"Człowiek z Marsa" - читать интересную книгу автора (Lem Stanisław)

II

Zbudzi#322;o mnie silne, jasne #347;wiat#322;o s#322;oneczne. Ze zdziwieniem przeci#261;gn#261;#322;em si#281; — uczu#322;em mi#281;kko#347;#263; #322;#243;#380;ka — podskoczy#322;em szybko na pos#322;aniu i spojrza#322;em. Wielki jasny pok#243;j pe#322;en by#322; blasku. Oknami wlewa#322;o si#281; s#322;o#324;ce i pierwszym moim uczuciem by#322;o, #380;e mia#322;em jaki#347; dziwny, g#322;upi sen, ale w nast#281;pnej chwili wzrok m#243;j pad#322; na drzwi bez klamki i wszystko sobie przypomnia#322;em. Wsta#322;em pospiesznie, podszed#322;em do okna i wyjrza#322;em. Pode mn#261; rozlewa#322;o swoje fale wielkie ciemne jezioro, kt#243;rego brzegi ton#281;#322;y we mgle porannej. Jak daleko okiem si#281;gn#261;#263; — tylko woda. Patrzy#322;em na g#322;adk#261;, z lekka pomarszczon#261; czarno–zielon#261; tafl#281; z wysoko#347;ci co najmniej trzech pi#281;ter. Rozejrza#322;em si#281; po pokoju. Ubranie moje znik#322;o — na krze#347;le le#380;a#322; ciemnopopielaty garnitur w szkock#261; krat#281;. Mimo woli u#347;miechn#261;#322;em si#281; — troskliwych mia#322;em gospodarzy. Nagle zauwa#380;y#322;em ma#322;e drzwi w #347;cianie pokoju, pokryte malowid#322;em. Otwar#322;em je — zal#347;ni#322;a biel#261; kafli i niklem ma#322;a wytworna #322;azienka.

W nast#281;pnej chwili sta#322;em ju#380; pod hucz#261;cym, gor#261;cym tuszem i rozkoszowa#322;em si#281; pian#261; drogiego, wonnego myd#322;a, bez kt#243;rego tak d#322;ugo musia#322;em si#281; obywa#263;. W#322;a#347;nie sko#324;czy#322;em si#281; ubiera#263;, gdy rozleg#322;o si#281; lekkie pukanie i do pokoju wszed#322; Mr Frazer. — Aha! Ranny ptaszek z pana, to dobrze.

By#322; jakby wypocz#281;ty, u#347;miechni#281;ty i wydawa#322; si#281; co do mnie zupe#322;nie przekonany. Wzi#261;#322; mnie pod rami#281; i poci#261;gn#261;#322; za sob#261;.

— Prosz#281; na #347;niadanie. — I doda#322; obja#347;niaj#261;co: — Jemy je zawsze wsp#243;lnie. Us#322;yszy pan te#380; dosy#263; ciekawego, przyjecha#322; in#380;ynier Lindsay z Oregonu.

Zjechali#347;my pi#281;tro ni#380;ej. Sala, do kt#243;rej wszed#322;em, mog#322;a istnie#263; w ka#380;dym starym zamku angielskim. Olbrzymi kominek, d#322;ugi w#261;ski st#243;#322; obstawiony wysokimi krzes#322;ami o rze#378;bionych w mahoniu oparciach, srebro i porcelana, zastawy, herby na #347;cianach — zaiste, ludzie, u kt#243;rych przebywa#322;em, umieli sobie urz#261;dzi#263; #380;ycie nawet w najdziwniejszych warunkach.

Przy stole siedzieli ju#380; wszyscy znani mi m#281;#380;czy#378;ni, a tak#380;e przybysz nowy, barczysty i pleczysty, o mocnej ko#347;cistej twarzy opalonej na kolor br#261;zu. Przedstawi#322; mi si#281; jako in#380;ynier Lindsay. Gdy zaj#261;#322;em miejsce, znany mi ju#380; pomocnik szofera wszed#322; i zacz#261;#322; podawa#263; kaw#281; i herbat#281;. Spojrza#322;em na niego z boku — ciekaw by#322;em, jak czuje si#281; po naszym wczorajszym starciu.

Wygl#261;da#322;o jednak na to, #380;e ma si#281; dobrze, tylko jab#322;ko Adama mocno by#322;o spuchni#281;te, a tak#380;e spojrzenie, jakim mnie obrzuci#322;, nie wydawa#322;o mi si#281; specjalne przyjazne. Nie mog#322;em wszak#380;e zwraca#263; na niego uwagi, gdy#380; przy stole toczy#322;a si#281; rozmowa, kt#243;r#261; przerwa#322;o moje wej#347;cie.

Profesor, kt#243;ry siedzia#322; przy ko#324;cu sto#322;u i macza#322; ma#322;e kawa#322;ki bu#322;ki w przechylonej fili#380;ance kawy, zwr#243;ci#322; si#281; do mnie. Gdy m#243;wi#322;, okulary porusza#322;y mu si#281; na przykr#243;tkim nosie.

— Mr McMoor, zazwyczaj przy #347;niadaniu rekapitulujemy wszystkie zasz#322;e w dniu poprzednim zdarzenia. Ot#243;#380; wczoraj oczekiwali#347;my przybycia pana in#380;yniera, kt#243;ry przywi#243;z#322; nam potrzebne do dalszych do#347;wiadcze#324; materia#322;y, to znaczy pancerze z o#322;owiu i azbestu. Chodzi bowiem o to, #380;e maszyna, Areanthropos, wydziela pewnego rodzaju energi#281;, jak si#281; zdaje, promienist#261;, kt#243;ra na nasze tkanki posiada nader zgubne dzia#322;anie. Z wystawionych na promieniowanie #347;winek morskich po dwu godzinach nie #380;y#322;a ani jedna. Trzeba panu wiedzie#263;, #380;e dzia#322;anie to, jak suponujemy, jest os#322;abione, gdy#380; aparat nie znajduje si#281; wed#322;ug wszelkiego prawdopodobie#324;stwa w stanie normalnym.

— Jest to w#322;a#347;ciwie nasze przypuszczenie — odezwa#322; si#281; Frazer. — Chodzi o to, #380;e resztki atmosfery, jakie znajdowa#322;y si#281; w pocisku, b#281;d#261;ce prawdopodobnie w pewnym stopniu odpowiednikiem atmosfery Marsa, by#322;y nader bogate w dwutlenek w#281;gla i inne gazy obce naszemu powietrzu ziemskiemu. S#261;dzimy przeto, #380;e organizm, to jest organiczna substancja, kt#243;ra kieruje dzia#322;alno#347;ci#261; mechanizmu, zosta#322;a przez nieodpowiedni sk#322;ad naszej atmosfery zatruta.

— A mo#380;e stan, w jakim si#281; teraz maszyna znajduje, jest jej stanem normalnym? — spyta#322;em. — Przecie#380; nie wiadomo, jak si#281; takie stworzenie powinno zachowywa#263;… Nie powinni#347;my, s#261;dz#281;, u#380;ywa#263; por#243;wna#324;… to znaczy stara#263; si#281; tw#243;r ten zbytnio ucz#322;owieczy#263;.

Wszyscy patrzyli na mnie badawczo.

— Przepraszam, mo#380;e powiedzia#322;em jakie#347; g#322;upstwo? Prosz#281; mi wybaczy#263;, to by#322;y s#322;owa laika.

— I my jeste#347;my laikami w tym zagadnieniu — odpar#322; profesor, kt#243;ry ju#380; za#322;atwi#322; si#281; z drug#261; porcj#261; kawy i teraz kr#281;ci#322; kulki z chleba — a pa#324;skie zdanie jest nader s#322;uszne. Niestety, reakcja maszyny w chwili otwarcia pocisku by#322;a tego rodzaju…

— Czy mog#281; si#281; dowiedzie#263;, co si#281; w#322;a#347;ciwie sta#322;o? — spyta#322;em. — Tyle ju#380; s#322;ysza#322;em niedom#243;wie#324;, #380;e pa#322;am ciekawo#347;ci#261;…

— Ma pan s#322;uszno#347;#263; — to m#243;wi#322; siwawy, smuk#322;y m#281;#380;czyzna nazwany doktorem. — W chwili gdy za pomoc#261; palnik#243;w tlenowych przeci#281;to czubek rozgrzanego cygara stalowego, jakie stanowi#322; pocisk z Marsa, ukaza#322;a si#281; w otworze, po odpadni#281;ciu #347;redniej cz#281;#347;ci, taka metalowa w#281;#380;ownica, kt#243;r#261; pan prawdopodobnie zauwa#380;y#322;, je#347;li si#281; pan przyjrza#322; temu dok#322;adniej…

Skin#261;#322;em g#322;ow#261;.

