"Człowiek z Marsa" - читать интересную книгу автора (Lem Stanisław)IUlica wrza#322;a. #321;oskot nadziemnych poci#261;g#243;w, klaksony aut, grzechot rozp#281;dzonych trolejbus#243;w, dzwonki sygna#322;#243;w i pot#281;#380;ny gwar ludzkich g#322;os#243;w kipia#322;y w granatowym powietrzu, poprzerzynanym na strz#281;py ciemno#347;ci snopami #347;wiate#322; wszystkich barw i odcieni. T#322;umy przelewa#322;y si#281; na kszta#322;t w#281;#380;y bez ko#324;ca, wype#322;niaj#261;c szczelnie chodniki, jaskrawiej#261;c w kwadratach #347;wiate#322; okien wystawowych i zapadaj#261;c w p#243;#322;mrok dom#243;w. #346;wie#380;o zwil#380;ony asfalt sycza#322; pod setkami opon samochodowych. O#347;liz#322;e czarne i srebrne cielska d#322;ugich maszyn miga#322;y jedne za drugimi. Szed#322;em wt#322;oczony w t#322;um, stanowi#261;c jego cz#261;stk#281; nierozdzieln#261;, bez celu i my#347;li, daj#261;c si#281; unosi#263; jak korek fali. Ulica dysza#322;a, mrucza#322;a i hucza#322;a, oblewa#322;y mnie potoki #347;wiate#322; i smugi ci#281;#380;kich woni perfum kobiecych, czasem owiewa#322; ostry dym po#322;udniowych papieros#243;w, czasem s#322;odkawy, dusz#261;cy opiumowanych cygar. Po fasadach dom#243;w wspina#322;y si#281; w ob#322;#261;ka#324;czym tempie neonowe litery gasn#261;cych i zapalaj#261;cych si#281; reklam, tryska#322;y fontanny #347;wiate#322;, migota#322;y szale#324;cze wypryski rac i ogni sztucznych, opadaj#261;c ostatnim b#322;yskiem na g#322;owy t#322;umu. Szed#322;em pod olbrzymie, rozjarzone rz#281;si#347;cie portale, pod ciemne sklepy, pod wynios#322;e kolumny jakich#347; gmach#243;w nieznanych, wbity w ruchliw#261;, wieloj#281;zyczn#261;, ani na chwil#281; nie zamilkaj#261;c#261; mas#281; ludzi, a jednak samotniejszy ni#380; na wyspie bezludnej. D#322;o#324; machinalnie pobrz#281;kiwa#322;a w kieszeni dwiema pi#281;ciocentowymi monetami, kt#243;re stanowi#322;y ca#322;y m#243;j maj#261;tek. Na skrzy#380;owaniu trzech wielkich ulic, kt#243;rych kamienne paszcze wyci#261;ga#322;y si#281; w dal szyjami malej#261;cymi w perspektywie, a upstrzonymi regularnym kr#281;gos#322;upem–mozaik#261; lamp, oddzieli#322;em si#281; od t#322;umu i stan#261;#322;em na kraw#281;#380;niku. T#322;umy przepe#322;za#322;y przez jezdni#281; jakby wyrzucane z jakiej#347; gigantycznej #347;luzy, zale#380;nie od koloru zapalaj#261;cych si#281; #347;wiate#322;. Na zmian#281; z nimi hucza#322;y, wy#322;y, mrucza#322;y motory wielkich aut, gwi#380;d#380;#261;c od czasu do czasu rozdzieraj#261;co hamulcami. Przebiegaj#261;cy kolporter wetkn#261;#322; mi do r#281;ki jak#261;#347; niepotrzebn#261; gazet#281;, kt#243;r#261; kupi#322;em, #380;eby si#281; od niego odczepi#263;, wsadzi#322;em j#261; za mankiet r#281;kawa i patrzy#322;em dalej. T#322;um by#322; w#322;a#347;ciwie coraz inny, ale zawsze taki sam. Ulica wci#261;#380; t#281;tni#322;a w dwie przeciwne strony, przepuszczaj#261;c przez sw#243;j asfaltowy prze#322;yk porcje ludzkiej masy, jakby chewing gum, na zmian#281; z b#322;yszcz#261;cym #380;elastwem samochod#243;w. Z cienkiej smugi jezdni zjecha#322; nagle ogromny, l#347;ni#261;cy cie#324; i z cichutkim syczeniem opon zatrzyma#322; si#281; tu#380; przede mn#281;. By#322; to olbrzymi buick, kt#243;rego lewa przednia szyba opu#347;ci#322;a si#281; i z wn#281;trza rozleg#322; si#281; g#322;os: — Jaka to gazeta? R#243;wnocze#347;nie d#322;o#324;, odziana w ci#281;#380;k#261; r#281;kawic#281; szofersk#261;, wskaza#322;a na bia#322;y skrawek papieru wystaj#261;cy zza mego r#281;kawa. Pytanie to, spos#243;b jego zadania, tre#347;#263; by#322;y oczywi#347;cie wysoce dziwne, ale #380;ycie nauczy#322;o mnie nie dziwi#263; si#281; niczemu, zw#322;aszcza w wielkiej metropolii. Odpowiedzia#322;em, wyci#261;gaj#261;c gazet#281; (gdy#380; sam nie zna#322;em jej tytu#322;u): — „New York Times”. — A kt#243;rego mamy dzisiaj? Jaki dzie#324;? — spyta#322; ten sam g#322;os. G#322;upia ta zabawa znudzi#322;a mi si#281;. — Pi#261;tek! — odpali#322;em na odczepne. W tej samej chwili drzwi auta odskoczy#322;y i g#322;os powiedzia#322;: — Prosz#281; wsiada#263;. Zrobi#322;em ruch, jakbym chcia#322; si#281; cofn#261;#263;. — Go on! — rozleg#322;y si#281; wyrazy wypowiedziane z tak#261; si#322;#261;, #380;e mimo woli us#322;ucha#322;em. Nie wiem, jak opad#322;em na mi#281;kkie poduszki — gdy drzwi trzas#322;y i zaraz, jak w gangsterskich filmach, motor ju#380; ci#261;gn#261;#322;. #346;wiat#322;a ulicy zadrga#322;y, wyci#261;gn#281;#322;y si#281; w pulsuj#261;ce smugi — pomkn#281;li#347;my prost#261;. Rozejrza#322;em si#281; w aucie. Wn#281;trze by#322;o ciemne. Siedzia#322;em sam na tylnym miejscu. Przede mn#261; na tle niewyra#378;nie o#347;wietlonej deski rozdzielczej i przedniej szyby widnia#322;y dwie bardzo podobne barczyste sylwetki m#281;skie: kierowcy i jego towarzysza. Pocz#261;#322;em si#281; zastanawia#263;. Umys#322; m#243;j by#322; wprawdzie nieco nadwer#281;#380;ony dwudniowym przymusowym niedojadaniem, ale pracowa#322; do#347;#263; sprawnie. G#322;#243;d ten spowodowa#322; raczej pewn#261; lekko#347;#263; nadzwyczajnych decyzji i wysok#261; oboj#281;tno#347;#263; na zdarzenia zewn#281;trzne. Ale teraz — c#243;#380; si#281; teraz w#322;a#347;ciwie dzia#322;o. Maszyna wyjecha#322;a widocznie na jakie#347; wolniejsze ulice, gdy#380; motor zacz#261;#322; pracowa#263; z tym charakterystycznym wysokim, #347;piewnym tonem, z jakim ci#261;gn#261; wysokoobrotowe kompresory na pe#322;nym gazie. Nagle, ostry skr#281;t — hamulce, uderzone nagle, za#347;wiszcza#322;y — w#243;z podskoczy#322; kilka razy, zapad#322; si#281; mi#281;kko na jakiej#347; jamie i stan#261;#322;. Drzwi nie otwar#322;y si#281;. Tylko kierowca zatr#261;bi#322;, raz kr#243;tko, raz d#322;ugo. Dwa razy zgasi#322; du#380;e #347;wiat#322;a, zapali#322; ma#322;e, a potem i te zgasi#322;. Teraz stali#347;my w egipskich ciemno#347;ciach. — C#243;#380; to za szopka, do diab… — zacz#261;#322;em g#322;o#347;no, ale g#322;os m#243;j wypad#322; za s#322;abo, gdy#380; uszy mia#322;em jeszcze pe#322;ne szumu motoru i jazdy, zreszt#261; w tej samej chwili przed nosem maszyny ukaza#322; si#281; czworobok bladego #347;wiat#322;a. Auto warkn#281;#322;o i ruszy#322;o naprz#243;d. Nagle uczu#322;em, #380;e pod#322;oga opada. Aha! — pomy#347;la#322;em — gara#380; podziemny — gdy ju#380; stali#347;my. Drzwi odskoczy#322;y. Kierowca samochodu ukaza#322; mi swoj#261; twarz — ogromn#261;, szerok#261;, o pot#281;#380;nych szcz#281;kach i brwiach, twarz zarazem such#261; i mi#281;sist#261;. Wysiad#322;em. Nogi st#261;pa#322;y lekko — chodnik w tej podziemnej galerii by#322; z t#322;umi#261;cego d#378;wi#281;ki materia#322;u. Potem otworzy#322;y si#281; jakie#347; boczne drzwi i ujrza#322;em sal#281;, w kt#243;rej siedzia#322;o pi#281;ciu m#281;#380;czyzn. Sala by#322;a niedu#380;a, ciemnoniebieska, m#281;#380;czy#378;ni — siedzieli za ma#322;ym okr#261;g#322;ym sto#322;em — na m#243;j widok wszyscy powstali i w milczeniu patrzyli na mnie, jakby czego#347; oczekuj#261;c. Najni#380;szy, cz#322;owiek w #347;rednim wieku, ciemny blondyn o twarzy bladej, b#322;yszcz#261;cej, jakby lekko nalanej, zwr#243;ci#322; si#281; do mego towarzysza–kierowcy: — To on? Kierowca wydawa#322; si#281; tym pytaniem jakby zaskoczony, zawaha#322; si#281;, ale odpowiedzia#322;: — Naturalnie. Pytaj#261;cy skierowa#322; si#281; teraz ku mnie, zbli#380;y#322; si#281; tak, #380;e stali#347;my naprzeciw siebie: — Jaki dzie#324; mamy dzisiaj? Odpowiedzia#322;em, teraz ju#380; zgodnie z prawd#261;, #380;e #347;rod#281; — co wywo#322;a#322;o jakby drgnienie, kt#243;re przesz#322;o przez wszystkich. Przez chwil#281; my#347;la#322;em, #380;e jestem w#347;r#243;d wariat#243;w, ale nie zd#261;#380;y#322;em si#281; nawet przestraszy#263;, gdy#380; kierowca, cz#322;owiek atletycznej budowy, post#261;pi#322; szybko naprz#243;d i zacz#261;#322; m#243;wi#263;: — Mr Frazer — przysi#281;gam — on powiedzia#322;: pi#261;tek. I mia#322; „New York Timesa” na rogu Fifth Avenue. — Co to ma znaczy#263;? — zapyta#322; m#281;#380;czyzna o bladej twarzy. — Sk#261;d pan przybywa? — Z Chicago — odpowiedzia#322;em. — Ale mo#380;e przyjdzie teraz na mnie kolej w zadawaniu pyta#324;? Co ma oznacza#263; to zgromadzenie? I ta podr#243;#380; zagadkowa autem? — Nie wysilaj si#281; pan — przerwa#322; on lodowatym tonem. — Pa#324;ska kolej pytania jeszcze nie nadesz#322;a. Czemu pan odpowiedzia#322; na pytanie, #380;e mamy pi#261;tek? Przysz#322;a mi my#347;l, #380;e jednak mam do czynienia z wariatami. Trzeba by#322;o by#263; ust#281;pliwym i #322;agodnym — gdzie#347; to wyczyta#322;em. — Je#380;eli si#281; dobrze zastanowi#263;, to mo#380;e i jest pi#261;tek — zacz#261;#322;em. — Zw#322;aszcza wed#322;ug po#322;udnika Greenwich… — Nie ple#263; pan, do rzeczy. Czy ma pan list i narz#281;dzia? Milcza#322;em. — Tak… — powiedzia#322; przeci#261;gle m#243;j rozm#243;wca. — No, ale zanim… zanim… wi#281;c musi pan nam powiedzie#263;, kto pana wys#322;a#322;. Z jakimi zamiarami pan przyjecha#322;. I kto panu powiedzia#322;, co i jak ma zrobi#263;, #380;eby si#281; tu dosta#263;. Ostatnie s#322;owa wypowiedzia#322; prawie sycz#261;c, przy czym ukaza#322; swe z#281;by, jeszcze bielsze, czy raczej bledsze, ni#380; twarz. Inni stali wci#261;#380; nieruchomo, z oczyma wlepionymi we mnie, ni to gro#380;#261;c, ni to oczekuj#261;c. Powoli co#347; mi si#281; rozja#347;ni#322;o. Jedno wiedzia#322;em ju#380;: to nie byli wariaci. Nie, to ja by#322;em przekl#281;tym, starym wariatem, kt#243;ry wlaz#322; w jak#261;#347; ogromn#261;, paskudn#261; histori#281;. — M#243;j panie — zacz#261;#322;em, ale jowialny ton zdawa#322; si#281; by#263; mocno nie na miejscu, nadrabia#322;em jednak min#261; i brn#261;#322;em — jestem, to znaczy by#322;em reporterem „Chicago World”… Z pewnych wzgl#281;d#243;w zosta#322;em zwolniony z pracy dwa miesi#261;ce temu… Szukaj#261;c pracy, przyby#322;em do Nowego Jorku. Jestem tu ju#380; kilka tygodni, ale niczego nie znalaz#322;em, a spos#243;b, w jaki si#281; tu dosta#322;em, by#322;, zapewniam pana, czysto przypadkowy. Wszak ka#380;demu wolno mie#263; „New York Timesa”? — I odpowiada#263; na pytanie o dzie#324; tygodnia, #380;e jest pi#261;tek, w #347;rod#281;… Czy tak? Na s#322;owa te, wypowiedziane po raz pierwszy przez wysokiego, chudego m#281;#380;czyzn#281; w binoklach, zwr#243;ci#322;em si#281; ku niemu i zarazem zauwa#380;y#322;em, #380;e drzwi by#322;y zamkni#281;te. W ich framudze sta#322; kierowca auta o twarzy masywnej, kamiennej, bez wyrazu i zape#322;nia#322; sob#261; ca#322;e wyj#347;cie w spos#243;b dok#322;adny, ale dla mnie zgo#322;a niepo#380;#261;dany. Zrozumia#322;em, #380;e mi nie wierz#261;. — Panowie — zacz#261;#322;em — jest to g#322;upi zbieg okoliczno#347;ci… Prosz#281;, dajcie mi odej#347;#263;… Nic przecie#380; nie wiem, nic nie rozumiem, nie wiem nawet, gdzie si#281; obecnie znajduj#281;. — Pan si#281;, zdaje, nie orientuje — powiedzia#322; powoli m#281;#380;czyzna o b#322;yszcz#261;cej, bladej twarzy. — Pan nie mo#380;e st#261;d odej#347;#263;. — Teraz nie? A kiedy? — Nigdy. Kiedy to s#322;owo pad#322;o, jakby co#347; zel#380;a#322;o. Wszystko by#322;o ju#380; teraz jasne — tamci czterej powoli, nie spiesz#261;c si#281;, siedli, zapalali papierosy nad ma#322;#261; lampk#261; oliwn#261;, a ja patrzy#322;em. Patrzy#322;em ze szczeg#243;ln#261; zach#322;anno#347;ci#261; na ich ruchy, na o#347;wietlony jaskrawo pok#243;j, na twarz stoj#261;cego przede mn#261; cz#322;owieka, kt#243;ry wydawa#322; na mnie wyrok. Powinienem chyba co#347; m#243;wi#263;? — my#347;la#322;em — prosi#263;, przekonywa#263;, szczeg#243;#322;owo t#322;umaczy#263;? Obja#347;nia#263;? Ale kiedy spojrza#322;em w te oczy wyblak#322;oniebieskie, jakby dalekie, zrozumia#322;em, #380;e ka#380;de s#322;owo jest zbyteczne. — Nie rozumiem nic — powiedzia#322;em, prostuj#261;c si#281;. By#322;em zm#281;czony i g#322;odny. — Nie wiem, za co mam zgin#261;#263;. Ani po co. Ale nawet ludo#380;ercy karmi#261; swoje ofiary… Prosz#281;, ja jestem g#322;odny. — Po czym przyst#261;pi#322;em do sto#322;u, wyj#261;#322;em z kasety papierosa i zapali#322;em nad p#322;omieniem lampki. W tej chwili zauwa#380;y#322;em, #380;e m#281;#380;czy#378;ni spojrzeli na siebie, potem — nad moj#261; g#322;ow#261; — na tego, kt#243;ry ze