"Kamień Na Kamieniu" - читать интересную книгу автора (Myśliwski Wiesław)

IX. BRAMA

Krzyż nie. Pan Jezus nie, anioł nie, śmigło nie, i co tu na tym grobie postawić? Przyszło mi nawet do głowy, żeby może taką bramę jak ta w polach. Ma się rozumieć, dużo mniejszą, bo taka to by mogła być do całego cmentarza, nie na jeden grób. Tylko kto by wykuł dzisiaj takie odrzwia, koniom podków nie ma kto kuć, trzeba jeździć do Boleszyc. Żył Siudak, to i konie kuł, i wozy obkuwał, i co kto tylko chciał, pługi, kraty, bosaki dla straży, młynarzowi Pociejce cały płot wokół domu wykuł. Stary już był, a jeszcze ciągle coś kuł. Szedł ktoś koło kuźni, przystanął, miechem mu poruszał, potrzymał coś, i prawie do ostatka kuł. A ile mógł się człowiek o żelazie od niego dowiedzieć, więcej niż o Ameryce od tych, co całe życie tam byli. Mówił na przykład, że żelazo tak samo się starzeje jak człowiek i tak samo ma duszę. Bo choćby dla samego dźwięku, jaki z kuźni się po wsi rozchodził, powinna być kuźnia. A tu parę lat już pusta stoi, odkąd Siudak umarł, wali się i nie ma jakoś chętnych na kowala. Nawet Siudakowe syny porobiły się od telewizorów i choćbyś ich nie wiem jak prosił, głupiego zamka ci nie naprawią. A bez odrzwi to co to za brama?

Kiedyś mi się śniła. Wielki tłum ludzi się do niej cisnął, bo jakby nie było innej drogi, chociaż wszystkie pola stały na oścież otwarte. Kotłowali się, gnietli, wyklinali na siebie, jeden drugiemu po plecach lazł, wypisz, wymaluj jak w dzień targowy do autobusu. Nawet tej bramy mało co było widać, tak ją zatłoczyli, że aż góra się zrobiła, a na samym szczycie tej góry, pośród głów, pleców, wyciągniętych rąk stał Wojtek Kubików i wołał, po jednemu! po jednemu! nie pchać się! gdzie, cholery! tata, tu jestem! dajcie rękę! która to wasza?! Spracowana, Wojciu, spracowana! Wszystkie spracowane! która?!! A na to Waliszyna, o, widzicie go, na naszych głowach stoi, a tylko swoich widzi! Wtedy krzyknąłem i ja do Wojtka, Wojciu, nie widziałeś tam moich, przeszli już?! Tu nikt, bracie, nie przeszedł, ani mrówka, puściutko jak w polach.

Trzeba by się może tylko kogoś poradzić, czy wypada bramę stawiać na grobie. Co innego w polu, w polu może wszystko stać. Powiedzą mi jeszcze, że sfisiowałem. Bramę na grobie postawiłeś? Do podwórza bramy nie masz, do stodoły byś se nowe wrota zrobił, bo już te ledwo dychają, do chałupy drzwi se napraw. Bramy to się kiedyś na dożynki stawiało, jak starosta miał przyjechać, albo kiedy nowożeńcy z kościoła wracają, to się bramę im stawia, żeby wódkę postawili, czy do koszar, to musi być brama. Bramo Niebieska niby mówi się w litanii, ale też nie bardzo to brama, tylko Matka Boska. Najlepiej by ksiądz poradził, zna się prze-; cięż na tym. Ale nowy teraz jest i jakiś taki dziwny, piłkę z chłopakami j kopie, kiedyś z Sójką zboże zwoził jak parobek albo wyjdzie przed plebanię i na skrzypkach gra, gospodyni mówi, że chyba odejdzie od niego, bo ni to ksiądz, ni jakiś cudak. To idź do takiego, niech poradzi, co na grobie postawić.

Tamten gdyby żył, toby poradził, religii mnie w szkole jeszcze uczył i znał mnie prawie od małego. Każdego zresztą znał, tyle lat tu we wsi był. Ale zmarło mu się niedługo potem, jak wróciłem ze szpitala. Zdążyłem jeszcze miejsce na grób u niego kupić. Choć wcale nie wyglądał, żeby miał już umrzeć. Stary, noto stary, ale i chód miał całkiem prężny, i głowę prosto trzymał. I wtedy nawet mi doradził, żebym bliżej muru sobie wybrał, spokój będę miał, bo teraz na cmentarzu, gdy przyjdą zaduszki. ruch jak na jarmarku, pchają się, depczą, przełażą przez groby, niczego nie uszanują. Choć znoszą wieńców, kwiatków dziesięć razy tyle co kiedyś, a świeczek, to by wieś oświecił. A najlepiej, jakbym chciał, w samym rogu cmentarza, gdzie ten stary dąb, jedyny, jaki z wojny ocalał. Tylko że podobało mi się akurat to śmigło na Jasia Królów grobie. I chciałem koło Jasia.

– Ano. jak chcesz – powiedział. – Twój grób, twoja wola.

Nie myślałem, że przyjmie mnie tak życzliwie. Szedłem do niego nastroszony i układałem sobie w myślach, co mu będę mówił, jak mnie o coś spyta. Bo nie było między nami najlepiej. Parę razy z ambony mnie wytknął, gdy o czymś tam w kazaniu mówił i potrzebny mu był zły przykład, a nie z Biblii, tylko stąd, ze wsi, żeby łatwiej trafił do ludzi. Bo o jakimś tam Judaszu, Magdalenie czy synu marnotrawnym ludzie nawet chętnie słuchają, a swoje robią. Prócz tego póki ojce żyli, to i ich nachodził, straszył, przykazywał, molestował, żebym się poprawił. I za każdym jego najściem dostawało mi się potem w domu gorzej niż z ambony. Wchodzę w drzwi, a ojciec huzia na mnie:

– Tośmy się doczekali. Ksiądz nasz ród z ambony wytyka. Na równi z łotrami. Wezmę kiedy siekiery, chorobo, i łeb ci rozwalę! Albo trza widać samemu zabierać się z tego świata i niech będzie raz spokój.

Siedział przy biurku i coś pisał, kiedy wszedłem. A nie podniósł nawet głowy, choć głośno przecież wszedłem, bo i nogi, i laski, i z drzwiami, mi niezdarnie poszło, a na pochwalony ledwo mi kiwnął. Dopiero zastukałem trochę głośniej laskami, wtedy zerknął spoza okularów w moją stronę i coś bąknął, jakby miało być:

– A, to ty.

Zacząłem od razu mówić, co mnie do niego sprowadza, ale przerwał mi:

– Dalej żeś taki narwany? Czas, żebyś się ustatkował. Poczekaj, aż skończę. – I dalej pisał, wielką siwą głowę omal że na biurku pokładając, jakby coś straszliwie mozolnego pisał.

– Egzortę – powiedział, kiedy wreszcie skończył. Zmarł akurat niejaki Molenda z Lisic, a choć znał dobrze człowieka, bo wszystkich parafian znał jak własną kieszeń, to już nie miał tej pamięci co dawniej. Zdarzało mu się nieraz imię nieboszczyka nad grobem pomylić, a nawet jego życie z innym życiem pomieniać. Choć według mnie życie z życiem bardziej ujdzie, bo i tak wszystko jedna woda i do jednego świata wpada. Ale pomylić imię, to jakby człowieka w ogóle nie było i nie wiadomo, co się chowa.

Odłożył pióro, zdjął okulary, wyciągnął z fałdów sutanny wielką jak welon chusteczkę do nosa i czoło sobie z potu otarł.

– O, już nie te lata – rzekł. – Kiedyś mogłem trzech, czterech jednego po drugim pochować i o każdym co innego powiedzieć. I z pamięci, nie musiałem sobie przedtem pisać. Ale kiedyś życie od życia wydawało mi się tak różne. – Wysmarkał się na cały głos w tę chusteczkę, aż kieliszki za szkłem w kredensie zadźwięczały. I chowając tę chusteczkę z powrotem pod sutannę ni westchnął, ni powiedział: – To co, przyszła kryska na Matyska? Myślałeś, że będziesz wiecznie żył. Wojowałeś, wojowałeś i cóżeś wywojował?

– Co ja tam wojowałem, księże proboszczu – powiedziałem jak najpokorniej, bo pomyślałem, będę zadzierał, to mi jeszcze cenę za to miejsce na grób podroży. – Żyłem, to wszystko. Źle czy dobrze, ale nie ode mnie to już zależało. Bo nie zawsze się żyje, jak by człowiek chciał, tylko jak się musi. Człowiek, księże proboszczu, życia sobie nie wybiera, życie samo wybiera człowieka wedle swojej woli, kto mu do czego potrzebny. Ten do tego. tamten do tamtego, a jeszcze inny do niczego. I nie wiadomo, czym się kieruje, że jeden jest generałem, drugi sędzią, trzeci kościelnym czy ksiądz proboszcz na ten przykład księdzem, a ja to nawet nie wiem, co mógłbym o sobie powiedzieć.

– Jakże to, byłeś przecież księdzem! – I aż mu się gęba uśmiechnęła od ucha do ucha. A we mnie w środku tylko zazgrzytało, ale nakazałem sobie, swoje myśl. a po wierzchu musisz być pokorny, i tylko powiedziałem:

– Człowiek, jak musi, to wszystkim będzie, księże proboszczu. Nawet bandytą czy złodziejem.

– No, dobrze, już dobrze – przerwał mi. – A powiedz no mi. kiedyś był ostatni raz u spowiedzi?

– U spowiedzi? – Poczułem się, jakby mnie z ostatniej ławki nagle wyrwał na religii w szkole, zza pleców Niezgódki Stacha, bo w ostatniej ławce zawsze siedziałem. – Gdzieś tak chyba po wojnie.

– Co to znaczy po wojnie?

– No. jak się skończyła. Zabiło się trochę różnych drani, to trzeba się było z nich wyspowiadać, żeby potem nie straszyli po nocach. Choć według mnie, księże proboszczu, nie powinno się z takich spowiadać. Tyle że mógł być jakiś niewinny wśród nich. I innych grzechów trochę się nazbierało, jak to w wojnę, to musiał się człowiek oczyścić.

– Oczyściłeś się i znów zacząłeś grzeszyć, tak? A do kościoła chociaż chodzisz? Bo jakoś cię nie widzę.

– Przez ostatnie dwa lata w szpitalu leżałem, księże proboszczu, to jak było chodzić?

Przymrużył jakoś dziwnie oczy, jakby przed światłem, choć siedział tyłem do okna. Więc żeby nie wypaść na takiego niedowiarka, gorliwie dodałem:

– Ale przed wojną żadnej mszy nie opuściłem. O. matka by nam nie dała. I na nieszpory czasem się poszło, na majowe, różaniec. I w chórze kościelnym śpiewałem. Może ksiądz proboszcz mnie pamięta, choć to kupa lat? Organista Kolasiński nawet mówił, że gdyby mnie do szkół posłać, mógłbym śpiewać w mieście w operze. Bas miałem. Nieraz solo się śpiewało. Ale cóż, ziemia nie puściła. Nie da się pogodzić ziemi i śpiewania. Ziemia potrzebuje roboty, księże proboszczu, a śpiewanie, najwyżej żeby lepiej się robiło czy już po robocie, w niedzielę. Choć nieraz i w niedzielę nie da się pośpiewać, bo Pan Bóg chmurę nagna, a tu zboże w snopkach na polu.

– Ty mi tu Pana Boga nie wywlekaj! – przerwał mi naindyczony. – Panem Bogiem będzie mi się zasłaniał. A choć dziesięcioro Jego przykazań pamiętasz?

– Jakże miałbym nie pamiętać? Przecież nas ksiądz proboszcz uczył na religii w szkole.

– To powiedz, jakie jest trzecie?

– Trzecie? – zawahałem się. – Chyba nie kradnij – powiedziałem więcej na zgadywanego, bo skąd w moim wieku ma się pamiętać, co jest trzecie, czwarte, dziesiąte, czy to pamięć po kolei idzie? Po kolei nawet żyć się nie da. co dopiero pamiętać.

– Trzecie jest. abyś dzień święty święcił. – I wymierzył we mnie wskazującym palcem, jakby mnie z ambony nagle dojrzał w tłumie ludzi.

– O, toś ty większy grzesznik, niż myślałem – westchnął z goryczą, ale i trochę jakby z wyrozumiałością.

– Nie będę zaprzeczał, księże proboszczu, święty nie jestem – rzekłem trochę ośmielony. – Tylko że według mnie, grzechy, księże proboszczu, nie tyle do człowieka powinny być przypisane, co do życia. Na człowieka czasem i tego za wiele, że żyć musi.

– Ale i umrzeć musi, i co wtedy?! – obruszył się nie na żarty. Pożałowałem, że go niepotrzebnie rozdrażniłem, bo nie tylko może mi cenę za to miejsce na grób podnieść, ale i miejsce weźmie mi wyznaczy koło jakiego topielca czy wisielca. A niedawno powiesił się u nas Bolek Brzostków. Był magazynierem w geesie, zrobili mu kontrolę i wyszło, że ma manka na milion. A już nie wiedziały Brzostki, w co się ubrać, i wciąż tylko do kina i do kina do miasta jeździły, bo ona tak lubiła kino, że mogłaby w kinie, mówiła, całe życie siedzieć. Dom nowy postawił, samochód kupił, aż się ludzie dziwili, i z czego, z tej pensyjki? Ech, ty. Bolek, to masz głowę. Szczęście ma ta twoja Dziunia.

– Ano, trzeba będzie, to się umrze – powiedziałem znów z pokorą.- Ale śmierć wie sama najlepiej, kiedy przyjść, księże proboszczu, to co się do niej spieszyć.

– Ty się do niej możesz nie spieszyć. Ale jej się może spieszyć do ciebie. Skąd wiesz?

– Ano, nie wiem.

– Powiedziane jest. nie znacie dnia ani godziny?

– Powiedziane.

– No, widzisz. I memento mori też chyba pamiętasz? Służyłeś przecież do mszy świętej, toś tam liznął łaciny, uczył was kościelny, Franciszek.

– Niby uczył. Choć przeważnie to nam kazał lichtarze z wosku oskro-bywać. Saecula saeculorum, na wiek wieków, Dominus vobiscum. Pan z wami, i ite missa est, msza skończona, to wszystko – bo się zląkłem, że mnie ze mszy zacznie jeszcze przepytywać. – A tak to żeby tylko wiedzieć, kiedy mszał przenieść z jednej strony na drugą.

Roześmiał się dobrotliwie:

– Och, ten Franciszek. A ty nie bój się. nie mam zamiaru cię na ministranta brać. Teraz zresztą wszystko już po polsku. Musiałem się i ja na nowo uczyć. Ale wciąż nie mogę się przyzwyczaić. Jakoś mi to dziwnie brzmi. Czasem, niech mi Bóg przebaczy, wydaje mi się, jakby to nowa wiara była. No, dosyć. To powiadasz, że chcesz miejsce na grób?

