"Kamień Na Kamieniu" - читать интересную книгу автора (Myśliwski Wiesław)VIII. CHLEBKiedy z wiosną napoczynało się pługiem ziemię, kładło się w pierwszą skibę kromkę chleba. Ma się rozumieć, nie była to zwykła kromka, jaką się ukraje, żeby z mlekiem zjeść czy z ogórkiem, czy tak samą, bez niczego. Musiała być w Wigilię ukrajana i z nowego bochenka. Matka rozkładała już talerze do postniku, ojciec zapalał latarnię, brał drabinę z sieni i szedł do stodoły po ten chleb, bo chleb trzymało się u nas na bontach w stodole, miał przewiew, nie pleśniał tak, no i był wysoko. Bez drabiny trudno było się do niego dostać. Próbowaliśmy nieraz, ja czy Michał, wspiąć się po słupie, na którym bont pośrodku był wsparty, ale nigdy nam się nie udało, a drabina zawsze w sieni stała. Był żur z kaszą gryczaną, kluski z makiem, pierogi z kapustą, a czekało się na ten chleb, aż matka ukraje, jakby na jakiś smakołyk. I od chleba zaczynało się postnik. Opierała sobie matka ten chleb na brzuchu, znak krzyża nożem nad nim czyniąc, i odkraiwała najpierw wielką kromkę, tę dla ziemi na wiosnę, a dopiero potem każdemu z nas już po zwykłej kromce i według starszeństwa, dziadkowi, babce, póki jeszcze żyła, ojcu, nam chłopakom i na koniec sobie. Ojciec brał znowu latarnię i zanosił tę kromkę na strych, tam ją wsadzał za krokiew wysoko, pod strzechą, przeważnie gdzie największy mrok zalegał. I tam ta kromka siedziała do wiosny jak jakiś śpiący gołąb. A ledwo który z nas z kołyski wyrósł, że jako tako trzymał się na nogach, brał go ojciec z sobą w pole, kiedy jechał z wiosną orać. Odwijał tę kromkę z białej szmaty i to nam kazał ją położyć w skibę. Potem kładł nasze małe ręce na czepigi pługa, sam chwytał swoimi i razem ją przyorywaliśmy. I tak jak rodziliśmy się, po kolei, Michał, ja, Antek, Stasiek. I od razu przyuczał nas orać. Nie tak trzymaj, ściślej, środkiem bruzdy idź, musisz głębiej orać, kiedy ziemia sucha, a urosną ci kiedyś większe ręce, to w tej jeszcze lejce będziesz trzymał, a w tej bat. I nie zganiaj wron za sobą, niech tam idą, bo jak człowiek sam z koniem tylko w polu, to z wronami jakby ludniej, a co zjedzą, to się znów rozmnoży. I koniowi dawaj zawsze kapkę odsapnąć za każdym nawrotem. A co to tak na niebie śpiewa? – Skowronek, tata. – Ano, widzisz, skowronek. A wiesz, skąd się wziął skowronek? – Przyleciał. – Przyleciał swoją drogą. Ale szedł raz Pan Bóg polem, a jeden chłop orał. Ciężko? Spytał go się Pan Bóg. Oj, ciężko, Panie Boże. To wziął Pan Bóg grudkę ziemi, cisnął ją ku niebu i rzekł, niech ci śpiewa, lżej ci będzie. Pytaliśmy się nieraz ca, kiedyśmy trochę podrośli, co by było, gdyby nie dać tak tej kromki chleba ziemi. Marszczył groźnie brwi i spoglądał na nas, jakby to diabeł nas podkusił, i na świadka przywoływał jeszcze matkę: – Słyszysz, matka, co to im. chorobom, do głowy przychodzi? Wezmę kija, to wam przepędzę te diabelskie myśli. Przeżegnać mi się zarazi Żegnaliśmy się przestraszeni, Michał aż trzy razy nieraz, ale nie wracało to ojcu spokoju i na matce się wyżywał: – A tyś matka i nic im nie mówisz! – Ano, dzieci, to o wszystko im się wolno jeszcze pytać. A tyś ojciec, to weź im wytłumacz. – Ja tam swojego ojca o nic nie pytałem. Ani on swojego. Słuchać się musiało, nie mówić. – I zły, że go matka nie wsparła, zwracał