mn#261; m#243;wi#322;, jakby na ich przyw#243;dc#281;, i znowu zamarli w bezruchu. Prezes spojrza#322; na mnie. Wytrzyma#322;em ten wzrok oboj#281;tnie. Drzwi by#322;y zamkni#281;te mas#261; cielska, kt#243;re zatyka#322;o dost#281;p do klamki, szacowa#322;em je na dwie#347;cie funt#243;w — by#322;em niewyspany, zm#281;czony, g#322;odny — walka by#322;a daremna. — Prosz#281; da#263; mu je#347;#263; — powiedzia#322; blady m#281;#380;czyzna — i zaopiekowa#263; si#281; nim. Ale dobrze! To s#322;owo skurczy#322;o pot#281;#380;ne plecy kierowcy. W milczeniu otworzy#322; drzwi i da#322; mi znak. — Dobrej nocy, panowie — powiedzia#322;em i skierowa#322;em si#281; za nim. Drzwi trzasn#281;#322;y, wszed#322;em w p#243;#322;mrok korytarza. W tej chwili chwyci#322;y mnie za r#281;ce dwie silne d#322;onie, rozleg#322; si#281; trzask i poczu#322;em na przegubach zimne #380;elazo kajdanek. — Tak si#281; obchodzicie z go#347;#263;mi? — spyta#322;em, nie podnosz#261;c g#322;osu. Szofer i jego niewidoczny w mroku pomocnik, kt#243;ry mnie sku#322;, nie wydawali si#281; rozmowni. Jeden z nich dok#322;adnie obmaca#322; mi kieszenie, i nie znalaz#322;szy w nich nic podejrzanego, popchn#261;#322; mnie lekko. Zrozumia#322;em to jako zaproszenie na kolacj#281;. Szli#347;my w egipskich ciemno#347;ciach dobr#261; minut#281;, nagle m#243;j przewodnik stan#261;#322; tak szybko, #380;e omal nie wpad#322;em na wyros#322;#261; znienacka, niewidzialn#261; dot#261;d #347;cian#281;. Rozleg#322; si#281; g#322;uchy szcz#281;k i otwar#322;y si#281; drzwi — prostok#261;t #347;wiat#322;a. Nowe to lokum by#322;o podobne do skarbca bankowego, albo raczej do wyobra#380;enia o skarbcu, jakie maj#261; pilni czytelnicy powie#347;ci kryminalnych. Ogromne stalowe drzwi zatrzasn#281;#322;y si#281; za mn#261; i moim przewodnikiem, zapadaj#261;c pot#281;#380;nymi pazurami rygli w otwory framugi. Pok#243;j by#322; jaskrawo o#347;wietlony nie os#322;oni#281;t#261;, siln#261; #380;ar#243;wk#261;. #346;ciany tworzy#322;y regularne szeregi stalowych drzwiczek o masywnych r#281;koje#347;ciach i licznych zamkach. Jedynymi sprz#281;tami by#322;y stoj#261;ce na betonowej pod#322;odze dwa niziutkie krzes#322;a, tr#243;jno#380;ny taboret i ma#322;y stolik. Dziwnym by#322;o, #380;e wszystkie przedmioty s#261; ze stali. Zauwa#380;y#322;em to, dopiero gdy szofer przysun#261;#322; mi nog#261; taboret: wyda#322; on charakterystyczny d#378;wi#281;k. Siad#322;em, szofer podszed#322; do stolika, podni#243;s#322; blat i wyj#261;#322; z tak odkrytej szuflady kilka puszek konserw i d#322;ugi bia#322;y chleb. Potem wyj#261;#322; z kieszeni pot#281;#380;ny scyzoryk, wyszuka#322; odpowiednie ostrze, otworzy#322; jedn#261; puszk#281;, potem tym#380;e scyzorykiem ukroi#322; chleba, wreszcie pocz#261;#322; znowu szuka#263; po kieszeniach, a#380; wydosta#322; na #347;wiat#322;o kluczyk do moich kajdanek — w#322;a#347;nie wtedy, gdy my#347;la#322;em, #380;e b#281;dzie mnie karmi#322; skr#281;powanego. Potem usiad#322; naprzeciw mnie, wpatruj#261;c si#281; w moj#261; do#347;#263; jednostajn#261; czynno#347;#263;. Kontemplacja trwa#322;a dop#243;ty, a#380; si#281; puszka opr#243;#380;ni#322;a. Obejrza#322;em nast#281;pn#261; — by#322;y to homary (bardzo lubi#281; homary) — i wyci#261;gn#261;#322;em r#281;k#281;: scyzoryk. Szofer rozci#261;gn#261;#322; nieco sw#261; br#261;zow#261; masywn#261; twarz, co mia#322;o by#263; u#347;miechem, kiwn#261;#322; przecz#261;co g#322;ow#261;, wyj#261;#322; scyzoryk i sam otworzy#322; puszk#281;. Boi si#281; mnie! — pomy#347;la#322;em z zadowoleniem, gdy#380; wa#380;y#322; na pewno dwa razy wi#281;cej ode mnie. Kiedy puszka by#322;a pusta i osuszona sk#243;rk#261; od chleba, spyta#322;em: — Prohibicja? Szofer znowu rozci#261;gn#261;#322; usta, teraz nieco szerzej, podni#243;s#322; blat stolika i wyj#261;#322; flaszk#281; doskona#322;ego koniaku. S#261;dzi#322;em, #380;e przypije do mnie, ale on tylko j#261; odkorkowa#322; i postawi#322; przede mn#261; kubek od jaj, kt#243;rym jednak pogardzi#322;em. Obfita porcja koniaku rozja#347;ni#322;a mi maszyneri#281; m#243;zgow#261;: wydawa#322;o mi si#281;, #380;e znalaz#322;em si#281; w nader weso#322;ym po#322;o#380;eniu i chcia#322;em w#322;a#347;nie spyta#263; o jakie#347; mo#380;liwo#347;ci spania w tym kiepskim hotelu, gdy nad moj#261; g#322;ow#261; rozleg#322;o si#281; niskie, kr#243;tkie buczenie, kt#243;re powt#243;rzy#322;o si#281; trzy razy. Szofer drgn#261;#322; lekko, wyj#261;#322; kajdanki i powiedzia#322;: — P#243;jdziemy. Zawaha#322;em si#281; — on cofn#261;#322; si#281; o krok i dotkn#261;#322; kieszeni spodni, kt#243;ra by#322;a podejrzanie wypchana. — Nec Hercules — powiedzia#322;em g#322;o#347;no, u#347;miechn#261;#322;em si#281; i poda#322;em r#281;ce. On te#380; si#281; u#347;miechn#261;#322;, cho#263; troch#281; krzywo, otworzy#322; drzwi i wpadli#347;my w panuj#261;c#261; po ich drugiej stronie czarn#261; zup#281;. Teraz szli#347;my gdzie indziej, gdy#380; w pewnej chwili uj#261;#322; mnie za rami#281; i szarpn#261;#322;. Bardzo si#281; to przyda#322;o, inaczej rozci#261;gn#261;#322;bym si#281; jak d#322;ugi na schodach. Szli#347;my nimi do g#243;ry, ujrza#322;em niebawem bladoniebieskawe #347;wiat#322;o, kt#243;re stawa#322;o si#281; coraz silniejsze, a#380; wst#261;pili#347;my przez podest na szeroki korytarz bez #380;adnych okien, o #347;cianach o#347;wietlonych wpuszczonymi w mur kwadratowymi matowymi lampami. Korytarz ko#324;czy#322; si#281; drzwiami, tak du#380;ymi jak ca#322;a zamykaj#261;ca go #347;ciana. Gdy doszli#347;my tych drzwi, szofer popchn#261;#322; mnie naprz#243;d — same si#281; otworzy#322;y i same za nami (czy te#380; za mn#261;) zamkn#281;#322;y. Znalaz#322;em si#281; jakby w olbrzymiej bibliotece — takie by#322;o moje pierwsze wra#380;enie. #346;ciany pod sufit wype#322;nia#322;y p#243;#322;ki pe#322;ne ksi#261;#380;ek. Pod nimi sta#322;y drabinki, stoliki z lampami, fotele, w #347;rodku — ma#322;y okr#261;g#322;y st#243;#322;, przy kt#243;rym siedzieli znani mi ju#380; m#281;#380;czy#378;ni. Jeden z nich, ten, kt#243;ry tylko raz si#281; do mnie odezwa#322;, wysoki i szczup#322;y, o siwych