Przytaknąłem. Zaczął się gramolić zza biurka, głowa mu się trochę trzęsła, może od tego pisania, bo siedzieć tak ze zwieszoną głową, to w dwóch rękach długo by jej nie utrzymał, a co dopiero na szyi. Inna sprawa, że trochę jakby przytył, nie tak wiele, tylko że kiedyś był jak śmig. Ile to młodych mężatek, panien, a pewnie i starych bab tylko dla niego latało na wszystkie nabożeństwa, prześcigało się w znoszeniu kwiatków do kościoła, aż nieraz nie kazał, że za dużo, za dużo, moje miłe.: Bóg nie lubi tak bogato, sam był przecież biedny. I może dla niego goręcej nawet w Boga wierzyły, niż wierzyłyby, gdyby był kto inny.

Spiąłem się cały w sobie, ile też mi powie, bo byłem pewny, że po to wstaje, żeby mi cenę powiedzieć, a nie był taki tani, o nie. Zawsze mówił, nie mnie płacisz. Bogu płacisz, to Bogu nie żałuj.

– Wina się napijesz? – Zdębiałem w pierwszej chwili, bo nie wiem, jakiej ceny mógłbym się spodziewać niż tego wina. Spojrzał na mnie; jakby zagniewanym wzrokiem. – No, co, chyba nie odmówisz swojemu katechecie?

– E. będę księdzu proboszczowi czas mitrężył – wybąkałem. bo nie wiedziałem, co mu powiedzieć. – W kościele musi być roboty tyle samo co w polu. A i na mnie jeszcze kartofle czekają do zwożenia. I ksiądz proboszcz ma pogrzeb.

– Już ty księdza nie żałuj. – Podszedł do kredensu. – Faryzeusz – niby się obruszył. – Dawniej mnie nie żałowałeś, tylko używałeś sobie, ile wlezie. Ten kruk, ten pasibrzuch, zapomniałeś już, jak wygadywałeś? A gdzie ja mam brzuch? Zawsze chudy byłem, chudy jestem. Przechodziłeś, to już nie powiem, żebyś pochwalony, boby ci przez usta nie przeszło, ale nawet dzień dobry. Tylko łeb w ziemię i bij, zabij. Albo się po niebie rozglądałeś, jakbyś samolot usłyszał. A jam cię dziesięciorga Bożych przykazań nauczał. I co. nie powiesz chyba, że ci się nigdy nie przydały? I za każdego z was, moich wychowanków, złych czy dobrych, co dzień choćby jedna Zdrowaśkę zawsze mówię. – Postawił flaszkę z winem i dwa kielichy na stoliku. – A o czas mój też się nie martw. Mój czas jest dla Boga i dla moich parafian. A i tobie kartofle też jeszcze nie krzyczą. Jesień, na szczęście, dał nam Pan Bóg pogodną, to zdążysz zwieźć. – Jakby zamyślił się nad czymś przez chwilę. – Chociaż nie wiem, czy mam prawo mówić, że to jeszcze mój czas. Nieraz mi się wydaje, że na koszt wieczności już żyję. No, siadaj.

Wskazał mi fotel stojący akurat pod wielkim modrzewiowym krzyżem, który zajmował prawie całą ścianę, od sufitu do podłogi. A jakby był prosto od siekiery, nic nie zheblowany, wszędzie pełno zadziorów, ręką by pociągnął, toby pewnie drzazg sobie nawbijał. I już miałem powiedzieć, że ten cieśla, co robił ten krzyż, to bym go do budowy chlewów nie wziął, gdzież to tyle zadziorów pozostawiać, ale uprzedził mnie:

– Patrzysz na ten krzyż? Robił go nie byle kto.

– To widać – powiedziałem i klapnąłem na fotel, zapadając się jak w kopce siana.

Wziął ode mnie laski, jedna mi wypadła, to ją sam podniósł, choć widać było, że z wysiłkiem się schyla, zasapał się, poczerwieniał. Rozejrzał się, gdzie te laski postawić czy położyć, i w końcu powiesił je na ramieniu tego krzyża. Nalał w kielichy, mnie do pełna, sobie tylko trochę, tłumacząc się, że musi jeszcze różaniec odprawić, bo mu wikary zachorował. Podał mi kielich do ręki, żebym nie musiał się podnosić, bo z dala trochę stał. Chciałem nawet się dźwignąć, choć bez lasek nie wiem. jak by mi to poszło. Ale położył mi rękę na ramieniu, żeby siedzieć. I sam siadł w fotelu naprzeciw.

Wino było słodkie, aż mdłe. Prawdę mówiąc, nie lubię wina. A już słodkie przez gardło ledwo mi przechodzi, nie wiem, jak to ludzie piją. Ale przecież nie mogłem mu tego powiedzieć. I pochwaliłem, że dobre.

– Musi być zagraniczne.

– Nie, z porzeczek – powiedział. – Smakuje ci? To Helenka, moja gospodyni, takie wina robi. Ucieszy się, jak jej powiem, że chwaliłeś. Dodaje trochę dzikiej róży, ziarenek jałowca, coś tam jeszcze. Ale strzeże tego jak jakiejś tajemnicy. Nawet mnie do końca nie chce nigdy powiedzieć, z czego robi. Smakuje księdzu, powiada, to pić i się nie pytać. Nie wszystko się musi zaraz wiedzieć. – Uniósł kielich. – No, to twoje zdrowie. – I dotknąwszy ledwo brzegu kielicha ustami, pomlaskał i odstawił.

Uniosłem i ja swój.

– Zdrowie księdza proboszcza. – I znów zaczęło mnie dręczyć, ile też mi powie za to miejsce. Bo zapatrzył się nagle gdzieś w ścianę, jakby to samo go dręczyło, ile ma mi powiedzieć. Czy może tylko na ten modrzewiowy krzyż patrzył. Nagle przerywając to gdzieś tam zapatrzenie, westchnął:

– To ty nie boisz się śmierci? Odetchnąłem, że nie o tej cenie się zamyślił.

– Czego się bać, księże proboszczu? To tylko jak coś nie jest pewne, człowiek się boi.

– A jednak każdy jej się boi.

– Bo życie jest takie, księże proboszczu, i to z życia ten strach się bierze. Burzy się człowiek boi. Zasypia i się boi. Drugiego człowieka się boi. I ciągle się boi. Nawet wczorajszego dnia, choć minął i mu już nie grozi, a boi się. Nie tylko zresztą człowiek. Stworzenia, ziemia, woda, wszystko się boi. Czy weźmy drzewa, myśli ksiądz proboszcz, że się nie boją? Nie powiedzą tego, bo nie mówią, nie płaczą, stoją. Ale czemuż takiej osice drżą bez przerwy liście? I wcale wiatru nie, ma. Po dębach, ma się rozumieć, nic ksiądz proboszcz nie pozna./ Ale to drzewa jak skały zatwardziałe. Bo i wieki stoją. Tylko że gdy taki dąb w końcu wali się, cały las truchleje. A cóż człowiek przy/ dębie, księże proboszczu? – Złapałem kielich ze stolika, wypijając całe wino do dna. Poczułem, jakbym żabę połknął, ale nie dałem nic poznać po sobie.

– Dolać ci? – spytał się i nie czekając, aż choćby potaknę, znów mi nalał do pełna. – Tak, tak – westchnął, jakby z najgłębszego zamyślenia. I może wcale nie słuchał, co mówię, bo po chwili rzekł: – Tylko widzisz, wydawało mi się, że może potrzebujesz mojego pocieszenia. Ale wybacz mi. To już taka moja słabość kapłańska.

Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć, i upiłem znów tej słodkiej żaby z kielicha.

– Czy ja wiem, księże proboszczu, czy człowiek może pocieszyć drugiego człowieka – trochę za hardo mu to powiedziałem, ale to ta żaba tak mnie mdliła w żołądku. – Bo to tak, jakby ślepy ślepego chciał przez las przeprowadzić. Jeden nieszczęśliwy, drugi nieszczęśliwy, a las ciemny i nieznany. Jak się musi żyć samemu za siebie, tak i umrzeć, nikt nie umrze za nikogo. Mnie tam zresztą tyle razy zabijali, księże proboszczu, że mi umrzeć nie będzie pierwszyzna. A nażyć, też się swoje nażyłem, że starczyłoby na trzech. W partyzantce siedem razy ranny byłem. A raz nawet mi się wydawało, że na tamtym świecie już jestem. I nikt nie wierzył, że będę żył. A żyję.

– A nie pomyślałeś, że to może Bóg chciał, abyś żył?

– Trudno coś powiedzieć, księże proboszczu, czy Bóg. Silny zawsze byłem. Przed wojną porznęliśmy się nieraz na zabawie nożami, krwi z człowieka uszło, że inny już by nie żył, a ja żyję. To tylko teraz rany nasze stały się wygodne, że byle co i już na tamten świat. Ksiądz proboszcz może nie uwierzy, ale nawet kataru nigdy w życiu nie miałem. A przecież w partyzantce nieraz spało się na gołej ziemi, w słocie, w błocie, we mchu czy na śniegu. Budził się człowiek przymarznięty do ziemi, jakby był z nią zrośnięty. Oczu nie mógł otworzyć, bo mu mróz tak ściął, w ustach lód miał, ręce, nogi zesztywniałe. Tyle że się j wódkę zawsze z sobą miało, jeden, drugi łyk i tajało się. Czy teraz ten wypadek. Doktory głowami kręcili, że z moich nóg już nic nie będzie.

Tłumaczyli, że muszą mi obciąć. Najpierw obie. Potem, że choć jedną. Nie zgodziłem się. bo jakże to bez nóg. I chodzę.

– O, zatwardziały jesteś, mój synu – powiedział jakby jakiś wyuczony kawałek mszy, nieszporu, spowiedzi, znał przecież pełno tego na pamięć. – Ale to pycha, wierzaj mi, to pycha. Strzeż się jej. Nic takiego spustoszenia w duszy ludzkiej nie czyni jak pycha właśnie. Nie staraj się tak za wszelką cenę być silny. Siła odgradza nas od innych ludzi. Pomnij, że Jezus Bóg. a pozwolił się ukrzyżować, żeby doznać słabości człowieczej. Musisz się i ty do niej przyznać, bo ona jest w tobie, jest. Może nawet pragnie, żebyś kiedyś zapłakał nad sobą. Zmuś się choćby, a zapłacz. Inaczej nigdy siebie nic zrozumiesz, ani siebie, ani innych.

– A czy to moja wina, księże proboszczu, że musiałem być silny? To życie moje już takie było, a może i czas taki. Powiada ksiądz proboszcz. Jezus Bóg. Ale człowieka, księże proboszczu, nieraz jedna chwilka słabości może całe życie kosztować i bez zbawienia. Powiada ksiądz proboszcz, zapłakać. Ale to życie oduczyło mnie płakać, księże proboszczu. Bo życie niejednego potrafi oduczyć i niczego za to nie nauczyć. Choć mówi się, że życie uczy. Nieprawda. Człowiek zresztą, żeby nie wiem jak chciał, to i tak tylko musi. Ma gdzieś tam w swojej księdze zapisane, że musi być silny, i musi. Jak inny. że musi być łysy, czy inny, że z tą czy tamtą musi się ożenić, i musi, choćby była jędza. Że w tej tu wsi, w tej chałupie się urodzi i nie sto lat wcześniej ani sto lat później, bo już z dawien dawna aż do końca świata każdy ma swój czas wyznaczony, swoje miejsce, swoje życie. To nad czym tu płakać? A płakać nad sobą. to jakby trochę i przeciw sobie się płakało. Płacze się zawsze do kogoś, księże proboszczu. Kiedy nawet nad sobą się płacze, to do kogoś się płacze. Choćby nie wiem jak głęboko w sobie, po kryjomu w sobie, zawsze do kogoś. A ja nawet nie wiem, czy jest ktoś we mnie.

– Ale Bóg jest nad tobą, nie pomyślałeś o tym?

– Jeśli jest, to czasem daje się zapomnieć. I to może nawet mądrość ze strony Boga, że gdy nic już nie może, daje się zapomnieć.

– O. bluźnisz, mój drogi, straszliwie bluźnisz. – Ręce uniósł, jakby chciał się odegnać ode mnie. Zrobił znak krzyża w powietrzu. – Ale niech ci odpuści Jego wielkie miłosierdzie. – I zwiesił głowę, jak-by modlił się w myślach. A może podmęczyła go ta nasza rozmowa, stary przecież był, zdarzało mu się nieraz przy spowiedzi zasnąć. Nagle ocknął się, spojrzał jakoś miłosiernie na mnie. – Staniesz przecież i ty kiedyś przed Jego obliczem, cóż mu wtedy powiesz?

– Nic nie powiem. Kiedy usta umarłe, to i słowa umarłe, księże proboszczu. Czego się nie powiedziało tu, na ziemi, to już tam się tego nie powie. I Bóg, co chciał ludziom powiedzieć, powiedział wszystko tu, na ziemi. A tam się zrobił tajemnicą i milczy.

– Zaprawdę żal mi cię, mój synu. Ale może kiedyś zrozumiesz, choćby w swojej godzinie ostatniej, że i ty byłeś tylko człowiekiem; Tym zbłąkanym, zagubionym człowiekiem, jak my wszyscy na tym łez padole. A ta twoja siła, którą sobie tak wmawiasz, to zwykła człowiecza słabość, z którą tylko nie chcesz się pogodzić, której tak bardzo nienawidzisz w sobie.

– Jakże to? – obruszyłem się, bo co mi takie rzeczy będzie mówił, choćby ksiądz. Czy to nie wiem, kim jestem? Ciężko zapłaciłem za to, że wiem. Nie za darmo wiem.

– A tak, mój synu. Ty może więcej od innych jej nienawidziłeś w sobie. Może byłeś okrutniejszy dla niej niż inni. Może gorzej niż innych cię bolała. Ale wierzaj mi, tylko dzięki tej słabości jesteśmy złączeni z innymi ludźmi, odnajdujemy się w innych ludziach, a inni odnajdują się w nas. I dlatego wspólny jest nasz ludzki los. W nim jest miejsce dla każdego. W nim wypełnia się nasze człowieczeństwo. Bo poza losem nie ma nas. Słabością, nie siłą, przynależymy do ludzkiego losu. I w tej naszej słabości Bóg się objawia w każdym człowieku, nie w jego sile. Bądź zatem i ty dla niej wyrozumiały, nie broń się przed nią, poddaj się jej, bo inaczej ciężko ci będzie umierać. A to nie to samo co żyć ciężko. A jeśli, kto wie, przyjdzie ci może umierać miesiące i lata, jak to nieraz Bóg doświadcza ludzi, że przykuci do łoża okrutną chorobą, umierają bez końca. Wzrok z ich oczu wygasa, słuch ich przestaje słyszeć, rozum rozumieć i wszelkie czucie w nich zanika, prócz bólu. Jak wówczas umrzesz, jeśli nie będziesz umiał pogodzić się z sobą czy choćby siebie zrozumieć?

