenie dokładne i szczelne, albo nie organizuje się go wcale. Gdzie szukać plusów ochrony tak dziurawej, tak łatwej do ominięcia? Uznał ją za amatorską, bezwartościowa, za dziecięcą zabawę w chowanego: Gdzie jestem? No? Spróbuj mnie znaleźć. Krzyknę i naprowadzę cię na moją kryjówkę, dobrze?

Amatorszczyzna, a jeśli w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin w ogóle się czegoś o sobie dowiedział, to tego, że jest zawodowcem. Jaki miał fach, nie miał pojęcia, lecz bez wątpienia był profesjonalistą.


Głos panienki z nowojorskiej informacji zanikał chwilami na linii, ale to, co mówiła, docierało do niego z irytującą wyrazistością i nieodwołalnością wyroku.

– Takiej firmy nie ma w spisach, proszę pana. Sprawdziłam najnowsze wykazy, nawet numery prywatne, i nie figuruje tam żadna korporacja „Treadstone”. Nie ma tam nawet nazwy podobnej do „Treadstone-71”.

– Może „71” zostało opuszczone, żeby…

– Nie, proszę pana, firma o takiej nazwie nie istnieje. Powtarzam, jeśli dysponuje pan nazwą pełniejszą, jeśli poda mi pan rodzaj działalności, jaką firma prowadzi, być może będę w stanie pomóc.

– Niestety, znam tylko tę nazwę, którą pani podałem: „Treadstone-71”. Nowy Jork.

– Dziwna nazwa, proszę pana. Jestem pewna, że gdyby była na naszych listach, nie miałabym absolutnie żadnych trudności, by ją odnaleźć. Bardzo mi przykro.

– Dziękuję i przepraszam za kłopot – powiedział J. Bourne, odkładając słuchawkę.

Nie widział sensu w przedłużaniu rozmowy. Nazwa firmy stanowiła jakiś kod, szyfr, klucz, który otwierał interesantowi drzwi do trudno dostępnego pana Bourne’a. Słowa „Treadstone-71” mogły być wypowiedziane przez każdego, niezależnie od miejsca, skąd telefonował. Dlatego najprawdopodobniej siedziba firmy była fikcyjna; zapewnienia panienki z nowojorskiej informacji oddalonej o wiele tysięcy kilometrów od Zurychu tylko potwierdzały jego spekulacje.

Pacjent doktora Washburna stanął przy sekretarzyku, gdzie leżał portfel od Louisa Vuittona i japoński zegarek. Portfel wsunął do kieszeni, zegarek nałożył na rękę. Spojrzał w lustro i cicho powiedział:

– Nazywasz się J. Bourne. Jesteś obywatelem Stanów Zjednoczonych, mieszkasz w Nowym Jorku. Całkiem możliwe, że liczby: zero-siedem-siedemnaście-dwanaścia-zero-czternaście-dwadzieścia sześć-zero są twoim być albo nie być.


Słońce świeciło jasno. Promienie sączyły się przez korony drzew na wytwornej Bahnhofstrasse, odbijały się od okien sklepów, rysując na ziemi wielkie, cieniste prostokąty tam, gdzie na swej drodze napotykały gmachy masywnych banków. Bahnhofstrasse to ulica, na której współżyły z sobą rzetelność i pieniądze, bezpieczeństwo i wyniosłość, zdecydowanie i odrobina frywolności. A J. Bourne, pacjent doktora Washburna, znał tę ulicę, znał jej domy, chadzał kiedyś tym samym chodnikiem.

Wszedł na Bürkliplatz, na skwer nad jeziorem. Dużo tam pomostów ciągnących się wzdłuż nabrzeża, wiele graniczących z nimi kolistych ogrodów, które w upale lata wybuchają girlandami kwiatów. Miał je przed oczyma wyobraźni, teraz zjawiły się, lecz obrazom nie towarzyszyły ani wspomnienia, ani konkretne myśli.

Zawrócił do Bahnhofstrasse. Instynkt mówił mu, że Gemeinschaft Bank mieści się w pobliskim budynku wyłożonym kamiennymi płytami zszarzałej bieli. Budynek stał po drugiej stronie ulicy i uprzednio Bourne celowo go ominął. Teraz zbliżył się do szeregu ciężkich, przeszklonych drzwi i pchnął środkowe. Otworzyły się bezgłośnie i wkroczył na posadzkę z brązowego marmuru. Tu także kiedyś był, choć tego wrażenia nie odbierał tak silnie jak innych. Ogarnęło go niejasne przeczucie, że banku Gemeinschaft należy raczej unikać.