— W#281;#380;ownica ta dotkn#281;#322;a by#263; mo#380;e jednego z naszych robotnik#243;w, nie da#322;o si#281; tego dok#322;adnie stwierdzi#263;, przy czym wykonywa#322;a nader gwa#322;towne, jakby drgawkowe ruchy. Potem ukaza#322; si#281; kad#322;ub, kt#243;ry wywali#322; si#281; na ziemi#281; z wysoko#347;ci kilku metr#243;w i znieruchomia#322;. T#281; nieruchomo#347;#263; zachowa#322; do dzi#347;, to jest z g#243;r#261; tydzie#324;.

— I c#243;#380; w tym takiego dziwnego? — powiedzia#322;em.

— A to, #380;e robotnik, kt#243;ry pracowa#322; przy palniku acetylenowym, zmar#322; jeszcze tego samego dnia. Z oznakami udaru m#243;zgowego… a obdukcja nie wykaza#322;a #380;adnych zmian pr#243;cz lekkiego przekrwienia m#243;zgu…

— Wi#281;c panowie przypuszczacie?

— My nic nie przypuszczamy, m#322;ody cz#322;owieku, pami#281;ta pan, co powiedzia#322; Newton? Hypothesas non fingo, powiedzia#322; stary Newton… Tak, tak, my tylko badamy, nie stawiamy #380;adnych hipotez… Ot#243;#380; faktem jest, #380;e blisko#347;#263; maszyny mo#380;e wywo#322;a#263; pewne przykre konsekwencje z utrat#261; #380;ycia w#322;#261;cznie, o tym trzeba pami#281;ta#263;.

Potem zwr#243;ci#322; si#281; rzeczowym tonem do Frazera:

— Panie kolego, czy przygotowa#322; pan na dzisiaj wszystko?

— Tak jest, panie profesorze, o dziewi#261;tej przeniesie si#281; Areanthropa za pomoc#261; dostarczonych d#378;wignik#243;w do ma#322;ej sali monta#380;owej, gdzie umie#347;cimy go w zbiorniku wype#322;nionym mieszanin#261; gaz#243;w wed#322;ug receptury doktora i b#281;dziemy starali si#281; przez obni#380;enie ci#347;nienia a#380; do marsowego doprowadzi#263; go do remisji… O ile nie ma #380;adnych uszkodze#324; w jego mechanizmie, s#261;dz#281;, #380;e powinno si#281; to uda#263;.

— A jak si#281; maj#261; #347;winki w os#322;onie o#322;owiowej, umieszczone w kamerze?

Frazer zmiesza#322; si#281;.

— Jeszcze nie widzia#322;em… Nie wiem… bo w#322;o#380;yli#347;my je dopiero o pi#261;tej rano.

R#243;#380;owa twarz profesora poczerwienia#322;a.

— Je#380;eli wszyscy b#281;dziemy tak pracowa#263; jak pan, panie Frazer, to Marsjanin ucieknie nam przez okno i ani go z#322;apiemy. Dobre sobie! Nie widzia#322;em… nie wiem… — mrucza#322; stary choleryk, rozrzucaj#261;c kulki chlebowe po ca#322;ym stole. Frazer wsta#322; szybko i podszed#322; do niszy w #347;cianie. Us#322;ysza#322;em brz#281;k s#322;uchawki — by#322; to wewn#281;trzny telefon.

Po kr#243;tkiej chwili Frazer wr#243;ci#322; na swoje miejsce. Usiad#322; powoli i popatrzy#322; w oczy profesorowi. Ten poprawi#322; si#281; na krze#347;le, otworzy#322; usta i czeka#322;.

— No!?

— Wszystkie #347;winki zdech#322;y — powiedzia#322; g#322;ucho Frazer. — Teraz s#261; dwie mo#380;liwo#347;ci: albo doza jest nieszkodliwa dla cz#322;owieka, ale jeszcze zabija opancerzone o#322;owiem #347;winki, albo…

— Albo tereferekuku — powiedzia#322; niegrzecznie profesor. — Musimy si#281; wstrzyma#263; do wieczora, je#380;eli chcemy si#281; widzie#263; w komplecie przy kolacji… Prosz#281; wzmocni#263; pancerz do maksimum. Ile jest p#322;yt o#322;owianych?

— Jest trzydzie#347;ci sze#347;#263; p#322;yt po osiem centymetr#243;w grubo#347;ci — powiedzia#322; barczysty in#380;ynier.

— No to damy pi#281;#263;dziesi#261;t sze#347;#263; centymetr#243;w o#322;owiu zamiast dwunastu…

— A je#380;eli to nie jest zwyk#322;e promieniowanie liniowe i trzeba otoczy#263; ca#322;#261; #347;wink#281; pancerzem, ze wszystkich stron? — spyta#322; doktor.

— Pan s#261;dzi, #380;e na Marsie obowi#261;zuj#261; inne prawa fizyczne? — powiedzia#322; z przek#261;sem Frazer.

— A pan my#347;li, #380;e pan je ju#380; wszystkie zna? — popar#322; doktora profesor. — Jak by#322;em w pa#324;skim wieku, to tak#380;e mi si#281; zdawa#322;o, #380;e ju#380; wiem wszystko… Ja my#347;l#281;, #380;e doktor ma racj#281;. Prosz#281; zrobi#263; pancerz w kszta#322;cie walca i da#263; filtry do oddychania. Albo nie: lepiej zamkn#261;#263; hermetycznie, a do #347;rodka da#263; balon z tlenem. Prosz#281; to zaraz zrobi#263; i w#322;o#380;y#263; do kamery z Marsjaninem.

Wszyscy powoli wstawali od sto#322;u, profesor schwyci#322; Frazera za r#281;k#281;, przyci#261;gn#261;#322; do okna i pocz#261;#322; mu co#347; t#322;umaczy#263;, rysuj#261;c palcem na szybie.

Doktor zbli#380;y#322; si#281; do mnie.

— Jak si#281; panu podoba nasz profesor? — zagadn#261;#322; mnie, pocieraj#261;c palcami cienki, d#322;ugi nos. — Zrz#281;da, co? Ale powiadam panu: g#322;owa! — I pukn#261;#322; si#281; palcem w czo#322;o. — Ale wie pan co? Nam#243;wi#281; in#380;yniera Finka, #380;eby nam pokaza#322; to wszystko, co wyj#281;to z pocisku… Ciekawa to rzecz, cho#263; ju#380; raz widzia#322;em, bo trzeba panu wiedzie#263;, #380;e profesor trzyma wszystko pod kluczem.

Doktor skin#261;#322; na in#380;yniera, siwego bruneta o jasnoniebieskich oczach i smag#322;ej twarzy i wyszli#347;my na korytarz.

— Wybaczcie, panowie, ale wasza praca doprawdy nic nie ma w sobie, o ile widz#281; i wiem, niew#322;a#347;ciwego, wi#281;c po co te tajemnice? I te dziwne has#322;a, sposoby umawiania si#281;… Czy in#380;ynier Lindsay nie m#243;g#322; wprost przyjecha#263; tutaj? Ja bym mo#380;e nie sta#322; si#281; uczestnikiem tak nies#322;ychanie ciekawych bada#324;, ale…

— Bo pa#324;scy koledzy po fachu #380;y#263; nam nie daj#261; — przerwa#322; impulsywny doktor. — Bo park musi by#263; otoczony drutem kolczastym i psami. Bo ju#380; wyw#261;chali, nie wiem tylko jak, #380;e profesor Widdletton ma co#347; wsp#243;lnego ze spad#322;ym meteorytem… Na szcz#281;#347;cie maj#261; g#322;owy napchane Japoni#261;, ale gdyby dowiedzieli si#281;, #380;e tutaj siedzi s#322;awa wsp#243;#322;czesnej astrofizyki razem z wybitnymi fachowcami fizyki atomowej, #380;e mamy takiego in#380;yniera konstruktora jak Mr Fink i elektryka jak Lindsay, zdobyli#347;my go, trzeba panu wiedzie#263;, dopiero trzy dni temu, to zapewniam pana, #380;e te wszystkie mury i woda, i psy niewiele by nam pomog#322;y.