się do dziadka: -» Pytałem się was kiedy? Albo wy pytaliście się waszego? Ale dziadek głuchy i strasznie stary, a nieraz jeszcze nogi sobie akurat rozcierał bo go wciąż w nich rwało, to nie bardzo chwytał, czy ojciec chce, potaknąć, czy zaprzeczyć, i przeważnie odpowiadał ni tak, – Ano, jak co i..działeś, to się i spytałeś. Ale dawniej inne były dzieci i teraz są inne. – Jakie były inne?! – przenosił ojciec złość na dziadka. – Czy to nie orało się, nie siało, nie kosiło i na tej samej ziemi? E, z wami. Już wam widać starość do głowy dochodzi. Bo na dziadka ojciec się najczęściej złościł. I to z byle przyczyny, a nieraz bez przyczyny. Niechby deszcz się rozpadał, od razu na dziadka, że ich rwie i rwie w tych nogach i nie może przestać. Wiatr nam razu jednego zwalił topolę za stodołą, tak samo na dziadka, że zamiast jesiona czy wiążą posadzić, to musiał topolę, a to gówno, nie drzewo, ani zrobić co z tego, ani palić się pali jak słoma. Czy zadeptał kiedyś kurczę, bo kurczęta wylazły z opałki spod kwoki i chodziły po izbie, też mu dziadek był winien, że siedział na ławie, a nie jak zawsze pod kuchnią, i musiał zasnąć. A wszystko pewnie przez te papiery, które dziadek gdzieś zapodział i nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Albo mógł. dlatego, że dziadek już się ni obrażał na niczyją złość. Można było do woli złościć się na dziadka, a on tylko patrzył na tę złość, jakby gdzie w przestworza patrzył albo nic nie słyszał. To i my, chłopaki nieraz złościliśmy się na dziadka, bo wiedzieliśmy, że nie weźmie, dziadek kija i nas nie popędzi ani się matce, ojcu nie poskarży, ani nie będzie czuł do nas urazy. Czasem nawet wyciągał gruszkę czy renklodę z kieszeni i naści, Szymuś, naści, Michaś, żółciuteńka, słodziuteńka, zjedz i nie złość się. Tylko że jak nagle złość na ojca nachodziła, tak i nagle w nim opadała. Sięgał po kapciuch z machorką, uwijał sobie skręta i zaczynał nam tłumaczyć, co by to było, jakby tej kromki chleba nie dać ziemi: – Byłyby nieszczęścia. – I roztaczał je przed nami, poczynając od tego, że mogłaby zielskiem zarosnąć, poprzez deszcze, grady, spiekoty, susze, myszy, robactwo i inne plagi aż po najstraszniejsze, że mogłaby już na zawsze przestać rodzić, boby zamieniła się w kamień. A jeszcze do tych nieszczęść ojcowych dodawał swoje dziadek. Bo co do nieszczęść, dziadek był nawet lepiej od ojca obeznany. I nie tylko, że żył dłużej. Ale na pańskim jeszcze robił i w wojsku carskim służył, i raz mu powódź cały dobytek zniosła, a raz mu się wszystko od pioruna spaliło. To ziemia, woda, niebo, wojna jedno było dla dziadka. Tylko że ojciec nie bardzo dawał się prześcignąć dziadkowi na nieszczęścia. Ledwo dziadek powiedział: – Dawniej… To ojciec od razu: – Co tam dawniej. Dawniejsze nieszczęścia a teraźniejsze to nie to samo. Robiliście na pańskim, to pańskie były nieszczęścia. A w wojsku tak samo, chleb fasowany, to jest czy nie ma, żołnierz musi dostać, bo inaczej by się nie bił. A tu ziemia swoja. Sprzeniewierzy się jej człowiek, to mu nie daruje. I mogą przyjść nieszczęścia jak w Piśmie Świętym czy w Królowej Sabie. Darmo były proroctwa? Aż nas matka nieraz brała w obronę przed tymi nieszczęściami: – A nie straszże ich. Dzieci jeszcze. Dorosną, będą miały swoje nieszczęścia, po co im twoje. A