– Jakoś się umrze. Człowiek śmierci zwyczajny, księże proboszczu. Nie tylko żyje od kołyski do trumny, ale i umiera od kołyski do trumny. Umrzeć to nie znaczy ten jeden raz umrzeć, księże proboszczu. Kto wie, może dłużej się umiera, niż się długo żyje. A przecież umiera się jeszcze za grobem. Bo umiera się dalej wśród tych, co pozostali żywi. A ten jeden raz to może tylko koniec śmierci. Ale zanim do tego końca człowiek dojdzie, ileż to razy musi przedtem umrzeć. Tak po prawdzie, księże proboszczu, to z każdym, co umiera w naszym życiu, umieramy i my po trochu, którzy zostajemy po nim. On odejdzie, a śmierć swoją nam zostawia i my ją musimy znosić. On tam w grobie sobie gnije i nie wie, nie czuje, że.gnije, bo nic już nie wie, nie czuje, nawet że kogoś zostawił. I choćby nie było komu z najbliższych po nim umierać, to umierają dalsi, umierają sąsiedzi, znajomi, a może i obcy, choć mogą nie wiedzieć. Bo wystarczy, księże proboszczu, że żyjemy pośród ciągłego umierania, aby i nas ono toczyło. Czy niech taka krowa zdechnie, koń padnie, jastrząb pisklęta wytłucze. Tak samo są to nasze śmierci. I może to z tych śmierci, gdy się już za dużo ich w człowieku zbierze, przychodzi i na nas śmierć. Mnie nawet czasem się wydaje, jakbym z umarłych pochodził. Niby żyję, ale jakby śmierć mnie sobie tylko zostawiła, żebym ostatnich pochował. I jakby miał to być już koniec czegoś, co się kończy na zawsze.

– No, a tamten świat? Nigdy się nie zastanawiałeś, że tam ci przyjdzie żyć dalej? Wieczność jest przecież każdemu obiecana, zła czy dobra, ale to już Bóg rozstrzygnie.

– A czy wrócił ktoś stamtąd, księże proboszczu, żeby dać mu wiarę, czy coś tam jest? Umieramy tylko w tamtą stronę, nie z powrotem.

– No, a piekła? Nie boisz się piekła? – wyrzucił z goryczą.

– Cóż mi piekło, księże proboszczu, jak byłem na ziemi.

Głowa mu opadła, ręce złożył na brzuchu i tak zastygł bez słowa. Zacząłem żałować, że się wdałem w tę rozmowę. Miał mi Stach Sobieraj pomóc kartofle zwozić z pola. Miałem mu za to konia na jutro pożyczyć. I co mu teraz powiem? Że u księdza tyle czasu byłem? Spowiadałeś się? Nie spowiadałem. To cóżeś robił?

Powiedział głosem jakby kłującym się z myśli:

– Wiedziałem, że tu kiedyś przyjdziesz. Nie z dobrej woli, to ten grób cię przyprowadzi. A nie wiesz nawet, jak bardzo chciałem doczekać tej chwili. Ile to już lat, kiedy przybyłem tu, do tej parafii. Pół wieku będzie. Pamiętam cię jeszcze, w krótkich majtkach latałeś. Włosy miałeś konopne. I zdaje się, że coś długo nie rosłeś.

– To nie ja. Może Michał, księże proboszczu. Michał coś tak długo nie rósł.

– Ty, ty, nie wykręcaj mi się. Pamiętam, żartowałem z ciebie, kiedyż ty, Pietruszka, zaczniesz wreszcie rosnąć? Patrz, Bąkowi już się wąs pod nosem sypie. A Sobieraj pewnie niedługo na panny zacznie chodzić. No, a jakie jest siódme przykazanie, Pietruszka? Wiesz czy nie wiesz? Podpowiedz mu, Kasiński. Bo Kasiński aż się wiercił, że on wie. O, Kasiński zawsze wszystko wiedział. Toteż zaszedł jak wysoko. Nie pamiętam, w jednej ławce siedzieliście czy on tuż przed tobą. Ale na jabłka do mojego sadu, pamiętam, toście razem chodzili. Tylko że ty nawet powtórzyć za Kasińskim nie chciałeś. Stałeś jak ten słup i oczy pod siebie. W końcu cała klasa ci podpowiadała, ale ty jakbyś się zawziął, że nie wiesz. No, a jak cię mój pies. Łopot, z kościelnym Franciszkiem na jabłonce przyłapali, pamiętasz? Ka-siński zdążył uciec, a ty zostałeś na drzewie i nie chciałeś za nic zejść. Łopot na ciebie ujadał, Franciszek wołał, zejdź i zejdź, zła krew! Aż i ja zwabiony, co tam dzieje się w sadzie, przyszedłem, prosiłem cię, groziłem, zejdź. Pietruszka. Zejdź, bo cię zapytam w szkole, żebyś mi powiedział dziesięcioro przykazań i siedem grzechów głównych, i sześć prawd wiary. I będziesz mi musiał na środku odpowiadać, nie z ławki. Zejdź. Aż poszedł Franciszek, przyniósł drabinę i dopiero cię siłą ściągnął. A rozsierdził się, że od razu chciał cię bić, wyciągnął już pasek ze spodni, ale powstrzymałem go:

– Nie wolno bić, Franciszku. Przyjdzie jutro rano do spowiedzi i się wyspowiada. Przyjdziesz, prawda. Pietruszka?

– Jak go nie bić? – rozzłościł się i na mnie. – Przyjdzie do spowiedzi, a ksiądz mu odpuści, tak? Do Macisza na jabłka niech latają, tam sad nie kościelny! I Macisza nigdy w kościele nie ujrzy! Jeszcze rozpowiada heretyk, że Boga nie ma, tylko z wody wszystko powstało. O, jabłonka aż się uginała, a teraz co na niej? I ksiądz trzy Zdrowaśki pokuty mu za to wlepi, za tyle jabłek. To człowiek w myślach tylko zgrzeszy i ile ksiądz zadaje. Dwanaście albo więcej. I same litanie. A jedna litania to z pięć Zdrowasiek. Bo co Zdrowaśka? Zdrowaś Mario i koniec. I w myślach grzechy, jakie tam grzechy, do cudzego sadu na jabłka nie pójdą. A ksiądz im jeszcze na religię każe nosić jabłka. Poprzedni proboszcz, ksiądz Sierożyński, to linijkę miał dębową i prał huncwotów w łapy, aż im puchły i nie mieli czym zrywać. A ksiądz, narwij tam w ten koszyczek, Franciszku, może by z tej malinów-ki przy płocie, jutro mam religię, niech Bóg będzie dobry dla tych moich dziatek, jak dla wszystkich nie może. I Bóg jest dobry, a Franciszek zły, bo się musi uganiać za tymi huncwotami. Powyrastają jedni, to nastają drudzy, i tak w kółko, całe życie goń, pilnuj. A to coraz gorzej żerte. Do mszy to się żaden porządnie nie nauczy służyć. W komeżki by się tylko przebierali. Ale mszał z lewa na prawo, to Franciszek musi ich szturkać, że no, teraz. O, znów gałąź obłamana.

– Czekałem wtedy cały ranek na ciebie – powiedział nagle z żalem w głosie. A ten żal jego wydał mi się tak stary, jakby był z innego świata. Pół wieku szmat czasu. – Byłbym ci przecież przebaczył. Przyszedłem nawet dużo wcześniej do kościoła, chociaż nie miałem zamiaru spowiadać tego dnia. Franciszka nie było, a on zwykł przychodzić tuż po świcie. Doprawdy nie wiem, czemu tak bardzo chciałem tej dziecięcej spowiedzi od ciebie. I to z tych paru jabłek z mojego sadu. Ale Bóg musiał to wiedzieć. Pamiętam tylko, że gdy siadłem już w konfesjonale, poczułem się nagle przywalony wielką ciszą kościoła, że wydało mi się, jakby to z tej ciszy kościół był wzniesiony. I dziwne, ale nie chciało mi się wcale modlić, choć modlić się to przecież i we krwi, i w zwyczaju księdza, wszędzie i o każdej porze. Być może, że słowami pacierza nie chciałem się zdradzić, że tu jestem. Choćby przed sobą, przed Bogiem. Przytknąłem tylko głowę do kratek i poddałem się tej ciszy, jeszcze mrocznej po nocy, wkulony gdzieś tam w najciemniejszy jej cień, jakby zatajony, nieobecny. I tylko w głębi duszy słyszałem jakby szmer ledwo tlącej się nadziei, że przyjdziesz, że lada chwila usłyszę w tej ciszy twoje zatrwożone kroki, jakby krople skądś kapiące na posadzkę kościoła. I zarazem dręczyłem się, aby Bóg nie rozpoznał we mnie tej nadziei, bo może to był cień jakiegoś grzechu, do którego nie umiałem się przyznać. I tliła się ta nadzieja we mnie już tak przez całe moje życie. Nieraz potem przychodziłem dużo wcześniej do kościoła, ot, tak, żeby siąść w konfesjonale i posłuchać, tej ciszy mrocznego kościoła. Konfesjonał zresztą sam przez się, kiedy w nim usiądziesz, jakby zmuszał cię do zasłuchania i słuchasz, choćbyś nic nie słyszał, i gdy nawet głucha cisza stoi po drugiej stronie kratek, ty słyszysz szept ludzkich spowiedzi. I tak samo w bezradności swojej nigdy nie wiesz, jak odróżnić grzechy od cierpień. Drzwi w pewnej chwili zaskrzypiały, wyjrzałem na kościół, że może to ty. Ale to Franciszek przyszedł.

– Tak wcześnie ksiądz proboszcz? – burknął najwyraźniej zły i zabrał się do zamiatania. I z tej złości nie pokropił posadzki wodą i kurzył, aż chmury wzbijały się na kościół. A on w środku tego kurzu mało co widoczny.

– Nie kurz tak, Franciszku – skarciłem go. – Wodą trochę pokrop.

– Darmo ksiądz proboszcz siedzi! Nie przyjdzie! – odkrzyknął mi, nie przestając kurzyć. – Na jabłka to by przyszedł!.Lepiej przejść się po świeżym powietrzu! Nie tu, w kurzu! Słońce świeci, wróbelki ćwierkają, dobrze księdzu proboszczowi zrobi! A kościół musi być porządnie zamieciony, żeby potem nie gadali, że dom Boży, a jak w chlewie!

– Zostaw już to zamiatanie, Franciszku! Chodź, wyspowiadam ciebie.

– Mnie? – aż przestał zamiatać. – Grzechy moje stare, księże proboszczu, i ciągle te same. Dopiero co w zeszłym tygodniu ksiądz proboszcz mnie spowiadał. A przez cały ten tydzień tylko kartofle u siostry kopałem. To co mogłem nowego zgrzeszyć?

– Coś tam zawsze znajdziemy. Chodź. – Tylko że jakże łatwo było pocieszyć Franciszka. Dusza prosta, ufna i całe życie przy kościele. Chociaż może to ja za bardzo szafowałem Królestwem Niebieskim w moich pocieszeniach. Może za dużo ludziom obiecywałem za ich wszystkie nędze, tułactwa, rozpacze, lęki. Pocieszam tu przecież już tyle lat, tyle lat. Świat przechodzi koło mnie, ale i przeze mnie, przechodzi czas, przechodzą ludzie, a ja wciąż pocieszam, pocie- (szam. Aż nieraz myślę, czy udało mi się tak naprawdę kogokolwiek ‘ pocieszyć, czy ktoś mi do końca uwierzył. Bo cóż ja właściwie wiem, co jest Królestwo Niebieskie, co piekło? Cóż ja wiem, gdzie ten czy ów trafi i jaki będzie jego wieczny los tam? Czy nie dalszym ciągiem tego losu tutaj? Bo skóro zabieramy z tego świata nasze dusze, może zabieramy także nasze losy? Grzeszne to zapewne myśli, które tu przed tobą wypowiadam, niech mi Bóg wybaczy. Lecz czasem wydaje mi się, że jedyna mądrość, jaka zostaje nam z życia, to przerażenie życiem. A mimo to pocieszam, bo taką wybrałem sobie służbę. Choć gdy sobie uprzytomnię, że ci, których pocieszałem, może gdzieś tam mi złorzeczą potępieni, nie wiem, czy Bóg mi nie powie, źle wypełniałeś tę służbę. Niby powiedziane jest, komu odpuścicie, będzie odpuszczone, komu zaprzeczycie, zaprzeczone będzie. Ale czy mogę być tak naprawdę pewny, kto godzien jest odpuszczenia, a komu należy zaprzeczyć? Najchętniej Wszystkim bym odpuścił, bo wszystkich mi żal. Lecz czy mam prawo posługiwać się łaską Boską jako swoją łaską, gdy nawet jest mi kogoś bardzo żal? Bo czy żal jest również Bogu? To prawda, że nieograniczona jest Jego łaska. Ale przecież nie wiem, jakie jest moje prawo wobec tej nieograniczoności. Wszak jestem tylko człowiekiem wśród ludzi i wszystko mnie z nimi łączy. Więc odpuszczam, może nadaremno, zaprzeczam, kiedy już nie mogę odpuścić, błądząc pośród tych wszystkich tajemnic, jak tylko człowiek potrafi błądzić, nie wiedząc, jak tylko człowiek potrafi dotkliwie nie wiedzieć, biorąc grzechy innych na swoje sumienie i sam będąc grzeszny. Ale może moim powołaniem nie jest wiedzieć, lecz pocieszać? O, zaprawdę ciężki to chleb całe życie pocieszać niepocieszonych, bezradnych, zbłąkanych. Ciężki i jakże gorzki. Trzeba być samemu jednym z nich, może nawet najbiedniejszym spośród biednych, zagubionym w niepewności tego i tamtego świata, a może i grzesznym jak oni, aby ta twoja pociecha nie była słowami, aby wspólna była wasza pociecha, jak wspólny jest wasz los. Zastanawiam się nieraz, czy w tych wszystkich nadziejach, co je w ludzkich sercach budziłem, czy w tych cudzych nadziejach sam dla siebie nie szukałem pocieszenia. Tylko że im dłużej człowiek innych pociesza, tym go mniej znajduje dla siebie, tym gorzej zwątpieniem nasiąka. I dlatego, widzisz, smutny ze mnie ksiądz. Albo może to starość. Tak, zapewne starość. Została mi tylko samotność z Bogiem. – Zapadł jakby w zamyślenie, ale zaraz się ożywił. – No, a kto ci ten grób będzie stawiał?

– Niektórzy radzą mi Woźniaków – powiedziałem. – Ale wezmę chyba Chmielą.

– Weź Chmielą – rzucił ostro. – Woźniaki partacze.

Wiedziałem, że partacze, i tak tylko o nich wspomniałem, żeby mi poradził Chmielą. Bo chciałem, żeby było, że to za jego namową wziąłem Chmielą, a przez to może mi za to miejsce mniej policzy. I nie policzył nic. Machnął tylko ręką, kiedy go się spytałem, to ile, księże proboszczu?