Rozmawiaj#261;c, doszli#347;my do laboratorium. By#322;a to wielka sala z oszklonym cz#281;#347;ciowo stropem, urz#261;dzona w spos#243;b najnowszy. W powietrzu warcza#322;y #347;migi wielkich wentylator#243;w, wsz#281;dzie b#322;yszcza#322;o szk#322;o stoj#261;cych w rz#281;dach aparatur, ze #347;cian b#322;yska#322;y t#281;czami barw zawarte w butlach odczynniki chemiczne. Tu i #243;wdzie sycza#322; palnik gazowy, ogrzewaj#261;c jakie#347; aparaty. W drugiej cz#281;#347;ci sali sto#322;y by#322;y zastawione przyrz#261;dami optycznymi i z#322;o#380;onymi mechanizmami, jakby zegarowymi, kt#243;rych przeznaczenie by#322;o mi nie znane. Przeszli#347;my przez t#281; sal#281; i w nast#281;pnej ubikacji ujrza#322;em rozwieszone na #347;cianach kolorowe zdj#281;cia przedstawiaj#261;ce okolic#281;, w kt#243;rej spad#322; meteor.

Przyznaj#281; ze skruch#261;, #380;e ogl#261;da#322;em je nader pobie#380;nie. Tak#380;e zdj#281;cia samego pocisku, cygara z t#281;pym ko#324;cem, niezbyt mnie zaciekawi#322;y. Moi towarzysze zauwa#380;yli to.

— Widz#281;, #380;e pan chce ogl#261;dn#261;#263;, co najwa#380;niejsze — zauwa#380;y#322; doktor. — P#243;jdziemy tedy na d#243;#322;.

Zjechali#347;my wind#261; na parter, potem zeszli#347;my schodami do znanego mi podziemnego korytarza. Jakie#380; by#322;o moje zdziwienie, gdy po kr#243;tkiej drodze znalaz#322;em si#281; w dobrze znanej mi stalowej kwaterze, w kt#243;rej jad#322;em kolacj#281; w towarzystwie mruka szofera.

— Pan zna ten pokoik, widz#281;? — zwr#243;ci#322; si#281; do mnie jowialny doktor. U#347;miechn#261;#322;em si#281;, a in#380;ynier nastawia#322; tymczasem wa#322;ki literowe poszczeg#243;lnych sejf#243;w i po chwili szcz#281;k oznajmi#322; nam, #380;e drzwi s#261; otwarte.

In#380;ynier wyj#261;#322; z ciemnej g#322;#281;bi kilka przedmiot#243;w i po#322;o#380;y#322; na stoliku.

— Co to jest? — spyta#322;em, wskazuj#261;c na walec z palladu, kt#243;ry na stronie pobocznicy posiada#322; co#347; w rodzaju guzika czy klawisza.

— To jest, zdaje si#281;, przyrz#261;d do pisania, czy te#380; do uwieczniania my#347;li. Tam w #347;rodku jest taki proszek, co#347; w rodzaju opi#322;k#243;w niemetalicznych jakiej#347; substancji organicznej… Walec ten posiada nader dowcipne urz#261;dzenie, kt#243;re wytwarza zmienne pole elektryczne, przenosz#261;ce si#281; na proszek… Zmiany zostaj#261; tak utrwalone, #380;e proszek wysypany na papier…

— Ach, wiem ju#380; — przerwa#322;em — widzia#322;em to wczoraj, ale jak to jest mo#380;liwe?

— Tego jeszcze nie wiemy, t#281; odpowied#378; b#281;dzie pan musia#322; s#322;ysze#263; cz#281;sto, na razie — zauwa#380;y#322; doktor.

Drugim przedmiotem by#322; tr#243;jk#261;t ze srebrzystego metalu, kt#243;ry posiada#322; trzy przecinaj#261;ce si#281; wysoko#347;ci. Wszystko by#322;o sporz#261;dzone jakby z grubego drutu.

— C#243;#380; to jest?

— We#378; pan to do r#281;ki…

Chcia#322;em to uczyni#263;, ale ten przedmiot przy dotkni#281;ciu usun#261;#322; si#281; — chwyci#322;em go w gar#347;#263;. By#322;o to co#347; twardego i zimnego, co wszak#380;e drgn#281;#322;o natychmiast, zacz#281;#322;o wi#263; mi si#281; w r#281;ce i sta#322;o si#281; ciep#322;e, tak #380;e mimo woli pu#347;ci#322;em. Pad#322;o na st#243;#322; i zastyg#322;o w dawnej postaci.

— Substancja pozornie metaliczna obdarzona pobudliwo#347;ci#261; — deklamowa#322; doktor z wp#243;#322;przymkni#281;tymi oczyma. — Burzy wszystkie nasze poj#281;cia o #380;ywej materii i r#243;#380;nicy mi#281;dzy #380;ywym a martwym…

Trzeci przedmiot stanowi#322;a ma#322;a czarna kasetka. Doktor podni#243;s#322; j#261; i ustawi#322; mi#281;dzy moimi oczami a #347;wiat#322;em.

Kiedy oczy moje przyzwyczai#322;y si#281; do wzgl#281;dnej ciemno#347;ci, zauwa#380;y#322;em, #380;e chwilami #347;ciana kasetki zaciemnia si#281;, tworz#261;c co#347; w rodzaju zielonawej fosforyzuj#261;cej powierzchni, po kt#243;rej powoli chodz#261; ja#347;niejsze linie #347;wietlne. Czasem zatrzymywa#322;y si#281; na kilka chwil w bezruchu, czasem porusza#322;y si#281; ogromnie szybko.

— Co si#281; tyczy tego — odezwa#322; si#281; in#380;ynier — zdania s#261; podzielone… Ja s#261;dz#281;, #380;e to jest rodzaj telewizora do porozumiewania si#281; by#263; mo#380;e z Marsem, kolega Lindsay: #380;e to jest odbiornik jakiego#347; nieznanego lub zmodyfikowanego rodzaju energii. Przy czym nie jest wykluczone — doda#322; z u#347;miechem — #380;e jest to co#347; trzeciego, ca#322;kiem r#243;#380;nego w istocie od naszych przypuszcze#324;.

Ostatni przedmiot stanowi#322;o ma#322;e cygaro, wykonane jakby z gumy czy te#380; niezbyt twardej masy plastycznej, kt#243;re mocno przypomina#322;o znany mi z fotografii bolid.

— To jest model pocisku? — powiedzia#322;em, odczuwaj#261;c pewnego rodzaju ulg#281;, #380;e przecie#380; go#347;cie z Marsa maj#261; cho#263;by jedn#261; cech#281; wsp#243;ln#261; z lud#378;mi: #380;e lubuj#261; si#281; w zmniejszeniach swoich produkt#243;w technicznych.

— Niestety, nie — powiedzia#322; doktor z ironicznym u#347;miechem. — To tylko pow#322;oka zewn#281;trzna. Panie in#380;ynierze, mo#380;e pan poka#380;e Mr McMoorowi, co jest w tym cygarku, bo m#243;j palec — ogl#261;dn#261;#322; troskliwie kciuk — jeszcze si#281; nie zagoi#322;.

In#380;ynier u#347;miechn#261;#322; si#281; krzywo, ale wzi#261;#322; cygaro do r#281;ki i w#322;o#380;y#322; do szklanego akwarium, kt#243;re sta#322;o na stoliku. Potem wyj#261;#322; ze skrzynki #347;ciennej d#322;ugie kleszcze, przytrzyma#322; cygaro i powoli nacisn#261;#322; jego koniec.