tylko zasnąć nie będą mogły. Nieraz aż się Stasiek w kołysce budził i na całą izbę się rozdzierał, jakby mu się któreś z tych ojcowych nieszczęść przyśniło. I nie pomagało bujać go, jeszcze gorzej się darł. Musiała mu dopiero matka tę rozkrzyczaną gębę cyckiem zatykać. Niewiele jeszcze wiedziałem o chlebie, prócz tego, że raz jest, a raz go nie ma, i że kiedy jest, jest dobry, a kiedy go zabraknie, staje się jeszcze lepszy. Toteż póki był, wiadomo było, skończy się jeden bochenek, pójdzie ojciec do stodoły i przyniesie drugi. I matka, krając, jeszcze się pytała, ile ci ukrajać? Bo to zjesz, oczy by tylko jadły, nie zjesz i psu rzucisz. Ale bywało, wiosna gdzie tam daleko, a ojciec przynosił ostatni już bochenek i mówił, to ostatni. I potem tygodniami chleba się nie widziało. Aż dopiero na Wielkanoc, bo zostawiała matka zawsze mąki choć na jeden, dwa bochenki na Wielkanoc, bo jakże to. Pan Jezus zmartwychwstał, a my bez chleba. I na jeden, dwa na żniwa, żeby siła była. A przez cały ten czas żyło się tylko dawnym smakiem chleba. Śnił się ten chleb na jawie i we śnie. Tęskniło się za chlebem jakby za kimś bliskim. A najgorzej wieczorem, bo wieczorem chleb jak duch się zjawia. Nagle zapachniało chlebem, jakby pod oknami ktoś przechodził z bułką chleba pod pachą albo u sąsiadów wyciągali chleb z pieca. Aż się nieraz samo z ust wyrwało: – O, chleb gdzieś pachnie. Ale ojciec, który cały czas przy naszych myślach warował, żebyśmy o chlebie tylko nie myśleli, zaraz się sprzeciwiał: – Gdzie ci pachnie? Muszą u Maszczyków słomą palić, bo nie mają już czym. Albo Dereń do południa gnój wyrzucał, a gnój czasem tak chlebem zaleci. A najbardziej koński. – I pociągał nosem, że on nic nie czuje. A nawet szedł, otwierał drzwi i wpuszczał powietrze, że nic nie czuje. Czasem jeszcze dziadka na dowód się pytał: – A wy coś czujecie? I dziadek też nic nie czuł i potakiwał ojcu, że nie czuje. – Musi iść na odwilż. Od rana mi po nogach mrówki, juchy, łażą. I to takie szczypawy. ŻL będzie widać zmiana, oj, będzie zmiana. Nie patrzyłeś, nie zrywa się wiater? Wiater lubi nieraz coś tak przynieść. A chleb jakby piekli, to najwyżej u Wronów, a Wrony od wschodu, a wiater na zmianę zawsze od zachodu wieje. Raz tak Turki chleb w swoich okopach jedli, to myśmy w swoich czuli i aż nas skręcało. O, chleb daleko niesie. Tylko jedna matka wierzyła, że mi chlebem musiało zapachnieć, bo inaczej bym nie mówił, i spać mnie zaraz wyganiała: – Czas już spać, to położysz się i zaśniesz. Nie myśl, dziecko, o chlebie. Bo i ona, zmiatając ze stołu, nadstawiała nieraz garstkę i zgarniała w nią jakby okruchy po chlebie. I szła nawet, odsuwała fajerkę i wrzucała te okruchy w ogień. Raz mi się tak nieopatrznie wyrwało: – Mama, nie ma u nas chleba! Wtedy ojciec, który siedział przy stole i gdzieś w okno patrzył, jak nie skoczy na mnie: – Czego się tak drzesz, chorobo?! Wrzuca, to niech wrzuca! Zgarnęła, to i wrzuca! Chleb się zawsze w ogień wrzuca! Inaczej grzech! – I aż podniósł się ze złości, przeszedł w tę i nazad po izbie, a w końcu na dwór wyszedł. Nie wiem, co go mogło tak rozzłościć, nie powiedziałem tak głośno. Ale może samo to, że chleb? Bo odkąd chleba brakło, unikało się i mówienia o chlebie. Niby nikt nie zakazywał, ale jakoś tak to było, jakby i słowo chleb nas