Teraz było już na to za późno.

– Puis-je vous aider. monsieur? – Mężczyzna zadający pytanie miał czerwoną boutonnière, symbol władzy portiera: użył francuszczyzny, spojrzawszy na ubranie klienta. – Nawet podrzędny gnom zuryski umie być uważnym obserwatorem.

– Przychodzę w sprawie osobistej i poufnej – odpowiedział Bourne po angielsku i znów zaskoczyły go własne słowa wypowiedziane tak łatwo i naturalnie. Odezwał się po angielsku z dwóch powodów: chciał sprawdzić, jak zareaguje spostrzegawczy gnom stwierdziwszy błąd w sztuce obserwacji, a poza tym w ciągu najbliższej godziny pragnął uniknąć wszelkich nieporozumień językowych.

– Przepraszam pana, sir – rzekł portier i uniósł leciutko brwi, przyglądając się płaszczowi klienta. – Winda na lewo, drugie piętro. Nasz urzędnik będzie panu służył pomocą.

Wspomniany urzędnik okazał się człowiekiem w średnim wieku, z krótko przyciętymi włosami; na nosie miał rogowe okulary. Z nieruchomą twarzą, z oczyma bijącymi ciekawością, spytał:

– Czy prowadził pan już w naszym banku sprawy osobiste i poufne, sir?

– Tak.

– Pański podpis, proszę. – Urzędnik podał Bourne’owi firmowy blankiet z dwoma czarnymi liniami zbiegającymi się na środku kartki.

Bourne zrozumiał: nie chodziło o nazwisko. Firmowy nadruk na górze – nazwa i adres – to bank. Liczby napisane słownie to nazwisko, ale traktowane będzie jak nazwisko dopiero wówczas, gdy zostaną napisane przez właściciela rachunku. Rutynowe postępowanie. Washburn.

Bourne napisał liczby, rozluźniwszy dłoń tak, aby pisać swobodnie. Wręczył blankiet urzędnikowi, który spojrzał nań uważnie, wstał z krzesła i gestem ręki wskazał rząd wąskich drzwi z matowymi okienkami.

– Zechce pan poczekać w pokoju numer cztery, sir. Za chwilę ktoś pana obsłuży.

– W pokoju numer cztery?

– Czwarte drzwi po lewej stronie. Zamkną się automatycznie.

– Czy to konieczne?

Urzędnik spojrzał na niego z zaskoczeniem w oczach.

– Czy konieczne? Postępujemy zgodnie z pana własnym życzeniem, sir – powiedział grzecznie, choć pod warstewką uprzejmości kryły się nutki zdziwienia. – Jest pan właścicielem konta z trzyzerowym szyfrem. W Gemeinschaft panuje obyczaj, że właściciele takich kont uprzedzają nas o wizycie telefonicznie, tak abyśmy mogli udostępnić im na czas osobne wejście.

– Tak, wiem o tym – skłamał Bourne z obojętnością, której nie czuł. – Ale bardzo się śpieszyłem.

– Przekażę to Weryfikacji, proszę pana.

– Weryfikacji?! – Pan J. Bourne z Nowego Jorku nie potrafił się powstrzymać; w ustach urzędnika słowo „weryfikacja” zabrzmiało jak ostrzeżenie.

– Oddziałowi Weryfikacji Podpisów, sir. – Krótko ostrzyżony mężczyzna poprawił okulary; zrobił jednocześnie krok w stronę biurka, zawiesił dłoń tuż nad rzędem przełączników na blacie, a ruch ręki miał to zakamuflować. – Proponuję, by zaczekał pan w pokoju numer cztery.

Teraz propozycja nie była już propozycją, bardziej rozkazem rzuconym przez czujnego pretoriana.

– Czemu nie? Proszę im tylko powiedzieć, żeby się pośpieszyli, dobrze?

Bourne podszedł do czwartych drzwi, otworzył je i wszedł do środka. Drzwi zamknęły się za nim z charakterystycznym szczękiem zamka. Spojrzał na matową szybę. Szkło nie było zwykłym szkłem. Tuż pod powierzchnią dostrzegł misterną sieć cieniutkich drucików i wiedział, że gdyby pękło, bez wątpienia włączyłby się system alarmowy – znalazł się w pułapce bez wyjścia. Czekał, aż go wezwą.