– Niech choć tam ci się spokojnie leży. Nic.

I prawdę mówiąc, miałem Chmielą już obgadanego. Zaraz po przyjeździe ze szpitala, prosto z pekaesu, zaszedłem do Chmielą. Niedaleko za przystankiem mieszkał, to sobie pomyślałem, zajdę i od razu się dowiem, ile czego na taki grób potrzeba, no i czy się podejmie, kiedy. Bo nie ma co odkładać, raz, drugi się odłoży i potem już się samo w nieskończoność odkłada. Ale nie było Chmielą, Chmielową tylko zastałem.

– O, wróciłeś, mój Boże! – ucieszyła się i chyba szczerze. – A mój poszedł do brata, do Boleszyc. I czegóż to już grób chcesz stawiać? Przecieżeś nie taki stary? Możeś chory?

– Nie chorym. To powiedzcie waszemu, że w niedzielę przyjdę. A co tam u mnie w chałupie, nie wiecie?

– Toś nie był?

– Prosto z pekaesu idę i po drodze od razu chciałem z waszym.

– Ano, co ma być, pójdziesz, to zobaczysz.

– A jak Michał?

– A widziałam go tu kiedyś, będzie z miesiąc, pod spółdzielnią stał. Spytałam go się, jak tam, Michaś, za Szymkiem ci się nie cni? A krowy masz podobno jedną u Borzycha, a drugą wziął Talara. Koń nie powiem ci gdzie. Mówili, ale zapomniałam. Tyle człowiek ma na głowie.

Koń był u Sołucha, powiedział mi po drodze Stach Kwiecień.

_ Zabiedzili ci go, że nie poznasz. Ich stał w stajni, a twoim robiły. To co, kulawy już będziesz na zawsze?

A prócz tego mi powiedział, że umarła Waliszyna, że Jasiu Cium-cium zabił się na motorze. I że psa nie mam, ale trudno mu powiedzieć, czy się sam z łańcucha zdjął, czy go ktoś spuścił, wiesz, jak to z psami. Zresztą mogę sobie wziąć szczeniaka od Mikusa, suka mu się akurat oszczeniła. Michała widział, ale kiedy to było, kiedy to było? Ano, siedział kiedyś na schodach i szkłem marchew skrobał. Dobra, Michał, marchew, co? Jedz, jedz, z marchwi krwi przybywa. O, Miętus idą, może oni go widzieli. Nie widzieliście, Miętusie, Szymkowego Michała?!

– A w chałupie go nie ma?

– Ano, nie wiem, ze szpitala wróciłem, z pekaesu idę.

– To musi być w chałupie. Gdzież by był. O laskach teraz będziesz chodził? I do końca tak?

– Nie tak wiele już do tego końca, Walerianie.

– Wiele, niewiele, ale więcej za dzień się teraz nachodzisz niż przedtem za miesiąc. To możesz jeszcze długą mieć drogę. Bo mnie to aby już przez próg.

– Kiedy dobrze wyglądacie.

– Może z wierzchu, bo w środku jak w tej starej wierzbie, co przy mostku stała. Pójdę tylko do siostry do Zochcic i chyba już umrę.

Nie było Michała w domu. Obszedłem obejście, stodołę, chlewy, na-wołałem się, Michał! Michał! Ale wszędzie ruina. Zacząłem szukać, że może gdzieś w worku trochę ziarna zostało, to bym zawiózł do młyna na chleb. Byłby chleb, to byłby początek. Ale ani w worku, ani worków. A trzy zostawiłem. W jednym żyto, w drugim otręby, trzeci pusty. Zaszedłem do sadu, parę drzew uschniętych stało, inne też jakieś parszywe, koślawe, a wszędzie wydeptane jakby na klepisku. Potem na strych wylazłem, wejść nie było mi nawet tak trudno, gorzej zejść. Potem posiedziałem trochę w izbie, podumałem nad tym wszystkim, choć co tu było dumać, i tak trzeba było od początku zaczynać. Ale zanim co, wstałem i ruszyłem na wieś Michała odszukać.

Obszedłem najbliższych sąsiadów, tu zamknięte, tam zamknięte, wszyscy w polach, bo to żniwa. U Kuśmierków tylko Rysiek był.

– Nie widziałeś. Rysiu, Michała?

– Jakiego Michała? – Łeb zmierzwiony, ślepia aż czerwone, musiał widać popić wczoraj, do technikum nie jeździł, miał wakacje.

– No, brata mojego.

– A tego starego.

– Nie taki on jeszcze stary.

– Jak nie stary? Brodę ma aż potąd, jak ten, no, Pan Jezus, czy ten drugi.

– Brodę ma? Nie wiedziałem.

– Ma. Napije się wujek jednego? Łeb mi trzaska, a mi ojciec jeszcze w pole kazał przyjść. Mówię im, nie siać żyta. Obsiać wszystko kukurydzą i na hodowlę się przerzucić. Bukaty, świnie, wujek wie, jaką forsę można zrobić? Mógłbym motor se kupić. Albo nawet samochód.

Zaszedłem do Kałuży, dwa domy za Kuśmierkiem, ale była tylko stara Kałużyna, siedziała na ławeczce i karmiła kury.

– Nie widzieliście, babko, Michała?

– O, wróciłeś, dzięki Bogu! Myśleliśmy, że już nie wrócisz. Michała? Nie chodzę, mój złocieńki, teraz nigdzie. Nogi mnie już nie chcą nosić. Czasem tylko na drogę. I kiedyż to okulałeś? Na obydwie nogi? Irka nasza ma już drugą córkę i ten zbój dalej nie chce się z nią żenić. Popatrz no. A dziewczę jak malowanie. Oj, czasy, czasy.

Przypomniało mi się, że Chmielowa mówiła, że krowa moja jest u Borzycha. To może jest i Michał. Ale była tylko krowa. A Michał przychodził do nich, ale już od wiosny nie przychodzi. Raz tylko niedawno zaszedł, dała mu kobieta kapusty w misce, wtrząchnął wszystko, jeszcze mu dołożyła, a chleba z pół bochenka zjadł. Może spytaj się Koziary. Mówili, że z Koziarą siano zwoził. No, to daj mi moją krowę. Wziąłem krowę na powróz, wyprowadzam z chlewa, a ten, że mu coś się należy.

– Za co?

– Jak za co? Za krowę. Cały rok u mnie stała, odkąd umarł Prażuch.

– Ty cholero jasna! – aż zatrzęsło mną. – Toś ją doił! Mnie dwa wiadra mleka dawała, to ileś miał serków, śmietany, masła?!

Zaprowadziłem krowę do chlewa, uwiązałem i znowu za Michałem na wieś. Jechał po snopki Kwiatkowski.

– Nie widzieliście Michała?

– Prry – zatrzymał konia. – Michała?

– No, brata mojego?

Zdjął czapkę ze łba. zaczął drapać się w łysinę.

– Gdzieś go chyba widziałem. Czekaj no. Nie w kościele czasem? Albo może przy kapliczce pod Mygą. Siądź, podjedziesz do Mygi i się spytasz.

U Mygi nikogo nie było, pies tylko warował przy drzwiach. Przylałem mu laską.

– W polu muszą być! – krzyknął z wozu Kwiatkowski. – Może z nimi poszedł! Chodź, zapalimy!

– W którym polu. nie wiecie?

– Na Zarzeczu albo na dworskim. I tu. i tam mają żyto. Szkoda, że mi nie w tę stronę, bobyś zabrał się. A najlepiej poczekaj, aż wrócą na wieczór, i się dowiesz.

I gdzie tu iść, na dworskie czy na Zarzecze. Bliżej było na dworskie, poszedłem na dworskie. Na szczęście akurat kosili. Ładne mieli żyto, trochę tylko w jednym boku powalone. Edek kosił, Helka odbierała.

– Szczęść Boże!

– Panie Boże zapłać! O, Szymuś, wróciłeś? Na żniwa akurat. Żyto masz za Przykopą, kółko ci zasiało. Tylko jak ty, nieboraku, na tych laskach zbierzesz? Może jak swoje zbierzemy, to ci pomożemy.

Ale Michała nie było z nimi, nie wiedzieli, gdzie mógłby być. Był u nich może z miesiąc, dwa temu. Nie chciał jeść, napił się tylko serwatki. Pomógł im sieczki rżnąć. Nie ciągnęli go, z własnej woli. Ależ to ci ma siłę, ma siłę, nie nastarczył mu Edek słomy nakładać. Kazali mu na drugi dzień, żeby przyszedł na obiad, to nie przyszedł. Może do Pająków idź się spytaj. Pająkowa jeść mu nieraz zanosiła, jak se w zeszłym roku widłami przebił nogę. Od kostki, o, aż tu i prawie na wylot. Krew mu tak leciała, że nie mogli mu niczym zatamować, dopiero mu Pająk spirytusem zalał i coś przyłożył. Chodził po snopkach po zapolu i widłami kłuł, jakby czegoś szukał. Pająkowa izbę kiedyś mu zamiotła i posprzątała, wszystkie łachy mu uprała. Spotkała ją Błaszyna, jak u rzeki płukała. Podobno wszów miał tyle, że aż się roiło. Obł óczyła mu pościel. I z Pająka gacie, koszulę mu dała. A Pająk co dzień przychodził i mu tę ranę owijał. Są dobrzy ludzie na świecie.

– To nie będę wam przeszkadzał. Pójdę na drogę, będzie ktoś jechał, może się zabiorę.

– Zajdź kiedyś.

Ale jakoś nikt nie jechał. Prawa noga mnie rozbolała, musiałem siąść, odpocząć, trochę ją roztarłem. Dopiero już blisko wsi jechał Kudła. Podwieziecie? Siadaj. Dobry choć i ten kawałek. Nie, nie widzieli Michała ani nie słyszeli, gdzie mógłby być. Na zamłyniu mieszkają, to trochę jakby za wsią, i tyle co kobieta do sklepu się wybierze i coś tam się dowie, o, i to się słyszy. Niby mają radio, ale zepsuło im się i stoi już tak rok głuche. Obiecuje Siudaków przyjść naprawić, ale spotkać go trudno, a jak go się już spotka, to się za uszami drapie i wciąż, ano, trzeba by tam kiedy wpaść do was i trzeba by wpaść. Musieliście się aż tak daleko postawić, bylibyście bliżej, toby prędzej się wpadło. No, a teraz żniwa, nie ma czasu słuchać, co tam mówią. Zresztą prawdy i tak ci nie powiedzą, ale chociaż pobębniło trochę.

– Zatrzymajcie się tu, pod figurą, wstąpię do Florka Zawady.

Florek, kolega z ławki szkolnej i potem całe kawalerkę chodziliśmy na panny razem, na zabawy, razem w straży, to pomyślałem, że pewnie będzie coś wiedział. Parę razy odwiedził mnie w szpitalu i zawsze coś przyniósł, papierosów, placka, to znów kiedyś kiełbasy, pół litra i za każdym razem, co się martwisz i co się martwisz, Michał ci nie zginie. O, myśl, żeby stąd wyjść. Uradował się, kiedy mnie zobaczył, wycałował, naklepał po plecach, nażalił się na moje laski, powiedział mi, u kogo koń, u kogo krowy, chciał wódkę stawiać. Jego Magda na obiad mnie zatrzymywała, choć oboje dopiero co przede mną z pola przyjechali. Ale gdzie Michał, nie wiedzieli. Był w zeszłą niedzielę. Obiad mu dali, zjadł, posiedział, ale już nie przyszedł. Chcieli nawet, żeby został. Mówiliśmy mu, zostań, Michaś, u nas żniwa, domu popilnujesz. Co tak chodzisz i chodzisz po ludziach? Może zajdź do fryzjera Żmudy, strzyże, goli, więcej wie. I okno ma na drogę, wciąż widzi, kto idzie i czy w tę, czy we wtę stronę. A my jak dzień długi teraz w polu i w polu. Zdaje się, że miał ostrzyc, ogolić Michała, gmina mu kazała. Ktoś tu mówił, nie pamiętasz, Magda?

Zaszedłem do Żmudy. To już pan wrócił, panie Szymku? I jak? Tak już całe życie? Owszem, zgadza się, miałem z gminy zlecenie, żeby brata ostrzyc, ogolić. Na zebraniu ktoś poruszył, że wstyd dla gminy. Wstyd, żeby tak człowiek bez opieki. Ale sam pan rozumie, siłą go na krzesełku przecież nie posadzę. Strzyżenie, golenie, żeby tak powiedzieć, sprawa wolnej woli. Życzy ktoś sobie, proszę bardzo. Tak jak życzy sobie, krócej, dłużej, na jeża, po gołej skórze, baczki skos czy na wprost, pokropić czy na sucho, może wodą kolońską? Proszę bardzo. Ja się nikomu nie narzucam. Przyprowadzą go, posadzą, ostrzygę, ogolę, jak każdego. Ile razy tędy przechodził, wybiegałem za nim, panie Michale! panie Michale! Ale nie udało mi się. Może teraz, jak pan wrócił. Proszę bardzo. Czekam.

Zdun się napatoczył. Nie widzieliście gdzie. Zdunie, mojego Michała? No, brata? Poszedł gdzieś? Ano, poszedł. Jak poszedł, to i wróci. A cóż ci to w nogi? Z drabiny zleciałeś?

Poszedłem do Fularski|go, pola nie mają, rozpisali wszystko na zięciów, sad im tylko został i pasieka w sadzie, to pewnie są w domu i może wiedzą, gdzie Michał. Ale nie wiedzieli. Był raz u nich, ale to jeszcze w zeszłym roku. pszczoły Fularski okadzał. Przyszedł, stanął sobie koło ula. Idź, bo cię pogryzą. Idź. bo cię pogryzą. A on nic. Łaziły po nim, a on nic. Albo nie czuł, albo go nie gryzły. Bo pszczoły, żebyś wiedział, potrafią złego od dobrego odróżnić. I złego potną jak choroba, a po dobrym będą chodzić i ani go jedna nie użądli. Idź może do Wrony albo do Maciejki, bliżej ciebie mieszkają, prędzej coś wiedzą, a my z tego końca wsi.

Ano, spotkał go parę razy Wrona. Szedł przez wieś. Ale gdzie szedł? Nie chciał go pytać, bo co pytać człowieka, gdzie idzie. Jak ktoś idzie, to gdzieś idzie, sam wie najlepiej, gdzie idzie, nie muszą zaraz wszyscy wiedzieć, gdzie idzie.

Nogi już mnie nieść nie chciały. W prawej jakby gwóźdź mi tkwił i darł aż do pachy. Stąpnąć prawie na nią się nie dało, toteż więcej ją ponad ziemią ciągnąłem. Dłonie mi od lasek popuchły. Wstąpię do Kapustki Wojtka. Pewnie też Michała u nich nie ma, ale było najbliżej. O, wróciłeś, powiedzą, to choć sobie siądę kapkę odpocznę, wody się napiję, bo mi w ustach zaschło. Ale jak na złość z pola jeszcze nie wrócili. Chłopak tylko przygnał krowy, pytam go się, możeś widział Michała, brata mojego? Taki z brodą, o, potąd? Spojrzał na mnie, jakbym chciał go udusić, i ni be, ni me. Niemowa czy jak? Ale przecież mniejszy był i mówił. A do której klasy, Iruś, teraz chodzisz? Też ni be, ni me.