opuściło. I nawet dziadek, kiedy wypominał z różnych wojen, co jedli, wypominał groch, kapustę, kaszę, kluski, czasem mięso, ale chleba nigdy nie wypominał. Tak samo my, dzieci, gdyśmy klęcząc przy łóżku pacierz w głos mówili, a matka stała nad nami i nas pilnowała, żebyśmy słów nie opuszczali, to gdy przyszło do mówienia chleba naszego powszedniego, przycichaliśmy i matka nam to odpuszczała. Chociaż ojca i w tym naszym modleniu coś kiedyś tknęło, bo powiedział do matki: – Lepiej by się Zdrowaś Maryjo modlili. Matka Boska prędzej dzieci wysłucha. Sama miała dziecko. Bo ojciec niby dumał tylko i dumał, i mało co się do kogo odzywał, ale za to nie wierzył nikomu. Musiał wiedzieć, że ta kromka chleba wetknięta tam za krokiew, w taki czas, jak to jabłko z raju, może skusić każdego. A najgorzej nie wierzył mnie. Ile razy popatrywał na nas, jego siwe oczy mnie najgłębiej wierciły. Ale nie wierzył nawet i dziadkowi. Choć nie miał dziadek ni jednego zęba, to gdzie go mógłby kusić chleb, co od Wigilii na kamień już sczerstwiał. Ze świeżego i to wydłubywał ośródkę, a jeszcze międlił i międlił każdy kęs w gębie, nim połknął. Co innego ja czy Michał, mieliśmy zęby jak wilki, to dla nas ta kromka mogłaby i sto lat schnąć i byłaby chlebem. Tym najlepszym ze wszystkiego chlebem, co go matka wspierała na brzuchu i krając pytała się, ile ci ukrajać. Dziąsła nieraz aż swędziały, kiedy się ta kromka tam, na strychu, przypomniała. Nie musiała się zresztą przypominać, bez przerwy stała przed oczami. I na zmianę, to głód podniecała, aż się ślina do gęby toczyła, to sytością mamiła, że się ją w brzuchu prawie czuło, jak rozpycha. I kusiła, kusiła, od rana do wieczora, a nawet jeszcze długo w noc, gdy się spać pokładliśmy, nie dawała mi zasnąć. Spałem w jednym łóżku z ojcem i Michałem, ja koło ojca, Michał w nogach, bo nie wiercił się, no i krótszy był, bo coś długo nie rósł. Ojciec tylko się położył, odwracał się plecami do mnie, czasem aby burknął, żebym nie ściągał pierzyny z niego, i już chrapał. Na Michała też nie musiałem długo czekać. Trochę tam z początku nogami pogrzebał, bo nigdy nie mógł sobie znaleźć miejsca na te nogi. Ale jak już znalazł, raz i drugi mu te nogi drygnęły i spał jak zabity. Potem przy łóżku pod oknem, gdzie spała matka z Antkiem, kołyska ze Śląskiem przestawała się bujać, czasem Stasiek jeszcze zamarudził, ale matka nic już nie słyszała. A Antek, gdyby nawet coś usłyszał, to tym mocniej by udawał, że śpi, niż gdyby spał prawdziwie. Dziadek z babką spali w komorze, po drugiej stronie sieni. A prócz tego ledwo wieczór nastał, babka już szła się położyć, a dziadek podrzemywał, póki mógł, siedząc na stołeczku. To gdy wreszcie i on ruszał spać, był już śpiący jakby w środku nocy. Musiała go matka przez próg przeprowadzać, bo taki się ten próg robił wysoki pod nogami dziadka, jakby mu się już śniło, że chce przejść przez próg w swojej chałupie i nie może, chce przejść i nie może. Inna sprawa, że próg i na jawie był u nas wysoki. Bo robiło się progi nie dla samych progów, ale żeby i siąść gdzie było, gdy się ludzi więcej najdzie. Koguty na północ już piały. I ojciec na drugi bok się przewrócił, czyli przodem do mnie. I potem znów na drugi, czyli znów plecami. I Michał przeniósł nogi w inne miejsce, bo mu ścierpły. I