Koniec ten otworzy#322; si#281; wtedy jak rybi pysk i wyskoczy#322;o z niego co#347; czerwonego, niezbyt du#380;ego, ale bardzo ruchliwego. By#322;o to stworzenie wielko#347;ci orzecha w#322;oskiego, kt#243;re podskakiwa#322;o nieustannie jak pi#322;ka. Nad nim, w g#243;rze, zdawa#322;y si#281; wisie#263; dwa ciemnob#322;#281;kitne kolce.

— Oto okaz fauny, a mo#380;e i flory marsowej — zauwa#380;y#322; doktor Kennedy. — K#261;sa to do#347;#263; nieprzyjemnie, ale mo#380;na znie#347;#263;. — Podsun#261;#322; mi pod nos kciuk ozdobiony brzydk#261;, jakby wypalon#261; ranka. — S#261; to zwierz#281;ta, zdaje si#281;, zbli#380;one do naszych paj#281;czak#243;w czy cz#322;onkonogich (cho#263; nie maj#261; n#243;g), kt#243;re jednak s#261;, jak mi si#281; wydaje, m#261;drzejsze od wszystkich owad#243;w ca#322;ej kuli ziemskiej razem wzi#281;tych…

— Po czym to pozna#263;? I czemu pan jeste#347; tak pozytywnie uprzedzony do tych przybysz#243;w? — spyta#322;em. Nies#322;ychana dziwaczno#347;#263;, wy#380;szo#347;#263; i zarazem obco#347;#263; wszystkich przedmiot#243;w, wobec kt#243;rej m#243;j zwykle tak sprawny m#243;zg zawodzi#322;, zacz#281;#322;a mnie z#322;o#347;ci#263;.

— Jest to ca#322;kiem proste… Przy dwudniowych do#347;wiadczeniach wykaza#322;y one pami#281;#263;, kt#243;rej by si#281; nie powstydzi#322; pies z laboratorium odruch#243;w warunkowych… przy znacznie szybszym dzia#322;aniu. Niech pan zwr#243;ci uwag#281; na ich mechanizm poruszania si#281;: one nie maj#261; ko#324;czyn, ale posuwaj#261; si#281;, podskakuj#261;c dzi#281;ki skurczom spodniej strony brzucha…

Patrzy#322;em na ceglastoczerwone stworzenie, kt#243;re skaka#322;o po dnie pustego akwarium, i zauwa#380;y#322;em, #380;e jest pr#261;#380;kowane w ja#347;niejsze i ciemniejsze pasy, #380;e posiada co#347; w rodzaju cienkich w#322;os#243;w, na kt#243;rych znajduj#261; si#281; kolce.

— Ale#380; to nie s#261; wcale jego ko#324;czyny — zawo#322;a#322;em zdumiony.

Rzeczywi#347;cie, owe tak zwane kolce by#322;y to dwie szcz#281;ki pracowicie wypi#322;owane ze srebrzystob#322;#281;kitnego metalu, posiadaj#261;ce niemal matematycznie obliczony system zaz#281;bienia. Trzymaj#261;ce owe szcz#281;ki wyrostki by#322;y spiralnie zwini#281;te.

— Niestety, pan ma racj#281;: okazuje si#281;, #380;e owady na Marsie pos#322;uguj#261; si#281; narz#281;dziami — powiedzia#322; doktor. Schwyci#322; zwierz#281; kleszczami, co mu si#281; nie od razu uda#322;o, a in#380;ynier przypatrywa#322; si#281; z niedowierzaniem, namawiaj#261;c do wi#281;kszej ostro#380;no#347;ci, i wsun#261;#322; do futera#322;u–cygara. Gdy sumienny in#380;ynier chowa#322; wszystko do skrytki, doktor odezwa#322; si#281;:

— Niedobrze mi si#281; robi, gdy patrz#281; na to. Gdybym nie by#322; takim starym wariatem, noga moja nigdy by tu nie posta#322;a. Nie m#243;wi#281; o niebezpiecze#324;stwie — wyprostowa#322; si#281; lekko — mam Military Cross, ale te zwariowane rzeczy, no i ten nasz mechaniczny nieboszczyk wyprowadzaj#261; mnie z r#243;wnowagi. I po co im lekarz? — dziwi#322; si#281;, prowadz#261;c mnie na korytarz o#347;wietlony jak zawsze, mimo dziennej pory, sztucznym #347;wiat#322;em. — Czy nie uwa#380;a pan? Im trzeba zegarmistrza do tego Marsjanina, ha, ha, ha!

In#380;ynier zasun#261;#322; wielki rygiel i zwr#243;ci#322; si#281; ku nam.

— Niech pan si#281; zbytnio nie przejmuje uwagami doktora — powiedzia#322; — ani jego pesymizmem: on sam nie bierze si#281; na serio.

Weszli#347;my na podest parteru — in#380;ynier nacisn#261;#322; guzik. Rozleg#322; si#281; cichy #347;wist, drzwi odskoczy#322;y i niewielkie, o#347;wietlone przy#263;mionym #347;wiat#322;em wn#281;trze windy rozwar#322;o si#281; przed nami. Spojrza#322;em na moich towarzyszy.

— P#243;jdziemy do biblioteki — powiedzia#322; doktor i ze spojrzeniem na zegarek: — Jest jedenasta, zaraz b#281;dzie narada wojenna.

W bibliotece by#322;o pusto, tak mi si#281; przynajmniej w pierwszej chwili wydawa#322;o. Przy bocznym oknie sta#322; jednak m#281;#380;czyzna, z kt#243;rym dot#261;d nie rozmawia#322;em. By#322; ma#322;y, kr#281;py, nosi#322; lu#378;ne ubranie skrojone z wielkim rozmachem, kt#243;re zwisa#322;o na jego do#347;#263; wypuk#322;ych kszta#322;tach, daremnie usi#322;uj#261;c zamaskowa#263; ich kr#261;g#322;o#347;#263;. Twarz mia#322; niemal oliwkow#261;, w#322;osy niebiesko — czarne, tylko oczy by#322;y zielone, jakby przesadzone z twarzy Norwega, gdy#380; #347;wieci#322;y podobnie jak l#243;d w szczelinach gletcher#243;w.

— O, jest pan Gedevani — doktor wydawa#322; si#281; zadowolony. — No, i co s#322;ycha#263; nowego?

Pan Gedevani m#243;wi#322; nieszczeg#243;lnym angielskim j#281;zykiem.

— Doktor, pana wzywa#322; profesor. Ju#380; trzy razy dzwoni#322; na g#243;r#281; i d#243;#322;. Niech pan ju#380; idzie do ma#322;ej operacyjnej.

Doktor zaniem#243;wi#322; — ruchy sta#322;y si#281; celowe, szybkie — lew#261; r#281;k#261; chwyci#322; si#281; za wewn#281;trzn#261; kiesze#324;. Sprawdzi#322;, czy ma przy sobie strzykawk#281;, i wybieg#322; z sali.

— Co si#281; sta#322;o? — spyta#322;em.

— Nie wiem. — Pan Gedevani b#281;bni#322; palcami po stole. — Zdaje si#281;, #380;e nasz przyjaciel Lindsay chcia#322; udowodni#263; Mr Frazerowi, #380;e hm… #380;e maszyna, to jest cz#322;owiek z Marsa, nie wydziela przez drzwi od kamera #380;adne promienie…

— I co si#281; z nim sta#322;o?

— Burke znalaz#322; go nieprzytomnego w windzie. Pewno ucieka#322; stamt#261;d, czy ja wiem?

W tej chwili drzwi si#281; otworzy#322;y i jak ma#322;y ciemny gnom z siw#261; czupryn#261; wpad#322; profesor. Po chwili za nim weszli wszyscy inni panowie opr#243;cz doktora i Lindsaya. Profesor biega#322; po chodniku wzd#322;u#380; szaf bibliotecznych, tupa#322; nogami, mrucza#322; i rzuca#322; spod okular#243;w gniewne spojrzenia na m#281;#380;czyzn, kt#243;rzy powoli siadali na fotelach, zapalali papierosy i zdawali si#281; oczekiwa#263;, a#380; staruszkowi przejdzie z#322;o#347;#263;.

