"Człowiek z Marsa" - читать интересную книгу автора (Lem Stanisław)VNocy tej spa#322;em snem o#322;owianym. Pami#281;tam niewyra#378;nie, jak rzuci#322;em si#281; na sofk#281;, gdy#380; w #322;#243;#380;ku j#281;cza#322; cicho in#380;ynier Fink, i pogr#261;#380;y#322;em si#281; we #347;nie jak w czarnej otch#322;ani. Zbudzi#322; mnie pot#281;#380;ny huk. Zeskoczy#322;em, pijany snem, z kanapy i rzuci#322;em si#281; do okna. By#322;o cicho — tylko nad stawem unosi#322; si#281; lekki ob#322;ok mg#322;y porannej. Czy#380;by ten huk #347;ni#322; mi si#281; tylko? By#322;o to mo#380;liwe. Ubra#322;em si#281; szybko i spojrzawszy pobie#380;nie na #347;pi#261;cego jeszcze Finka, wybieg#322;em na korytarz. By#322; cichy i pusty. Uczu#322;em teraz, #380;e pod#322;oga lekko dygoce — jak to, generatory pracuj#261;? Poczu#322;em #380;al do towarzyszy, kt#243;rzy nie obudzili mnie w por#281;, ale sami na w#322;asn#261; r#281;k#281; rozpocz#281;li prac#281;. Winda, jak si#281; okaza#322;o, nie funkcjonowa#322;a: widocznie u#380;ywano ca#322;ego napi#281;cia sieci. Zbieg#322;em tedy dwa pi#281;tra na parter, nieco zaniepokojony, s#322;ysz#261;c i czuj#261;c pod stopami pot#281;#380;niej#261;ce wibrowanie mur#243;w i powietrza. W wielkiej hali monta#380;owej ujrza#322;em wszystkich zgrupowanych pod #347;cian#261;. Naprzeciw nich widnia#322; ma#322;y czarny sto#380;ek, kt#243;ry teraz porusza#322; si#281; lekko z boku na bok i wydawa#322; si#281; gaw#281;dzi#263; z nimi — by#322;o to i straszne, i #347;mieszne. Profesor zamacha#322; do mnie r#281;k#261;: — Co s#322;ycha#263;? Czy co#347; nowego? — rykn#261;#322;em mu w ucho, gdy#380; inaczej przy panuj#261;cym grzmocie maszyn porozumiewa#263; si#281; by#322;o nie spos#243;b. — Wszystko dobrze, rozmawiamy w#322;a#347;nie z Areanthropem — zawo#322;a#322; Frazer. Jako#380; rozmawiali z nim, a dziwna to by#322;a rozmowa. Ma#322;ym projektorem, lamp#261; magiczn#261;, wy#347;wietlano na ekranie jakie#347; modele czy szkice, kt#243;re profesor wsuwa#322; do reproduktora. Robi#322; to tak szybko, #380;e nie by#322;em w stanie ogl#261;dn#261;#263; poszczeg#243;lnych obraz#243;w, ale on nie zdawa#322; si#281; tym martwi#263;. By#322;o mi troch#281; g#322;upio, zdawa#322;o mi si#281;, #380;e jestem jakby wyrzucony za nawias, jakby niepotrzebny, #380;e stoj#281; z za#322;o#380;onymi r#281;kami, nie rozumiej#261;c nic z tego, co si#281; dzieje. Nagle nast#261;pi#322;a cisza, dwa metalowe wa#322;ki znowu potoczy#322;y si#281; po pod#322;odze i profesor zacz#261;#322; wysypywa#263; proszek na arkusze przygotowanego papieru. By#322;y to sploty pogmatwanych linii, zupe#322;nie bez sensu, prostych i krzywych. Obok nich — znowu#380; te dziwne znaczki, jakby nuty. Tu znowu co#347; jakby model systemu planetarnego, d#322;ugie koncentryczne elipsy, ale zmodyfikowane i obsypane g#281;sto tajemniczymi znaczkami. Wszyscy milczeli, wpatruj#261;c si#281; w te dziwne wie#347;ci, wreszcie odezwa#322; si#281; Gedevani: — Ja my#347;l#281;, #380;e on si#281; #378;le czuje… przecie#380; to wszystko nie ma sensu, mo#380;e on chory? Profesor spojrza#322; na niego tak, jakby chcia#322; powiedzie#263;: to pan jest chory, ale zmilcza#322;. — Jeszcze nas dziel#261; przepa#347;cie — powiedzia#322; — nie rozumiemy si#281;, nie… — Kaza#322; w#322;#261;czy#263; pr#261;d. I kiedy zahucza#322;y, zawy#322;y motory, rozpoczynaj#261;c swoj#261; prac#281; unisono basowym porykiem, kt#243;ry zatarga#322; stalowymi wi#261;zaniami, rozebrzmia#322; coraz wy#380;szymi akordami w za#322;omach sklepienia, a#380; przeszed#322; w #347;widruj#261;cy wysoki ton grzmi#261;cej mocy — sto#380;ek znowu o#380;y#322;, zako#322;ysa#322; si#281; i nagle pocz#261;#322; i#347;#263;. Szed#322; niezgrabnie, jakby niepewnie, a#380; nagle zatrzyma#322;y go kable, kt#243;re go #322;#261;czy#322;y z generatorami. By#322; na ich uwi#281;zi — i to mi si#281; wydawa#322;o dziwne. Czy on tak chcia#322;, czy si#281; uwolni#263; nie m#243;g#322;? Mimo woli zdawa#322;o mi si#281;, #380;e bior#281; jego stron#281;, #380;e pragn#281; jego wyzwolenia si#281;, przej#347;cia zakre#347;lonych mu przez nas granic. Nie wiem, jak mam wyrazi#263; te dziwne my#347;li — zdawa#322;o mi si#281;, #380;e co#347; mnie z nim #322;#261;czy. Z kim#380;e? Jaki#347; stw#243;r z szalonego snu, metalowy sto#380;ek z galaretowat#261; #347;wiec#261;c#261; mas#261; na kszta#322;t m#243;zgu? Profesor wy#347;wietla#322; teraz r#243;wnolegle szeregi r#243;wna#324;, b#281;d#261;cych komentarzami do twierdze#324; geometrycznych. Te cyfry wydawa#322;y mu si#281; najpewniejsz#261; mow#261;, jak#261; mo#380;na by#322;o pokry#263; dziel#261;ce nas przepa#347;cie. Czy na pewno? Nagle zauwa#380;y#322;em rzecz dziwn#261;. Jak wiadomo, sto#380;ek mia#322; trzy macki. Podczas gdy dwie le#380;a#322;y spokojnie na betonie, chwilami tylko unosz#261;c si#281; lekko, trzecia, tylna, jakby co#347; pilnie d#322;uba#322;a w betonie, jakby co#347; wierci#322;a, czy te#380; lepi#322;a. Metalowy cylinder, b#281;d#261;cy jej t#281;pym zako#324;czeniem, wykonywa#322; celowe, pospieszne ruchy. Zdawa#322;o mi si#281;, #380;e beton czerwienieje, ale#380; to chyba by#322;o niemo#380;liwe? Nikt nie m#243;g#322; tego spostrzec pr#243;cz mnie, gdy#380; sto#380;ek sta#322; przed nimi, zakrywaj#261;c sob#261; swoj#261; tyln#261; w#281;#380;ownic#281;. Ale#380; tak. Oto podnosi t#281; trzeci#261; mack#281;, a przy jej ko#324;cu co#347; niewielkiego, czarnego, jakby z#281;batego. — Profesorze! — rykn#261;#322;em. — Wy#322;#261;czy#263; pr#261;d! Na mi#322;o#347;#263; bosk#261;, wy#322;#261;czy#263; pr#261;d! Zrozumia#322;em, co Areanthrop chce zrobi#263;. C#243;#380; to za piekielny stw#243;r! Jego ca#322;e zachowanie si#281; to by#322; podst#281;p — szata#324;ska dyplomacja, on wykorzysta#322; nasz pr#261;d nie celem porozumienia si#281;, ale uniezale#380;nienia od nas. Stara#322; si#281; sporz#261;dzi#263; wymontowane cz#281;#347;ci aparatury z jakiego b#261;d#378; materia#322;u — a skoro umia#322; niszczy#263;, z pewno#347;ci#261; umia#322; i tworzy#263;, budowa#263;. — Wy#322;#261;czy#263; pr#261;d!! — krzykn#261;#322;em. Teraz wszyscy widzieli, jak macka podnosi si#281; i jak w dolnej cz#281;#347;ci podstawy tworzy si#281; nieregularny otw#243;r o zamglonych brzegach, kt#243;ry poch#322;on#261;#322; z#281;baty mechanizm i mack#281;, kt#243;ra go tam wnios#322;a i grzeba#322;a. Os#322;upia#322;y Lindsay skoczy#322; do tablicy i po#347;lizn#261;#322; si#281;. Zamiast wy#322;#261;czy#263; pr#261;d, przerzuci#322; d#378;wigni#281; w kierunku przeciwnym, tam gdzie widnia#322;y czerwone zygzaki z napisem: „Moc przet#281;#380;enia — niebezpiecze#324;stwo!” Zagrzmia#322;o. Chmura py#322;u okry#322;a drgaj#261;cy sto#380;ek, kable sypn#281;#322;y b#322;#281;kitnymi iskrami, wystrzeli#322;y z dono#347;nym sykiem g#322;#243;wne bezpieczniki przepi#281;ciowe i wszystko ucich#322;o. Ale kt#243;#380; opisze moje os#322;upienie i zgroz#281;, kiedy zauwa#380;y#322;em, #380;e sto#380;ek #380;yje nadal, #380;e porusza si#281;, #380;e strz#261;sn#261;#322; z siebie owe dwa kable jak dwa wiechcie s#322;omy i jednym dotkni#281;ciem czarnego ko#324;ca macki zamkn#261;#322; wywiercony naprzeciw swego mechanicznego serca otw#243;r. Sto#380;ek wydawa#322; si#281; zastanawia#263;. Sceneria by#322;a niezwyk#322;a: zamar#322;e nagle maszyny, bezsilni, wryci w ziemi#281; ludzie, nieruchomi, o szeroko rozwartych oczach, i ten sto#380;ek, ten #347;mieszny sto#380;ek, kt#243;ry zatacza#322; si#281; i porusza#322;, wywijaj#261;c mackami, jakby namy#347;laj#261;c si#281;, jakim czynem rozpocz#261;#263; sw#243;j odrodzony, wolny #380;ywot. Czu#322;em, #380;e m#243;zg m#243;j ju#380; znowu gor#261;czkowo pracuje. Co tu robi#263;? Co robi#263;? Zauwa#380;y#322;em, #380;e w k#261;cie hali stoj#261; pociski gazowe i miotacz. Teraz ju#380; nie by#322;em po stronie Marsjanina, o nie! Teraz sz#322;o o #380;ycie. Ale ta piekielna, stukaj#261;ca bestia porusza si#281; naprz#243;d, a kt#243;#380; odwa#380;y si#281; podej#347;#263; w zasi#281;g trzymetrowych macek? Oto wyci#261;ga je przed siebie i — o zgrozo — piramidka pocisk#243;w rozwala si#281;, zamienia si#281; w jaki#347; wiruj#261;cy s#322;up kurzu i znika tak, jakby jej nigdy nie by#322;o. Wida#263; jeszcze #347;lady py#322;u na pod#322;odze, na kt#243;rej one sta#322;y — odci#347;ni#281;te #347;lady #322;usek — i to jest wszystko. A grzechocacy sto#380;ek posuwa si#281; po betonie, zatacza kr#281;gi, zbli#380;a si#281; do przedmiot#243;w, zbli#380;a si#281; do ludzi! Oni usuwaj#261; si#281;, dym zagradza im drog#281; do drzwi. Teraz dochodzi do grupy Frazera, Lindsaya i Gedeva — niego. Profesor stoi z boku, przy ekranie. — Uciekaj! — s#322;ysz#281; jaki#347; krzycz#261;cy g#322;os, nogi same zrywaj#261; si#281;, on ich odcina od drzwi, ale nie ciebie. — Uciekaj! Im przecie#380; nie pomo#380;esz, uciekaj! Wtedy s#322;ysz#281; spokojny g#322;os profesora: „Jeste#347;my nie jakimi#347; sobie uczonymi, ale delegacj#261; ziemsk#261; dla porozumienia si#281; z go#347;ciem z Marsa. Czy mam m#243;wi#263;, jak si#281; taka delegacja winna zachowa#263;?” Czuj#281; na twarzy rumieniec. Stoj#281; i patrz#281; — bezsilny. Sto#380;ek zbli#380;a si#281; do trzech m#281;#380;czyzn. Lindsay stoi, zagryz#322;szy wargi, bez kropli krwi w twarzy, z p#322;on#261;cymi oczyma, napi#281;tymi mi#281;#347;niami — rzek#322;by#347; — kariatyda d#378;wigaj#261;ca ogromny ci#281;#380;ar. Wtem rozlega si#281; krzyk. To Gedevani, macka dotkn#281;#322;a go — krzykn#261;#322;, zbli#380;a si#281; druga i widz#281; cia#322;o wisz#261;ce w powietrzu, fikaj#261;ce nogi, okropny krzyk — nag#322;a cisza. Cisza wali w uszach m#322;otem. Sto#380;ek idzie na profesora. Gedevani? Ach, tak, le#380;y przy #347;cianie, p#322;aski jak balon, z kt#243;rego wypuszczono powietrze. Sto#380;ek idzie na profesora. Stoj#261; teraz naprzeciw siebie. Jak dziwnie patrz#261; oczy starca. Jakby ur#243;s#322;. Co si#281; teraz stanie? Macki wij#261; si#281; po ziemi, s#322;ysz#281; ich grzechoc#261;cy klekot. Oto role zmienione: ci, kt#243;rzy chcieli bada#263;, stoj#261; przy #347;cianach bezsilnie, jak#380;e g#322;upi w swojej bezsile, dr#380;#261;cy — dr#380;#261;cy? Nie. Profesor Widdletton skrzy#380;owa#322; d#322;onie na piersi i patrzy w te wypuk#322;e, #347;wiec#261;ce dyski szkliste na pancerzu Areanthropa. Sto#380;ek rusza, oddala si#281; od profesora — nagle jego macka dotyka starca — i ten wali si#281; na ziemi#281;, jakby piorunem ra#380;ony. Sto#380;ek na to nie zwa#380;a. Idzie ku mnie, stukocze mackami, wali szponami swoich spirali o beton, a#380; wida#263; pod podstaw#261; iskry i okruchy cementu. Oto staje przede mn#261; — niesko#324;czona chwila. Widz#281; wszystko jak we mgle, tylko ten sto#380;ek czarny, bliski, z wij#261;cymi si#281; mackami… nagle uderzy#322; piorun. Lecia#322;em gdzie#347;. Wy#322;o i hucza#322;o, jakby orkan. Gdzie ja lec#281;? — dziwi#322;em si#281;. Cia#322;o nie wa#380;y#322;o nic, ale temu si#281; nie dziwi#322;em. Hucza#322;o wci#261;#380; g#322;ucho. Nagle zacz#281;#322;o si#281; przeja#347;nia#263;, jakby mi kto#347; przeciera#322; wielk#261; zapocon#261; szyb#281;, przed kt#243;r#261; sta#322;em. Co to si#281; dzia#322;o? Widzia#322;em pustyni#281;. Ci#261;gn#281;#322;a si#281; kilometrami, szaro#380;#243;#322;ta, powy#347;cielana z#322;omami g#322;az#243;w, pogarbiona w pot#281;#380;ne leje i wydmy piaszczyste, pustynia, nad kt#243;r#261; widnia#322;o ogromne, straszliwie g#322;#281;bokie, jasnozielone niebo. Jakie to dziwne niebo. By#322;y na nim gwiazdy, ‘ cho#263; by#322;o i s#322;o#324;ce. By#322;o jakby mniejsze, ale grza#322;o mocno, stoj#261;c wysoko, nad sam#261; g#322;ow#261;. Pustynia zbli#380;a#322;a si#281; ku mnie. Czy ja lecia#322;em? Gdzie by#322;y moje r#281;ce i nogi? Nie by#322;o nic. Nie by#322;o nic. Nie by#322;o mnie w og#243;le, tylko oczy, czy mo#380;e m#243;zg. Ale ja widzia#322;em! Zawrotny lot opada#322; ku ziemi. Nagle — zobaczy#322;em. Pode mn#261;, na dole, sun#281;#322;y jakby dwie gigantyczne kratownice, czy te#380; wie#380;e stalowe, kt#243;re by#322;y worane g#322;#281;boko w piaski. Opada#322;em w locie coraz ni#380;ej. Wie#380;e posuwa#322;y si#281; same — poruszaj#261;c poziomymi cienkimi ramionkami, na ko#324;cu kt#243;rych znajdowa#322;y si#281; szerokie l#347;ni#261;ce tarcze. I kiedy te tarcze na gi#281;tkich ramionach przybli#380;a#322;y si#281; do gruntu, wtedy piasek za#322;amywa#322; si#281;, p#281;ka#322;, jakby pod nim otwiera#322;a si#281; nag#322;a pustka, i gin#261;#322; w oczach. Jego resztki rozpyla#322; hucz#261;cy, gor#261;cy wicher pustynny. Tak rodzi#322; si#281; gigantycznej szeroko#347;ci kana#322;, kt#243;ry szed#322; w bezkresy. Po co by#322; ten kana#322;? Jak dzia#322;aj#261; te maszyny? Ale#380; to niemo#380;liwe, m#243;wi#322;em sobie, bo gdzie#380; si#281; podziewa ten wykopany piasek? Przecie#380; nie znika? A je#380;eli znika, to kto maszyn#261; kieruje? Pracowa#322;y powoli i rytmicznie, za ka#380;dym poruszeniem ramion tworz#261;c pot#281;#380;n#261;, regularnego kszta#322;tu wyrw#281; w gruncie, szeroko#347;ci kilkuset metr#243;w, mo#380;e kilometra. Wiatr hucza#322; przera#378;liwie. Teraz powietrze pode mn#261; zacz#281;#322;o kot#322;owa#263;. Zag#281;szcza#322;o si#281;, ciemnia#322;o, g#281;stnia#322;o… Bo#380;e! By#322; to czarny metalowy sto#380;ek zako#324;czony mackami, kt#243;ry opada#322; powoli, ruchem wiruj#261;cym, jak li#347;#263; z drzewa. Opad#322;, czarny i ma#322;y, przy maszynach i wpe#322;z#322; pod nie. Po chwili wynurzy#322; si#281;, podni#243;s#322; macki, jaki#347; szklany kontur zdawa#322; si#281; p#281;cznie#263; wok#243;#322; niego. Zawirowa#322;o przed oczyma. Czarny sto#380;ek znikn#261;#322; w wirze piaszczystym. Gdzie#380; si#281; podzia#322;? Wyt#281;#380;a#322;em jeszcze oczy, gdy wtem zauwa#380;y#322;em, #380;e dotykam gruntu, obni#380;am si#281;, opuszczam dalej: zapada#322;em si#281; w piasek. Chcia#322;em krzycze#263;, wo#322;a#263;, ale otoczy#322;a mnie ciemno#347;#263;. Oddycha#322;em swobodnie, ale gdzie by#322;y moje p#322;uca? Moje cia#322;o? By#322;em tylko oczyma. Czy s#322;ysza#322;em? Tak, s#322;ysza#322;em rytmiczny, daleki, bardzo przyt#322;umiony huk: bomm — i pauza — i znowu: bomm — zap#322;on#281;#322;o #347;wiat#322;o. Nie, to nieprawda, nie by#322;o #380;adnego #347;wiat#322;a. Jakby to powiedzie#263;? Nie by#322;o #347;wiat#322;a, ale widzia#322;em. Nie widzia#322;em w#322;a#347;ciwie o#347;wietlonych przedmiot#243;w, ale wiedzia#322;em, #380;e s#261;. By#322;o to jak uczucie czyjego#347; wzroku wbitego w plecy, ale tysi#261;ckro#263; silniejsze. Ogarnia#322; z tego l#281;k. Czu#322;em, #380;e woko#322;o jest wiele przedmiot#243;w. Nie widzia#322;em ich, ale wiedzia#322;em o nich. Jakby w przykrym #347;nie, jakbym sobie nie m#243;g#322; przypomnie#263;, nie rozumia#322;em ich sensu ani przeznaczenia. By#322;y to p#243;#322;eliptyczne hale, ogromne hale pogr#261;#380;one w ciemno#347;ci, w kt#243;rych przesuwa#322;y si#281; szeregi sto#380;k#243;w. Sto#380;ki te, trzymaj#261;c wszystkie jednakowo macki na kszta#322;t p#281;tlic na pobocznicy, sz#322;y i mija#322;y si#281;, sz#322;y i sz#322;y wci#261;#380; w jednym kierunku. I ja w tym kierunku szed#322;em. Mija#322;em jakie#347; aparaty, kt#243;re odczuwa#322;em, #380;e s#261;, od razu, ze wszystkich stron, jakbym je widzia#322; jednocze#347;nie z g#243;ry, z boku i z przodu. Pot#281;#380;ne maszyny, ale bez #380;adnych cz#281;#347;ci ruchomych, tylko spojone ze sob#261; fragmenty bry#322; obrotowych, tylko jakie#347; malutkie cienie, jakby jeszcze mroczniejsze od ciemno#347;ci punkty, kt#243;re chodzi#322;y po wypuk#322;ych powierzchniach. Huk r#243;s#322;. Huk pot#281;#380;nia#322;. I uderzy#322;o #347;wiat#322;o. Czy to by#322;y podziemia Marsa? Poszczeg#243;lne ganki, p#243;#322;eliptyczne hale #322;#261;czy#322;y si#281; w coraz wi#281;ksze i szersze, ju#380; w #347;wietle ton#261;ce galerie, kt#243;rymi wci#261;#380; sun#281;#322;y szeregi sto#380;k#243;w. By#322;o to niezwyk#322;e, ale jakby zrozumia#322;e. I nagle… Przestw#243;r. Ogromne pole, bo nie mog#281; go nazwa#263; hal#261;, ci#261;gn#261;ce si#281; milami. Olbrzymia, geometrycznie wzd#281;ta przestrze#324;. D#322;ugi cylinder wystaj#261;cy ponad dwie kule, z t#281;pym, zaokr#261;glonym czubem, sta#322; sko#347;nie na #322;agodnym wzniesieniu. I tysi#261;ce, tysi#261;ce czarnych ruchliwych sto#380;k#243;w. Teraz ujrza#322;em, #380;e pu#322;ap stanowi#322;o p#243;#322;koliste sklepienie z jakiej#347; jednorodnej, s#322;abo b#322;yszcz#261;cej metalicznej substancji. W #347;rodku szczytu zia#322; otw#243;r podobny do leja, w kt#243;rym #347;wieci#322;o s#322;o#324;ce: otw#243;r wychodzi#322; na powierzchni#281; planety… Nagle uczu#322;em, jak fala przechodzi przez zgromadzone maszyny. Pole sto#380;k#243;w zamar#322;o — na podium zg#281;stnia#322; wir i tam, gdzie przed chwil#261; by#322;o przezroczyste powietrze, ukaza#322; si#281; Areanthrop. Zbli#380;y#322; si#281; do cylindra i stopi#322; z jego cieniem. Czy znowu si#281; ulotni#322;? Teraz huk by#322; jakby we mnie samym, natarczywy, g#322;o#347;ny, rozkazuj#261;cy. Zdawa#322;o mi si#281;, #380;e trzeba liczy#263; uderzenia, nie wiem czemu. Przy dwudziestym sz#243;stym uczu#322;em lekkie pchni#281;cie — drgn#261;#322;em — cylindra nie by#322;o. Widnia#322; wzd#281;ty, pusty podest i dwie kule, jakby nieco mniejsze. Nad g#322;owami sto#380;k#243;w unosi#322; si#281; dym czy te#380; rozrzedzona mg#322;a… potem nie widzia#322;em ju#380; nic. Kr#243;tk#261; chwil#281; czu#322;em, #380;e spadam. Czu#322;em w zupe#322;nej ciemno#347;ci, #380;e znajduj#281; si#281; we wn#281;trzu pionowej rury, w kt#243;rej opadam powoli, jak kropla oliwy w alkoholu. Opad#322;em do poziomu nisko sklepionej hali o lekko nachylonej, rowkowanej pod#322;odze. Zgas#322;o wszystko. Jaka#347; si#322;a kaza#322;a mi spojrze#263; w g#243;r#281;: nad g#322;ow#261; rozwar#322; si#281; czerwony otw#243;r. W jego g#322;#281;bi zab#322;ys#322;o morze gwiazd Drogi Mlecznej. Na jej tle mkn#261;#322; d#322;ugi ciemny pocisk z zaokr#261;glonym dziobem, kt#243;ry wyrzuca#322; z ty#322;u rozwiany blady p#322;omie#324;. Pocisk spada#322;. Na jego spotkanie sz#322;a obracaj#261;ca si#281; tarcza planety: zrazu ma#322;a, ale ogromniej#261;ca w oczach, pot#281;#380;niej#261;c i rosn#261;c. Ekran znik#322;, tarcza planety zajmowa#322;a ju#380; ca#322;e pole widzenia, pocisk by#322; malutk#261; l#347;ni#261;c#261; kruszyn#261;, a potwornie wielka, szaro — czarna planeta wyszczerza#322;a si#281; na p#243;#322; horyzontu, upstrzonego po krajach gwiazdami, sz#322;a naprzeciw jak m#281;tny, bezdenny wir. Wtedy uczu#322;em uderzenie. Zdawa#322;o mi si#281;, #380;e by#322;o lekkie, ale s#322;ysza#322;em, nic ju#380; nie widz#261;c, chrz#281;st i grzmot, owia#322; mnie okrutny gor#261;c i straci#322;em przytomno#347;#263;. Otworzy#322;em oczy. By#322;o zupe#322;nie ciemno i g#322;owa bola#322;a mnie straszliwie. Co to si#281; sta#322;o? Maca#322;em r#281;koma — beton — co to jest? — beton — a to? — kabel — ach, to hala monta#380;owa. Ale sk#261;d ja si#281; tu wzi#261;#322;em? Otworzy#322;em usta: — Halo! Halo, profesorze! Cisza. — Mr Lindsay! Cisza. — Panie Frazer! Halo, to ja, McMoor… Cisza. Gard#322;o bola#322;o, a g#322;owa po prostu p#281;ka#322;a. Co si#281; sta#322;o? By#322;o do#347;wiadczenie, potem — sto#380;ek si#281; wyrwa#322; — ach, prawda — sto#380;ek — a potem? Czy by#322; sen? I gdzie s#261; wszyscy? Zacz#261;#322;em si#281; porusza#263;. Powsta#322;em na kolana, potem na nogi — sun#261;#322;em r#281;k#261; po #347;cianie, by#322;em straszliwie os#322;abiony. Gdzie ja by#322;em? Czy nie upad#322;em przy g#322;#243;wnym d#378;wigarze? Je#347;li tak, to gdzie#347; blisko, o trzy kroki, by#322;y kontakty do lamp. By#322;o zupe#322;nie ciemno — mruga#322;em usilnie: nie widzia#322;em r#281;ki przed oczyma. Oto by#322;y kontakty — przekr#281;ci#322;em je — cisza i ciemno#347;#263;. Ach, prawda, spali#322;y si#281; bezpieczniki, wi#281;c nie ma pr#261;du. Ale gdzie s#261; wszyscy? Grzeba#322;em w kieszeni. Oto zapalniczka — zgrzytn#261;#322; kamie#324; — nik#322;y p#322;omyk benzyny o#347;wietli#322; niedu#380;#261; przestrze#324;. Hala by#322;a pusta, zdaje si#281;? #346;wiat#322;o gubi#322;o si#281; — ogromne pokraczne cienie skaka#322;y po #347;cianach. Co ta za ciemny tw#243;r, tam, mo#380;e to… By#322; to Gedevani. Le#380;a#322; na wznak, jak upad#322; — przyskoczy#322;em do niego, szarpn#261;#322;em — a tu#380; obok le#380;eli Frazer i Lindsay. Le#380;eli razem, twarzami do siebie, Frazer trzyma#322; przedrami#281; przyci#347;ni#281;te do twarzy, jakby si#281; chcia#322; zas#322;oni#263; od ciosu. Szarpn#261;#322;em Gedevanie — go za klapy marynarki. Wyda#322; s#322;aby j#281;k. #379;yje! Dzi#281;ki Bogu — skoczy#322;em do tamtych. Serca bi#322;y, jak skonstatowa#322;em. Ale gdzie jest profesor? Nie mog#322;em go znale#378;#263;. Zapalniczka parzy#322;a mi ju#380; r#281;ce, poza tym knot zacz#261;#322; skwiercze#263; i dopala#263; si#281;. — Panie profesorze! — rykn#261;#322;em. Staruszek le#380;a#322; przy przeciwleg#322;ym d#378;wigarze, tam gdzie upad#322;. Tak, tak, przecie#380; on sta#322; przy ekranie. Szarpn#261;#322;em go za r#281;kaw, przewr#243;ci#322;em na wznak. Zapalniczka zgas#322;a, #347;wieci#322;a jeszcze kr#243;tk#261; chwil#281; czerwon#261; iskr#261; w ciemno#347;ci i zapad#322;y mroki. Maca#322;em jego szorstk#261; od zarostu twarz — czy oddycha? Zdawa#322;o mi si#281;, #380;e nie jest ca#322;kiem zimny. Serce? Ach tak, bi#322;o. Bardzo s#322;abo i wolno, ale bi#322;o. Pobieg#322;em, potykaj#261;c si#281;, do drzwi. Waln#261;#322;em g#322;ow#261; o jak#261;#347; niewidoczn#261; przeszkod#281;, ujrza#322;em skacz#261;ce iskry — psiakrew! — wypad#322;em na korytarz. Wsz#281;dzie ciemno. Bieg#322;em na g#243;r#281;. W ma#322;ej monta#380;owej by#322;y akumulatory — latarka — a poza tym: gdzie jest doktor? Mo#380;e Fink ju#380; przyszed#322; do siebie? Wpad#322;em do swego pokoju. — Mr Fink! — krzykn#261;#322;em. Cisza. Maca#322;em po #322;#243;#380;ku: by#322;o puste. Fink wsta#322;? Nic ju#380; nie rozumia#322;em. Wybieg#322;em jak oszala#322;y na korytarz. Ciemno wsz#281;dzie — dotyka#322;em d#322;oni#261; #347;ciany, niemal biegn#261;c — to by#322;y drzwi monta#380;owej. Otworzy#322;em je i zdr#281;twia#322;em. Na #347;rodku hali by#322; podest, przy kt#243;rym sta#322; Areanthrop i dotyka#322; mackami du#380;ej metalowej kuli, l#347;ni#261;cej w blasku reflektor#243;w. Ale nie to mnie przerazi#322;o. Bo ko#322;o Marsjanina sta#322; Fink w pi#380;amie, blady, z obanda#380;owan#261; lew#261; r#281;k#261;, i zdawa#322; si#281; pomaga#263; Areanthropowi w umocowaniu stalowej ta#347;my do czego#347; wielkiego i czarnego, co le#380;a#322;o za podestem. — Mr Fink! — zawo#322;a#322;em, ale g#322;os wyszed#322; z gard#322;a jako ochryp#322;y d#378;wi#281;k. — In#380;ynierze! — Nie odwr#243;ci#322; si#281;. Powoli, z w#322;a#347;ciw#261; mu dok#322;adno#347;ci#261; przyci#261;ga#322; jak#261;#347; #347;rub#281;. Przestraszy#322;em si#281;. Ba#322;em si#281; go bardziej, ni#380; Marsjanina. Sto#380;ek zdawa#322; si#281; na mnie patrze#263;, ale to by#322;o chyba niemo#380;liwe? Sto#380;ek grzechota#322; obok, terkota#322; — nagle jakby mnie zobaczy#322;. Rzecz straszna. Kiedy sto#380;ek spostrzeg#322; moj#261; obecno#347;#263;, Fink spostrzeg#322; j#261; r#243;wnie#380;. Patrzy#322; na mnie, ale twarz by#322;a obca. Zupe#322;nie obca i pusta, cho#263; mnie zna#322;. Fink pochyli#322; si#281; i nie zwracaj#261;c na mnie uwagi, pocz#261;#322; dalej przykr#281;ca#263; #347;rub#281;. — Panie in#380;ynierze! — rykn#261;#322;em, bo ju#380; mi by#322;o wszystko jedno. Strach strachem, ale z#322;o#347;#263; mnie bra#322;a. — Co pan robi z tym przekl#281;tym #380;elaznym b#281;cwa#322;em? Czy pan zwariowa#322;? Fink nie drgn#261;#322;. Za to sto#380;ek zwr#243;ci#322; ku mnie mack#281;. Wtedy skoczy#322;em jak b#322;yskawica za drzwi, trzasn#261;#322;em nimi i uciek#322;em na d#243;#322;. Czy goni#322; mnie? Nie wiem. Wpad#322;em do wielkiej sali na parterze i pocz#261;#322;em zbiera#263; kawa#322;ki gumy, celuloidu, papieru, potem zapali#322;em je zapalniczk#261; i przy ich sk#261;pym #347;wietle znalaz#322;em akumulator. Ten da#322; mi pr#261;d do pomocniczego reflektora. Nareszcie mia#322;em #347;wiat#322;o. Zaj#261;#322;em si#281; lud#378;mi, le#380;#261;cymi tak bezw#322;adnie, jak ich zostawi#322;em. Ogarn#261;#322; mnie strach. Czy i oni oszaleli, jak Fink? Co mu si#281; sta#322;o — czy#380;by zwariowa#322; jeszcze od tego uderzenia pr#261;dem? Pierwszy przebudzi#322; si#281; Frazer. J#281;kn#261;#322; g#322;o#347;no i pocz#261;#322; wymiotowa#263;. Gedevani le#380;a#322; nieprzytomny jeszcze d#322;ugo — tymczasem otworzy#322; oczy Lindsay. Najwi#281;cej martwi#322; mnie profesor. Robi#322;em mu sztuczne oddychanie ostro#380;nie, by nie po#322;ama#263; w nied#378;wiedziej przys#322;udze #380;eber, i przeklina#322;em nieobecno#347;#263; doktora. Z