Stasiek w kołysce zakwilił, i kołyska zaczęła się przez sen bujać. A mnie wciąż stała przed oczyma ta kromka chleba wysoko za krokwią i świeciła jak jakaś najjaśniejsza gwiazda, a nie dała się za nic odpędzić. To bolała jak bolący ząb, to dręczyła jak wyrzut sumienia. Gdyby jeszcze dało się powiercić, może by jakoś znikła. Ale nie dość, że w łóżku ciasnota, to jeszcze tuż obok wielkie jak góra plecy ojca. Każdej chwili mógł się zbudzić i zapytać: – Co to, nie śpisz jeszcze? Niby miałem na wszelki wypadek wymyślone, że mnie pchły gryzą. Ale nie wiem, czy uwierzyłby, bo nie było u nas pcheł. Matka wynosiła co dzień pościel na dwór, a pod płachty wkładała suszoną macierzankę. Gdy wreszcie jakoś tam usnąłem, nie byłem nigdy pewny, czy to sen, czy jawa, bo tę kromkę chleba dalej miałem przed oczyma. Raz mi się śniło, że wyszedłem na strych, podstawiłem drabinę, ale drabina okazała się za krótka, wyszedłem na topolę, ale i topola okazała się za krótka. To mogło być tak samo we śnię jak na jawie. A rano mi się ojciec pyta: – Cóżeś się tak wiercił? Śniło ci się co? Wykręciłem się, że to pewnie po wczorajszej kapuście z grochem, bo ze snu można byle czym się wykręcić. Na szczęście ojca nie było w tym śnie, to łatwo uwierzył. Gorzej było za dnia, gdy akurat siedział w izbie. I nieraz aby przez stół tylko. A mnie jakby ktoś tak naumyślnie wpychał tę kromkę w gębę i kazał mi jeść na jego oczach, bo to tylko chleb. A chleb jest do jedzenia. I aż w całej głowie słyszałem to chrupanie sczerstwia-łego chleba w moich zębach. I ze strachem rozglądałem się dokoła, bo mi się zdawało, że wszyscy to słyszą. Ojciec, matka, Michał, Antek i nawet Stasiek w kołysce. A dziadek jakby usta już otwierał, żeby w głos powiedzieć: – O, słyszyta, chrupie coś. Weź no, Michaś, zajrzyj pod łóżko, może kot tam, jucha, myszę żre. A ojciec jakby na to tylko czekał: – Gdzie kot?! Jaki kot?! Wyrzuciłem kota na dwór! Przyznawać mi się, który to?! Ty, Szymek?! Otwórz gębę, zarazo! Bo ojciec i tak chyba coś przeczuwał, patrzył nieraz na mnie, jakby chciał mi się spytać: – Co tam jesz? Aż kuliłem się pod tym jego wzrokiem, powtarzając sobie w myślach, nic nie jem, nic nie jem, nic nie jem. Albo jem se tylko śliwkę, bo mi się przypomniało, jak byliśmy jesienią u księdza na śliwkach. Albo jak byliśmy na laskowych orzechach jeszcze przed Matką Boską Zielną i se jem. Ale mleczne, tata, były. I rządca nas przegonił. A raz tak patrzył, patrzył na mnie i nagle mi się pyta: – O czym myślisz? Zdrętwiałem w pierwszej chwili, że słowa nie mogłem z siebie wydobyć. Jakbym miał usta jeszcze tym chlebem zatkane. I ratując się jak mysz przed kotem, udałem, że to nie mnie, a Michała ojciec się pyta. I spojrzałem na Michała, co ojcu odpowie. Michał spojrzał na mnie. Ale i ojciec nie dał się zwieść: – Nie Michał. Michał wiem o czym. Michała myśli jak źródlana woda przezroczyste. Ty. – Ja? – zdziwiłem się, żeby zyskać jeszcze chwilę, na zastanowienie się, o czym to ja myślę. I zanim ojciec znów powiedział, ty, już wiedziałem, o czym myślę. – O Panu Jezusie myślę – wyrzuciłem jednym tchem. Ojcu oczy otwarły się na całą szerokość, wyprostował się i patrzył na mnie jak ślepiec na słońce. Teraz on nie wiedział, co powiedzieć. Myślałem już, że da mi spokój. Może wstanie, powie: – Trzeba pójść