— Powiedzia#322;em tysi#261;c razy: #380;adnych do#347;wiadcze#324; na w#322;asn#261; r#281;k#281;! To musi si#281; sko#324;czy#263; albo ja jutro wyje#380;d#380;am. Czy jeste#347;my dzie#263;mi? — wybuchn#261;#322; wreszcie profesor. — Sprawa jest a#380; nadto powa#380;na i bez tego, by jeden wielki uczony z drugim z powodu ambicji albo dla ad hoc skonstruowanej teoryjki pcha#322; #322;eb w to niebezp… — Urwa#322;, wyj#261;#322; z kieszeni kamizelki niemo#380;liwie zmi#281;toszone cygaro, odgryz#322; koniec, zapali#322; i m#243;wi#322; ca#322;kiem innym tonem dalej: — Nasz przyjaciel Lindsay wyjdzie z tej historii, jak si#281; zdaje, ca#322;o… Obecnie chcia#322;bym wys#322;ucha#263; propozycji i rezultat#243;w pracy pan#243;w do dzisiaj… z tym, #380;eby, o ile to mo#380;liwe, stara#263; si#281; nie o tempo bada#324;, ale o stworzenie warunk#243;w optymalnego bezpiecze#324;stwa… nawiasem m#243;wi#261;c, bardzo iluzorycznych. Prosz#281; pana in#380;yniera Finka o zreferowanie strony technicznej.

In#380;ynier wsta#322; i zacz#261;#322; rozk#322;ada#263; na swoim stoliku notatki.

— Wi#281;c rzecz si#281; ma tak… Maszyna znajduje si#281; obecnie w kamerze pancernej, ob#322;o#380;onej, jak wiadomo panom, o#322;owiem na sze#347;#263;dziesi#261;t centymetr#243;w grubo#347;ci, s#261;dzili#347;my, a okaza#322;o si#281; to niedopuszczalne: s#261;dzi#263; wed#322;ug rezultat#243;w promieni, wytwarzanych w naszych laboratoriach, #380;e p#243;#322; metra o#322;owiu jest stuprocentowym zabezpieczeniem od ka#380;dej energii falowej. Nieszcz#281;#347;liwy wypadek z koleg#261; Lindsayem wykaza#322; nam, #380;e promienie te przenikaj#261; przez nasz pancerz jak przez kartk#281; papieru. Tym samym do#347;wiadczenie ze #347;winkami okaza#322;o si#281; ca#322;kowicie bezprzedmiotowe. Celem naszym jest poddanie maszyny dzia#322;aniu pewnej zmienionej atmosfery w ca#322;o#347;ci: jako #380;e pr#243;by demonta#380;u zako#324;czy#322;y si#281; nieszcz#281;#347;liwie, a propozycja zatrucia ca#322;kowitego cz#281;#347;ci #380;ywej zosta#322;a odrzucona, jako mog#261;ca ten rodzaj plazmy, jak s#261;dzi#322; doktor, zniszczy#263;. A#380;eby wykona#263; ten projekt, proponuj#281; co nast#281;puje: po pierwsze, sporz#261;dzi#263; rur#281; o#322;owian#261; o #347;cianie grubo#347;ci dwu metr#243;w. Do tej rury w#322;o#380;y si#281; maszyn#281; i zamknie z dwu stron odpowiednimi p#322;ytami. Po drugie, do rury zamontuje si#281; od #347;rodka aparat telewizyjny, kt#243;ry umo#380;liwi nam obserwowanie z pewnej odleg#322;o#347;ci tego, co si#281; w niej b#281;dzie dzia#322;o. S#261;dz#281;, #380;e moja metoda daje maksimum bezpiecze#324;stwa.

— Czy pan sko#324;czy#322;? — zapyta#322; profesor.

— Tak jest.

— Zatem prosz#281; pana bardzo, #380;eby#347; si#281; uda#322; do Burke’a, kt#243;ry pana ubierze w nasz skafander, zejdzie pan do podziemi i spr#243;buje zmierzy#263; elektrometrem si#322;#281; promieniowania z kamery przez zamkni#281;te drzwi. Tylko w ten spos#243;b obliczy pan, jaki pancerz jest potrzebny, i to z pewnym procentem bezpiecze#324;stwa. Prosz#281; nie robi#263; #380;adnych sztuk, nie wchodzi#263; niepotrzebnie do kamery i #380;eby Burke ca#322;y czas siedzia#322; w korytarzu, przy windzie. Gdyby si#281; co#347; sta#322;o, ma pan donie#347;#263;. Czy pan mnie dobrze rozumie? My#347;la#322;em do dzisiaj, #380;e panowie wszyscy dobrze umiej#261; po angielsku, ale po przygodzie Mr Lindsaya nic ju#380; nie wiem.

In#380;ynier sk#322;oni#322; si#281;, z#322;o#380;y#322; papiery i wyszed#322;.

W drzwiach spotka#322; doktora, kt#243;ry wszed#322; szybko, przyst#261;pi#322; do profesora i powiedzia#322; co#347; do niego g#322;osem tak przyt#322;umionym, #380;e nic nie mog#322;em zrozumie#263;. Profesor wytrzeszczy#322; oczy, spojrza#322; na doktora, potem pukn#261;#322; si#281; palcem w czo#322;o i wzruszy#322; ramionami. Doktor zdawa#322; si#281; go przekonywa#263;, kre#347;li#322; co#347; palcem na d#322;oni.

— On zwariowa#322; — wybuchn#261;#322; wreszcie profesor. Doktor zdawa#322; si#281; nie przejmowa#263;:

— On jest taki normalny jak ja — powiedzia#322;. — Inna rzecz, #380;e to mog#322;a by#263; halucynacja. — I, zwracaj#261;c si#281; do nas: — Prosz#281; pan#243;w, in#380;ynier Lindsay wr#243;ci#322; do przytomno#347;ci i opowiedzia#322; mi, #380;e chc#261;c zmierzy#263; si#322;#281; promieniowania przy drzwiach zamkni#281;tych kamery, zabawi#322; tam oko#322;o p#243;#322; godziny z elektrometrem. Okaza#322;o si#281; teraz, #380;e elektrometr by#322; popsuty i nie wykazywa#322; #380;adnego promieniowania, kt#243;re jednak by#322;o a#380; nadto silne. Dowodem tego by#322; fakt, #380;e in#380;ynier straci#322; przytomno#347;#263;. Le#380;a#322; tam oko#322;o pi#281;tnastu minut, ale widocznie w chwili, gdy mu si#281; zrobi#322;o niedobrze i upad#322;, pocz#261;#322; pe#322;za#263; w kierunku wyj#347;cia korytarza, gdy#380; Burke znalaz#322; go przy windzie.

In#380;ynier twierdzi, #380;e oko#322;o trzy na dziesi#261;t#261; rano, to jest po kwadransie obserwacji elektrometru, kt#243;ry zreszt#261; nawet nie drgn#261;#322;, zauwa#380;y#322; takie zjawisko: cz#281;#347;#263; drzwi stalowych, kt#243;re zamykaj#261; kamer#281;, pocz#281;#322;a prze#347;wieca#263;, jakby rozgrzana do wi#347;niowego #380;aru. Przybli#380;y#322; do nich r#281;k#281;, ale temperatura by#322;a normalna. W kilka chwil potem ta cz#281;#347;#263; drzwi znikn#281;#322;a zupe#322;nie i ukaza#322; si#281; w powsta#322;ym otworze wyrostek, co#347; w rodzaju czarnego, l#347;ni#261;cego, t#281;po zako#324;czonego kabla o#322;owianego. S#261;dzi#322; on, #380;e jest to koniec w#281;#380;ownicy, jakie, zdaje si#281;, s#322;u#380;#261; Marsjaninowi za ko#324;czyny. In#380;ynier znajdowa#322; si#281; jednak w takim stanie umys#322;owym, przypuszczalnie pod szkodliwym wp#322;ywem promieniowania, #380;e nie zdziwi#322; si#281; wcale temu zjawisku, ale siedzia#322; tam dalej oko#322;o dziesi#281;ciu minut, a#380; do utraty przytomno#347;ci. S#261;dz#281;, #380;e je#380;eli zjawisko to, to jest zaniku miejscowego pi#281;tnastocentymetrowej p#322;yty stalowej, nie mia#322;o nawet miejsca i jest tylko tworem zatrutej #347;wiadomo#347;ci, to jednak wskazuje na cz#281;#347;#263; mechanizmu dzia#322;ania promieni wydzielanych przez Areanthropa: #380;e one mianowicie powoduj#261; brak krytyczno#347;ci s#261;du, przyczyniaj#261;c si#281; w spos#243;b powolny i niezauwa#380;ony do utraty #347;wiadomo#347;ci, przed kt#243;r#261; nie spos#243;b si#281; obroni#263;.