skroniach, b#322;ysn#261;#322; ku mnie szk#322;ami binokli. Podszed#322;em bli#380;ej. — M#243;wili#347;my w#322;a#347;nie o panu — powiedzia#322; wreszcie) ten cz#322;owiek powoli i do#347;#263; cicho. M#243;wi#322; tak, jakby by#322; bardzo zm#281;czony Uk#322;oni#322;em si#281; lekko i czeka#322;em. — Chcemy panu wierzy#263;… Badanie wykaza#322;o, #380;e wed#322;ug wszelkiego prawdopodobie#324;stwa m#243;wi#322; pan prawd#281;… Spojrza#322;em na niego zdumiony. Jakie badanie? Czy kolacja z milcz#261;cym szoferem mia#322;a je stanowi#263;? Musia#322;em je w takim razie uzna#263; za nader niedok#322;adne. On zdawa#322; si#281; nie zwraca#263; uwagi na moje zdziwienie. — Dosta#322; si#281; pan mimo swojej woli w pewne… w bardzo z#322;o#380;one okoliczno#347;ci. — Wida#263; by#322;o, #380;e si#281; zastanawia nad ka#380;dym s#322;owem. — Jedno musi pan wiedzie#263;: takim, jakim pan by#322; dot#261;d, wyj#347;#263; pan st#261;d nie mo#380;e. Przysz#322;a mi do g#322;owy b#322;yskawiczna my#347;l, #380;e to jest centrala jakiego#347; wspaniale zorganizowanego gangu — a mo#380;e politycznej szajki — faszyst#243;w lub co#347; w tym rodzaju? Ale po co te ksi#261;#380;ki? — Albo pan wcale nie wyjdzie, albo… — zatrzyma#322; si#281;. Patrzyli na mnie niby spokojnie, ale czu#322;em napr#281;#380;enie. — Albo? — spyta#322;em. I zwracaj#261;c si#281; do tego, kt#243;ry ju#380; przy mnie zapala#322; papierosa: — Przepraszam, czy mog#281; pana prosi#263;? Jak pan widzi, nie mog#281; pos#322;ugiwa#263; si#281; r#281;koma, a ch#281;tnie bym zapali#322;. Ten powoli (wszystko robili powoli — by#322;o to #347;mieszne, ale czasem i straszne — zupe#322;nie jakby grali jak#261;#347; rol#281; na scenie) w#322;o#380;y#322; mi papierosa w usta i poda#322; ogie#324;. Inni tymczasem wymienili ze sob#261; spojrzenia — po raz drugi. — Albo pan b#281;dzie nasz… — doko#324;czy#322; m#281;#380;czyzna w binoklach. — I zdaje mi si#281;, #380;e tak w#322;a#347;nie b#281;dzie, s#261;dz#261;c po pozorach. — Pozory mog#261; myli#263; — powiedzia#322;em, tak#380;e staraj#261;c si#281; m#243;wi#263; powoli, nie tyle, #380;eby si#281; do nich dostroi#263;, ale raczej, by zapanowa#263; nad oparem, jakim wypity po d#322;ugim g#322;odowaniu koniak za#263;miewa#322; mi m#243;zg. — Czy mog#281; wiedzie#263;, o co chodzi? M#281;#380;czyzna o bladej szerokiej twarzy, kt#243;ry dot#261;d milcza#322;, podni#243;s#322; g#322;ow#281;. — Tego pan, oczywi#347;cie, wiedzie#263; nie mo#380;e — powiedzia#322; jakby przepraszaj#261;cym tonem. I g#322;o#347;niej: — A czy to panu nie wszystko jedno? Dewiza jest prosta: s#322;ucha#263; i milcze#263;. Musz#281; przyzna#263;, #380;e ta rozmowa wprawi#322;a mnie w stan bardzo dziwny. Podczas gdy b#281;d#261;c przez to dziwne towarzystwo skazany na znikni#281;cie, czyli #347;mier#263;, zdawa#322;em sobie spraw#281; z tego, #380;e moja sytuacja jest beznadziejna, nowy zwrot obudzi#322; we mnie jakie#347; dziwne si#322;y. Cz#322;owiek w sytuacji bez wyj#347;cia staje si#281; apatyczny, ot#281;pia#322;y. Do#347;#263; jednak najmniejszego promyka nadziei, a si#322;y ustokrotniaj#261; si#281;, wszystkie zmys#322;y nat#281;#380;aj#261; do granic ostatecznych i jest si#281; jednym nabrzmia#322;ym mi#281;#347;niem, aby w gwa#322;townym wysi#322;ku uratowa#263; #380;ycie. Tak by#322;o i ze mn#261;. Rozmawiaj#261;c g#322;osem przyt#322;umionym, powoli, patrzy#322;em zarazem badawczo na otoczenie, spod przymru#380;onych powiek szacuj#261;c poszczeg#243;lne odleg#322;o#347;ci. Ucieczka…? Czemu#380; by nie? Tak, to by#322;a ostateczno#347;#263;. Mog#322;em chwyci#263; masywn#261; popielniczk#281; ze sto#322;u i rzuci#263; ni#261; w #322;eb prezesowi, ale to by#322;aby g#322;upota. Znacznie lepiej by#322;oby rzuci#263; ni#261; w wielk#261; lamp#281; elektryczn#261;, kt#243;ra o#347;wietla#322;a sal#281;. Chodzi#322;o tylko o to, czy w okr#261;g#322;ej, matowej kuli p#322;onie jedna czy wi#281;cej #380;ar#243;wek? Od tego mog#322;o zale#380;e#263; wszystko. No dobrze, ale zostawa#322;y drzwi. Te dziwne drzwi, kt#243;re otwiera#322;y si#281; i zamyka#322;y same. By#322;em obr#243;cony do nich plecami, nie wiedzia#322;em, czy maj#261; klamk#281;. — Panu nie wolno stawia#263; #380;adnych pyta#324; — m#243;wi#322; wolno, z naciskiem m#281;#380;czyzna o bladej spoconej twarzy, dusz#261;c papierosa w srebrnym rze#378;bionym bloku popielniczki. Strzepn#261;#322; z mankietu jaki#347; niewidzialny py#322;ek i nagle ogarn#261;#322; mnie swoim ch#322;odnym niebieskim spojrzeniem. — Pan pozwoli — u#347;miechn#261;#322;em si#281; z lekkim wzruszeniem ramion i zerkn#261;#322;em k#261;tem oka. Drzwi mia#322;y zwyk#322;#261; klamk#281;. — Mam wra#380;enie, #380;e jednak powinienem cho#263; w pewnych zarysach… Jeden z m#281;#380;czyzn, kt#243;ry zdawa#322; si#281; naszej rozmowy wcale nie s#322;ucha#263;, nagle powiedzia#322; kilka s#322;#243;w w jakim#347; niezrozumia#322;ym mi j#281;zyku. Brzmia#322;y one dziwnie gard#322;owo. M#243;j rozm#243;wca pochyli#322; si#281; nad blatem sto#322;u i powiedzia#322; szybko i cicho: — Czy pan si#281; zgadza? — Na co? — Chcia#322;em za wszelk#261; cen#281; zyska#263; na czasie. — Ma pan do wyboru albo wst#261;pi#263; do naszej — zawaha#322; si#281; (widocznie nie maj#261; praktyki, pomy#347;la#322;em, to nie jest #380;aden gang, tam panuj#261; inne maniery) — do naszej organizacji, albo te#380; zostanie pan unieszkodliwiony. — To jest och#322;odzony do temperatury gruntu, czy tak? — Nie — powiedzia#322; spokojnie. — My pana nie zabijemy Zrobimy panu tylko ma#322;#261; operacj#281;, po kt#243;rej zostanie pan na ca#322;e #380;ycie idiot#261;, niedorozwini#281;tym umys#322;owo. — Tak… A co mam w „organizacji” robi#263;? — Nic takiego, czego pan wykona#263; nie jest w stanie. — Czy to sprzeczne z prawem? — Z czyim prawem? By#322;em zafrapowany. — No jak#380;e… z naszym, ameryka#324;skim prawem… — Niew#261;tpliwie… nieraz — odpowiedzia#322;. Jakby na rozkaz, wszyscy si#281; lekko u#347;miechn#281;li. Rzek#322;by#347;, woskowe maski, kt#243;re o#380;y#322;y na mgnienie. Uczyni#322;em powolny ruch nog#261;, by m#243;c obrotem cia#322;a w