Wylazł dziadek ze stodoły, cały w plewach, w słomie. Michała? Jajów szukać poszedłem, bo te kury, zarazy, wciąż gubią i gubią. To w pokrzywach, to w malinach znoszą, a synowa zgaga później, że ja kradnę i na papierochy wydaję. A nie palę, jak mi Bóg miły, od pół życia nie palę. Dusiło mnie, po nocach spać nie dało i rzuciłem. A choćby, to to wszystko moje kiedyś było. Moje, nie jej, przybłędy. Mogłem rzucać jajami po płotach, w stodołę, jakbym chciał. Moje, Bóg mi świadkiem. O, wielki pan był ten twój brat. Widziałem go, ale to dawniej, dawniej. Limuzyną kiedyś tu przyjechał, czarną, pamiętam. Taki pan, a poznał mnie. Rękę podał. Spytał się, ile żem z reformy dostał. Czy sprawiedliwość jest teraz. Hektar, Michaś. A innym po trzy, cztery dawali. Gorąc, to mógł gdzie nad rzekę pójść. O, Kulawik drogą idą. Spytaj ich. Nie widzieliście, Sylwestrze, gdzie Michała?! Szymkowego brata?!

Michała?! A, twojego, Szymek. Wróciłeś. Dzięki Bogu. I nogi masz całe, nie odjęli ci. Dzięki Bogu. A widziałem go, w oknie kiedyś stał, będzie z tydzień, dwa. Szedłem do spółdzielni, a on stał i jakby na świat patrzył. Miałem go się spytać, co słychać, Michale? Ale będę się przez szybę pytał? Zresztą jakoś dziwnie tak patrzył, to może i nie na świat. Zajdź do Wojcia Zadrożnego. Kiedyś tu w gospodzie gadał,, że go widział u Macały, nać z buraków obrzynał. Na piwieśmy byli.

Zezłościł się Zadrożny, zaczął kląć, cholerować, że nic takiego nic mówił, popieprzyło się Kulawikowi. Może mu Mielczarek mówił. I nać obrzyna się jesienią, a teraz jest lato. To by nawet nie pamiętał od jesieni do tej pory. A w gospodzie ich wtedy było ze dwudziestu chłopa, nie on sam. I piwa, mógłby przysiąc, że nie pił, bo nie lubi piwa. Cytrynadę pił. Naczelnika że trza zmienić, bo ten już za długo jest i do tego cygan jak sto diabłów, to mówił. I wszyscy o tym mówili. Tylko jak? I wszyscy o tym jak myśleli, o tym jak gadali. Aż któryś wziął postawił pół litra, że bez wódki jeszcze gorzej nie wiadomo jak. Potem drugi pół litra. I tak każdy po półlitrze, to skąd mógłby pamiętać, czy Michał nać obrzynał u Macały. Kiedyś go tu widzieliśmy, wracaliśmy z kościoła, ale kiedy to było? Zośka, nie pamiętasz, kiedy by to mogło być? A w maju. A, tak, w maju, bośmy nawet się dziwili, że dopiero maj. a on boso. Co ty, Michaś, boso? Maj dopiero, jeszcze zimno ciągnie od ziemi.

Wyszedłem na drogę i już nie wiedziałem, gdzie tu teraz iść. Może by tak do Macały? Ale widzę, idą Dereń. O, nacierpiałeś się, biedaku, nacierpiałeś za swoje! Nie było może u was Michała? Nie dzisiaj, może wczoraj, przedwczoraj? Żeby tak ci prawdę powiedzieć, nie było. I jeszcze ci powiem, że zawzięty, jucha, choć twój brat. Zachodzę raz zimą do niego, kobieta mnie wygnała, żeby pójść zobaczyć, bo może chory leży, a mróz jak ta lala. I żeby tak ci prawdę powiedzieć, w tej twojej chałupie jak w norze. Szyby jakby wapnem kto pobielił, całe zamarznięte, ziąb jak na wyraju. A on siedzi na ławie i w ręce se chucha. Przyszedłbyś, mówię, Michaś, do nas. ogrzałbyś się, zjadłbyś gorącego. Myślisz, że przyszedł? Nie przyszedł. O. nie bardzo ci będzie na tych nogach za kosą, za pługiem. Mówili, że ci jedną mieli odjąć. Ale, widzę, obie masz. Będziesz musiał najmować. A wiesz ty, co za dniówkę teraz chcą? I nie bardzo jest kogo. Wolą iść do fabryk. O, Antoszka idą, we łbie się już ze wsiem babie pomieszało, ale co ci szkodzi ją spytać, głupi czasem lepiej wie.

Nie widzieliście mojego brata, Michała? A gdzie ci się zapodział? Trza go było pilnować. Nie było mnie dwa lata. Jak dwa lata. to już go nie znajdziesz. Ile to, mój Boże, przez dwa lata narodu pomarło. Z Jadwisią Okoniową dopierośmy co kwiatki sypały w Boże Ciało. Pamiętam, miała takie różowiutkie.wstążki we włosach. I masz, nie ma jej. A cóż ci to w nogi? E, nic. Tak na laskach tylko chodzę. To jak chłopaczyska na szczudłach. I wygodniej ci? Wygodniej. Bóg wam zapłać.

O, Szymek, wróciłeś! Stach Sobieraj wypadł z chałupy, kiedy przy furtce przez okno mnie zobaczył. A myśmy chcieli jechać w niedzielę cię odwiedzić! Miała Tereska kurę zabić, rosołu ci ugotować! Chodźżeż do izby, chodź, no, wróciłeś. Miałem i flaszkę wziąć. Myśleliśmy, że może na jesieni dopiero wrócisz. Siądź, opowiedz, jak tam ci było. Może innym razem, Stachu, teraz muszę iść poszukać Michała. Widzę, że go u was nie ma. Był, zachodził, nawet często, zawsze zjadł, || posiedział. Kiedyś tu gałęzie cały dzień rąbał. Nie kazaliśmy mu. Sam. Wziął siekierę, akurat przy pniaku leżała. A byłeś u Borzycha? Krowa twoja jest u niego. Byłem, już mam krowę w chlewie. To zajdź do Zadrożnego. Byłem. To może do Kapustki. Byłem. To wiesz, kto by ci najlepiej powiedział, fryzjer Żmuda. Strzyże, goli. Byłem i u Żmudy. No, nic, pójdę dalej. To zajdź może w niedzielę, napijemy się, że wróciłeś.

Jechał Franek Duda ze snopkami z pola. Nie widziałeś, Franek, gdzie mojego Michała? A co, nie ma go? Ano, nie ma. Teraz, bracie, nawet sąsiad jeden drugiego nie widują. Każdy w polu, kosi, zbiera, noc wygoni, noc przygoni. Może gdzieś z kim w polu jest, a ty darmo za nim chodzisz. Wio! Czekaj no. Prrry! Chyba go widziałem. Będzie w zeszłym tygodniu, szedłem do gospody piwa się napić, a on siedział pod jesionem u Malców i wózek kołysał. Elce Malcównie się dziecko urodziło. Idź, popytaj.

Pokuśtykałem do Malców, była nawet Elka, pierś dawała dziecku. To urodziło ci się, Elu? I co, chłopak czy dziewczynka? Chłopak. A ty kiedy wujku, wróciłeś? Mama nasza aż się popłakała, kiedy usłyszała, że ci nogi mają odjąć. Miejsca nie mogła sobie znaleźć. Mój Boże, mój Boże, taki chłop. A ma już jakieś imię? Miruś. Tak Zenek chciał, żeby go ochrzcić. Bo tata nic, tylko Walenty. Ale gdzie to dziecku dawać Walenty. Miruś, Miruś, ładny jesteś chłopczyk, Miruś. Podobno był tu Michał u was, szukam go, mówił mi Franek Duda. O, był, nawet wczoraj. I stale zachodził. Nieraz Mirusia zabawił, jak mi wypadło co pilnego. Pojeździł z nim wózkiem, pohuśtał go. Raz aż nad rzekę pojechali, nie mogłam ich znaleźć. Mówią, wujku, że nie mówi. A on do Mirusia mówił.

Wyszedłem na drogę. Myślałem, że zacznę tłuc laskami w tego jesiona u Malców, może on mi powie. Niech to jasny szlag! Trzeba widać od chałupy do chałupy. Tylko w którą stronę? Może ku spółdzielni? Czy lepiej w stronę młyna? Nie, ku spółdzielni. W stronę młyna. Ku spółdzielni. W stronę młyna. Jakby droga ze sto stron miała. Zaszedłem do Bąka. Nie widzieli. Do Sójki. Nie widzieli. Do Sobczyń-skiego. Nikogo nie było, chałupa na kłódkę zamknięta. Aż mnie to zdziwiło, bo w pole i na kłódkę zamykać? Nigdy się nie zamykało. Chyba że już teraz trzeba. U Madeja krzyczę, wołam, Wałek! Wałek!

Bo odkąd nowy dom postawił, trza się wspinać po schodach, a tu już po płaskim ledwo kuśtykałem. Nawet jakby poruszyła się firanka w oknie albo mi się w oczach już mieniło.

Z nieba żar się lał, od spodu piekła ziemia. Czułem ją nie tylko w nogach, w laskach, ale gdzieś aż pod żebrami. Krzyż mnie łupał. Nigdy dotąd nie wiedziałem, co to krzyż. Mogłem się nadźwigać, nachodzić i nic. Trzeba choć na chwilę gdzieś spocząć.

– Witajcie, Sewerynie! – Stary Grabieć siedzieli na ławeczce pod swoją chałupą. Byłem pewny, że Grabieć już nie żyją. Nie wiem, skąd mi to do głowy przyszło. Inna sprawa, że w ich wieku ze trzy razy można by już nie żyć. Może ktoś w szpitalu mi mówił. – Przysiądę się do was trochę.

– Przysiądź się. miejsca starczy i dla ciebie, i dla mnie. A ty kto?

– Jak to, nie poznaliście mnie? Szymek Pietruszków.

– A, Szymek. Ćma mi wlazła, mój drogi, na oczy i tak widzę i nie widzę. Ale teraz już cię widzę. O, fest prałeś na zabawach, było na co popatrzeć. I popić lubiłeś. Z pola idziesz?

– Nie. Szukam Michała, brata mojego. Gdzieś poszedł.

– To sam nie wie, gdzie poszedł?

– Pewnie wie, ale po swojemu.

– A jak byś chciał, żeby wiedział? Każdy po swojemu wie. Starszy czy młodszy od ciebie?

– Starszy.

– To i lepiej wie od ciebie. Ojciec, matka żyją?

– Nie, dawno już pomarli.

– To i dobrze zrobili. Nie ma co za długo żyć. Na jedno życie jedna wojna i powinien się człowiek zabierać. Nie tak jak ja, cztery. Może też byłeś na wojnie?

– Byłem. Ale kiedy to już.

– Myślałem, bo o laskach chodzisz.

– To nie z wojny. Na drodze.

– Ze snopków zleciałeś.

– Tak jakby.

– Nie ma co za dużo brać na raz. Wóz się może gibnąć. I koniowi ciężko. Lepiej dwa razy pojechać. Prawda to te sputniki, powiedz no?

– No, przecież latają, to chyba prawda.

– Niby tak, ale kto ich tam widział. Gwiazdy przy pogodzie widać. I psy by szczekały.

– Za wysoko dla psów.

– Księżyc wyżej, a szczekają. Możeś słyszał co o wojnie, nie szykuje się?

– Co wam tak z tą wojną? Dawno ta dopiero była?

– Bo się muszą mocarze wziąć za łeb. Nie byliby mocarze. A by choć podatek przepadł. Nazbierało mi się do choroby tysięcy. Jeszcze wciąż mi kary dokładają. A tu nie ma z czego.

– A kto ma, Sewerynie. Jedno się urodzi, to drugie wygnije. A jak zboża u was?

– Jak wszędzie.

– Ziarno grube?

– Ni grube, ni chude.

– A czemuż jeszcze nie kosicie?

– Ano, czekam, aż któreś przyjedzie.

– A coście siali?

– A nic. Co siać, jak nie ma komu zbierać.

– I nie boli was, że ziemia tak leży?

– Co ma boleć. Ból bólu nie czuje. Był świat i się zbył. I trzeba się pogodzić.

– Za kosy! Za kosy! I w pola! Bo dzień, dwa i pogoda może się skończyć. – Gula stanął przed nami, wysłała go kobieta po sól do obiadu i wracał ze spółdzielni.

– Nie widziałeś, Marian, gdzie mojego Michała? – tak go tylko zapytałem, bo wiedziałem, że nie wie. A ten jakby nigdy nic:

– A gnój wyrzuca u Skobla.

– Gnój u Skobla? – Aż mnie poderwało, chwyciłem za laski. – A ja go, cholera jasna, po całej wsi szukam!

– To po coś go szukał? Trza było od razu iść do Skobla.

Na szczęście nie było do Skobla daleko, zaraz za spółdzielnią mieszkał, tyle że kawałek w dół, bliżej rzeki. Do głowy by mi nie przyszło chodzić pytać się do Skobla, czy Michał jest u niego. Bo do Skobla nie chodziło się nawet osełki do kosy pożyczyć, rozczynu na chleb, wysiewek na żur, pługa, wozu, konia, nie mówiąc już pieniędzy. Wszedłem na obejście, a Skoblów pies do mnie i nie daje mi kroku dalej zrobić, a jazgocze. Walnąłem laską przez grzbiet, jakby to sam Skobel był. Pójdziesz, ty cholero! Zaskowyczał. Zwinął się. Wyszedł Skobel ze stodoły.

– Co ci pies winien?

– Gdzie Michał?!

– Coś taki znerwiony? Trza najpierw powiedzieć pochwalony, jak się do kogo przychodzi. W chlewie jest. Gnój wyrzuca.

Przypadłem do chlewa i widzę, a Michał, brat mój, boso w gnoju po kostki i widłami macha jak Skoblów parobek. A chudy jak śmierć na chorągwi. Broda po piersi, włosy aż mu gdzieś na plecy spadają. Ledwo na nim poznałem ten nowiutki granatowy garnitur w białe prążki, który mu kupiłem na Wielkanoc, przed pójściem do szpitala. Trzy tysiące pięćset złotych mnie kosztował. I chyba był w tym samym krawacie, wiśniowym w białe grochy, który mu tak samo wtedy kupiłem, bo miał coś pod szyją uwiązane. Ale to tylko na domysł, bo ubrechany był jak nieboskie stworzenie.

– Michał! To ja, Szymek!

Spojrzał w moją stronę, ale jakby tylko, kto mu tam światło w drzwiach zasłania, i z powrotem opuścił wzrok, wbijając widły w gnój.