drugiej strony ba#322;em si#281; ich opu#347;ci#263;, bo nie wiedzia#322;em, co ten przekl#281;ty sto#380;ek robi na drugim pi#281;trze z in#380;ynierem. Nareszcie powieki w bladej, zapad#322;ej twarzy podnios#322;y si#281; i oczy moje spotka#322;y si#281; z l#347;ni#261;cym ciemnym spojrzeniem starego uczonego. Chwil#281; kr#243;tk#261; patrzy#322;, zamkn#261;#322; oczy, a#380; si#281; przestraszy#322;em i potrz#261;sn#261;#322;em nim w troskliwo#347;ci mo#380;e za silnie. — Ostro#380;nie, McMoor, ja jeszcze #380;yj#281;, wbrew pa#324;skim usi#322;owaniom — dobieg#322; mnie s#322;aby szept. I blady cie#324; u#347;miechu przemkn#261;#322; po twarzy staruszka. Podnios#322;em go, posadzi#322;em i przynios#322;em wody ze zbiornika. Po chwili m#243;g#322; ju#380; m#243;wi#263;. Pierwsze jego s#322;owa by#322;y: — Czy pan te#380; widzia#322; Marsa? Musia#322;em zrobi#263; g#322;upi#261; min#281;, gdy#380; zniecierpliwiony doda#322;: — No, nie udawaj pan g#322;upszego, ni#380; pan jest. Czy nic pan nie widzia#322;, je#347;li pan woli, nie #347;ni#322;? — Ach, to — zawo#322;a#322;em. — Tak, #347;ni#322;em czy te#380; mia#322;em tak#261; halucynacj#281;… — O tym potem — powiedzia#322; profesor. — Zdaje mi si#281;, #380;e mog#281; wsta#263;. Na opowie#347;ci b#281;dzie czas inn#261; ra#380;#261;, jak m#243;wi pan Gedevani. Co on porabia i reszta? — #379;yj#261; wszyscy. Podszed#322; do nas Frazer, kt#243;ry dysza#322; ci#281;#380;ko i twarz mia#322; zielonkaw#261;. — Profesorze, chwa#322;a Bogu, pan #380;yje… Lindsay sta#322; oparty o filar i ociera#322; czo#322;o chusteczk#261;. — Tak, #380;yjemy, ale mam straszny zawr#243;t g#322;owy… — Co si#281; sta#322;o z Areanthropem? — spyta#322; profesor. — To najwa#380;niejsze, p#243;ki jeszcze zipiemy. Przestan#281; si#281; troszczy#263; o niego chyba po #347;mierci — doda#322; ze s#322;abym u#347;miechem. — Profesorze, to podst#281;pne #380;elazne bydl#281; jest w ma#322;ej monta#380;owej. — Co! Sk#261;d pan wie!? — M#281;#380;czy#378;ni od razu wyzdrowieli. Nawet Gedevani usi#322;owa#322; podnie#347;#263; si#281; na nogi. — By#322;em tam… prosz#281; mi wierzy#263;… chocia#380; takie niesamowite dzia#322;y si#281; rzeczy, ale, dalib#243;g, przysi#281;gam, widzia#322;em, bo tam si#281; pal#261; zapasowe #347;wiat#322;a, Fink pracuje z Marsjaninem. — Chce pan powiedzie#263;, #380;e nad nim? #379;e mu si#281; uda#322;o zn#243;w go unieszkodliwi#263;? — spyta#322; szybko profesor. — Nie, chc#281; powiedzie#263; to, co m#243;wi#281;: widzia#322;em, #380;e Fink pracuje jakby pod kierownictwem Areanthropa. Wo#322;a#322;em go po nazwisku… pyta#322;em, a on nie odpowiada#322;. — Mo#380;e to nie by#322; Fink? — spyta#322; Gedevani. Nie mia#322;em do niego cierpliwo#347;ci: — Nie, to by#322;a moja ciocia. Panie profesorze, czy pan mi wierzy? — Wierz#281; panu, stary osio#322; ze mnie… Ale to i wasza wina. Nie pa#324;ska — doda#322; nie podnosz#261;c g#322;owy, gdy zdziwiony spojrza#322;em na niego. — Pan jedyny z nas by#322; najbardziej praktyczny i nieufny, a my chcieli#347;my si#281; zabawi#263; w do#347;wiadczenia: ot, sp#281;ta#263; baranka i dalej#380;e, na st#243;#322; operacyjny. Masz tu baranka. — Sko#324;czy#322;, uderzaj#261;c pi#281;#347;ci#261; o d#378;wigar, przy kt#243;rym stali#347;my. — Teraz zastan#243;wmy si#281;, co robi#263;. Czy s#261; tu jakie#347; okoliczno#347;ci do siedzenia? By#322;o kilka tr#243;jnog#243;w. Profesor zacz#261;#322; si#281; sadowi#263; na jednym, krzywi#261;c twarz. — Nie ma co si#281; zastanawia#263;, to jest koniec. Trzeba poszuka#263; Burke’a, niech da automobil. Ja jad#281; — powiedzia#322; Gedevani, kt#243;remu wci#261;#380; by#322;o niedobrze. — Odbieram panu g#322;os — profesor ju#380; przyszed#322; do siebie. — B#281;dziemy si#281; naradza#263; nie nad sposobem ucieczki, ale nad tym, co dalej robi#263; z nim. Aha, jeszcze jedna rzecz: gdzie jest doktor? — Nie widzia#322;em go dzisiaj, a gdzie by#322; rano? — Mia#322; zagl#261;dn#261;#263; do pana, a potem chcia#322; zrobi#263; jakie#347; do#347;wiadczenie z tym p#322;ynem centralnym w laboratorium — odpowiedzia#322; Frazer. — Prosz#281; pan#243;w — twarz profesora #347;ci#261;gn#281;#322;a si#281; — nie ma czasu na gl#281;dzenie i kosza#322;ki — opa#322;ki. Czy s#261; jeszcze pociski gazowe? — S#261; na dole, ale nie wiem, czy on ich nie zniszczy#322; — powiedzia#322;em. — Kiedy brali#347;my je, zosta#322;o jeszcze dobre trzydzie#347;ci sztuk. P#243;j#347;#263; mo#380;na, bo zdaje si#281;, #380;e Marsjanin nie opuszcza Finka. — Panowie — powiedzia#322; profesor — chocia#380; mo#380;e komu#347; wskaz#243;wki moje mog#261; wyda#263; si#281; dziwne, zarz#261;dzam tak: prosz#281; przynie#347;#263; pociski gazowe, na#322;adowa#263; miotacze i skierowa#263; na drzwi. My z maskami b#281;dziemy siedzie#263; tu i ka#380;dy opowie, co widzia#322; w czasie swojej… nieprzytomno#347;ci. Mo#380;e to nam co pomo#380;e. Je#347;li idzie o mnie, to wiem na pewno wi#281;cej, ni#380; bym chcia#322; wiedzie#263;. Prosz#281;, czy kto#347; jest przeciwny? Przeciwnych nie by#322;o. Poszed#322;em z Lindsayem, kt#243;ry ze wszystkich czu#322; si#281; najlepiej, i za pi#281;tna#347;cie minut siedzieli#347;my ju#380; w sali, ob#322;o#380;eni pociskami, trzymaj#261;c w r#281;kach sznurki poci#261;gowe zap#322;onu miotaczy. Wyloty ich by#322;y skierowane na drzwi. — Jestem przekonany, #380;e przed zatruciem zdo#322;a on nas jeszcze przeprawi#263; na #322;ono praojc#243;w — zawo#322;a#322; profesor. — Prosz#281;, niech nikt si#281; nie #322;udzi. Z#322;udzenia s#261; zdrowe tylko czasem i w miar#281;, poza tym cz#322;owiek bez z#322;udze#324; zawsze dzia#322;a #347;mielej. A teraz prosz#281;, niech kto#347; skoczy na g#243;r#281; po doktora, tylko nie zbli#380;a#263; si#281; do ma#322;ej salki. Pobieg#322;em na g#243;r#281;. W laboratorium by#322;o jednak g#322;ucho i ciemno. Daremnie wo#322;a#322;em i szuka#322;em. Wr#243;ci#322;em bez #380;adnych wie#347;ci. — Dziwne — powiedzia#322; profesor. — No, ale najpierw musimy si#281; zorientowa#263;, nim zaczniemy dzia#322;a#263;. Chcia#322;bym co#347; od was us#322;ysze#263;. McMoor, pan opowie pierwszy, co pan widzia#322; w tej „halucynacji”, jak j#261; pan nazwa#322;. Zacz#261;#322;em m#243;wi#263;. Kiedy sko#324;czy#322;em, zapanowa#322;a kr#243;tka chwila ciszy. — Tak, w zasadzie znam te uczucia, tak. — Profesor poprawi#322; okulary. — Prze#380;y#322;em rzeczy podobne, cho#263; daleko wi#281;cej szczeg#243;#322;#243;w. Jakie s#261; pa#324;skie wnioski? Co#347; mi za#347;wita#322;o. — My#347;l#281;, #380;e to by#322;a scena wys#322;ania z Marsa rakiety na Ziemi#281;, a potem jej droga przez przestrze#324; mi#281;dzyplanetarn#261;… Reszta, no, to s#261;, te, hm, zwyczaje i obyczaje marsja#324;skie, techniczne urz#261;dzenia… — Bardzo dobrze. — Profesor m#243;wi#322; tak, jakby chwali#322; ucznia za dobr#261; odpowied#378;. — Bystry ch#322;opak z pana, McMoor… Kiedy pan zacz#261;#322; gl#281;dzi#263; o #347;nie i halucynacji, obawia#322;em si#281;, #380;e pan na g#322;ow#281; upad#322;, szczerze m#243;wi#261;c. Powiem panu prawd#281;: ja te#380; jestem… to jest, hm, pochodz#281; ze Szkocji… ccss — zauwa#380;y#322; widz#261;c, #380;e si#281; rozpromieni#322;em — teraz nie mamy czasu wita#263; w sobie ziomk#243;w. Wi#281;c ja my#347;l#281;, #380;e on, dotykaj#261;c nas swoj#261; mack#261;, pobudza#322; pewnym #322;adunkiem energetycznym nasze m#243;zgi do takiej pracy, jak#261; sobie #380;yczy#322; wywo#322;a#263;. — No to po co by#322;a ta komedia z cylindrami, magicznym proszkiem itd.? — spyta#322; Frazer. — Jasna rzecz: wyje#380;d#380;aj#261;c z Marsa, nie wiedzieli, jak s#261;dz#281;, kogo tu na Ziemi spotkaj#261;, czy nieprawda? Wi#281;c tak si#281; uzbroi#322; na wszelki wypadek, no a tutaj to ju#380; zachowywa#322; si#281;, mog#281; rzec, tak, jak my#347;my chcieli… dop#243;ki musia#322;, to znaczy dop#243;ki nie przystosowa#322; si#281; do naszej atmosfery i nie naprawi#322; wyrz#261;dzonych mu przez nas uszkodze#324;. Moj#261; bezgraniczn#261; g#322;upot#281; wykorzysta#322;… — Panie profesorze — przerwa#322;em — nie uwa#380;am… — Moj#261; bezgraniczn#261; g#322;upot#281;, powiedzia#322;em, powtarzam — kiwn#261;#322; g#322;ow#261; staruszek — wykorzysta#322; do tego, aby w czasie, gdy ja z dzieci#281;c#261; naiwno#347;ci#261; zabawia#322;em