ty#322; pochwyci#263; popielniczk#281;. Czy zdo#322;am ni#261; rzuci#263; w lamp#281; skutymi r#281;koma? By#322;em niez#322;ym gimnastykiem. W tej samej chwili m#281;#380;czyzna w binoklach odwr#243;ci#322; si#281; do stoj#261;cego przy stoliku oleandra w pi#281;knej jaspisowej wazie i powiedzia#322; kilka s#322;#243;w, kt#243;rych nie dos#322;ysza#322;em. Drzwi otworzy#322;y si#281; i ukaza#322; si#281; w nich szofer ze swoim pomocnikiem. — Odprowadzi#263; go… do sali operacyjnej — powiedzia#322; prezes. — I zdj#261;#263; kajdanki. Szofer przyst#261;pi#322; do mnie — kluczyk zazgrzyta#322; w zamku. W nast#281;pnej chwili zada#322;em mu cios stalow#261; bransolet#261; lewej, jeszcze skutej r#281;ki w skro#324; i poprawi#322;em pe#322;nym uderzeniem nogi w brzuch. Upad#322; bez j#281;ku. Ale gdy jego wielkie cia#322;o lecia#322;o jeszcze w moj#261; stron#281;, chwyci#322;em go za klapy sk#243;rzanej bluzy i z ca#322;ej si#322;y rzuci#322;em w zrywaj#261;cych si#281; od sto#322;u m#281;#380;czyzn. Wielkie masywne cielsko przewr#243;ci#322;o st#243;#322; — kilka foteli upad#322;o — nie czeka#322;em, co b#281;dzie dalej, lecz skoczy#322;em ku drzwiom. O dziwo, nikt jeszcze nie strzela#322;, a pomocnik szofera sta#322; w nich spokojnie, z lekko rozchylonymi r#281;kami, jakby zobaczy#322; znajomego po d#322;ugim niewidzeniu. Uderzy#322;em go lewym ku#322;akiem w podbr#243;dek, to jest celowa#322;em w to miejsce, ale on odparowa#322; cios kantem d#322;oni tak, #380;e poczu#322;em w r#281;ce ostry b#243;l i zwis#322;a mi bezw#322;adnie. Ch#322;op zna#322; ju–jitsu — by#322;o to fatalne. W tym chaosie, gdy s#322;ysza#322;em za plecami zbli#380;aj#261;ce si#281; kroki, wyskoczy#322;a mi z pami#281;ci na jedno b#322;yskawiczne mgnienie sylwetka kr#281;pego, niskiego Itchi–Hasama, kt#243;ry w Kioto uczy#322; walki japo#324;skiej. Na ostatniej lekcji nauczy#322; mnie dwu chwyt#243;w, kt#243;rych Europejczycy nie znaj#261;, sprowadzaj#261;cych #347;mier#263;. S#261; to uderzenia obur#261;cz, od do#322;u, kt#243;re w spos#243;b no#380;ycowy #322;ami#261; krta#324;. Cios wyrzucony z ca#322;#261; si#322;#261; rozpaczy uda#322; si#281; tylko cz#281;#347;ciowo. W chwili, gdy pod rozmachem uderzenia poczu#322;em jego napi#281;te cia#322;o, kilka silnych ramion pochwyci#322;o mnie od ty#322;u. Rzuci#322;em si#281; na ziemi#281;, ale walka trwa#322;a kr#243;tko. Z masy drgaj#261;cych r#261;k i n#243;g wy#322;oni#322;em si#281;, trzymany silnie za ubranie, i zosta#322;em — o dziwo — zaprowadzony do stolika. Tutaj jeden z zadyszanych podsun#261;#322; mi fotel, a gdy na#324; os#322;upia#322;y, rozdygotany upad#322;em, drugi wsun#261;#322; mi w usta d#322;ugiego papierosa, trzeci poda#322; ognia i siadali wszyscy przy mnie jakby po kr#243;tkiej przerwie w towarzyskiej rozmowie. Szofer wyni#243;s#322; si#281; szybko razem z pomocnikiem, kt#243;ry charcza#322;, spluwa#322; krwi#261; i trzyma#322; si#281; za rozbite gard#322;o. Po chwili milczenia odezwa#322; si#281; prezes. — Zda#322; pan egzamin… jest pan ju#380; nasz. To wszystko by#322;a oczywi#347;cie komedia — doda#322; na moje zdumione spojrzenie. — Dali#347;my panu szans#281;, a pan z niej skorzysta#322;. — Oryginalny spos#243;b — powiedzia#322;em, masuj#261;c sobie lewe przedrami#281;. — Czy mog#281; wiedzie#263;, jakie #380;arty maj#261; panowie jeszcze w pogotowiu? Jakem reporter USA, co#347; podobnego mi si#281; jeszcze nie przytrafi#322;o. — Ch#281;tnie wierz#281; panu — powiedzia#322; m#281;#380;czyzna o bladej twarzy. — Pozw#243;l pan, #380;e go zapoznam z obecnymi: to jest doktor Thomas Kennedy — wskaza#322; na m#281;#380;czyzn#281; w binoklach — to Mr Gedevani, in#380;ynier Fink, a ja si#281; nazywam Frazer. Panowie k#322;aniali mi si#281; i podawali r#281;ce. Nie wiedzia#322;em, czy mam si#281; z#322;o#347;ci#263;, czy #347;mia#263;. — A ja si#281; nazywam… — Wiemy, wiemy doskonale, panie McMoor, pochodzi pan ze Szkocji, prawda? — Prosz#281;, panowie, mo#380;e do#347;#263; ju#380; tych #380;art#243;w? — Rozumiemy pana doskonale — powiedzia#322; Frazer. — Ot#243;#380; w kilku s#322;owach: tak, jak tutaj siedzimy, stanowimy organizacj#281;, kt#243;ra nie ma w#322;a#347;ciwie na oku ani cel#243;w czysto naukowych, ani finansowych, ani nawet — u#347;miechn#261;#322; si#281; — zb#243;jeckich. Nie s#261;d#378; pan te#380;, #380;e jeste#347;my faszystami — doda#322; szybko, widz#261;c, #380;e mi si#281; twarz wyci#261;ga. — Nie jeste#347;my te#380; klubem znudzonych milione… — Tak wylicza#263; mo#380;e pan godzin#281; — powiedzia#322;em k#261;#347;liwie. — Nie tworzycie towarzystwa ochrony nad zb#322;#261;kanymi sznyclami ani klubu opieki nad w#322;asn#261; kieszeni#261;… — Jest to sprawa do#347;#263; trudna do zrozumienia, a jeszcze trudniejsza do uwierzenia — odezwa#322; si#281; po raz pierwszy m#281;#380;czyzna w czarnym ubraniu, o twarzy w#261;skiej, ozdobionej wypiel#281;gnowanym srebrnym w#261;sikiem. Prezes nazwa#322; go in#380;ynierem Finkiem. — S#261;dz#261;c wed#322;ug wszystkich pozor#243;w, pan si#281; ni#261; nie tylko zainteresuje, ale odda jej to, co my#347;my oddali. — To znaczy? — To znaczy wszystko — powiedzia#322;, wstaj#261;c. Inni te#380; powstali, a Frazer zwr#243;ci#322; si#281; do mnie: — Pozwoli pan ze mn#261;? Musz#281; pana obja#347;ni#263; szczeg#243;#322;owo. Sk#322;oni#322;em si#281; i szed#322;em za nim po t#322;umi#261;cym wszelki szmer grubym chodniku. Doszli#347;my do drzwi, kt#243;re na dwa kroki przed nami same si#281; otworzy#322;y. Zauwa#380;y#322;em, #380;e byli#347;my sami — inni spiskowcy (jak ich w my#347;li nazywa#322;em) pozostali w bibliotece. Korytarz prowadzi#322; do jakich#347; nie znanych mi schod#243;w, kt#243;re wydawa#322;y si#281; wyryte w jednym bloku betonu: bez otwor#243;w okiennych, ci#281;#380;kie, masywne. W #347;cianach p#322;on#281;#322;y wsz#281;dzie spokojnie przy#263;mionym #347;wiat#322;em kwadratowe, wpuszczone w mur lampy. Na drugim pi#281;trze korytarz by#322; taki sam jak na dole — przewodnik m#243;j prowadzi#322; mnie ku drzwiom, jakie widnia#322;y na pode#347;cie, i otworzywszy je, wszed#322; pierwszy. By#322; to ma#322;y pok#243;j, ogromnie