– Ty skurwysynu. Skoblu! Jakżeś mógł go do -gnoju?! Takiego człowieka?!

– Nie podskakuj, nie podskakuj. Myślisz, że jak dawniej. Ho! ho! to już nie te czasy. A co, miałem mu za darmo zryć dawać?! Bym nie ja, toby z głodu zdechł. Wszyscy tylko litować się potrafią. Ale zająć się, nakarmić, to nie ma litościwych. Bóg niech się zajmuje. O, kiedyś go tu w sadzie spotkałem, to zielone śliwki żarł.

– I za tę miskę żarcia parobka z niego se zrobiłeś! Dziadu sakramencki! A ty wiesz, kim on był?!

– Bo to nie wiadomo, kim był. Ludzie nie gadali. Tyle że nieszczęśliwemu to się nie pamięta.

– Ludzie gówno wiedzą!

– Ludzie wszystko wiedzą!

– Michał! – Wyrwałem mu widły z rąk. – Do domu! Już! Bym cię tak tymi widłami, ty Skoblu pieprzony! – I wbiłem te widły przed jego nogami, aż zbladł. A Michała pognałem przed siebie.

Szedł pokornie, ja za nim ledwo kuśtykałem. Może mu się wydawało, że go znowu któryś z gospodarzy do roboty do siebie prowadzi. A że nigdy się nie pytał, kto i gdzie, to go można było wszędzie zaprowadzić. Na śmierć by go zaprowadzili i nie spytałby się nawet, za co? Szedłby. Bo jakby nic w nim nie było prócz tego, że idzie. A we mnie aż się gotowało. Jakby ktoś tak kijem w środku we mnie bełtał i po samym dnie, niczym w żelaźniaku z parkoczącą kaszą. Czułem, że muszę coś zrobić, żeby wiedział, że wróciłem, że brat jego jestem, że prowadzę go do domu i że nigdy, już nigdy nie weźmie go żaden Skobel, Macała czy inny do zwożenia snopków, obrzynania naci, wyrzucania gnoju.

– Prędzej. – Szturknąłem go laską w plecy, choć sam nie mogłem iść prędzej. Nogi mi prawie odpadały, a w dłoniach czułem wilgotne pieczenie od popękanych pęcherzy.

Weszliśmy do izby.

– Tu twój dom – powiedziałem. – Siadaj.

Poszedłem do chlewa, zdjąłem krowie powróz z rogów. Trochę był za długi, skręciłem go w cztery. Wróciłem do izby. Siedział, jak mu siąść kazałem, czoło wsparł na dłoniach i patrzył pod nogi. Smród od niego szedł, aż się izba cała rozśmierdziała tym Skoblowym gnojem. Stanąłem od niego na odległość wyciągniętej ręki. Prawą laskę odłożyłem i na samej lewej się wsparłem, mocno a szeroko, żeby nie stracić równowagi.

– Muszę cię zbić – powiedziałem i z całej siły walnąłem go tym skręconym powrozem przez plecy, aż się zatoczyłem. Żeby choć przykuli! się czy spojrzał, kto go bije i za co. Kurz tylko poszedł z jego nieruchomych pleców i jeszcze gorzej zaśmierdziało tym Skoblowym gnojem. Musiałem się poprawić, bo mi się laska w ręku obsunęła, i znowu walnąłem, i znowu, i jeszcze raz. A on nic. Chociaż wystarczyłoby, żeby pchnął mnie lekko, a byłbym się zwalił jak długi na izbę. Chłop był przecież tak samo na schwał, a choć zabiedzony, to ja na tej jednej lasce w pozdzieranej, opuchniętej dłoni i na dwóch schodzonych kulasach nawet zaprzeć się nie miałem jak. I za każdym walnięciem powróz szarpał mną jak trzciną na wietrze. A tu do takiego bicia trzeba zaprzeć się jak stół na czterech nogach, żeby stopy korzeniami trzymały się ziemi, a ziemia nie śmiała się pod nimi zakołysać. O, wtedy, można bić. Nie tylko powrozem, ale całym ciałem, wszystkim bólem, wściekłością. Wtedy i z kamienia łzę by dało się wycisnąć. Choć z kamienia prędzej niż z niego. Nagle wyjął głowę z dłoni, ręce położył sobie na kolanach i pochylił się, jakby mi chciał swoje plecy zrobić jak najszersze pod to bicie. I zacząłem bić po tych plecach, zbierając się do każdego zamachu, jakbym wory ze zbożem na furę podawał. I za każdym walnięciem aż się cały okręcałem. Wściekłość we mnie rosła. Mogłoby jej starczyć na dziesięć powrozów. Czułem tę wściekłość nawet wokół siebie, jakby i izba razem ze mną się wściekła, i cała chałupa, chlew, stodoła, obejście, cała wieś, ziemia. I to ta wściekłość pomagała mi nie pamiętać, że ja, brat, biję brata mojego. I za cóż go biję? Tego tak naprawdę nie wiedziałem i nigdy nie będę chyba wiedział. To tylko on wiedział. Ale z jego ust ani szmer się nie wydobył. Czy żeby choć to bite ciało samo z siebie sieknęło, jak to ciało gdy biją. To nawet drzewo walnąć, a stęknie, kamień echo wyda. A tu tylko powróz pojękiwał. Powróz aż się skręcał z bólu. Gdyby powróz mógł. rzuciłby się pewnie na mnie i przytrzymał mi choć rękę, żeby już nie biła. Alboby się jak wąż okręcił mi wokół szyi i powiesił u sufitu.

Zasapałem się. Jakbym wspinał się na jakąś wielką górę na tych swoich kulasach. Czułem, że ustaję. Ręka mi osłabła i powróz już tylko majtał się z moich pleców na jego. Nagle laska, co się już od dawna chybotała pode mną jak witka, wypadła mi z ręki, gdy się znowu zamachnąłem. Gibnęło mną, że gdybym się w ostatniej chwili nie przytrzymał stołu, byłbym runął. Chciałem się od razu po nią schylić. Ale straszny ból przytrzymał mnie w prawym kolanie, pot mnie zimny oblał, coś mi w krzyżu strzeliło. I dopiero wolniuteńko, jedną ręką przytrzymując się stołu, a drugą wyciągając jak grabie ku ziemi, kuliłem się coraz niżej i niżej. I w końcu ją podniosłem. Tylko że kiedy się wyprostowałem, ciemno mi się w oczach zrobiło. Ledwo dociągnąłem się do ławy i klapnąłem zmachany, jakbym z pola wrócił po całym dniu żniwa.

– Nie będziesz więcej wyrzucał Skoblowego gnoju – powiedziałem.

Siedział z głową zwieszoną na piersi i z rękami na kolanach, jakby wcale nie czuł, że go bić przestałem. Za oknami wciąż skrzypiały wozy, ludzie zwozili i zwozili. Prawie wszyscy mieli już gumowe koła, a na gumowych kołach nie słychać tak wozów jak na żelaznych obręczach. Toteż więcej było słychać konie. Człapały ciężko, jakby te wozy dźwigały na swoich grzbietach.

Zachciało mi się, żeby ktoś przyszedł z sąsiadów, ze wsi. Albo i ktoś obcy. Nie miałem żadnej sprawy do nikogo ani do mnie nikt. Ale żeby przyszedł, może mu po drodze by było albo z pola szedł i dowiedział się, że wróciłem. Albo tak zwyczajnie, bo nie miał do kogo. Kuś, Prażuch, gdyby żyli, na pewno by przyszli. Bo ci, co nie żyją, najpewniejsi. Zacząłem nawet nadsłuchiwać, czy nie dojdą mnie z sieni czyjeś kroki. Może klamka zakołacze. Otworzą się drzwi. Ktoś stanie w progu, powie, pochwalony czy witajcie.

– A cóż tak siedzita, jakbyśta na miedzy siedzieli? Z polaśta przyjechali czy umarł wam kto?

– Aniśmy z pola przyjechali, ani nam kto umarł. Michała tylko zbiłem. O, tym powrozem.

– Zbiłeś go? Brat brata? Starzyście już przecież. Bracia się przeważnie biją, póki nie dorosną.

I może z tego daremnego czekania przyszło mi do głowy, że wykąpię go. Ostrzygę, ogolę i dopiero niech ktoś przyjdzie. Dźwignąłem się z ławy. Przymierzyłem laski do obtartych dłoni. Piekły mnie aż po łokcie. A na nogach ledwo ustać mogłem.

– Nie chodź nigdzie – powiedziałem. – Wykąpię cię. – I pokuśtykałem balii gdzieś poszukać. Na szczęście mieli balię u Pająków, tak że nie musiałem długo chodzić. Nawet mi ją Pająk przyniósł do chałupy. Ustawił na środku izby, popodkładał drewienka, żeby się nie chwierutała. Potem przyniósł mi wody dwa wiadra ze stoku, ponalewał w sagany, nastawił.

– Powinno się pomóc jeden drugiemu w nieszczęściu. Ty żeś też mi pomógł, kiedy byłem nieszczęśliwy. Pamiętasz, jaką żeś egzortę na pogrzebie naszego Włodzia wygłosił?

– Kiedy to było, Bronisławie. Że jeszcze pamiętacie.

– Co miałbym nie pamiętać, będę do śmierci pamiętał. Ksiądz powiedział byle zbyć. Myślał tylko, żeby jak najprędzej na plebanię wrócić, i nogami przytupywał. Nie odróżniłby, czy to Włodziu nasz, czy kto inny. Nie powiedział nawet, jucha, że go mina rozerwała, tylko jakby na czerwonkę czy na tyfus umarł. Nie chodź, Włodziu, mówiłem, przyjadą sapery i nam rozminują. To nie, poszedł. A ty żeś nie patrzył, że mróz, choć łzy aż w oczach zamarzały. I niczegoś nie uronił, i że dobre było dziecko, i że ojców szanował, i że jak to zboże wykiełkował z ziarna, ale nie dorósł do swojego kłosa. Bo jakby go ktoś naumyślnie witką ściął. Słyszysz, matka, powiedziałem do swojej, jakiegośmy mieli syna? I Pan Bóg go nam wziął.

Zebrałem trochę patyków po obejściu, rozpaliłem pod kuchnią. Zabuzował ogień i od razu jakby coś odżyło w izbie. A zaniedługo para z saganów zaczęła się unosić.

– Rozbieraj się – powiedziałem. Między kuchnią a balią ustawiłem krzesło, oparłem się całym sobą o kuchnię, przestawiłem najpierw sagan z wodą na to krzesło, potem z krzesła na ziemię, tuż przy balii, i dopiero przechylając wylałem. Twarz od pary cała mi się orosiła. Dolałem trochę zimnej z wiadra. – No, bo woda stygnie. Rozbieraj się.

A ten nic, dalej siedział. Jak tam mogłem, jedną ręką ściągnąłem z niego ubranie, bo drugą musiałem się stołu przytrzymywać. Na szczęście nie opierał się. A śmierdziało od niego wciąż tym gnojem Skoblowym, aż w nosie wierciło. Tylko kiedy gacie zdarłem z niego, nagle skulił się i zaczął dygotać, jakby się zawstydził, że jest goły.

– Mnie nie musisz się wstydzić – powiedziałem. – Brat twój jestem. Prócz mnie i ciebie nie ma tu nikogo. Pająk już poszedł. No, chodź. – Wziąłem go za rękę i podprowadziłem do balii. Stanął, jakby się zawahał. – Nie bój się, to woda – powiedziałem.

Ścisnął mnie za rękę i nie chciał jej puścić, jakbym go w topiel głęboką wprowadził, choć woda ledwo wyżej kostek mu sięgała. Wydał mi się w tej balii do kogoś podobny, ale nie mogłem sobie przypomnieć, do kogo. Może przez te włosy spadające mu na plecy i brodę po pas. A chudy był, że kości mu prawie skórę przebijały, a ta skóra jeszcze obwisała z niego, jak to nieraz śnieg z gałęzi przy odwilży obwisa. A plecy całe w sinych pręgach od mojego bicia. A przyrodzenie siwe jak gołąbek. Choć na głowie ledwo gdzieniegdzie siwy włos mu się bielił, tak samo w brodzie. A przecież przyrodzenie najpóźniej siwieje ze wszystkiego.

– Siądź – powiedziałem. – Namydlę cię najpierw.

Przyniosłem sobie kawałek mydła ze szpitala. Ktoś zostawił w umywalni i wziąłem, jakbym przeczuł, że mi się przyda. Przystawiłem stołeczek do balii, siadłem i polałem mu całe ciało wodą z garnuszka, żeby trochę namókł. Potem rozrobiłem piany w rękach. I ostrożnie, żeby nie urazić niczego, obmydliłem mu plecy, piersi, ręce i całego. Skóra na nim drżała niczym na króliku, gdy się go po sierści głaszcze. Czułem i w sobie to drżenie, choć go ledwo dotykałem, i to więcej pianą niż dłońmi.

– Nie drzyj tak – powiedziałem. – Nic ci przecież złego nie robię. Myję cię. Lubiłeś się zawsze myć. Pamiętasz, jak nas matka kąpała na Boże Narodzenie czy na Wielkanoc, to nie chciałeś nigdy z balii wyjść? A mnie musiał ojciec pasem wganiać, bo udawałem, że taki rozespany jestem. Albo mi woda za gorąca była, to znów mydło mnie w oczy gryzło. Albo jak chodziliśmy do rzeki się myć, pamiętasz? Najpierw ty mnie myłeś plecy, potem ja tobie. A pięty szorowaliśmy kamieniem czy piaskiem. A nie chciało nam się myć, to się duchami straszyliśmy. Przeważnie ja ciebie. O, spójrz, Michał, coś stoi. Tam. No, tam, przy tej wierzbie. Białe, jakby w płachcie. Duch! I w nogi. Ja pierwszy, ty za mną. Matka, ojciec, co się stało?! Ducha widzieliśmy! Pewnie wam się myć nie chciało, skaranie boskie z tymi chłopakami, matka jak to matka. I jak z takimi brudnymi nogami wejdziecie do pościeli? Nad rzeką, to musi duch Bartoszki, ojciec łatwiej nam wierzył. Trza było się spytać, w imię Ojca i Syna, czego dusza potrzebuje? Bartoszka nic by wam nie zrobiła. Lubiła za życia nad rzekę przychodzić, to i teraz przychodzi. Siadła sobie nieraz na brzegu i ślepiła w wodę. I cóż tam widzicie, Agato, kiedyś się jej pytam, byłem po wodę u stoku. A ciągle co innego, Józefie, ciągle co innego. Choć co ona mogła widzieć, piasek, muł, kamienie i jak rzeka płynie.

Przesunąłem się ze stołeczkiem na drugą stronę balii, bo trudno mi było objąć go z jednego miejsca całego.