si#281; pokazywaniem mu alfabetu czy uczy#322;em go abc geometrii, m#243;c uniezale#380;ni#263; si#281; od nas i basta. Chcia#322;bym tu mie#263; doktora z jego systemem elementarza — doda#322; zirytowany — to on mnie nam#243;wi#322; na te figle… No, mniejsza z tym, nie warto robi#263; wyrzut#243;w, ale co#347;my byli g#322;upcami, to#347;my byli. — Panie profesorze — powiedzia#322; Frazer — gdyby#347;my byli zacz#281;li inaczej, on te#380; by#322;by wykorzysta#322; czas, kiedy mia#322; nasz pr#261;d do dyspozycji, przecie#380; wystarczy#322;o mu na to par#281; sekund. Opowiedz pan lepiej, co pan widzia#322;. — Co ja widzia#322;em? Hm, #380;eby#347;my mieli opowiada#263; tylko po to, #380;eby by#322;o weso#322;o, tobym nic nie m#243;wi#322;, ale moja g#322;owa, starzy przyjaciele, jest teraz taka pusta. Chocia#380; — doda#322; z b#322;yskiem w oku — ja si#281; nie poddaj#281;. Bo dla mnie podda#263; si#281; to znaczy umrze#263;. I poci#261;gn#261;#322; tak mocno za sznurek miotacza, a#380; Gedevani podskoczy#322;. — Widzia#322;em tarcz#281; Marsa tak jak i wy, moi drodzy… — m#243;wi#322; zni#380;onym g#322;osem Widdletton. — By#322;em na jego powierzchni, nie czas teraz opowiada#263; dok#322;adnie, widzia#322;em maszyny do przemiany materii w energi#281;, widzia#322;em, w jaki spos#243;b przenosz#261; si#281; oni z miejsca na miejsce. — No, no? — spyta#322;em zaciekawiony. — I jak to si#281; dzieje? — Pan widzia#322; tylko jedno stadium tego procesu i nie zrozumia#322; pan dobrze. Areanthrop wchodzi do pewnego rodzaju kamery odbiorczej z jakiej#347; substancji przezroczystej i zostaje w niej rozpylony na atomy… i taki sam Areanthrop powstaje w tej samej (czy nast#281;pnej?) chwili zmaterializowany w dowolnej odleg#322;o#347;ci. Warunkiem jest, #380;eby tam by#322;a odpowiednia aparatura w pobli#380;u. Te wie#380;e na przyk#322;ad, kt#243;re kopi#261; kana#322;y, te#380; s#322;u#380;#261; jako takie odbiorniki… — Ach tak — zawo#322;a#322;em — wi#281;c to tak oni si#281; zjawiali i znikali… Ale jak to si#281; dzieje? — Nie wiem, s#261; tu dwie mo#380;liwo#347;ci: albo atomy zostaj#261; oddzielnie przeniesione przez przestrze#324;, albo, jak s#261;dz#281;, utrata energii i materii w jednym miejscu wszech#347;wiata powoduje w drugim punkcie, specjalnie jako#347; z tamtym zr#243;wnowa#380;onym, powstanie takiej samej konfiguracji atom#243;w i moleku#322;, a#380; do ostatniej drobiny. — A po co s#261; te kana#322;y, czy nie wie pan, profesorze? — spyta#322;em. — #346;mieszna by#322;aby my#347;l przy ich technicznej doskona#322;o#347;ci, #380;e oni uprawiaj#261; ziemi#281; i musz#261; j#261; nawadnia#263;. Zreszt#261; na powierzchni nie widzia#322;em nic pr#243;cz piask#243;w, tylko pod ni#261;… na g#243;rze jest jedna wielka pustynia. Profesor u#347;miechn#261;#322; si#281; dziwnie. — Nie ca#322;a, drogi McMoor, nie ca#322;a… S#261; tam cudownie pi#281;kne okolice, lasy drzew o purpurowych li#347;ciach, zag#322;#281;bienia terenu wype#322;nione s#322;on#261;, czarn#261; wod#261;… na brzegach #322;a#380;#261; miriady owad#243;w uzbrojonych w sporz#261;dzone przez siebie narz#281;dzia… w rogi, szcz#281;ki, nawet pewien rodzaj pocisk#243;w, s#261; takie, kt#243;re wyrzucaj#261; na pewn#261; odleg#322;o#347;#263; zatrute #380;#261;d#322;o… w wodzie kr#261;#380;#261; #347;wiec#261;ce i fluoryzuj#261;ce cienie jakich#347; innych zwierz#261;t… ale wszystko to w panice ucieka, kryje si#281;, ginie pod kamieniami, na dnie, w powietrzu, gdy zbli#380;a si#281; cho#263; jeden pan Marsa, Areanthropos. — A wi#281;c oni te#380;…? — spyta#322;em. — Oni te#380; opanowali powierzchni#281; planety, wyciskaj#261; i t#281;pi#261; inne zwierz#281;ta? — Jak to te#380;? — spyta#322; profesor. — Albo#380; my umiemy t#281;pi#263; na przyk#322;ad owady? Nasze #347;rodki s#261; dziecinad#261;…. O, oni umiej#261; zabija#263;… ale maj#261; wa#380;niejsze rzeczy w swoich #380;elaznych pokrowcach… — A na nasze zdziwione spojrzenia doda#322;: — No, nie w g#322;owie maj#261; te rzeczy, bo przecie#380; s#261; bezg#322;owi… ale nie przerywajcie mi ci#261;gle. Ot#243;#380; jest to kraj straszliwe smutny mimo wszystko, bo nie widzia#322;em w og#243;le celu w ich dzia#322;alno#347;ci, owszem, jaki#347; czas mog#322;em podziwia#263; samoczynne machiny, czasem jakiego#347; Areanthropa, kt#243;ry zniszczy#322; na znaczn#261; odleg#322;o#347;#263; niepotrzebny czy przeszkadzaj#261;cy wyst#281;p skalny, czy te#380; odwrotnie, wyczarowa#322; jaki#347; materia#322; z niczego… Ogl#261;da#322;em te eliptyczne hale, owe podziemia, gdzie nie widzi si#281;, ale czuje wszystko jakby cudownym zmys#322;em, ale nie rozumia#322;em sensu ich dzia#322;ania, nie widzia#322;em celu, tylko prze#322;adowanie zdumiewaj#261;cymi szczeg#243;#322;ami. Czy maj#261; instynkty ludzkie? Czy czuj#261;? Czy kochaj#261;? Nienawidz#261;? Po co przyby#322; ten oto, co nas tak zadziwi#322;, na Ziemi#281;? McMoor, czy pan si#281; nad tym w swoim widzeniu nie zastanawia#322;? — Nie, musz#281; przyzna#263;, #380;e by#322;em zbyt oszo#322;omiony, profesorze… — To #378;le… Ja nie chcia#322;em si#281; da#263; pokona#263; tej straszliwej obco#347;ci, zdumiewaj#261;cej mnie jako cz#322;owieka, jako uczonego, wreszcie jako reprezentanta Ziemi… Ja chcia#322;em widzie#263; przez to, poza tym. By#322;o to ogromnie trudne, bo wielu zjawisk nie mog#322;em zrozumie#263;. Jak oni #380;yj#261;? — pyta#322;em. Dobrze, widzia#322;em, widzia#322;em, jak przesuwaj#261; si#281; bezg#322;o#347;nie, my#347;la#322;em tak: by#263; mo#380;e ja widz#281; tylko cz#281;#347;#263; zjawisk. On, powalaj#261;c mnie na ziemi#281; w to widzenie marsowe, nie m#243;g#322; obdarzy#263; nowymi #378;r#243;d#322;ami odczuwania. Bo chocia#380; widzieli#347;my niby w ciemno#347;ci, to zrozumia#322;em to jako pewien impuls, kt#243;ry wprawi#322; w ruch moj#261; kor#281; m#243;zgow#261; przy zamkni#281;tych oczach, jak we #347;nie na przyk#322;ad, ale, my#347;la#322;em, mo#380;e oni odczuwaj#261; jako rozkosz fale ultra — czerwone? Czy promienie kosmiczne? Mo#380;e jakie#347; inne dzia#322;anie materii? S#261;dz#281;, #380;e je#380;eli poj#281;cie #347;mieszno#347;ci jest Marsjaninowi dost#281;pne, to #347;miesznym musia#322;by by#263; dla niego widok cz#322;owieka pal#261;cego albo po#380;eraj#261;cego jak#261;#347; padlin#281;, oblan#261; jej trupim sosem i zagotowan#261; w brudnej wodzie… albo te#380; te futera#322;y ze sk#243;ry os#322;a i krowy na nogi, te zawijane, pokrajane, pofastrygowane i zszyte w jeden worek rozci#281;ty z przodu, z rurami na r#281;ce i nogi, nasze ubrania… i tak dalej, i tak dalej. Matematyka, tak… technika, ale te #347;miesznostki? Te przyjemnostki codzienne, jak w#243;dka, no a problem kobiety, to jest w og#243;le p#322;ciowy? — Czy pan ma zamiar jeszcze d#322;ugo wyci#261;ga#263; nas na #322;o#380;u tortur ciekawo#347;ci? — rzek#322; Lindsay. — Prosz#281; pana, profesorze, odpowiedz pan na ten milion pyta#324;. — Moi kochani, nie my#347;lcie, #380;e ja zapomnia#322;em o tym, #380;e nasz przyjaciel, in#380;ynier Fink, siedzi na drugim pi#281;trze i musi, jak si#281; wydaje, wykonywa#263; rozkazy Areanthropa, kt#243;ry co#347; robi… dzia#322;a… nie wiemy, czy przeciw nam, czy przeciw ludzko#347;ci? C#243;#380; mo#380;emy robi#263;? — Wysadzi#263; ca#322;y budynek — zawo#322;a#322; nagle Frazer. — Miny s#261; pod#322;o#380;one pod fundamenty od przedwczoraj, g#322;#243;wny zap#322;on #380;ywiony jest wed#322;ug wskaz#243;wki profesora nie pr#261;dem sieciowym, ale z akumulator#243;w… — Prosz#281; bardzo, beze mnie, a mo#380;e trzeba si#281; da#263; wydmuchn#261;#263; w powietrze, bo profesor chce bohatersk#261; #347;mier#263;? — spyta#322;, dr#380;#261;c Gedevani. Zdaje mi si#281;, #380;e dr#380;a#322; ze z#322;o#347;ci. — Niech si#281; pan uspokoi, siadaj pan. — Profesor u#347;miechn#261;#322; si#281;. — To nam pozostaje jako ostateczno#347;#263;. Jeste#347;my blisko wy#322;#261;cznika i cho#263; nie zapomnia#322;em o nim ani na chwil#281;, dzi#281;kuj#281; panu, Frazer. — Mia#322;em go przecie#380; pod r#281;k#261; w owej chwili krytycznej, kiedy Marsjanin mnie… hm, mnie fiksowa#322;, zanim nas jednym dotykiem nie wys#322;a#322; na Marsa. — Jak to!? — krzykn#281;li#347;my, a ja doda#322;em: — Profesorze! I pan nie nacisn#261;#322;? Ja by#322;bym to zrobi#322; jakem Szkot! — A ja czeka#322;em — powiedzia#322; profesor. — My#347;la#322;em prosto: po co on ma nas zabija#263;? Co mu z tego przyjdzie? Wiedzia#322;em ju#380;, #380;e to diabelnie m#261;dry stw#243;r, i w#322;a#347;nie dlatego nie ma potrzeby nas zabija#263;: bo korzy#347;ci z tego dla#324; #380;adnej, szkodzi#263; mu ju#380; nie mogli#347;my, a rozkosz mordowania? Niestety, wierz#281;, #380;e ta tylko cz#322;owiekowi jest w#322;a#347;ciwa… — doda#322; ciszej. — Chcia#322;em wypi#263; do ko#324;ca t#281; czar#281;, i nie #380;a#322;uj#281;. Nie wiem, mo#380;e ten nasz go#347;#263; szykuje z nieszcz#281;#347;liwym Finkiem aparaty do zniszczenia #347;wiata, mo#380;e oni chc#261; nas wydusi#263;, by skolonizowa#263; ziemi#281;, mo#380;e im ciasno u siebie? Wsta#322;em: — Jak to, a my tutaj tak siedzimy bezczynnie? Dop#243;ki ruszam jeszcze ma#322;ym palcem… — Siadaj pan, siadaj pan! Czemu pan nie ruszy#322; palcem rano? — powiedzia#322; profesor. — No trudno, on w#322;a#347;nie jest od nas silniejszy. Czy zwr#243;cili#347;cie uwag#281; na to, #380;e dla niego czas jest czym#347; ca#322;kiem innym ni#380; dla nas? Jak sprawdzi#322;em, on nie zu#380;y#322; ca#322;ej sekundy na zapisanie dwu cylindr#243;w metalowych… ale to jeszcze nic. Przez dotkni#281;cie swoj#261; mack#261;, trwaj#261;ce cz#281;#347;#263; sekundy, mo#380;e kilka sigma, wprawi#322; nas w stan zdumiewaj#261;cego snu czy te#380; widzenia, kt#243;rego tre#347;#263;, jestem pewny, w u#322;amku sekundy dla ka#380;dego sporz#261;dzi#322; i przekaza#322;. Nasze my#347;li, moi panowie, tocz#261; si#281; wobec tego jak #347;limaki. Czy nie pojmujecie, #380;e nawet przy wszystkich innych warunkach r#243;wnych, gdy my poznajemy jedn#261; prawd#281;, on w tym samym czasie zdolny jest pozna#263; ich tysi#261;c!? — Profesorze — powiedzia#322;em — wiemy wszystko, racja. On jest silniejszy. A wi#281;c m#243;w pan, odpowiedz pan na pytania, przez siebie postawione. — Moi przyjaciele — odpowiedzia#322; Widdletton — ogromnie mi ci#281;#380;ko. Jak #322;atwo co#347; zniszczy#263;, a jak trudno naprawi#263;. S#261; r#243;#380;ne prawdy: tw#243;rcze, ale s#261; i #322;ami#261;ce. Dlatego waham si#281;… — Co pan m#243;wi? Nie rozumiem pana. Czy pan mo#380;e ukrywa przed nami co#347; straszliwego? Mo#380;e oni krwi#261; si#281; #380;ywi#261;, mo#380;e wyrzynaj#261; si#281; nawzajem, mo#380;e zjadaj#261;? — rzek#322;em. — R#380;nij pan #347;mia#322;o, profesorze, znamy to… ze stosunk#243;w ziemskich i co nas jeszcze mo#380;e przerazi#263;? To #347;mieszne. — Nie, drogi przyjacielu, to jest straszne — powiedzia#322; profesor — bo to, co ja widzia#322;em, to, co widzia#322;em, zburzy#322;o moje poj#281;cie o wszystkim. Zewn#281;trznie niby taki sam jak przedtem, prawda? A jednak jestem od was r#243;#380;ny. Wiem ju#380;, jaki cel i sens ma #380;ycie — zawaha#322; si#281;. — Ja by#322;em na po#322;udniowej p#243;#322;kuli Marsa — powiedzia#322; i grzmi#261;cym g#322;osem doda#322;: — Czy kto#347; jeszcze by#322; na po#322;udniowej p#243;#322;kuli? — Ja widzia#322;em to samo co McMoor — powiedzia#322; Frazer. — Ja te#380; — rzek#322; Lindsay — widzia#322;em sie#263; kana#322;#243;w wype#322;nionych jak#261;#347; ciecz#261; i maszyny… M#243;w pan, profesorze, m#243;w pan… Starzec pochyli#322; si#281;, twarz mu zblad#322;a. — Tak, ja by#322;em na po#322;udniowej p#243;#322;kuli — powiedzia#322; takim dziwnym g#322;osem, #380;e zrobi#322;o mi si#281; zimno. — I co pan tam widzia#322;, do licha? Profesor otworzy#322; usta. W tej chwili drzwi si#281; otworzy#322;y i jaka#347; posta#263; wpad#322;a do sali, zataczaj#261;ca si#281;, dygoc#261;ca, kt#243;ra po kilku krokach zwali#322;a si#281; na ziemi#281;. — Doktorze! — zawo#322;a#322;em. — Doktorze! Le#380;a#322; nieprzytomny. Z rozci#281;tego czo#322;a sp#322;ywa#322;a krew, znacz#261;c ciemn#261; smug#281; na zapr#243;szonym betonie pod#322;ogi. Pr#243;bowali#347;my go ocuci#263;. Wyci#261;gn#261;#322;em jego futera#322; z ampu#322;kami — wszystkie by#322;y strzaskane. Oddycha#322; powierzchownie, charcz#261;c, a#380; dziwne by#322;o, jak dosta#322; si#281; o w#322;asnych si#322;ach do hali. — Gdzie Burke? — spyta#322; kto#347;. Nikt nie odpowiedzia#322;. Doktor otworzy#322; oczy i j#281;kn#261;#322;. Z ust wyp#322;yn#281;#322;o mu troch#281; krwi. — On ma jaki#347; wewn#281;trzny krwotok — powiedzia#322;em przestraszony. — Profesorze! Profesor sta#322; nieruchomo. — Nie jestem wszechmocny, McMoor, nie jestem wszechmocny… Obawiam si#281;, #380;e nasz przyjaciel kona. Jako#380; oddech doktora urywa#322; si#281; co chwila. Rozpi#261;#322;em mu koszul#281; i zauwa#380;y#322;em straszliwe, sinokrwawe podbiegni#281;cia na klatce piersiowej. — Ale#380; jego kto#347; dusi#322; — zawo#322;a#322;em. — On ma po#322;amane #380;ebra. Doktor otworzy#322; oczy po raz drugi, co#347;, jakby b#322;ysk przytomno#347;ci, za#347;wieci#322;o w nich. Otworzy#322; usta, znowu wyp#322;yn#281;#322;a struga krwi na brod#281; i #347;ciek#322;a po gorsie koszuli. — Przyjaciele… — szepn#261;#322; doktor i zrobi#322; gest, jakby si#281; chcia#322; unie#347;#263;. — On chce m#243;wi#263;. Nie wolno panu, niech si#281; pan nie wyt#281;#380;a! — zawo#322;a#322;em, ale spojrza#322; na mnie tak, #380;e sam go pierwszy unios#322;em, ostro#380;nie podtrzymuj#261;c g#322;ow#281;. Pocz#261;#322; szepta#263; z przerwami, wywo#322;anymi przez coraz silniejszy krwotok: — Wysadzi#263;… wysadzi#263; wszystko… — zacharcza#322;. — Zniszczy#263; go, ju#380;, za chwil#281; mo#380;e by#263; za p#243;#378;no… — Co si#281; sta#322;o? Co si#281; panu sta#322;o? — pytali#347;my jeden przez drugiego. — To Fink… to Fink… widzia#322;em… widzia#322;em… Co on m#243;wi#322; o Finku? Nie mog#322;em niczego zrozumie#263;. G#322;owa doktora w moich r#281;kach robi#322;a si#281; coraz ci#281;#380;sza. — Wszystkie miny, zaraz, zaraz, wysadzi#263; — traci#322; przytomno#347;#263;. — Czy on majaczy? — powiedzia#322; Frazer. Ostatni, pot#281;#380;ny b#322;ysk zap#322;on#261;#322; w oku doktora. Wyplu#322; ogromny skrzep z p#322;uc, zach#322;ysn#261;#322; si#281; i powiedzia#322; niemal normalnym g#322;osem: — Wysadzi#263; zaraz ca#322;y budynek, bo pewna zguba dla wszystkich. — I, ciszej: — To Fink… Fink… tam. G#322;owa opad#322;a na bok. Wzi#261;#322;em go za puls: nie bi#322;. — Nie #380;yje. Postali#347;my nad martwym cia#322;em. Co robi#263;? — Trzeba p#243;j#347;#263; na g#243;r#281; zobaczy#263;, co si#281; dzieje z Finkiem i stara#263; si#281; go uratowa#263; — powiedzia#322; profesor. Potem wysadzimy budynek. Po tym, co ja wiem… ot#243;#380; my#347;la#322;em, #380;e mo#380;e si#281; myl#281;, chcia#322;em po ludzku zrozumie#263; t#281; straszliw#261; wizj#281;, teraz widz#281;, #380;e mia#322;em racj#281;. To nie by#322;y upiorne zwidy, to by#322;o gorsze: to by#322;a rzeczywisto#347;#263;. Potem wyprostowa#322; si#281;; i dawnym silnym g#322;osem powiedzia#322;: — Panowie, kto p#243;jdzie na g#243;r#281;? Zg#322;osi#322;em si#281; ja i Lindsay. — Dosy#263; z pana — rzek#322; Widdleton. — Chodzi#322; pan ju#380; po pociski gazowe i po doktora, widzia#322; si#281; ju#380; pan z Areanthropem, dosy#263;. Pan p#243;jdzie, in#380;ynierze… na w#322;asn#261; odpowiedzialno#347;#263;! Te s#322;owa w ustach starca kaza#322;y mi drgn#261;#263;, ale opanowa#322;em si#281;. Lindsay #347;ci#261;ga#322; pas od spodni. Profesor powiedzia#322; do niego dziwnym g#322;osem: — Czy ma pan rewolwer? — Po co mi rewolwer? — in#380;ynier zdumia#322; si#281;. — Przecie#380; Areanthropowi kula nie zaszkodzi. — No tak, Marsjaninowi nie… na pewno nie — powiedzia#322; profesor i nagle podszed#322; do jednej z szafek, grzeba#322; chwil#281; i wr#281;czy#322; Lindsayowi czarny p#322;aski browning. — We#378; pan to, na wszelki wypadek. In#380;ynier patrzy#322; chwil#281; na l#347;ni#261;c#261; bro#324;, wa#380;y#322; j#261; w r#281;ce, potem wzruszy#322; ramionami i wyszed#322;, #347;wiec#261;c sobie latark#261;. Stan#281;li#347;my w drzwiach, Frazer zosta#322; przy miotaczu, Gedevani przy wy#322;#261;czniku min, a ja i profesor wyszli#347;my na korytarz. Napi#281;#322;a si#281; cisza. Nie mog#322;em tak sta#263; i czeka#263;. — P#243;jd#281; tylko do podn#243;#380;a schod#243;w — zawo#322;a#322;em i ruszy#322;em. Zatrzyma#322; mnie silnym poci#261;gni#281;ciem za surdut. — Pod s#322;owem honoru, McMoor? — S#322;owo, profesorze! — zawo#322;a#322;em