za#322;adowany instrumentami fizycznymi, ksi#261;#380;kami, na #347;cianach wisia#322;y mapy geograficzne — jak mi si#281; zdawa#322;o, jakich#347; okolic pustynnych — na pod#322;odze sta#322;y r#243;#380;nej wielko#347;ci globusy. Urz#261;dzenie stanowi#322;o ogromne ameryka#324;skie biurko, kilka foteli i stoj#261;ce pod #347;cianami sto#322;y z jakimi#347; bardzo z#322;o#380;onymi aparatami o wielu lampach katodowych. Tyle zd#261;#380;y#322;em zauwa#380;y#263; — gdy usiad#322;em, zaproszony, i spojrza#322;em na mego gospodarza. By#322; on dziwnie skupiony i powa#380;ny. — Mr McMoor, prosz#281; pana bardzo, aby pan si#281; stara#322; mnie dobrze zrozumie#263; i, o ile mo#380;liwe, uwierzy#263; w to, co panu powiem. Postaram si#281; potem pa#324;skie w#261;tpliwo#347;ci rozproszy#263; za pomoc#261; dowod#243;w naocznych. — Uczyni#322; szeroki gest r#281;k#261; i spyta#322;, podnosz#261;c ze sto#322;u jak#261;#347; gazet#281;: — Czy przypomina pan sobie, jakie zjawisko ukaza#322;o si#281; na niebie naszej p#243;#322;kuli przed trzema miesi#261;cami? Nat#281;#380;y#322;em pami#281;#263;. — Zdaje mi si#281;, #380;e pojawi#322;a si#281; jaka#347; wielka kometa, czy te#380; meteor, nie pami#281;tam ju#380; dobrze — powiedzia#322;em. — Byli#347;my wtedy zaj#281;ci kapitulacj#261; Niemiec, astronomia z meteorologi#261; musia#322;y p#243;j#347;#263; w k#261;t. — Tak w#322;a#347;nie by#322;o — m#243;j rozm#243;wca zdawa#322; si#281; by#263; bardzo zadowolony. — Musi pan wiedzie#263;, #380;e jestem z zawodu fizykiem. Nawet astrofizykiem — doda#322; po chwili, jakby si#281; namy#347;laj#261;c. — Wspomniany przez pana meteoryt upad#322; na granicy P#243;#322;nocnej i Po#322;udniowej Dakoty, wywo#322;uj#261;c po#380;ar las#243;w i zniszczenie ich na przestrzeni trzech tysi#281;cy hektar#243;w z g#243;r#261;. B#281;d#261;c w tych stronach, wybra#322;em si#281;, by zwiedzi#263; z kolegami z obserwatorium w Mount Wilson miejsce upadku meteorytu. By#322; to pewnego rodzaju w#261;w#243;z rozrytej ziemi, to cia#322;o kosmiczne zdawa#322;o si#281; nie bardzo s#322;ucha#263; praw niebieskiej mechaniki: zetkn#281;#322;o si#281; ze skorup#261; ziemi pod bardzo ostrym k#261;tem, niemal po stycznej. Blisko dwa kilometry mkn#281;#322;o ono przez las, wyorywuj#261;c bruzd#281; g#322;#281;bok#261; miejscami na dwana#347;cie metr#243;w, zapalaj#261;c i k#322;ad#261;c ci#347;nieniem powietrza drzewa, a#380; zary#322;o si#281; w pag#243;rku, kt#243;rego szczyt zosta#322; przez nie zniesiony, na g#322;#281;boko#347;ci kilkudziesi#281;ciu metr#243;w. Wysoka temperatura i p#322;on#261;cy ci#261;gle las utrudnia#322;y dost#281;p do miejsca, w kt#243;rym zagadkowy meteoryt si#281; znajdowa#322;. Najdziwniejsze by#322;o, #380;e w pobli#380;u nie znale#378;li#347;my #380;adnych od#322;amk#243;w #380;elaza meteorycznego, w og#243;le nic, co by mog#322;o nas obja#347;ni#263; o strukturze tego tworu. Przy pomocy sprowadzonych maszyn i naj#281;tych robotnik#243;w uda#322;o mi si#281; wykopa#263;, po sztucznym ostudzeniu, to cia#322;o; o r#243;#380;nych tarapatach zwi#261;zanych z jego wydobyciem opowiem panu dok#322;adniej innym razem. Ten bolid jest obecnie tu, mo#380;e pan go zobaczy#263; w dzie#324;, nawet jutro. Nie jest to w#322;a#347;ciwie bolid… — zawaha#322; si#281;. — Czy to jest mo#380;e pocisk rakietowy z Europy? — spyta#322;em. — Niemcy pr#243;bowali je rzuca#263;, ale, o ile wiem, tylko na Wysp#281;. — Tak, to jest pocisk rakietowy — powiedzia#322; Frazer — jest pan nader domy#347;lny, ale nie z Europy. — Japonia? — Ani to… — i wskaza#322; na wielkie planigloby, kt#243;re wisia#322;y na #347;cianie. Spojrza#322;em dok#322;adnie. Jakie#347; wielkie, dziwnie #380;#243;#322;te powierzchnie, kr#281;te, ciemne, jakby pokryte lasem masywy, bia#322;e kapy #347;nieg#243;w na biegunach… ujrza#322;em nagle drobn#261;, zaw#281;#378;lon#261; sie#263; kana#322;#243;w… — Mars — krzykn#261;#322;em prawie. — Tak, to jest pocisk z Marsa — powiedzia#322; Frazer powoli i po#322;o#380;y#322; przede mn#261; przedmiot, kt#243;ry bardzo ostro#380;nie wyj#261;#322; z szuflady. — A to jest pierwsza wie#347;#263; z drugiej planety… Na czerwonym blacie biurka le#380;a#322; l#347;ni#261;cy b#322;#281;kitnie wa#322;ek z jakiej#347; metalicznej substancji. Uj#261;#322;em go w r#281;k#281; — zwis#322;a mi. — Czy to o#322;#243;w? — spyta#322;em. Mr Frazer u#347;miechn#261;#322; si#281;. — Nie, to nie jest o#322;#243;w, to jest bardzo rzadki na Ziemi metal: to jest pallad… Odkr#281;ca#322;em powoli wieczko — zal#347;ni#322; matowo gwint — zagl#261;dn#261;#322;em do wn#281;trza: by#322; to wydr#261;#380;ony walec, wype#322;niony jakim#347; proszkiem. — I c#243;#380; to jest? Mr Frazer wysypa#322; proszek na kawa#322;ek bia#322;ego papieru, potem po#322;o#380;y#322; papier na szklanej p#322;ycie zawieszonej na dwu statywach i przy#322;o#380;y#322; od spodu metalowy wa#322;ek. Przesun#261;#322; nim raz w jedn#261;, raz w drug#261; stron#281;. Zdaje mi si#281;, #380;e krzykn#261;#322;em. Na papierze drobinki proszku, jakby opi#322;ki, u#322;o#380;y#322;y si#281; w rysunek: tr#243;jk#261;t ze zbudowanymi na bokach kwadratami. Twierdzenie Pitagorasa. Pod spodem widnia#322;y trzy ma#322;e znaczki podobne nieco do nut. Frazer zesypa#322; starannie proszek do walca, zamkn#261;#322; go i schowa#322; do szuflady. Nast#281;pnie spojrza#322; na mnie, jakby chc#261;c zbada#263;, jakie wra#380;enie wywar#322; na mnie #243;w dziwny pokaz, i m#243;wi#322; dalej: — McMoor… nie tylko wie#347;ci z innej planety przyni#243;s#322; pocisk… ale tak#380;e #380;ywe wra#380;enia… — Ludzie z Marsa? — #379;eby to ludzie… w pocisku znajdowa#322; si#281; bardzo z#322;o#380;ony mechanizm. Jakby panu powiedzie#263;? Brak na to w og#243;le s#322;#243;w… Co#347; jakby robot mechaniczny… zobaczy go pan… S#261;dzili#347;my, #380;e to jest po prostu taki pilot–robot, kt#243;ry kierowa#322; rakiet#261;. Ale nie: okaza#322;o si#281;, #380;e w pewnym miejscu, w centrum, znajduje si#281;, nie do uwierzenia, chod#378;my, musi pan to sam zobaczy#263;. Ja sam, ilekro#263; nie widz#281; tego dzie#324;, zaczynam raczej wierzy#263; we