Niewielki pokój urządzono ze smakiem: boazeria na ścianach, dwa skórzane fotele jeden obok drugiego, naprzeciwko mała sofa i kilka antycznych stoliczków. Dalej ujrzał inne drzwi, jakże różne od tych, którymi wchodził – lśniły szarym odcieniem stali. Na stoliczkach zobaczył świeże czasopisma i gazety w trzech wersjach językowych. Usiadł i wziął do ręki paryskie wydanie „Herald-Tribune”. Czytał drobny druk, lecz nie rozumiał, co czyta. Zaraz go poproszą, zaraz, za chwilę – jego rozgorączkowany umysł opracowywał strategię postępowania. Strategię nie podpartą żadnymi wspomnieniami z przeszłości, strategię wspomaganą instynktem.

W końcu stalowe drzwi rozwarły się i w progu stanął wysoki, szczupły mężczyzna o orlim nosie. Miał szare, nadzwyczaj starannie uczesane włosy i patrycjuszowską twarz człowieka chętnie służącego radą innemu patrycjuszowi, który znalazł się w kłopocie. Wyciągnął rękę. Używał wytwornej angielszczyzny, nieco przesłodzonej intonacją rodowitego Szwajcara.

– Jakże miło mi pana widzieć. Proszę wybaczyć zwłokę, jednakże sytuacja była nader komiczna, doprawdy…

– Ach tak…

– Zdaje się, że wystraszył pan naszego urzędnika, pana Koeniga. Niezbyt często właściciel konta z trzyzerowym szyfrem składa nam wizyty bez uprzedzenia, a to wytrąciło go z równowagi. Rozumie pan, wieloletnia rutyna: każde odstępstwo od utartego zwyczaju psuje mu dzień. Lecz z drugiej strony każde odstępstwo od rutyny czyni mój dzień bardziej przyjemnym. Nazywam się Walther Apfel. Proszę, pan będzie łaskaw.

Urzędnik zwolnił uścisk dłoni i wskazał Bourne’owi stalowe drzwi. Pomieszczenie, do którego weszli, miało kształt litery „V” i stanowiło przedłużenie pokoju-pułapki, gdzie Bourne czekał na wezwanie. Znów ciemna boazeria, ciężkie, wygodne meble i szerokie biurko ustawione przy jeszcze szerszym oknie wychodzącym na Bahnhofstrasse.

– Przykro mi, że go zdenerwowałem – odezwał się Bourne. – Wszystko przez brak czasu.

– Tak, wspominał o tym. – Apfel obszedł biurko dookoła i ruchem głowy wskazał skórzany fotel. – Proszę, zechce pan spocząć. Jedna, dwie formalności i natychmiast przystępujemy do interesów. – Usiedli i w tej samej chwili Apfel wziął z blatu białą kartkę na sztywnej podkładce. Wychylił się zza biurka i wręczył ją klientowi, i tym razem firmowy papier był poliniowany, lecz zamiast dwóch linii Bourne ujrzał linii dziesięć. Zaczynały się tuż pod nagłówkiem z nazwą banku, kończyły tuż nad dolną krawędzią kartki. – Pański podpis, proszę. Wystarczy, jeśli zechce pan podpisać się pięć razy.

– Nie bardzo rozumiem. Przed chwilą złożyłem już podpis.

– Tak, podpis jak najbardziej zadowalający, oczywiście, sir. Oddział Weryfikacji to potwierdził.

– Po cóż więc mam podpisywać się znowu?

– Podpis można wyćwiczyć do takiej perfekcji, że każda literka będzie do przyjęcia. Jednakże jego kilkakrotne powtórzenie uwidoczni odchylenia od normy, a czytnik grafologiczny natychmiast je wychwyci. Rzecz jasna, jeśli podpis nie jest autentyczny. Ale proszę się tym nie niepokoić. – Apfel uśmiechnął się i położył pióro na krawędzi biurka. – Szczerze mówiąc, jestem pewien, że to nie wchodzi w grę, lecz Herr Koenig nalega.

– Ostrożny z niego człowiek – rzekł Bourne.