– A pamiętasz, jak na świętego Jana kąpaliśmy się raz pod Błachem? Bo od świętego Jana zaczynało się kąpanie. Święty Jan w tym dniu rzeki chrzci. Choć ja tam nieraz kąpałem się i przed świętym Janem, a bywało, że w maju. Gorąc wtedy taki był, aż liście skręcało. Rojno było od chłopaków, dziewczyn, że więcej ciał niż wody. Aż rzeka na wierzby skakała. Fredek Ziębów przyprowadził konia, obsiedliśmy go, ilu nas się na grzbiecie zmieściło, i wio! za wodą, pod wodę. I u szyi się wieszali, i ogona się czepiali. Krzyków, pisków, jakby niebo się zarwało. A ty siedziałeś na brzegu, pod wikliną, i dusiłeś płacz w sobie, bo nie umiałeś pływać. Namawiałem cię, chodź, Michał, nauczysz się, czepisz się końskiego ogona, bij tylko nogami, ile sił. Chodź! I wszyscy cię namawiali. Najlepiej skocz od razu na głowę, Michał! Złóż ręce jak do pacierza, wyciągnij przed siebie i skocz! No, Michał. Albo wrzućmy go, chłopaki, najprędzej się nauczy! Dawaj go! Zacząłeś uciekać. My za tobą. Dopadliśmy cię na polu Machaliny, potknąłeś się w bruździe. Rzucałeś się, plułeś, gryzłeś nas po rękach. Ale nas było czterech. Zanieśliśmy cię do rzeki, rozhuśtali za ręce i nogi i, hop! Aż woda na nas bryznęła. Machaj, Michał! Machaj! Rękami, nogami! Ale ty jakby na złość, nie ruszyłeś ani ręką, ani nogą i od razu poszedłeś na dno. Musiałem skakać i wyciągać cię. Wody się opiłeś, że tchu nie mogłeś złapać i czkawka cię potem męczyła. Dostało mi się w domu pasem od ojca, że chciałem cię utopić. A przecież tak najprędzej można się nauczyć. I każdego tak uczyli, za ręce i nogi i, hop! Ratuj się, bo utoniesz! Mnie to nawet z wierzby rzucali, żeby było wyżej. I przydało się potem jak znalazł. W partyzantce musiałem z mostu kiedyś skakać. Z tyłu mnie gonili, z przodu zastawili i nie było innej drogi.

Wstałem, dolałem z sagana trochę wody gorącej. Rozmieszałem ją wokół jego ciała.

– A pamiętasz, jak przed wojną przyjechałeś kiedyś w kapeluszu? Stanąłeś w progu i jakbyś się zawstydził, że w kapeluszu jesteś. I my tak samo patrzyliśmy na ciebie, Michał i nie Michał. Zerwałeś go zaraz z głowy, ale ojciec, włóż jeszcze, niech ci się przypatrzę. Ano, dobrze ci, tylko jakbyś mało był podobny. To wielaś zapłacił? A matka, trza było tańszy, synu. kupić, ubranie byś se za to kupił. Niedziela była. Ojciec chciał, żebyśmy na wieś się przeszli, może księdza spotkamy, niby ciągle pytał się o ciebie. A już kawalery byliśmy, to co nam ksiądz, jeszcze w taki gorąc, i wyciągnąłem cię nad rzekę. Z dziewuch panny już porosły i rzeka aż się wylewała. Ja się rozebrałem i od razu buch! nura do wody. A ty siadłeś na brzegu, w cieniu pod wikliną. Podpłynęła do ciebie Stefka Magierzanka i zaczęła cię kusić, nie rozbierzesz się, Michaś? Gorąc taki, rozbierz się, chodź do wody. A piersi miała, jakby się tej wody tak opiły. Ładnie ci w tym kapeluszu. Na długo przyjechałeś? Myślały Magiery, że się z nią ożenisz. Ale nie byłbyś szczęśliwy. W wojnę się tu z jednym złączyła, co po mąkę przyjeżdżał, i wyfrunęła z nim w świat. Zostawiła chłopa, dziecko. Michał! Michał! Chodź się kąpać! Wszystkie cię wołały. Aż chłopaków zazdrość brała. Nie wołajta go! Musi na suchoty być chory! Suchotni-kom nie wolno się kąpać! O, widzita, jaki to kapelusz se kupił, żeby nie być ze wsi! Wygląda jak dupa zza krzaka! Podleciał któryś z tyłu, zerwał ci ten kapelusz z głowy i smyrgnął nim na rzekę. Rzucili się jeden przez drugiego do tego kapelusza. Któryś nabrał w niego wody. Któryś wsadził na łeb i zaczął w nim płynąć. Skoczyłem, żeby mu odebrać. Ale przerzucił go dalej w tłum chłopaków. Tarmosili, wyrywali go sobie. Stefka Magierzanka aż się popłakała. Wy świnie! Wy świnie! krzyczała. Z was żaden nie będzie miał takiego kapelusza! Któryś dał nura i z dna rzeki wydostał kamień. Wsadzili ten kamień w kapelusz i zaczęli go topić. W końcu jakoś im go wyrwałem i smyrgnąłem nim daleko w dół rzeki, że pierwszy dopłynę. I dopłynąłbym. Ale Bolek Kuska wyskoczył na brzeg i brzegiem doleciał przede mną. Capnął ten kapelusz, poleciał jeszcze dalej, na płyciznę, tam wlazł w niego nogami i w mule, w piachu, w kamieniach zaczął go tratować. O, skułem mu wtedy mordę, że warg z miesiąc nie domykał, jakby się tak śmiał. A koszulę, portki podziabałem mu kozikiem, buty wyrzuciłem do wody. Przylecieli z bratem Wiekiem i ze starym do nas, do chałupy, to i Wiekowi, i staremu jeszcze wlałem. A ty nic, patrzyłeś, jak ci ten kapelusz ciarają, potem wstałeś, powiedziałeś, chodźmy już, Szymuś. Zostaw im ten kapelusz, niech się dalej bawią.

Podniosłem go z balii, wytarłem. Nie miałem go w co oblec, to na razie oblekłem go w płachtę. Gdzie się dało, powiązałem, w innych miejscach pospinałem agrafkami. Znalazłem na szczęście trzy agrafki w szufladzie od maszyny do szycia.

– Teraz cię ostrzygę, ogolę.

Okazało się, że wcale nie wyszedłem z wprawy. Mógłbym znowu strzyc, golić, jak za dawnych lat. Choć pewnie mało kto pamiętał, że kiedyś strzygłem, goliłem. Może ktoś ze starszych tylko. Ale większość starych już powymierała. Teraz młodsi byli starzy. A za nimi już się młodsi szykowali, żeby stać się starzy. I coraz młodszych siwizna przyprószała, okrąglały im czoła, rosły im na gębach wory, rowy, doły. Choć na co dzień nie było tak tego widać, jak starość bez przerwy szła przez ludzi. Jakby starzy skądś do wsi przychodzili, a młodzi wychodzili i wracali, kiedy byli już starzy. I tylko czasem wydawało się dziwne, że to ci sami ludzie. Ale może ci sami.

Musiałem się tyłkiem o stół wesprzeć, bo inaczej bym nie ustał. Miał te włosy grube, gęste, po matce, tak jak ja. Bo Antek, Stasiek, którzy mieli po ojcu, to Stasiek już był prawie łysy, a u Antka też prześwity przezierały jak w dziurawej strzesze. Na jeża go ostrzygłem, bo od wszów aż się roiło. Potem umyłem mu głowę.

– No, to teraz zjemy.

Przyniosłem ze szpitala pół paczki herbaty, trochę cukru, pół bochenka chleba, kawałek sera, dwa kotlety. Dała mi to salowa Jadzia na odchodne. Wyszła za mną na korytarz, kiedy poszedłem się z nią pożegnać.

– Niech to weźmie. – I wcisnęła mi pakunek. – Nie będzie zaraz chodził do sklepu kupował. A zjeść trzeba, kiedy się do domu wróci.

Głupio mi się zrobiło, bo o domu niewiele jej opowiadałem i przeważnie nieprawdę, jak to kobiecie albo umarłemu. Miałem nawet jej powiedzieć, że pewnie tam będą czekać z obiadem na mnie. Dawałem znać, że wracam. Ale tyle to wiedziała, że nikogo nie mam, to któż mógłby na mnie czekać. Zresztą nie dała mi się długo wahać.

– Wziąć, wziąć. Niech będzie na zdrowie. – Chciałem ją w rękę pocałować, ale skryła i lewą, i prawą za siebie. – Tam takie ręce salowej by pan Szymek całował. O, niech pan Szymek nas odwiedzi kiedyś, jakby na jarmarku był czy tak przy okazji. Wesoło było z panem Szymkiem. Uśmiał się nieraz człowiek. Bo tak, to umierają i umierają.

Nawet o Michale nic jej nie mówiłem. Tyle tylko, że trzech braci mam, to mówiłem, i że wszyscy trzej miastowi. Antka, Staśka zresztą widziała, kiedy przyjechali mnie odwiedzić gdzieś w tydzień po tym wypadku. Nie wiem, skąd się dowiedzieli, bo nie dawałem im znać. Ubrani jak się patrzy. Garnitury, koszule, krawaty błyszczały się na nich. Nawet przyjemnie mi było, że mam takich braci. Ale po godzinie miałem ich dosyć, choć nie widzieliśmy się ze dwa lata. Ledwo się spytali, czy mam jedną, czy obie nogi przejechane i czy długo będę leżał, a już się zaczęli po cichutku ze mną kłócić, że to moja wina. Bo zamiast siać żyto, pszenicę, powinienem sad założyć, pasiekę czy na hodowlę się przerzucić, jak mi wciąż radzili. Nie musiałbym przed deszczem uciekać i zwozić w niedzielę. Niedziela jest, żeby odpoczywać. Z żoną, z dziećmi w domu posiedzieć. Albo, gdy pogoda, w samochód i do lasu, nad rzekę. Ale wydawało mi się, że wiecznie młody będę. Ta nie, tamta nie, no, to mam. Na szczęście weszła Jadzia i zapoznałem ją z nimi, że to bracia moi, Antek, Stasiek, a to panna Jadzia, salowa.

– O, z pana Szymka to zuch – powiedziała, jakby przeczuła, że się kłócą ze mną. – Nacierpi się jak mało kto, a słowem się nie poskarży. Jeszcze pożartować lubi.

I dopiero przestali. Choć Stasiek widać nie miał dość, bo kiedy wyszła, powiedział:

– Albo z nią się ożeń. Nawykła w szpitalu do roboty, to i w polu by ci robiła.

Zmierzch oknami się garnął, poszarzało w izbie. A my piliśmy herbatę, jedliśmy chleb z serem. Kotlety zostawiłem na jutro. Wozy ze snopkami wciąż stękały na drodze. Czasem ktoś tam krzyknął, wio! Czasem koń zazgrzytał podkową o kamień. Komuś się rozwora ocierała, popiskiwały nie nasmarowane osie, podzwaniał naszelnik u dyszla. Czekałem, że mi się choć spyta:

– To gdzieś był tak długo?

Taki kot, a wskoczył mi od razu na podołek i łasił się, jakby go bolało, że nie potrafi ni słowa po ludzku. Pies gdyby był, też by pewnie urywał się z łańcucha, że wróciłem. I każdy, kto mnie spotkał, rzekł przynajmniej, o, wróciłeś. A tu brat i nic.

– Mówili ci, że w szpitalu byłem?

Podniósł kubek do ust i rozszerzył oczy, że mu się zrobiły jak pieniążki okrągłe, ale darmo by w tych oczach próbował coś odgadnąć. Nie wiadomo, patrzyły, myślały czy może umrzeć im się chciało i nie widzieć nic. A trzymał ten kubek jakoś tak dziwnie, tylko dwoma palcami za ucho. Aż spojrzałem, czy tak samo trzymam. Ale zwyczajnie trzymałem, całą garścią, wpół. A chleb i ser drobił sobie na dłoni na kruszyny i z tej dłoni dopiero wydłubywał jakby ziarna ze słonecznika. Zawsze zresztą jadł inaczej niż zwyczajnie człowiek. Żur z kartoflami na rano, to ja pół łychy kartofli, drugie pół żuru, że ledwo taką czubatą łychę przez usta przepchałem. A on osobno kartofle, osobno żur, tego ledwo na czubek, tego aby po dnie, a jeszcze prawie żuchwami nie ruszał. To co się mógł najeść, a dwa razy tyle ręką się narobił. Człowiek po to je, żeby żołądek był pełny. A z żołądka siła. A siła do roboty. Pytałem go nieraz, czy jak je się tak jak on, to lepiej smakuje, czy się więcej naje, czy co? Niech mi powie. Chyba to nie tajemnica? Nie żebym chciał się tak samo nauczyć, bo mi dobrze, jak jem. Ale myślałem, że choć tyle się od niego dowiem, bo jak człowiek je, można wielu rzeczy się dowiedzieć.

Czy ukrajał sobie kromkę chleba, to cieniuchno, że świat przez nią było widać. I mógł bez niczego jeść, a zawsze ją na płask trzymał w rozcapierzonych palcach, jakby mu miały z niej pospadać talarki kiełbasy. Czy jabłko, to najpierw rozdzielił na cztery równe ćwiartki, powydrążał z pestek, obrał ze skórki i dopiero takie bielusieńkie ćwiartki jadł. Czy nawet gdy wodę pił, to żeby mu choć w gardle za-szemrało, jak to spragnionemu.

Ale może przez te dwa lata odwykłem już od niego. I teraz trudno mi się było znowu przyzwyczaić, że ten stary człowiek w białej płachcie to mój brat, Michał. A może i on już zapomniał, że braćmi jesteśmy. Bo co to znaczy, że się jest braćmi? W dzieciństwie nawet nie bardzo go lubiłem. Wolałem z obcymi chłopakami. Bo pływać nie umiał, z procy strzelać nie umiał, na drzewa wychodzić nie umiał. Po ściernisku boso, to go kłuło. A myśmy z chłopakami biegi sobie urządzali, kto pierwszy do miedzy doleci. Jeszcze wybieraliśmy nie po kosie, a po sierpie, żeby gorzej kłuło. Albo gdzie najwięcej ostu w zbożu rosło. To przeważnie u Waliszki albo u Boducha, a prócz tego pola ich jak kiszki długie były. Przeleciało się do końca takiej kiszki, to nogi całe we krwi, a nie śmiało nic boleć.

Uczył się najlepiej z nas czterech braci, to prawda. Kiedyś dostał nawet książkę w nagrodę, że najlepszy w szkole. A na tej książce napisali mu, Michałowi Pietruszce za chlubną naukę i przykładne zachowanie, w podzięce także jego rodzicielom. To za tych rodzicieli ojciec mało co go w pole gnał. I na tacę na sumę to nam razem jeden pieniądz dawał, z tym że Michał go położy. I jak matka kurę w niedzielę dzieliła, to ojciec niby sprawiedliwym okiem patrzył, czy wszystkim po równo, a zawsze wychodziło, że Michał skrzywdzony i choć szyję czy żołądek kazał mu dołożyć. I mógł Michał późno w noc książkę czytać i nie szkoda było nigdy nafty. Inna sprawa, że ja książek nie lubiłem. Tyle co w szkole przymuszali, no, to się musiało. I nie bardzo wiedziałem, po co się w ogóle czyta, czy to czasu nie szkoda. A jak ojciec mi tłumaczył:

– Ty zarazo, choćby po to, żebyś Boga mógł czytaniem chwalić.