Wszyscy milczeli d#322;ug#261; chwil#281;, gdy doktor sko#324;czy#322; m#243;wi#263;.

— W#322;a#347;ciwie niczego to nie zmienia — zauwa#380;y#322; profesor. — Mr Gedevani, pan jest tu u nas, i nie tylko u nas, najlepszym fachowcem od eksperymentalnej fizyki atomowej. Pracowa#322; pan przecie#380; w Chicago cztery lata przy cyklotronach Lawrence’a, prosz#281; o pa#324;sk#261; opini#281;: czy mo#380;liwa jest taka, hm, dyfuzja jakiego#347; cia#322;a przez p#322;yt#281; stalow#261; bez podwy#380;szenia ci#347;nienia i temperatury? Prosz#281;, niech pan to obja#347;ni wyczerpuj#261;co.

Ma#322;y oliwkowy Gedevani wsta#322;, milcza#322; kr#243;tk#261; chwil#281;, wreszcie wybuchn#261;#322;:

— Panie profesorze, panowie! Je#380;eli mo#380;liwe jest takie zjawisko, to wszystko jest mo#380;liwe… Teoretycznie, tak. Musz#281; powiedzie#263;, #380;e teoretycznie, to jest wed#322;ug teorii prawdopodobie#324;stwa, kamie#324; nie musi spa#347;#263;, woda na gazie zakipie#263;, jest tylko prawdopodobne, #380;e to si#281;… jak to si#281; m#243;wi?… #380;e to si#281; stanie. Ale w tym wypadku: nie. S#261;dz#281;, #380;e je#380;eli to zjawisko jest mo#380;liwe, to podstawa naszych wiadomo#347;ci o materii i jej struktura zostan#261; wstrz#261;#347;ni#281;te.

— Kto wie, czy to si#281; ju#380; nie sta#322;o… By#263; mo#380;e, #380;e ten przybysz zaburzy nam wszystkie nasze poj#281;cia — zauwa#380;y#322; p#243;#322;g#322;osem doktor.

— Je#380;eli nawet tak, to b#281;dzie musia#322; da#263; nam za to co innego, lepszego, doskonalszego — powiedzia#322; Gedevani.

— Odno#347;nie promieni — powiedzia#322; by#322;y wsp#243;#322;pracownik Lawrence’a — to ja my#347;l#281;, #380;e sprawa jest prosta. Je#380;eli cz#281;#347;ci maszyny wydzielaj#261; je, to w ka#380;dym razie jest taki pancerz, kt#243;ry je st#322;umi, nawet je#380;eli ich nat#281;#380;enie emisyjne r#243;wne jest nat#281;#380;eniu cia#322;a pod ci#347;nieniem szesnastu trylion#243;w atmosfer i temperaturze dziesi#281;ciu milion#243;w stopni… to jest gwiazd, kt#243;re takie promieniowanie wysy#322;aj#261;.

— A grubo#347;#263; tego pancerza wynosi? — zapyta#322; profesor.

— Oko#322;o trzystu metr#243;w warstwy o#322;owiowej.

Os#322;upienia, kt#243;re zapanowa#322;o, nie da si#281; po prostu opisa#263;.

— Ale#380; my tu siedzimy jak na wulkanie — zawo#322;a#322; doktor. — Mo#380;e my#347;my ju#380; wszyscy zwariowali pod wp#322;ywem tych fal czy promieni, to jest #347;mieszne!

— Ja nie m#243;wi#281;, #380;e takie nat#281;#380;enie jest, to jest maksimum, a przecie#380; ta maszyna nie mo#380;e wytwarza#263; takich ci#347;nie#324; ani temperatur…

— A sk#261;d pan wie?

— No, pan si#281; mnie pyta, panie in#380;ynierze. Przecie#380; samo tylko ci#347;nienie promieniowania cia#322;a o takiej temperatura k#322;adzie wszystko w promieniu kilkana#347;cie kilometr#243;w… a u nas wszystko, chwa#322;a Bogu, stoi. — Zapuka#322; zgi#281;tym palcem w st#243;#322;.

Profesor Widdletton nie m#243;g#322; wytrzyma#263;:

— Pan tu nie przyjecha#322;, #380;eby w drewno puka#263;, kochany panie Gedevani — zauwa#380;y#322; s#322;odko. — Prosz#281;, jakie s#261; pa#324;skie propozycje?

— Ja chc#281; wiedzie#263;, czego pan chce?

— Ale#380; to jasne, czy#380; nie? Ja chc#281; przeprowadzi#263; eksperyment zaproponowany przez doktora.

— A on polega?

— Czy pan pami#281;#263; straci#322;? B#281;dziemy dzia#322;ali atmosfer#261; Marsa…

— Po co?

— #379;eby maszyna wr#243;ci#322;a do normy.

— A sk#261;d pan wie, jak si#281; ta norma objawia?

Od kilku chwil czu#322;em wzmo#380;one t#281;tnienie krwi w g#322;owie. Zauwa#380;y#322;em te#380;, #380;e wszystkim poczerwienia#322;y lekko twarze — #380;y#322;y nabrzmia#322;y na czole.

Nagle da#322;o si#281; odczu#263; wstrz#261;#347;nienie, jaka#347; szyba wypad#322;a z brz#281;kiem szk#322;a na ni#380;szym pi#281;trze — wszyscy zamilkli.

Wtem drzwi po prostu p#281;k#322;y i jakie#347; stworzenie oszala#322;e ze strachu, z pian#261; na ustach wpad#322;o do biblioteki.

— Burke, co to jest? — zawo#322;a#322; profesor. — Czy pan si#281; upi#322;?

— Profesorze, ratunku! On tu idzie! On idzie tu! — zawo#322;a#322; szofer, kt#243;rego twarz strach zmieni#322; w popielat#261; mask#281;.

— Kto? Czy pan oszala#322;…

W tej chwili wbieg#322; do sali in#380;ynier.

Z twarzy ciek#322;a mu krew, ca#322;y by#322; pokryty kurzem i tynkiem.

— Panowie, uwaga, on si#281; wyrwa#322;! — zawo#322;a#322;, dysz#261;c ci#281;#380;ko.

— Co, gdzie, jak? — Wszyscy wstali, nie, raczej podskoczyli z krzese#322;.

Zauwa#380;y#322;em jeszcze, #380;e Mr Gedevani dopad#322; do okna, krzycz#261;c co#347; — w tym momencie stalowy g#322;os uderzy#322; w chaos i zmieni#322; go w momentaln#261; cisz#281;.

— Tch#243;rze!

To zawo#322;a#322; profesor. Ma#322;a jego posta#263; jakby wyros#322;a, z b#322;yszcz#261;cymi oczyma, pochylony sta#322; za sto#322;em, opieraj#261;c si#281; o#324; silnie.

— Prosz#281; si#281; w tej chwili uspokoi#263;! Panie in#380;ynierze, co si#281; sta#322;o?

— Maszyna wysz#322;a z kamery, nie wiem, w jaki spos#243;b, by#322;em na dole, przy drzwiach elektrometr wykaza#322; ogromnie silne promieniowanie, kt#243;re podnosi#322;o si#281; w przerwach dwunastosekundowych. Wtedy poszed#322;em na parter, #380;eby zmierzy#263;, czy i jakie jest promieniowanie na stropie kamery; w tej chwili uczu#322;em wstrz#261;#347;nienie, kt#243;re mnie rzuci#322;o na ziemi#281;, aparaty si#281; rozbi#322;y.