i bieg#322;em ju#380; do podestu. Widzia#322;em w ciemno#347;ci, jak s#322;aby odblask latarki in#380;yniera kr#261;#380;y po kondygnacji schod#243;w coraz wy#380;ej i wy#380;ej. Potem rozleg#322;y si#281; jego kroki na poziomie drugiego pi#281;tra — us#322;ysza#322;em, jak lekko rozwar#322;y si#281; drzwi ma#322;ej monta#380;owej — potem zaleg#322;a cisza. Puls wali#322; mi w skroniach, mi#281;#347;nie napi#281;#322;y si#281;, sta#322;em w atramentowej ciemno#347;ci i liczy#322;em: 45, 46, 47, 48, 49, 50… nagle hukn#261;#322; strza#322;. Drgn#261;#322;em, skoczy#322;em ku schodom, ale przekl#281;te s#322;owo wstrzyma#322;o mnie. Drugi strza#322; i trzeci. I nagle po raz pierwszy i ostatni w #380;yciu w#322;osy zje#380;y#322;y mi si#281; na g#322;owie. Rozleg#322; si#281; wrzask straszliwej trwogi, wrzask ob#322;#261;kanego strachem cz#322;owieka. G#322;o#347;ny, szybki tupot n#243;g — strza#322; zagrzmia#322; nad sam#261; klatk#261; schodow#261; — i ostry, rozdzieraj#261;cy wrzask, kt#243;ry pot#281;gowa#322; si#281; coraz bardziej — uczu#322;em nagle dmuchni#281;cie powietrza i jaka#347; ciemna masa uderzy#322;a mo#380;e o metr przede mn#261; o beton platformy. Uczu#322;em, #380;e co#347; mokrego i ciep#322;ego bryzn#281;#322;o mi na twarz. Skoczy#322;em naprz#243;d — trysn#261;#322; snop #347;wiat#322;a z latarki. W #380;#243;#322;tym kole #347;wiat#322;a ukaza#322;o si#281; zmia#380;d#380;one upadkiem z drugiego pi#281;tra, straszliwie po#322;amane, z g#322;ow#261; wbit#261; w ramiona, cia#322;o in#380;yniera Lindsaya. Pozna#322;em go po spodniach, a kiedy chwyci#322;em za ubranie i przewr#243;ci#322;em na wznak, odskoczy#322;em z okrzykiem zgrozy. Oczy mia#322; wytrzeszczone, z szeroko otwartych ust stercza#322; j#281;zyk, kt#243;ry odgryz#322; sobie spadaj#261;c, i krwaw#261; pian#261; zalewa#322; twarz. Us#322;ysza#322;em kroki — by#322; to profesor. — Obawia#322;em si#281; — szepn#261;#322; za mn#261; cichutko, jakby do siebie. — Obawia#322;em si#281; tego. — Profesorze, co to jest, Marsjanin oszala#322;?! Profesor patrzy#322; na mnie d#322;ugo. — M#243;j drogi ch#322;opcze — powiedzia#322; wreszcie ze straszliwym smutkiem — to nie przed Marsjaninem ucieka#322; Lindsay tak, #380;e straci#322; orientacj#281; i spad#322; z dwu pi#281;ter… to nie Marsjanin po#322;ama#322; #380;ebra doktorowi… — A kto? — spyta#322;em, czuj#261;c, jak mi serce zamiera. — To in#380;ynier Fink — powiedzia#322; profesor, obr#243;ci#322; si#281; i poszed#322; w ciemno#347;#263;. Ruszy#322;em za nim. W hali profesor obja#347;ni#322; Frazera i Gedevaniego o tym, co zasz#322;o. — Fink! Nie mo#380;e by#263;, chyba oszala#322;? — Nie, on nie oszala#322;… je#347;li bra#263; po ludzku. Moi drodzy ch#322;opcy, nie gniewajcie si#281;, #380;e tak do was m#243;wi#281;, Fink ju#380; nie jest cz#322;owiekiem. Prosz#281;, zak#322;adamy kapsle wybuchowe, pr#243;cz tego do#322;#261;czymy miny gazowe, niech wszystko p#243;jdzie w strz#281;py, tak by#263; musi. — Rezygnujemy wi#281;c, profesorze? — Nie my#347;l pan, #380;e przez utrat#281; towarzyszy. Nie. Tylko dlatego, #380;e znam ju#380; t#281; istot#281; na drugim pi#281;trze. Ona i jej podobne nie powinny istnie#263;. Nie trzeba nam ich m#261;dro#347;ci ani wiedzy, ani tej straszliwej, ch#322;odnej doskona#322;o#347;ci. — Profesorze, nie rozumiem pana. — Nie czas teraz, McMoor. Prosz#281; zak#322;ada#263; kable. Pod kierownictwem Frazera za#322;o#380;yli#347;my sie#263; dodatkowych zapalnik#243;w do wszystkich pocisk#243;w gazowych i krusz#261;cych, po czym wyszli#347;my z sali, ci#261;gn#261;c za sob#261; drut zap#322;onowy z rozwijaj#261;cej si#281; roli kabla telefonicznego. Wyszli#347;my przez frontow#261; bram#281; — czeka#322;em na stopniach z rolk#261;, gdy Gedevani pobieg#322; do budynku s#322;u#380;bowego po szofera. By#322; to pierwszy rozkaz, kt#243;ry wykona#322; z ogromn#261; ochot#261; i szybko#347;ci#261;. Ju#380; za minut#281; zajecha#322; czarny, znany mi buick, kt#243;ry mia#322; nas odwie#378;#263; do miasta. — Burke! — rzek#322; profesor. — Podjedzie pan do ko#324;ca jeziora, jakie p#243;#322; kilometra st#261;d, i zaczeka na nas. Szofer, kt#243;ry zdawa#322; si#281; niczemu nie dziwi#263;, w#322;#261;czy#322; starter. Motor zamrucza#322; i po chwili tylne czerwone #347;wiate#322;ko limuzyny znik#322;o w mroku nocy. By#322;o do#347;#263; ch#322;odno i wilgotno. Profesor szed#322; pierwszy, a my trzej za nim, przy czym ja nios#322;em b#281;ben, z kt#243;rego odwija#322; si#281; kabel. Kiedy odeszli#347;my jakie#347; trzysta metr#243;w w bok, polami, kabel si#281; sko#324;czy#322;. Wobec tego u#322;o#380;yli#347;my si#281; w suchej bru#378;dzie mi#281;dzypolnej, ja za#347;wieci#322;em latark#281;, a Frazer za#322;#261;czy#322; ko#324;ce drut#243;w do specjalnego klucza o szerokiej r#281;koje#347;ci i bez s#322;owa, w milczeniu poda#322; go profesorowi. Spojrza#322;em w stron#281; domu. By#322; ca#322;y tak ciemny, #380;e niemal niewidoczny, tylko dach z garbem kopu#322;ki odcina#322; si#281; od ja#347;niejszego nieba. Na drugim pi#281;trze, w skrzydle, widnia#322;y trzy okna s#322;abo o#347;wietlone. Na my#347;l, #380;e jest tam Areanthrop i Fink — jaki#347; nieznany, straszny in#380;ynier Fink, kt#243;ry nie oszala#322;, ale zabija#322; swoich przyjaci#243;#322; — dreszcz poczu#322;em na grzbiecie. Profesor kaza#322; nam przycisn#261;#263; g#322;owy do dna rowu i zacisn#261;#322; r#281;koje#347;#263;. Wielki czerwony b#322;ysk ukaza#322; si#281; w ciemno#347;ci. Rozleg#322; si#281; grzmi#261;cy, g#322;uchy wybuch, po kt#243;rym sz#322;y #322;omocz#261;cymi seriami inne, trzask wi#261;za#324;, hurkot i grzechot spadaj#261;cych maszyn, w j#281;zykach p#322;omieni eksplozji — grzmot krusz#261;cych si#281; i padaj#261;cych mrocznymi skibami #347;cian. Gruzy sypa#322;y si#281;, hurkota#322;y, a#380; z wielkiego pi#281;knego bloku utworzy#322;o si#281; kolosalne, wci#261;#380; jeszcze dymi#261;ce i #322;yskaj#261;ce p#322;omykami osypisko. Zapad#322;a cisza. Tylko drobne krople d#380;d#380;u sypa#322;y si#281; z cichym cykaniem na traw#281;, a na rumowisko z daleka osypywa#322; si#281; mia#322;ki gruz. Profesor powoli wstawa#322;. — Przyjaciele, sko#324;czyli#347;my nasz#261; prac#281; — powiedzia#322;. — Jaki#380; smutny to koniec! Trzech wybitnych uczonych przyp#322;aci#322;o j#261; #380;yciem. Czy dowiedzieli#347;my si#281; czego#347;? Tak, jednej, jak mi si#281; zdaje, prawdy. Planety s#261; sobie obce. Nie tak obcy s#261; sobie dwaj ludzie: jeden z p#322;omiennej Australii, drugi z lod#243;w bieguna. Nie tak obcy s#261; sobie cz#322;owiek i zwierz#281;, ryba i owad. #321;#261;czy ich co#347; i spaja. Pod jednym niebem wyro#347;li. Jednym powietrzem oddychaj#261;. Jedno s#322;o#324;ce ich grzeje. Wsp#243;lne prawdy? Tak, s#261; prawdy. Ale ka#380;dy ma swoje, dobre tylko dla niego. Tu nie chodzi, moi drodzy, o cen#281; odkrycia. Idzie o jego sens wy#380;szy. Czeg#243;#380; jeszcze dowiedzieli#347;my si#281;? Czy wydarli#347;my mu tajemnic#281; przemiany materii? Nie. Czy mo#380;e co#347; takiego, co nam o nas samych jakie#347; rzeczy nowe powiedzie#263; mo#380;e? Jak#261;#347; now#261; prawd#281;? Niestety, tak. Ja j#261; pozna#322;em. I na c#243;#380; mi ona, ta prawda. Moi przyjaciele, zmieni#322;em zdanie: ja wam nie powiem nic. I nie ciekawo#347;#263;, nieszcz#281;#347;liwa ludzka ciekawo#347;#263;, niech was gn#281;bi, ale wdzi#281;czno#347;#263; dla mnie. #379;e w#322;a#347;nie nie powiedzia#322;em i nie powiem. Bo ten Marsjanin to by#322; straszliwy tw#243;r. Widzia#322;, #380;e ja w#347;r#243;d was dowodz#281;, #380;e jestem najsilniejszy. I pomy#347;la#322;: #380;eby go zniszczy#263;, do#347;#263; mi zachcie#263;. I c#243;#380; z tego mie#263; b#281;d#281;? Nic! Ja go z#322;ami#281;. Ja mu oczy otworz#281; na to, czego on nawet w snach nie podejrzewa. I tak te#380; zrobi#322;. Przyjaciele moi, chc#281; wierzy#263;, #380;e Mars ju#380; nigdy nie b#281;dzie si#281; kusi#322; o zaw#322;adni#281;cie Ziemi#261;. L#281;g#322;y si#281; tam i l#281;g#322;y w plazmie, opancerzonej stal#261;, my#347;li, kt#243;rym obce by#322;o wszelkie odczucie: wprawdzie obce im by#322;y nienawi#347;#263; i smutek, z#322;o#347;#263;, gniew, w#347;ciek#322;o#347;#263;, ale tak#380;e i dobro#263;, przyja#378;#324;, rado#347;#263; i mi#322;o#347;#263;. A c#243;#380; cz#322;owieka