To mu kiedyś powiedziałem, że nie będę w Boga wierzył, jak dorosnę, i uciekłem z chałupy. Chociaż nie wiedziałem, co to znaczy, wierzyć czy nie wierzyć, chciałem mu dokuczyć. No, i jak skończyłem tylko szkołę, książki w kąt i zacząłem na zabawy chodzić. Po pierwszej zabawie sprał mnie ojciec. Po drugiej sprał. Ale po trzeciej złapałem widły, no, niech ojciec spróbuje. O, sprał mnie wtedy łańcuchem od wozu. aż byłem cały w sinych pręgach, musiała mi matka okłady przykładać.

– I czemuś go tak sprał? – popłakiwała. – Własne dziecko tak sprać, mój Boże, mój Boże!

– To nie dziecko. To zbój! Na starość z chałupy cię wygoni.

A Michał czytał. Lata szły, a on czytał i czytał. Aż kiedyś przyjechał jakiś daleki kuzyn matki z miasta, krawcem był. I matka go ubłagała, żeby wziął Michała do siebie. Niechby się krawiectwa choć nauczył, bo co w domu będzie robił. Krowy Antek już pasie, gęsi Stasiek, A pola nie ma znów tak wiele, żeby się bez jednego nie obrobiło. I krawiectwo dobry fach, na siedzący, pod dachem i siebie się obszyje. Nie ma we wsi krawca, to jakby się wyuczył, mógłby wrócić i tu szyć. Komorę by mu się wyszykowało, a może i maszynę kupiło. A na razie na tej by szył, co jest.

– Nie pożałuje kuzyn. Dobre dziecko z niego, to i krawiec będzie dobry. Nie ciągnie go, jak to innych, tu, tam. Książki tylko czyta. A my, czy mąki, czy kurę, odwdzięczymy się kuzynowi.

– Ano, ksiądz byłby lepszy – wspomógł matkę ojciec. – Kierowaliśmy go na księdza, kuzynie. Ale nie stać nas. Widzi kuzyn, trzech nam jeszcze zostaje. To dla wszystkich nie starczy tej ziemi. A tak by chociaż o jednego lżej nam było.

No i poszedł do kuzyna uczyć się za krawca. Był u niego chyba ze trzy lata. Co drugą niedzielę, a czasem i niedziela w niedzielę przyjeżdżał do domu. I na każde żniwa, kopania. I zawsze to matce choć szpulkę nici przywiózł, igieł, ojcu papierosów, Antkowi, Staśkowi cukierków, mnie butelkę piwa. Tylko że mruk się zrobił. Nic nie chciał opowiadać, jak mu tam, źle czy dobrze. Ani jak go karmią, czy kuzynka krzywo na niego nie patrzy. Pytał go się ojciec:

– To portki już potrafisz uszyć?

Nie odpowiedział nigdy tak, nie. Wzruszał tylko ramionami, nie wiadomo, potrafi, nie potrafi.

– To widać tyle samo nauki potrzeba na krawca, co na księdza – musiał se ojciec sam odpowiadać.

Matka za każdym przyjazdem szykowała, co mogła, żeby nie wracał z gołymi rękami do kuzyna. Mąki, kaszy, grochu, serek, słoniny kawałek, czasem kurę. A jajka to już co do jednego dla kuzyna trzymała, jak Michał przyjedzie. Samiśmy byle co jedli, kluski to na wodzie tylko, kaszę mlekiem omaszczoną, bo dla kuzyna. I wciąż; to zostaw, tego nie rusz, bo dla kuzyna. Złapałem kiedyś zająca we wnyki, też poszedł dla kuzyna. O, bo kuzyn się ucieszy. Nigdy przedtem nie suszyliśmy śliwek, to teraz zaczęliśmy suszyć, żeby było co dać kuzynowi. Już nam bokiem ten kuzyn wychodził. Stasiek, co mało jeszcze rozumiał, spytał się raz, czy ten kuzyn smok, że musi tyle jeść. A nawet ojcu czasem się westchnęło, że lepszy byłby ksiądz. Tylko matka, cicho, cicho, wszystko łagodziła, trzeba nieraz i od ust sobie odjąć, a wyuczy się Michaś, to i Stasiowi, i Antosiowi, i Szymusiowi, i tobie, ojciec, wszystkim wam ubrania poszyje.

Aż którejś niedzieli przyjechał i powiedział, że już nie jest u kuzyna, w fabryce teraz robi, i żeby matka nic nie szykowała, bo nie będzie więcej od nas brał. Posmutnieli wszyscy, bo tyle mąki, kaszy, grochu, jajów, serów, kur, serków i na marne poszło. Ojciec tylko rzekł:

– Myślałem, że się cajgu może kupi i ubranie mi uszyjesz. Ale widać taka wola Boża. W tym jeszcze pochodzę.

Odtamtąd coraz rzadziej przyjeżdżał. Raz na miesiąc, na dwa, na Boże Narodzenie, na Wielkanoc, we żniwa. Choć koszenie mu nie bardzo szło. Szarpał kosą i za prędko szedł, a zamachy robił, jakby chciał za jednym przejściem całe staje powalić. To i nieraz zarył kosą w ziemię, i kosa mu się co trochę tępiła, i po jednym pokosie już był umachany jak po całym staju. Zresztą i przedtem nie kosił za dobrze. Niby kiedy miał się nauczyć? Wmawiali mu od maleńka tego księdza, to ksiądz ma parobka, nie musi sam kosić. Choć wydaje mi się, że i ksiądz nie byłby z niego dobry. Na księdza musi się mieć powołanie, mowę lekką. Co niedziela kazanie i na każdym ślubie, na każdym pogrzebie. A ile to przy spowiedziach musi się ludziom natłumaczyć, nie grzesz, nie grzesz, Bóg na ciebie z nieba patrzy. Bóg za nasze grzechy umarł. Wszystko będzie ci na Sądzie Ostatecznym policzone. To skąd tyle mowy na to wziąć? Prócz tego na księdza trzeba wierzyć w życie pozagrobowe.

A tu w którąś niedzielę zebrało się u nas kilkoro sąsiadów, ojciec, matka, i coś tak było o życiu pozagrobowym, ten widział tego, ten tamtego. A Michał szykował się już do pociągu, zapinał walizkę, późno się zrobiło, a walizka jak na złość nie chciała się zapiąć. I nagle jak nie krzyknie, że nie ma życia pozagrobowego! Jest to tu tylko i w to trzeba wierzyć! Sąsiadom jakby mowę poodejmowało, matce, ojcu, wstyd się ciężki zrobiło. A on złapał tę walizkę taką nie zapiętąś buchnął w drzwi i już z sieni tylko rzucił:

– Do widzenia.

Ja chcąc nie chcąc za nim, bo go miałem na stację odprowadzić. Ale słowem się przez drogę do mnie nie odezwał. Inna sprawa, że pędziliśmy co tchu, bo pociąg już za lasem pogwizdywał. Dopiero na stacji, gdyśmy się w pośpiechu żegnali, rzucił mi:

– Przeproś ojca, matkę.

Nie przyjechał aż na Boże Narodzenie dopiero, potem na Wielkanoc i tak już do końca było. A przyjechał, to mało co mówił, tylko siadł i myślał, myślał. Pytał go się ojciec:

– I co tam w tej fabryce robisz?

– Jak w fabryce – zbywał go. – Różne rzeczy.;- A wiela ci płacą?:- Niewiele, ale starczy. amp;•- A mieszkasz gdzie?

– U jednych takich.

– Dobrzy choć ludzie?

– Nie najgorsi. Pytała go matka:

– Pannę jaką masz? Tylko nie patrz na bogactwo, synu. Weź biedniejszą, choćby w jednej koszuli, a uczciwą.

– Nie czas teraz, matko, na panny, są ważniejsze sprawy.

No, to ja go o nic już nie pytałem, bo dla mnie panny były najważniejsze. Jakie mogły być ważniejsze sprawy? Wysłać takiego do miasta, to tylko zdziwaczeje. Gdybym ja tak był na jego miejscu, o, wiedziałbym, jak życia w mieście użyć. Słyszało się przecież to i owo. Przyjechał czasem Gienek Woś na urlop, zawodowym w wojsku był, to nie opowiadał? Ciarki aż po krzyżu szły. A Florek Sójka tylko podskakiwał:

– O, kurwa! O, kurwa! Jedźmy, chłopaki! Jedźmy, bo nie wytrzymam!

– Stoją wieczorami na ulicach jak latarnie. Uśmiechają się, wdzięczą, jakby cię od dawna wszystkie znały. A ubrane jak hrabiny, sukienki mają aby ciut za dupę. A niektóra aby lisem obwieszona, a pod lisem ryba goła. Ściągniesz lisa i już twoja. I nie musisz iść daleko, aby za róg, gdzie ciemniej, żeby was policjant nie zobaczył. A niektóre stoją w samych majtkach albo w samych pończochach, a tak wszystko mają wywalone. Możesz ją za cycka wziąć, jakbyś krowę wziął za wymię, i zapytasz się tylko, ile? A perfumy aż w nos biją. Chcesz, to niższą, wyższą, szczuplejszą czy jak dwie na raz. Powiesz, chodź, i idzie. I nie boi się, że jej dziecko zrobisz. Nie pyta się, czy się z nią ożenisz. I nawet coś za jeden, gówno ją obchodzi. Ale lepiej nie mówić, żeś ze wsi. I nie tak trzast prast, ty na nią, a ona pod ciebie. Tylko i tak, i siak. I z każdej strony. A nie ma, bracie, strony. I to nie cztery strony świata, ale nie wiadomo ile. Choć to drożej kosztuje. Albo są i takie, co w dorożkach czekają, tylko że te jeszcze droższe. Wsiądziesz do dorożki, dorożka cię wiezie, a ty jedziesz do raju. A najdroższe to takie, co z jednej strony jedna, z drugiej druga i w nogach ze trzy.

– To ile by to kosztowało, Jezusie! Ile by tak, Gienek?

– No, trzeba by z metr żyta na każdego. Nie tak dużo. Ale co byś użył, to twoje. A co tutaj użyjesz? – podkręcał nas Gienek, kiedy już se popił. Bo póki co, szliśmy się do karczmy upić. – Chociaż to zależy. Bondarek musiałby z półtora, bo ryży i kurdupel. Ale ty, Szymek, mógłbyś za pół metra. Przyjedź kiedy, wypuścimy się we dwóch. Mam jednego znajomego dorożkarza. Obwiezie nas po całym mieście.

Mrok się coraz gęstszy ścielił po izbie. Jego twarz w tym mroku jakby poczerniała. Ludzie zwozili i zwozili.

– A pamiętasz – powiedziałem – miałeś kiedyś na dłużej przyjechać. Mieliśmy se pogadać. Ale nie chcesz, to nie mów. Chcesz tak żyć bez jednego słowa, to sobie żyj. Tylko co by było, gdyby tak wszyscy ludzie we wsi pomilkli? I by tylko orali, siali, kosili, zwozili i nikt by do nikogo nie powiedział nawet, szczęść Boże. A z ludźmi gdyby psy, koty pomilkły i wszelkie stworzenie, ani ptaki by nie świergotały, żaby nie kumkały. Byłby świat? Nawet drzewa mówią, jak im dobrze się przysłuchać. I każde swoją mową, dąb dębową, buk bukową. Mówią rzeki, zboża. Cały świat jest jedną mową. Gdybyś tak się w ten świat dobrze wsłuchał, mógłbyś nawet usłyszeć, co sto lat temu mówili, a może tysiące. Bo słowa śmierci nie znają. Jakby jakieś ptaki przezroczyste, raz wypowiedziane, krążą już na wieki ponad nami, tylko że ich nie słyszymy. Ale może z wysokości Boga każdego człowieka głos osobno słychać. Nawet co ja tu do ciebie mówię. Co mówią u Masz-czyka, u Derenia i w każdej chałupie. A gdybyś ucho nad tym światem zniżył, to kto wie, może szepty ludzkie byś usłyszał i co ludzie myślą, co im śni się, gdzie u kogo kot mruczy, w czyjej stajni koń rży, które dziecko pierś matczyną ssie, a które dopiero się rodzi, bo to wszystko mowa. Bóg się każe słowami ludziom modlić, bo bez słów nie odróżniłby człowieka od człowieka. A i człowiek sam siebie by nie odróżnił, gdyby nie miał słów. Od słowa zaczyna się życie i na słowach kończy. Bo śmierć to tak samo tylko koniec słów. Zacznij może od pierwszego z brzegu, które ci najbliższe. Matka, dom, ziemia. Powiedz może, ziemia. Wiesz przecież, co to ziemia. Plujesz gdzie? Na ziemię. No, to, po czym chodzisz, na czym domy stoją, co się orze. Miałeś nieraz pług w rękach. Pamiętasz, jak nas ojciec uczył orać? Po kolei ciebie, mnie, Antka, Staśka. Ledwo który z nas ponad pług zaczął wystawać, brał go z sobą w pole, kiedy jechał orać. Kładł nam ręce na czepigi, a na nasze ręce swoje ręce i szedł z tyłu, jakby trzymał cię w ramionach. Czuło się jego ciepło w swoich plecach, oddech jego na głowie. A słowa jego jakby skądś z nieba było słychać. Nie tak trzymaj, ściślej, środkiem bruzdy idź, musisz głębiej orać, kiedy ziemia sucha, a urosną ci większe ręce, to w tej jeszcze lejce będziesz trzymał, a w tej bat. Nauczysz się, nauczysz, tylko być cierpliwy. W ziemi i kret ryje. i drzewa zapuszczają korzenie, i okopy się w wojnę kopie. Z ziemi źródła biją i pot ludzki wsiąka w ziemię. I w tej ziemi, a nie innej każdy człowiek się rodzi. A pamiętasz, jak ktoś w świat wyruszał, brał zawsze trochę ziemi z sobą w węzełek. Albo marynarze, gdy ziemię gdzie tam jeszcze daleko, daleko zobaczą. to wołają, ziemia! ziemia! Miałeś kiedyś taką książkę, to wołali tam, ziemia! I Bóg zstąpił na ziemię. I człowieka się po śmierci chowa w ziemi. Będziemy i my w niej leżeć. Grób mam zamiar budować. Osiem kwater, żebyśmy się wszyscy pomieścili. Może Antek. Stasiek zechcą z nami leżeć. Mówi się, niech mu ziemia lekką będzie. To gdzie im będzie lżejsza. Mówi się, że gdzie człowiek się urodził, ziemia jego kołyską. I śmierć jakby cię z powrotem do niej tylko położyła. I buja cię, buja, aż stajesz się znów nienarodzony, niepoczęty.