Ujął pióro i zaczął pisać. Kończył właśnie czwarty podpis, kiedy bankier powiedział:

– To wystarczy. Reszta będzie tylko stratą czasu. – Wyciągnął rękę po podkładkę. – Oddział Weryfikacji stwierdził, że pański podpis mieści się absolutnie w granicach normy. Po otrzymaniu tego dokumentu prześlą tu pańskie dossier. – Wsunął kartkę w otwór metalowej kasetki po prawej stronie biurka i nacisnął guzik. Z kasetki błysnął promień ostrego światła. Błysnął i zgasł. – To urządzenie wysyła podpisy bezpośrednio do czytnika – mówił dalej Apfel. – Czytnik jest, oczywiście, odpowiednio zaprogramowany. Ale uważam, że w sumie to troszkę niemądre. Przecież nikt wiedzący o środkach ostrożności, jakie podejmujemy, nie zgodziłby się na składanie dodatkowych podpisów. To znaczy w przypadku, gdyby ktoś podszywał się pod autentycznego właściciela konta.

– Dlaczego nie? Skoro zaszedł już tak daleko, dlaczego miałby nie zaryzykować?

– W gabinecie znajdują się tylko jedne drzwi: jedno wejście, jedno wyjście. Musiał pan słyszeć trzask zamka w poczekalni.

– Tak, widziałem też drucianą siateczkę w szybie – odparł Bourne.

– Zatem już pan wszystko rozumie. Wystarczy stwierdzić, że mamy do czynienia z oszustem i oszust tkwi w pułapce.

– A gdyby miał broń?

– Pan jej nie ma.

– Nikt mnie nie obszukiwał.

– Winda pana obszukała. Dokładnie, z czterech stron. Gdyby był pan uzbrojony, dźwig stanąłby między pierwszym a drugim piętrem.

– Wszyscy tu jesteście ostrożni.

– Staramy się, proszę pana. – Zadzwonił telefon. Apfel podniósł słuchawkę. – Tak? Proszę wejść. – Zerknął na Bourne’a. – Są pańskie dokumenty.

– Szybko.

– Herr Koenig przygotował je znacznie wcześniej; czekał tylko na potwierdzenie danych z czytnika. – Apfel otworzył szufladę i wyjął pęk kluczy. – Jestem pewien, że Koenig jest rozczarowany. Był przekonany, że coś tu nie gra.

Stalowe drzwi otworzyły się i do pokoju wkroczył Herr Koenig z czarnym metalowym pojemnikiem w ręku. Umieścił go na biurku obok tacy, na której stała butelka perrier i dwie szklanki.

– Czy zadowolony pan z pobytu w Zurychu? – zapytał Apfel, by przerwać ciszę.

– O tak. Mam pokój z widokiem na jezioro. To ładny widok. Bardzo spokojny, odprężający.

– Wspaniale – powiedział bankier, napełniając wodą szklankę Bourne’a. Koenig wyszedł. Drzwi zamknęły się i Apfel wrócił do spraw ważnych. – Oto pańskie dokumenty, sir – mówił, dobierając odpowiedni klucz. – Czy mam otworzyć zamek, czy życzy pan sobie zrobić to osobiście?

– Tak, proszę, niech pan otworzy wieko. Bankier zerknął na Bourne’a znad pęku kluczy.

– Powiedziałem „zamek”, nie „wieko”, sir. Nie jestem do tego upoważniony, nie chciałbym również ponosić aż takiej odpowiedzialności.

– Dlaczego?

– Moje stanowisko nie upoważnia mnie do tego, bym znał pańskie personalia. A poznam je, jeśli znajdują się w kasecie.

– A gdybym zechciał dokonać jakichś operacji? Na przykład zrobić przelew, wysłać komuś pieniądze?

– Można to uczynić za pomocą podpisu numerycznego na formularzu pobrania.

– A jeśli zechcę przesłać pieniądze na moje nazwisko do innego banku, poza granice Szwajcarii?

– Wówczas, obawiam się, nazwisko będzie niezbędne. W tym wypadku będę miał zaszczyt poznać pana tożsamość i poniosę wszelką odpowiedzialność z tym związaną.

– Dobrze. Proszę otworzyć kasetę.

Apfel przekręcił klucz i uniósł wieko.

Pacjent doktora Washburna wstrzymał oddech, czując w głębi brzucha coraz ostrzejszy ból. Bankier wyjął plik dokumentów spiętych dużą klamrą do papieru i jego oczy powędrowały ku informacjom zapisanym po prawej stronie wierzchniej kartki. Nie zmienił wyrazu twarzy, jednak dolna warga drgnęła mu lekko, wyciągnęła się marszcząc kąciki ust. Wychylił się zza biurka i podał papiery Bourne’owi.