w nauce i do nauki, do poznania poci#261;ga, je#347;li nie mi#322;o#347;#263;, mi#322;o#347;#263; prawdy? Czy mo#380;e co#347; cz#322;owiek bez mi#322;o#347;ci? Ziemskimi s#322;owami m#243;wi#322; aposto#322; Pawe#322;: „Gdybym j#281;zykami ludzkimi i anielskimi m#243;wi#322;, a mi#322;o#347;ci bym nie mia#322;, by#322;bym jako mied#378; brz#281;cz#261;ca i jako cymba#322; brzmi#261;cy”. Tak, to s#261; s#322;owa ludzkie. I jestem z tego dumny. Przyjaciele, nam potrzeba zapomnie#263;. Nie mo#380;na wyt#322;umaczy#263; ludziom tego, co wy#347;cie prze#380;yli, jak#380;e o#347;mieli#322;bym si#281; ja, kt#243;rego wystawi#322; na najci#281;#380;sz#261; pr#243;b#281; przybysz z obcych #347;wiat#243;w? Profesor zamilk#322;. Ubrania nasze nasi#261;k#322;y deszczem. Wilgotny wiatr przynosi#322; wo#324; spalenizny. Na wschodzie niebo zacz#281;#322;o szarze#263;. — Profesorze Widdletton — powiedzia#322;em — je#380;eli pan nie chce nam powiedzie#263;, jak#261; straszliw#261; rzecz pokaza#322; panu ten stw#243;r z Marsa na swojej planecie, powiedz pan, prosz#281;, jedno: czy on pana tym pokona#322;? I, na mi#322;o#347;#263; bosk#261;, co si#281; sta#322;o z Finkiem? — Czy on mnie pokona#322;… — powiedzia#322; cicho profesor. — Te dwa pytania si#281; wi#261;#380;#261;, wi#261;#380;#261; tak #347;ci#347;le, jak pan nawet nie podejrzewasz. Ot#243;#380; on w#322;a#347;nie pokona#322; in#380;yniera Finka. To nie Fink pod hipnoz#261;, Fink w stanie kataleptycznym, Fink — szaleniec dzia#322;a#322;… To by#322; tylko zewn#281;trznie Fink… nie nasz przyjaciel, ale co#347;, co mia#322;o jego cia#322;o, jego nogi i r#281;ce, co nosi#322;o jego ubranie i co nie by#322;o in#380;ynierem Finkiem. — Co pan m#243;wi — zawo#322;a#322;em os#322;upia#322;y — co to znaczy?… — Tak, tak, dziwi si#281; pan… — No dobrze, wi#281;c co on z nim zrobi#322;? — Nie wiem dok#322;adnie, domy#347;lam si#281; tylko… na podstawie mojej wizji. Zmieni#322; w nim co#347; i zabra#322; mu co#347;. Na to miejsce da#322; mu co#347; innego. By#322;em zupe#322;nie otumaniony. — Wi#281;c co mu zabra#322; i co da#322; — spyta#322;em, przeci#261;gaj#261;c s#322;owa. — I czy to by#322;a mo#380;e dusza? Mo#380;e j#261; na Marsa przekaza#322; czy wys#322;a#322;? — Niepotrzebnie pan z takim przek#261;sem u#380;ywa s#322;owa „dusza” — powiedzia#322; cichutko profesor. — Nie, to nie by#322;a dusza. Ja panu tego powiedzie#263; nie mog#281;, drogi panie, bo to zahacza o to, czego mi powiedzie#263; nie wolno. Ale ja panu powiem tak: po pierwsze, wi#281;c on mnie nie z#322;ama#322;. W najgorszej, najci#281;#380;szej chwili przypomnia#322;em sobie, kim jestem i kogo kocham. Mo#380;e to mnie uratowa#322;o? Bo trzeba mie#263; troch#281; wiary… je#347;li nie w sobie, to za sob#261;… cho#263; lepiej i w siebie, i w drugich, by m#243;c czego#347; dokona#263;. A po drugie, spr#243;buj#281; panu, no nie wyt#322;umaczy#263;, ale zbli#380;y#263; panu ten problem in#380;yniera Finka z innej strony. Pan wie, #380;e mo#380;na porusza#263; dowolnie mi#281;#347;niami cia#322;a, prawda? — Naturalnie. — No dobrze, a jak si#281; to dzieje? — S#261; r#243;#380;ne teorie — odpar#322;em — ale o ile ja wiem, to mechanizm woli jest nieznany. — Panu, ale nie mnie, #380;eby by#322;o #347;ci#347;le — powiedzia#322; profesor — i chwa#322;a Bogu, ale jak pan czasem le#380;y spokojnie, to jeden czy drugi mi#281;sie#324; kurczy si#281; jakby samowolnie, zadrga, a pan to mo#380;e obserwowa#263;, czy tak? — To mi si#281; zdarza#322;o — odpar#322;em. — My#347;l#281;, #380;e to si#281; ka#380;demu przytrafia. — A kto w tym drugim wypadku dzia#322;a? — O, ja wiem — powiedzia#322;em — mo#380;e si#281; jaki kwas mlekowy w mi#281;#347;niu wytworzy#322;, a mo#380;e w korze m#243;zgowej jaki#347; pr#261;d sk#261;d#347; przyby#322;y odpowiednie centrum zadra#380;ni#322;… Profesor kiwa#322; g#322;ow#261; i u#347;miecha#322; si#281;. — Widz#281;, #380;e pan dobrze pami#281;ta t#281; swoj#261; medycyn#281;, ale to nie jest takie proste… Je#380;eli pan zna te r#243;#380;ne teorie o dzia#322;alno#347;ci m#243;zgu, to musi pan wiedzie#263;, #380;e niekt#243;rzy uczeni w#322;a#347;nie w takich pr#261;dach i zadra#380;nieniach upatruj#261; przyczyny dzia#322;alno#347;ci dowolnej? — No tak, ale s#261; i inni… — Zostawmy innych, #380;eby si#281; nie rozprasza#263;. A wi#281;c to, co jedni nazywaj#261; mechanizmem dowolnym, jak si#281; okazuje, czasem dzia#322;a nie bez, ale nawet wbrew naszej woli. Ja nie m#243;wi#281;, naturalnie, o przykurczach mi#281;#347;ni zm#281;czonych, wtedy sprawa jest jasna, ale o drganiu mi#281;#347;nia ca#322;kowicie normalnego w spoczynku… Wi#281;c to tak jest: je#380;eli ten dowolnie poruszany mi#281;sie#324; to jakby symbol in#380;yniera Finka przed tym… przed nieszcz#281;#347;ciem, to ten drugi, kt#243;ry pan sam obserwuje w akcji, dziwi#261;c si#281;, #380;e on si#281; kurczy, pan czuje jego prac#281;, ale odbywa si#281; ona ca#322;kowicie bez pa#324;skiej intencji, to ten drugi, powiadam, to symbol Finka potem. I patrz#261;c w #347;wietle na moj#261; twarz, widocznie niezbyt m#261;dr#261;: — Panie McMoor, nie mog#281; panu wi#281;cej powiedzie#263;, bobym musia#322; powiedzie#263; wszystko… czego mi zrobi#263; nie wolno. By#322;o ju#380; prawie jasno. Profesor zwr#243;ci#322; si#281; do nas, m#243;wi#261;c: — Zanim p#243;jdziemy do Burke’a, kt#243;ry czeka na nas z maszyn#261;, musimy zrewidowa#263; ruiny. Je#380;eli nawet, jak mam nadziej#281;, sto#380;ek jest zniszczony, to mo#380;liwe, #380;e kula centralna ocala#322;a. A to jest w#322;a#347;nie #243;w tw#243;r straszliwy… c#243;#380; bowiem winna materia? — Profesorze — spyta#322;em — czy pan s#261;dzi, #380;e kula sama, bez aparatu, ma zdolno#347;#263; odbudowy, taka bezsilna? — Nie chcia#322;bym mie#263; tak bezsilnego przeciwnika, nawet maj#261;c pod sob#261; ca#322;#261; armi#281; Stan#243;w Zjednoczonych — powiedzia#322; profesor. — A teraz nie pytajcie mnie, bo nic ju#380; wi#281;cej nie powiem. Szli#347;my po ci#281;#380;kiej, mokrej trawie. Pierwszy przeszed#322;em przez obalon#261; podmuchem eksplozji bram#281; i pocz#261;#322;em pi#261;#263; si#281; po gruzowisku. Straszliwa moc wybuchu pogi#281;#322;a najt#281;#380;sze d#378;wigary profilowane z maszynowej stali, zmia#380;d#380;y#322;a g#322;owice motor#243;w, rozkawa#322;kowa#322;a jednolite bloki #380;elbetonu. Nagle ujrza#322;em pod gruzem co#347; czarnego — przyskoczy#322;em blisko. By#322;a to jedna oderwana macka potwora. — Nie dotyka#263;!! — zawo#322;a#322; profesor. — Jego plazma jest #347;miertelna, jego z#322;o#347;#263; nie. Szuka#322;em dalej. Ujrza#322;em co#347;, jakby pogi#281;ty ko#322;pak sto#380;ka, ale nie by#322;em pewny, czy to on naprawd#281;. Potem zawo#322;a#322; nas Frazer — wt#322;oczony mi#281;dzy ceg#322;y wisia#322; strz#281;p marynarki Finka. Chodzili#347;my po rumowisku, od kt#243;rego wia#322;o jeszcze chlorem pocisk#243;w gazowych. Wreszcie odezwa#322; si#281; profesor: — To na nic. Ka#380;#281; zla#263; to kilkuset galonami benzyny i podpali#263;. Wtedy, je#347;li j#261;dro nawet #380;y#322;o, zniszczeje. I ma#322;y, czarny, zgarbiony, ruszy#322; w kierunku bramy wyj#347;ciowej. Przeskakuj#261;c z kamienia na kamie#324;, szli#347;my za nim po osypuj#261;cym si#281; gruzie. Ruszyli#347;my drog#261; w milczeniu, patrz#261;c na okolic#281;. W niewielkiej odleg#322;o#347;ci, po prawej, rozlewa#322;y si#281; zielone nieprzezroczyste fale jeziora. Nareszcie za zakr#281;tem ukaza#322;o si#281; auto jako czarny punkt na szarej ta#347;mie autostrady. W tej samej chwili wschodnie niebo zap#322;on#281;#322;o czerwono i z#322;oto i pierwszy snop promieni s#322;onecznych, jak triumfalny salut #347;wietlny, rozp#281;k#322; si#281; na b#322;#281;kitach. Le#380;#261;ce niskimi pasmami chmury rozbiega#322;y si#281; szybko, o#347;wietlone kremowo i bia#322;o. Twarze muska#322; wiatr pachn#261;cy wod#261; z jeziora. — I to on nam chcia#322; zabra#263; to wszystko… — szepta#322; profesor. Czy dobrze go zrozumia#322;em? Nie #347;mia#322;em pyta#263;. W milczeniu doszli#347;my do czarnego ci#281;#380;kiego buicka. Burke wyskoczy#322; z maszyny i otworzy#322; nam drzwiczki. Wsiedli#347;my — drzwi trzasn#281;#322;y — kr#243;tk#261; chwil#281; mamrota#322; starter — fukn#281;#322;o dymem. W#243;z drgn#261;#322; i ruszy#322; w kierunku Nowego Jorku. 1994 |
|
|