w#322;asny rozstr#243;j nerwowy… Wyszli#347;my na korytarz. W g#322;owie mi hucza#322;o — nie uwa#380;a#322;em dobrze na otoczenie — zauwa#380;y#322;em tylko, #380;e wsiedli#347;my do windy, kt#243;rej szyb zia#322; w #347;rodku bloku oplecionego schodami. Winda drgn#281;#322;a i pod#322;oga zapad#322;a si#281; pod nami. Jazda trwa#322;a kr#243;tko. Na dole by#322; taki sam korytarz — d#322;ugi, tylko nieco ciemniejszy, gdy#380; co druga lampa #347;cienna nie p#322;on#281;#322;a. Trzasn#281;#322;y rygle, drzwi pot#281;#380;ne, na kszta#322;t #347;luzy #380;elaznej, powoli odsun#281;#322;y si#281; — wszed#322;em. W powietrzu uczu#322;em od razu jaki#347; ci#281;#380;ki, niemi#322;y zapach. Us#322;ysza#322;em rytmiczny, s#322;aby stukot, jakby pracuj#261;cej pompy, po#322;#261;czony z mlaskaniem oleju w wentylach. #346;wiat#322;o zab#322;yszcza#322;o: by#322; to pok#243;j o stalowych #347;cianach i niskim pu#322;apie. Na #347;rodku widnia#322;y dwa pot#281;#380;ne s#322;upy drewniane, a mi#281;dzy nimi, jakby na koz#322;ach, le#380;a#322;a jaka#347; bezkszta#322;tna machina, l#347;ni#261;ca czarno i niebiesko. Wygl#261;da#322;a jak wielka g#322;owa cukru, wyposa#380;ona w, zwisaj#261;ce na pod#322;og#281; spiralne w#281;#380;e z metalu. Podstawa je#380;y#322;a si#281; gwintami i szcz#281;kami. W r#243;#380;nych miejscach widnia#322;y przegrody ja#347;niejsze, jakby z masy szklistej, a sam szczyt sto#380;ka posiada#322; co#347; w rodzaju czapki metalowej czy te#380; bardzo wielkiej nakr#281;tki. — To jest „cz#322;owiek z Marsa” — powiedzia#322; bardzo cicho Frazer. Tw#243;r le#380;a#322; nieruchomo, tylko rytmiczne tykanie wydobywa#322;o si#281; z jego wn#281;trza. — A… czy on… czy to #380;yje? — Nie wiemy jeszcze, jak to dzia#322;a… — powiedzia#322; Mr Frazer. — Widzi pan — podszed#322; i odkr#281;ci#322; powoli kaptur na czubie, najpierw w jedn#261;, potem w drug#261; stron#281; — tu jest kamera. Tylko nie dotykaj pan, na mi#322;o#347;#263; bosk#261; — doda#322; z przestrachem, gdy pochyli#322;em si#281; zbyt nisko. Ujrza#322;em nie wi#281;ksz#261; od pomara#324;czy gruszk#281; metalow#261;, kt#243;ra mia#322;a ogromn#261; liczb#281; wychodz#261;cych z jednego bieguna drucik#243;w. — O, tu jest okienko… Rzeczywi#347;cie, ta stalowa czy te#380; palladowa gruszka mia#322;a na przeciwnym ko#324;cu okienko wype#322;nione przezroczyst#261; mas#261;. Spojrza#322;em do #347;rodka. Widnia#322;o tam bardzo s#322;abe, powolne, ale rytmiczne bulgotanie. W momentach nasilenia wygl#261;da#322;o to jak pasma #347;wiec#261;cej #380;elatyny czy te#380; #347;luzu rybiego. W chwilach zaciemnienia widoczne by#322;y pojedyncze, blado #347;wiec#261;ce punkty, kt#243;rych stadium rozja#347;nienia zlewa#322;o si#281; w jeden b#322;ysk. — Co to jest? — mimo woli m#243;wi#322;em szeptem. — On, zdaje si#281;, nie przyszed#322; jeszcze do siebie, a mo#380;e co#347; w nim si#281; uszkodzi#322;o przy l#261;dowaniu — powiedzia#322; Frazer, nasadzaj#261;c ko#322;pak na swoje miejsce. Wyprowadzi#322; mnie szybko na korytarz, przekr#281;ci#322; korb#281;, kt#243;ra zamkn#281;#322;a grub#261; p#322;yt#281; stalow#261; drzwi, ogl#261;dn#261;#322; si#281; jakby z ulg#261; (gdzie si#281; podzia#322; ten panuj#261;cy nad sob#261;, zr#243;wnowa#380;ony m#281;#380;czyzna z g#243;rnej sali?) i doda#322;: — To, co pan widzia#322;, to jest w#322;a#347;nie to jedno #380;ywe… w nim. — W kim? — No w tym go#347;ciu Marsjaninie… jakby rodzaj plazmy, nie wiemy jeszcze dobrze co… Przyspieszy#322; kroku. Patrzy#322;em na niego z boku, a#380; podni#243;s#322; g#322;ow#281;: — Ja wiem, co pan my#347;li, ale gdyby pan widzia#322;, co on zrobi#263; mo#380;e… tak jak ja widzia#322;em, to nie wiem, czy by pan wszed#322; dobrowolnie jeszcze raz do tego pokoju. I wepchn#261;#322; mnie do windy. Winda zamrucza#322;a cicho i podnios#322;a si#281; lekko w g#243;r#281;. W g#322;owie mi szumia#322;o, uczu#322;em lekki zawr#243;t, chwyci#322;em za r#281;koje#347;#263; przy drzwiach. Nagle stan#281;li#347;my. Frazer patrzy#322; na mnie badawczo przez d#322;u#380;sz#261; chwil#281;, jakby stwierdzaj#261;c wra#380;enie, jakie wywar#322;a na mnie niezwyk#322;a demonstracja. Potem otworzy#322; drzwi i wyszed#322; pierwszy. Byli#347;my znowu na pierwszym pi#281;trze. Id#261;c w przeciwnym kierunku ni#380; do sali bibliotecznej, doszli#347;my do zakr#281;tu korytarza. Tutaj mury nagle si#281; sko#324;czy#322;y: po prawej stronie ujrza#322;em wysokie szklane p#322;yty, wpuszczone w rowki betonowe, kt#243;re odgradza#322;y cz#281;#347;#263; przestrzeni wygl#261;daj#261;c#261; jak obserwatorium astronomiczne. Frazer poci#261;gn#261;#322; mnie dalej, do ma#322;ych bia#322;ych drzwi, i zapuka#322;. Ze #347;rodka dobieg#322; nas g#322;os cichy i ochryp#322;y: — Prosz#281;! Weszli#347;my do male#324;kiego pokoju, tak zawalonego i za#347;mieconego papierami, jakimi#347; fotografiami, szkicami, kt#243;re le#380;a#322;y na wielkim biurku, na oknach, krzes#322;ach i szafach, #380;e wyda#322;o si#281;, i#380; nie ma miejsca dla nikogo opr#243;cz niewielkiego cz#322;owieczka, kt#243;ry na nasze powitanie podni#243;s#322; g#322;ow#281; znad sto#322;u. By#322; to ciekawy typ — staruszek o rumianej twarzy, pokrytej srebrnym zarostem — rzek#322;by#347;, karmelek obsypany cukrem. Na twarzy tej, zmieniaj#261;cej co chwila wyraz, b#322;yszcza#322;y pot#281;#380;ne, w z#322;oto oprawione okulary, a za nimi oczy, czarne, przenikliwe, wcale nie weso#322;e, kontrastuj#261;ce z jowialnym wygl#261;dem. — Panie profesorze, to jest w#322;a#347;nie ten m#322;ody cz#322;owiek, kt#243;ry niechc#261;cy trafi#322; do nas… — He, he, to pan, aha, to pan wpad#322; w nasze sid#322;a, co? — zacz#261;#322; staruszek, podnosz#261;c okulary na czo#322;o. — S#261;dz#281;, #380;e b#281;d#261; z pana ludzie — krytycznie spojrza#322; na moje ubranie, kt#243;re opr#243;cz #347;lad#243;w niedawnej bitwy w bibliotece nosi#322;o wybitne oznaki zu#380;ycia. — U nas pan nie zginie. Tak, to wa#380;na rzecz, aha, siadaj pan, prosz#281;. Usiedli#347;my. Trzeba by#322;o zdj#261;#263; jakie#347; wykresy, stosy zapisanych arkuszy i tabele z krzese#322;. Profesor