Pod firmowym nagłówkiem z nazwą banku widniały słowa wypisane na maszynie po angielsku, który musiał być językiem ojczystym klienta.


Konto: zero-siedem-siedemnaście-dwanaście-zero-czternaście-dwadzieścia sześć-zero

Nazwisko: Zastrzeżone przez właściciela. Używać tylko w procedurach prawnych.

Upoważnienia: Zapieczętowane w oddzielnej kopercie.

Bieżący stan depozytów: 11.850.000 franków.


Gapiąc się na kartkę, Bourne wolno wypuścił powietrze. Zdawało mu się, że był przygotowany na wszystko, jednak to, co ujrzał, przeraziło go bardziej niż wszystkie inne doświadczenia z ostatnich pięciu miesięcy. Licząc w przybliżeniu, wysokość konta przekraczała cztery miliony dolarów USA.

Cztery miliony dolarów!

Skąd?! Jakim sposobem?!

Starając się zapanować nad drżeniem rąk, przejrzał wyciągi z przelewów. Było ich bardzo dużo. Opiewały na zawrotne sumy – najmniejsza wynosiła trzysta tysięcy franków. Wpływały średnio co pięć, osiem tygodni i wpływać zaczęły dwadzieścia trzy miesiące temu. Spojrzał na wyciąg znajdujący się na samym spodzie kupki. Pierwsza i zarazem najwyższa wpłata – przelew z banku w Singapurze: dwa miliony siedemset tysięcy dolarów malezyjskich zamienionych na pięć milionów sto siedemdziesiąt pięć tysięcy franków szwajcarskich.

Pod ostatnim z wyciągów wyczuł kształt koperty o wiele mniejszej niż wierzchnia kartka. Uniósł papier. Brzegi koperty obramowane były czarną obwódką, pośrodku widniały słowa napisane na maszynie:


Dane personalne: Upoważnieni do wglądu – Właściciel.

Ograniczenia prawne: Upoważnieni do wglądu – Odpowiedzialny urzędnik;

Treadstone-71 Korporacja; Okaziciel z pisemnym upoważnieniem od Właściciela.

Wymagana weryfikacja podpisów.


– Chciałbym to sprawdzić – powiedział Bourne.

– Oczywiście, to pana własność – odparł Apfel. – Mogę jedynie zapewnić, że zawartość jest nietknięta.

Pacjent doktora Washburna ujął kopertę i odwrócił ją. Z tyłu, u zbiegu zakładek, widniał odcisk pieczęci banku Gemeinschaft; żadna z wypukłych łąkowych literek nie została naruszona. Rozdarł papier, wyjął kartonik i odczytał go.


Właściciel: Jason Charles Bourne.

Adres: Nie figuruje w wykazach.

Obywatelstwo: USA.


Jason Charles Bourne.

Jason.

Litera „J” to Jason! Nazywał się Jason Bourne. Słowo „Bourne” nie mówiło mu nic, „Jason” również, lecz kombinacja „Jason” i „Bourne” tak – klucz pasował do zamka. Takie nazwisko mógł zaakceptować, już je akceptował. Był Amerykaninem o nazwisku Jason Charles Bourne. A jednak… Jednak serce waliło mu w piersi jak opętane, w uszach słyszał narastający szum, ból promieniujący z głębi brzucha stawał się coraz ostrzejszy. Co się dzieje?! Skąd uczucie, że oto znów rzuca się w mroczną otchłań, w czarne odmęty?!

– Czy wszystko w porządku? – zapytał Walther Apfel.

Czy wszystko w porządku, Herr Bourne?

– Tak, jak najbardziej. Nazywam się Bourne. Jason Bourne.

Krzyczał? Mówił szeptem? Nie zdawał sobie z tego sprawy.

– Czuję się zaszczycony, panie Bourne. Pańska tożsamość nigdy nie zostanie ujawniona. Ma pan na to słowo urzędnika banku Gemeinschaft.

– Dziękuję. A teraz będę chyba musiał dokonać transferu większych kwot i poproszę pana o pomoc.

– Z największą przyjemnością, sir. Wyróżnieniem dla mnie jest służyć panu wszelką radą i pomocą. Uczynię to z radością.

Bourne sięgnął po szklankę z wodą mineralną.