W tej samej chwili rozleg#322; si#281; na podw#243;rzu — czy te#380; od strony frontu — straszny krzyk, kt#243;ry wbi#322; si#281; w nasze uszy, a#380; wszyscy drgn#281;li i zwr#243;cili si#281; do okien. Krzyk powt#243;rzy#322; si#281;, rozleg#322;o si#281; zd#322;awione charkotanie, kt#243;re przesz#322;o w s#322;yszalny w niezwyk#322;ej ciszy be#322;kotliwy szloch — i wszystko umilk#322;o.

— Nic pom#243;c nie mo#380;emy — profesor rzuca#322; s#322;owa ci#281;#380;ko i powoli. — Nie wiemy, co on mo#380;e zrobi#263;, jak trzeba si#281; broni#263;, musimy tylko radzi#263;.

— Ale#380; my tu zginiemy, nie, ja wyje#380;d#380;am — to by#322; Gedevani.

— Prosz#281;, drzwi s#261; otwarte, ja nikogo nie wstrzymuj#281;, moje miejsce jest tu, cho#263;bym mia#322; zgin#261;#263; w #347;rodku s#322;owa — profesor mia#322; twarz jakby wyrze#378;bion#261; z kamienia. Dalib#243;g, by#322; to pot#281;#380;ny staruch! Gedevani opad#322; na krzes#322;o.

— Jak on wyszed#322;, dok#261;d i co robi? — spyta#322; profesor.

— Nie wiem, nie widzia#322;em, mo#380;e Burke? — mamrota#322; in#380;ynier, kt#243;rego si#322;y wyczerpa#322;y si#281;. Opad#322; na krzes#322;o i dysza#322;, wycieraj#261;c chusteczk#261; z czo#322;a i w#322;os#243;w krew zmieszan#261; z wapnem.

Burke, kt#243;ry, jak si#281; okaza#322;o, schowa#322; si#281; mi#281;dzy dwie szafy biblioteczne, zosta#322; wyci#261;gni#281;ty przez doktora. Ten powoli, flegmatycznie wyj#261;#322; z kieszeni na piersi futera#322;, wyszuka#322; ampu#322;k#281; #347;rodka nasercowego i zrobi#322; wielkiemu, trz#281;s#261;cemu si#281; m#281;#380;czy#378;nie zastrzyk. Po tym w#322;o#380;y#322; strzykawk#281; do futera#322;u i zwr#243;ci#322; si#281; do profesora:

— Je#380;eli to tak dalej p#243;jdzie, to wkr#243;tce wyjd#261; mi wszystkie ampu#322;ki, nie przewidzia#322;em takiej epidemii.

Sili#322; si#281; na jowialno#347;#263; — profesor wzruszy#322; ramionami — wyda#322;o mi si#281; teraz, #380;e ta jego gadatliwo#347;#263; i roztrzepanie by#322;y mask#261;, za kt#243;r#261; tkwi#322; jak w #322;upinie orzecha rdze#324; diabelnie twardy i mocny.

— Burke, gadaj pan, co pan widzia#322;?

— Panie profesorze, czy on tu nie przyjdzie? — szofer dygota#322; jeszcze lekko.

— Nie! No, m#243;w, o#347;le jeden.

— Sta#322;em ko#322;o windy, nagle, nagle widz#281; jaki#347; b#322;ysk, niby niebieskie #347;wiat#322;o, patrz#281;, gdzie s#261; drzwi, a tu tylko kurz, taki kurz, jakby si#281; sufit oberwa#322;, i z tego kurzu wysuwa si#281;…

Zatrz#261;s#322; si#281;, twarz mu zbiela#322;a.

— No co? Co pan widzia#322;?

Wszyscy stali ko#322;em wypr#281;#380;eni, bladzi, profesor przechyli#322; g#322;ow#281; i jego czarne oczy zdawa#322;y si#281; p#322;on#261;#263; jakim#347; ogniem nie#347;miertelnym. Pomy#347;la#322;em w tej chwili, #380;e nawet Marsjanin nie wytrzyma#322;by takiego spojrzenia.

— Wielka czarna g#322;owa cukru sz#322;a pomale#324;ku, a przed ni#261; i za ni#261; takie dziwne w#281;#380;e w powietrzu, jakby macki, sz#322;a, kiwa#322;a si#281; na boki i raz uderzy#322;a o filar muru, uczu#322;em wstrz#261;#347;nienie.

— Aha, to wtedy by#322;o, wi#281;c on drzwi nie wyrwa#322; — szepn#261;#322; do mnie Fink.

— Widz#281;: ceg#322;y lec#261;, nogi mi si#281; odklei#322;y i wpad#322;em do windy, chwa#322;a Bogu jeszcze dzia#322;a#322;a — zako#324;czy#322; szofer, ogl#261;daj#261;c si#281; z ob#322;#281;dn#261; trwog#261; w oczach na drzwi.

— Psiakrew, g#322;owa cukru, przed kt#243;r#261; trzeba ucieka#263; — zacz#261;#322; kto#347; za mymi plecami. W tej chwili powietrze sali rozdar#322; jeden ch#243;ralny okrzyk.

Zaciemni#322;o si#281; nieco, przez okno ujrza#322;em g#281;ste chmury pary — wrz#261;cej pary.

— Jezioro kipi — krzykn#261;#322; kto#347;. Jako#380; woda w jeziorze wrza#322;a i bryzga#322;a w ma#322;ych wirach, kt#243;re zlewa#322;y si#281; razem. Zjawisko to trwa#322;o pi#281;#263; minut i przesz#322;o tak szybko, jak si#281; zacz#281;#322;o.

— Zdaje mi si#281;, #380;e rozumiem: maszyna cz#281;#347;ciowo przysz#322;a do normy, ale niezupe#322;nie, jest jakby po naszemu pijana, st#261;d to uderzenie w mur, st#261;d to ko#322;ysanie si#281;, st#261;d te#380;, zdaje si#281;, to widowisko — profesor m#243;wi#322; powoli, tr#261;c d#322;oni#261; czo#322;o. — Hm, widocznie przystosowa#322; si#281; do naszej atmosfery… Panowie.

Na brzmienie tego g#322;osu wszyscy zwr#243;cili si#281; ku niemu.

— Panowie, pozostaje ostatni #347;rodek: trzeba u#380;y#263; naszych miotaczy. Kilka blisko eksploduj#261;cych min z mieszaniny tlenku w#281;gla, chloru i acetylenu powinno poskutkowa#263;. Je#380;eli zmienimy mu sk#322;ad powietrza po raz drugi, to znowu wpadnie w stan nieruchomo#347;ci, kt#243;ry potrafimy lepiej wykorzysta#263;.

My#347;l zdawa#322;a si#281; dobra.

— Trzeba p#243;j#347;#263; do podziemi po miotacze i miny — powiedzia#322; kto#347;.

— Kto to powiedzia#322;? Prosz#281;… Wszyscy spojrzeli na siebie.

— No, co to jest? Nikt nie chce zej#347;#263; na d#243;#322;?

W uszach t#281;tni#322; mi jeszcze ten straszny krzyk, krzyk cz#322;owieka, kt#243;ry widzi swoj#261; zbli#380;aj#261;c#261; si#281; #347;mier#263;.

— Ja p#243;jd#281;! — powiedzia#322;em.

— Dzi#281;kuj#281;, McMoor, pan nie orientuje si#281; jeszcze u nas, ja sam p#243;jd#281; — profesor odszed#322; od sto#322;u.

#379;ycie wesz#322;o w gromadk#281; m#281;#380;czyzn:

— Idziemy wszyscy!

Profesor spojrza#322; na nich, jakby przepraszaj#261;c:

— Nie trzeba, moi panowie, wystarczy trzech. Niech idzie doktor, in#380;ynier i McMoor.