nie przestawa#322; m#243;wi#263;. — Wi#281;c tak… Mr Frazer pokaza#322; panu naszego, hem, he, he, naszego go#347;cia? Skin#261;#322;em g#322;ow#261;. — Nie chce si#281; wierzy#263;, co? Aha, jak wiem, tak… co to ja chcia#322;em powiedzie#263;, ach, tak, wi#281;c pan si#281; pewno dziwi, co za tajemniczo#347;#263;, i te mury, a zamki jak w gangu jakim#347;… — za#347;mia#322; si#281;, podni#243;s#322; okulary, kt#243;re mu opad#322;y, i m#243;wi#322; ca#322;kiem innym tonem, r#243;wno i spokojnie, podkre#347;laj#261;c s#322;owa wzniesionym palcem: — Wi#281;c to tak jest: ten go#347;#263; z Marsa mo#380;e przynie#347;#263; ogromnie wiele po#380;ytku dla ludzko#347;ci… ale jeszcze wi#281;cej nieszcz#281;#347;#263;. Wi#281;c zebra#322;o si#281; kilku ludzi, dali potrzebne pieni#261;dze, #347;rodki i wiedz#281; z takim celem: zapozna#263; si#281; z istot#261; tego przybysza… go#324;ca z innej planety, porozumie#263; si#281; z nim, wydosta#263;, czy i wiele wie o nas, jakie posiada nad nami wy#380;szo#347;ci techniczne czy umys#322;owe, aby zu#380;y#263; je dla dobra og#243;#322;u, albo w razie potrzeby, aby go zniszczy#263;. — Te ostatnie s#322;owa powiedzia#322; nie podnosz#261;c tonu, spokojnie, i to w#322;a#347;nie spot#281;gowa#322;o wra#380;enie. — Musimy rzecz jasna broni#263; si#281; przed ciekawo#347;ci#261;, w pierwszym rz#281;dzie prasy, naszej wspania#322;ej prasy — doda#322;, mrugaj#261;c do mnie filuternie okiem. Ju#380; znowu by#322; jowialnym wujaszkiem. — Czy pan mnie dobrze zrozumia#322;? — Zrozumia#322;em. Chcia#322;bym teraz spyta#263;, czy i o ile mog#281; by#263; panom potrzebny? Nie posiadam #380;adnych specjalnych wiadomo#347;ci… M#243;g#322;bym da#263; s#322;owo i odej#347;#263;. Przyznaj#281;, #380;e ta sprawa jest nies#322;ychanie fascynuj#261;ca i mo#380;no#347;#263; opisania jej wtedy chocia#380;by, kiedy nie b#281;dzie ju#380; potrzeby zachowania tajemnicy, poci#261;ga#322;aby mnie nies#322;ychanie, ale nie uwa#380;am, #380;e musz#281; u pan#243;w zosta#263; tylko dlatego, #380;e trafi#322;em tu przez przypadek i mam, #380;e tak powiem, zosta#263; jako obce cia#322;o i los jego podzieli#263;: by#263; albo wyrzuconym, albo zresorbowanym. — Pan studiowa#322; medycyn#281;? — spyta#322; profesor, patrz#261;c na mnie uwa#380;nie. Malutkie punkciki #347;wietlne skaka#322;y w jego okularach. — Studiowa#322;em… par#281; lat. — To pozna#263; — zauwa#380;y#322;. — Co si#281; tyczy pa#324;skiego odej#347;cia st#261;d, od nas, nie wiem, czy da#322;oby si#281; to zrobi#263;: niech pan uwa#380;a, #380;e taka sensacja w prasie to jest ogromnie… Wyprostowa#322;em si#281; mimo woli, gdy#380; on machn#261;#322; kilka razy r#281;k#261;, jakby g#322;adz#261;c co#347;, i powiedzia#322;: — Niech si#281; pan nie czuje dotkni#281;ty… ja nie w#261;tpi#281; w pa#324;skie s#322;owo, s#322;owo Szkota — u#347;miechn#261;#322; si#281; — ale, hm, wie pan, co to jest #380;y#322;ka reportera, zreszt#261; pan si#281; nam przyda, jak my#347;l#281;, i my panu nie mniej. Oczekujemy obecnie jednego… — zawaha#322; si#281; — jednego in#380;yniera, kt#243;ry ma przyby#263; z Oregonu i przywie#378;#263; od naszych przyjaci#243;#322; pewne cz#281;#347;ci konstrukcyjne… Wie pan, mamy komplet wybitnych fachowc#243;w, ale brak nam kogo#347; dysponuj#261;cego zwyczajnym zdrowym rozumem — znowu mrugn#261;#322; do mnie filuternie — a taki rozum to bardzo dobra rzecz i nam si#281; te#380; mo#380;e przyda#263;… Pan s#322;ysza#322; par#281; s#322;#243;w o konstrukcji AREANTHROPA? — Doprawdy, nie mog#322;em tego jeszcze strawi#263;… zreszt#261; widzia#322;em go tylko chwil#281;. — Ja wiem, ja wiem… tam siedzie#263; i tak niezdrowo… — zauwa#380;y#322; cicho profesor, nie patrz#261;c na mnie. — Nie wiemy jeszcze, w jaki spos#243;b to dzia#322;a, zdaje mi si#281;, #380;e jest to rodzaj promieniowania, niekt#243;re cia#322;a #347;wiec#261; w blisko#347;ci aparatu, poza tym w czasie wydobywania go z pocisku… Patrzy#322;em uwa#380;nie. Profesor jakby si#281; troch#281; skurczy#322; i drgn#261;#322;. — Zostawmy to zreszt#261;… Jeszcze pan o tym us#322;yszy. — Podni#243;s#322; g#322;ow#281;, nagle: — Wiedz pan, #380;e gra nasza jest bardzo niebezpieczna, ten aparat czy zwierz#281;, czy te#380; zwierz#281; zamkni#281;te w aparacie, nie orientujemy si#281; jeszcze, posiada r#243;#380;ne dziwne w#322;a#347;ciwo#347;ci i mo#380;e nam zgotowa#263; niejedn#261; niespodziank#281;. — Czemu panowie nie spr#243;bujecie rozebra#263; go na cz#281;#347;ci? — wyrwa#322;em si#281;. Obaj m#281;#380;czy#378;ni skrzywili si#281;. — Niestety, takie pr#243;by by#322;y… — I nie patrz#261;c na mnie: — Musi pan wiedzie#263;, #380;e by#322;o nas sze#347;ciu… a teraz jest tylko pi#281;ciu. Nie jest to takie proste. — Teraz wie pan ju#380; prawie tyle co my — powiedzia#322; cicho Frazer. — Czy pan si#281; zgadza na warunki, jakie postawimy, to jest zupe#322;na swoboda, traktowanie jak towarzysza pracy i s#322;owo, #380;e nie spr#243;buje pan ucieczki? — Jak#380;e to, ucieczki, moi panowie? — powiedzia#322;em. — Czy nie wolno mi b#281;dzie st#261;d wychodzi#263;? Obaj m#281;#380;czy#378;ni u#347;miechn#281;li si#281;. — Oczywi#347;cie, #380;e nie — powiedzia#322; Frazer. — Chyba pan nie s#261;dzi#322;…? — W takim razie zgadzam si#281;… ale #380;adnego s#322;owa nie daj#281; — powiedzia#322;em. — S#322;owo, moi panowie, kt#243;rzy tego mo#380;e nie zrozumiecie, by#322;oby dla mnie przeszkod#261; nie do pokonania. Nie s#261; takimi wasze mury. Mog#281; tu zosta#263; na takich prawach, jakie stosujecie do siebie nawzajem. I wsta#322;em. Profesor u#347;miechn#261;#322; si#281;. Wyj#261;#322; z kieszeni p#281;katy z#322;oty zegarek i spojrza#322;: — Trzy na drug#261;… S#261;dz#281;, #380;e na dzisiaj prze#380;y#322; pan ju#380; do#347;#263;, #380;ycz#281; dobrej nocy. I opu#347;ci#322; g#322;ow#281; nad swoimi papierami. Nie widzia#322; nas ju#380; ani nie uwa#380;a#322;, wypisuj#261;c d#322;ugie kolumny cyfr. Frazer wzi#261;#322; mnie za r#281;k#281; — wyszli#347;my na korytarz. #346;wiat#322;o lamp jakby nieco zblad#322;o. Uczu#322;em ch#322;#243;d w piersiach i ogromne znu#380;enie. |
|
|