Stalowe drzwi gabinetu Walthera Apfla zamknęły się za nim. Za kilka sekund opuści urządzony z gustem przedpokój, minie pokój Koeniga i wsiądzie do windy. Za kilka minut znajdzie się na Bahnhofstrasse. Ogarnięty strachem, w chaosie myśli, będzie nią szedł wiedząc, jak się nazywa, dysponując wielką sumą pieniędzy.

Udało się. Za życie, które uratował, doktor Geoffrey Washburn otrzyma zapłatę o wiele większą niż wartość tego życia. Do banku w Marsylii wysłano telegraficznie przekaz na sumę trzech milionów franków szwajcarskich. Pieniądze zdeponowano na zaszyfrowanym rachunku, tak żeby jedyny lekarz na Île de Port Noir mógł je odebrać bez konieczności ujawniania własnego nazwiska. Washburn musiał tylko udać się do Marsylii, wyrecytować ów szyfr i wziąć pieniądze. Bourne uśmiechnął się, wyobrażając sobie minę doktora, kiedy ten zerknie na wysokość konta. Ekscentryczny nałogowiec zadowoliłby się dziesięcioma, piętnastoma tysiącami funtów – a tu dostał ponad milion dolarów. Teraz albo rzuci picie, albo pogrąży się ostatecznie. Miał wybór. Jego. Własny.

Kolejna suma – cztery miliony franków – została przekazana na konto w paryskim banku przy rue Madeleine i zdeponowana na nazwisko Jasona C. Bourne’a. Pieniądze oraz karty z wzorami podpisów w trzech egzemplarzach wyekspediowano specjalnym kurierem obsługującym trasę Zurych-Paryż dwa razy w tygodniu. Herr Koenig zapewnił klienta, tudzież samego Herr Apfla, że dokumenty będą w Paryżu za trzy dni.

Ostatnia transakcja była już drobnostką – do gabinetu Walthera Apfla dostarczono sto tysięcy franków w banknotach o dużych nominałach, a Bourne parafował zlecenie wypłaty podpisem numerycznym.

W banku Gemeinschaft zostało jeszcze ponad trzy miliony franków szwajcarskich – cokolwiek by mówić, suma niebagatelna.

Jakim sposobem?! Dlaczego?! Skąd?!

Załatwienie całej sprawy trwało godzinę i dwadzieścia minut i tylko jeden dysonans zakłócił jej gładki przebieg. Jego sprawcą okazał się Herr Koenig. Zatelefonował i gdy Apfel wpuścił go do gabinetu, Herr Koenig podał zwierzchnikowi jakąś kopertę w czarnej obwódce.

– Une fiche – odezwał się po francusku, przybierając maskę uroczystej powagi wymieszanej z dozą skromnego triumfu.

Bankier otworzył dokument, wyjął karteczkę, przeczytał i oddał ją Koenigowi.

– Postąpić zgodnie z przyjętym trybem – odrzekł Koenig i wyszedł.

– Czy to dotyczyło mnie? – spytał wtedy Bourne.

– Tak, w sensie pobierania tak dużych kwot, Herr Bourne. To tylko nasze zarządzenie wewnętrzne. – Apfel uśmiechnął się uspokajająco.

Szczęknął zamek. Bourne otworzył drzwi z matową szybą i wkroczył do królestwa Herr Koeniga. Przez ten czas nadeszło dwóch innych klientów, którzy siedzieli teraz w przeciwnych rogach pokoju przyjęć. Ponieważ nie zaproszono ich do separatek, Bourne domyślił się, że żaden z nich nie jest właścicielem konta z trzyzerowym szyfrem. Zastanawiał się jeszcze, czy oni także musieli wypisywać długie ciągi liczb, ale w chwili, gdy stanął koło windy i nacisnął guzik, zastanawiać się przestał.

Kątem oka dostrzegł jakiś ruch – to Koenig skinął głową w stronę dwóch mężczyzn; ci wstali, kiedy drzwi windy zaczynały się otwierać. Bourne odwrócił się. Mężczyzna po prawej wyjął z kieszeni mały nadajnik i rzucił do mikrofonu parę szybkich słów.

Jego kolega z lewej strony miał rękę ukrytą za połą deszczowca. Wyciągnął ją i błysnął czarnym, automatycznym rewolwerem kalibru 38, na którego lufie lśnił długi, perforowany cylinder tłumika.

Obaj mężczyźni podchodzili do Bourne’a, a on cofał się w głąb pustej windy.

Rozpętało się piekło.