Wyszli#347;my z sali. Na korytarzu le#380;a#322;a lekka warstwa tynku, biel#261;c ciemny chodnik. Poza tym by#322;o cicho i spokojnie. Wsiedli#347;my do windy, kt#243;ra opu#347;ci#322;a nas do podziemi. Panowa#322; tam chaos. Jeden z filar#243;w podpieraj#261;cych strop by#322; niemal do po#322;owy wyszczerbiony, wyszarpany #380;elazobeton w postaci rozdartej siatki pe#322;nej okruch#243;w cementu, piasek i tynk za#347;ciela#322;y pod#322;og#281;, po kt#243;rej si#281; st#261;pa#322;o.

— C#243;#380; to za si#322;a diabelska! Ale#380; on nie jest wy#380;szy ni#380; p#243;#322;tora metra — szepn#261;#322; in#380;ynier. — Wa#380;yli#347;my go zreszt#261;, niespe#322;na czterysta kilo…

Niemal biegiem doszli#347;my do ko#324;ca korytarza. Powietrze by#322;o czu#263; niezno#347;nie, jaki#347; ckliwy zapach, kt#243;ry czu#322;em, cho#263; daleko s#322;abiej, podczas pierwszych ogl#281;dzin potwora.

W znanej mi stalowej kwaterze in#380;ynier wyj#261;#322; z kilku szafek d#322;ugie ob#322;e pociski gazowe, znaczone kolorowymi pier#347;cieniami u nasady, i ka#380;dego z nas ob#322;adowa#322; sze#347;cioma, dla siebie przeznaczaj#261;c jeszcze trzy i dwa miotacze rakietowe w postaci ma#322;ych saneczek z podstaw#261; aluminiow#261;, ogromnie lekkiej i prostej konstrukcji.

Ka#380;dy z nas zawiesi#322; sobie po kilka masek gazowych przez plecy i ruszyli#347;my w drog#281; powrotn#261;, kt#243;r#261; przebyli#347;my bez przeszk#243;d.

W bibliotece napi#281;cie nieco zel#380;a#322;o, gdy ujrzano nas wracaj#261;cych szcz#281;#347;liwie.

— Prosz#281; pan#243;w, zaczynamy! — powiedzia#322; profesor, wydaj#261;c ka#380;demu mask#281; gazow#261;. — Maski trzeba nosi#263; a#380; do chwili, kiedy ja wydam inny rozkaz. W razie gdyby mnie… gdybym nie m#243;g#322; rozkazu wyda#263;, dowodzi Mr Frazer, a po nim in#380;ynier Fink.

Wyszli#347;my z biblioteki, nios#261;c pociski. Profesor prowadzi#322; na wy#380;sze pi#281;tro, potem na czwarte, wreszcie weszli#347;my po w#261;skich schodach do ma#322;ej kopu#322;ki, kt#243;ra znajdowa#322;a si#281; na dachu. W kopu#322;ce tej sta#322;o kilka sto#322;k#243;w, ma#322;a luneta ziemska na statywie i kilka przyrz#261;d#243;w meteorologicznych.

M#281;#380;czy#378;ni przyst#261;pili do ma#322;ych okienek w bocznych #347;cianach tego dosy#263; ciemnego locum i pocz#281;li si#281; rozgl#261;da#263;. Mnie trafi#322; si#281; otw#243;r wielko#347;ci mo#380;e g#322;owy, wybity dla wysuwania lunety, przez kt#243;ry ogarnia#322;em puste pola, kt#243;re od strony p#243;#322;nocnej oddziela#322;y nas od Nowego Jorku. W odleg#322;o#347;ci kilku kilometr#243;w widnia#322;a zaciemniona cz#281;#347;#263; nieba — by#322;y to dymy wielkiego miasta.

Pola pod wczesn#261; w tym roku wiosn#281; obsypane wysok#261; zielon#261; runi#261;. M#322;oda ziele#324; #347;wieci#322;a na drzewach. Ale oczy moje wyt#281;#380;aj#261;c si#281; a#380; do b#243;lu, nie obserwowa#322;y dla przyjemno#347;ci — ka#380;dy punkt, ka#380;de zaciemnienie terenu wydawa#322;o mi si#281; podejrzane.

— Jest! jest! — to zawo#322;a#322; profesor. Wszyscy cisn#281;li si#281;. Spojrza#322;em, czy mog#281; z mojego otworu patrze#263; w kierunku, kt#243;ry on wskazywa#322;.

Ale ju#380; kto#347; opuszcza#322; cz#281;#347;#263; wypuk#322;ego stropu, ods#322;oni#322;o si#281; prawie p#243;#322; horyzontu i ujrza#322;em wyra#378;nie, jak w odleg#322;o#347;ci trzystu–czterystu metr#243;w jaka#347; sylweta czarna, mocno odbijaj#261;ca #347;wiat#322;o s#322;oneczne, jakby nat#322;uszczona, bardzo powoli i r#243;wno posuwa#322;a si#281; w#347;r#243;d m#322;odego zbo#380;a, znacz#261;c drog#281; w#261;sk#261; kolein#261; rozdeptanych #378;d#378;be#322;.

— Szybko, miotacze — profesor by#322; ju#380; znowu spokojny, przystawi#322; ramki celownika do twarzy i pomaga#322; in#380;ynierowi wsun#261;#263; pociski do prowadnicy.

— W imi#281; Bo#380;e, uwaga, prosz#281; jednocze#347;nie kry#263; ogniem i uwa#380;a#263; na jego reakcj#281;. Pal!

Rozleg#322; si#281; dosy#263; s#322;aby huk, zapach spalonego kordytu rozszed#322; si#281; w p#243;#322;otwartej kopule, dwie smugi dym#243;w wybuchowych znaczy#322;y paraboliczn#261; drog#281; pocisk#243;w, kt#243;re rozerwa#322;y si#281; niemal jednocze#347;nie o kilkana#347;cie metr#243;w od celu. Od razu w chwili wybuchu zauwa#380;y#322;em, #380;e sylwetka przystan#281;#322;a i w#281;#380;e, kt#243;re jak ruchome macki nios#322;a przed sob#261;, wysun#281;#322;y si#281; wy#380;ej i na boki.

— Pal!

Druga salwa le#380;a#322;a lepiej, ale s#322;aby podmuch min nie m#243;g#322; nawet przewr#243;ci#263; maszyny. Zdawa#322;o mi si#281;, #380;e s#322;ysz#281;, jak bi#322;y w ni#261; od#322;amki, ale to chyba by#322;o przy tej odleg#322;o#347;ci z#322;udzeniem.

— Pal!

Tym razem pociski by#322;y, zdaje si#281;, chlorowe, gdy#380; po wybuchu podnios#322;y si#281; ciemne chmury gazu. Kiedy wiatr zwia#322; je nieco i przesz#322;y, ujrza#322;em, #380;e czarny ma#322;y sto#380;ek kiwa si#281; #347;miesznie na boki.

Nagle po m#322;odym zbo#380;u posz#322;a d#322;uga, cienka struga ognia, jakby kto la#322; p#322;on#261;c#261; benzyn#281; po ziemi — ziele#324; sch#322;a, czernia#322;a i momentalnie stawa#322;a w ogniu — smuga ognia sz#322;a z kolosaln#261; szybko#347;ci#261; ku nam, dochodzi#322;a niemal do budynku.

— Pal!

Nowy huk targn#261;#322; powietrzem. Uczu#322;em uderzenie w pier#347; fali wrz#261;cego powietrza — z wstrzymanym tchem pad#322;em na pod#322;og#281;.

Kiedy si#281; z niej zerwa#322;em i przyskoczy#322;em do parapetu, by#322;o ju#380; po wszystkim. Ziele#324; jeszcze nieco dymi#322;a, ale ma#322;y czarny sto#380;ek le#380;a#322; na boku, a jego macki by#322;y bez#322;adnie rozrzucone na wszystkie strony.

— Mamy go!

Odwr#243;ci#322;em si#281;. Profesor Widdletton odst#261;pi#322; od dymi#261;cego jeszcze miotacza, zerwa#322; z twarzy mask#281; i wyj#261;#322; z kamizelki cygaro:

— Panowie! Prosz#281; na d#243;#322;, zaczyna si#281; druga cz#281;#347;#263; naszego zadania.