do konia zajrzyć. Albo dziadka znów zacznie przepytywać: – No, i co, przypomnieliście se? Możeście pod tą ulęgałką za stodołą zakopali? Pamiętacie, rosła ulęgałką? – Jakże, ulęgałki miałbym nie pamiętać? Większa była od stodoły i gruszki miała słodziutkie, jak miód. – Bo tak naprawdę to dziadek wszyściuteńko pamiętał, miał całe swoje życie dzień po dniu w pamięci zapisane. Prócz tego jednego, gdzie zakopał te papiery. – Ale pod ulęgałką nie. To już prędzej pod jabłonką. Była taka jabłonka, miała jabłka pół na pół czerwone i żółte. Ale przyszła razu jednego | wichura i ją z korzeniami wywaliła. Znów przymrużył te swoje oczy, może ważył w sobie, uwierzyć mi | czy nie. I jakby chciał te moje słowa jeszcze raz usłyszeć, o czym myślę, powiedział: – To o Panu Jezusie myślisz? – O Panu Jezusie – przytaknąłem gorliwie, że aż dziadek się l rozrzewnił: [ – Chceta Michasia posyłać na księdza, a to widać Szymusia Pan Bóg sobie wybrał. Dziecko, a jakie mu to myśli do głowy przychodzą. O Panu Jezusie, no. Staremu by nieraz nie przyszły. On ksiądz będzie, mówię wam. Ugryzłem się w język, żeby nie powiedzieć, że nie będę. Bo nie widziało mi się być księdzem. Całe życie tylko msze odprawiać, a jeszcze chodzić w sukni jak baba. Choć niby pod tą suknią, chłopaki mówili, ksiądz ma takie same portki jak chłop. Ale co to za portki, jak musi zakrywać. A prócz tego podobała mi się już Staśka Makulanka. Pasła z nami krowy na łąkach, a nawet Wicek Szumielów, najstarszy z nas, nie mógł dać jej rady, taka była silna, choć dziewczyna. I klęła, że niejeden dorosły byjej nie dorównał, żeby nie wiem jak był wściekły. A ona bez wściekłości, śmiała się, podskakiwała i klęła, że hej! No jeszcze, Staśka, jeszcze, podpuszczaliśmy ją, i ta klęła, aż się krowy oglądały. A puściła się te krowy zaganiać, to cycki jej się trzęsły jak gruchy na wietrze. A my jak te psy za suką za nią, że może jej powypadają. O, Staśki cycki! Staśki cycki! Jakby już tam gdzieś bieliły się w murawie. Namawialiśmy ją nieraz, żeby pokazała nam, co ma pod sukienką, ale chciała złotówkę. No, to uzbieraliśmy tę złotówkę, co kto mc to w domu podskubał, dajemy jej i pokazuj, Staśka. A ta wtedy, za złotówkę to nam może tylko pokazać, co u góry ma, a co dalej, musimy dodać jej pięćdziesiąt groszy. Skąd tu wziąć te pięćdziesiąt groszy? Pięćdziesiąt groszy to kawalery dostawali od ojców, kiedy na panny już chodzili. Ale traf chciał, że ojciec Kazka Sochy przyjechał z jarmarku pijaniutki, że musieli go z wozu zdejmować, i Kazek wygrzebał mu z kieszeni te pięćdziesiąt groszy. No, mamy. Staśka, pokazuj. A ta znowu podrożyła, że dwa złote, bo se musi kupić jedwabne pończochy, takie jak ma Tereska młynarka. Złość nas taka wzięła, rzuciliśmy się na nią, sami cię, cholero, rozbierzemy, ale wywinęła się, wyciągnęła kozik, stanęła okrakiem: – Niech który podejdzie, to mu siurka oberżnę, skurwiele. I dopiero jak dorośliśmy, nie chciała już nic. W księdzu co mi się tylko podobało, to spowiedzie. Musi dobrze być tak siedzieć se w konfesjonale za kratkami i słuchać grzechów z całej wsi. Ech, dopiero by się nadowiedział. I odpuszczać, nie odpuszczać, zadawać pokuty. A najwięcej bym piekłem straszył, i to ażby włos się jeżył, skóra cierpła, zęby szczękały i łzy ciurkiem ciekły. Tylko że to trzeba by wymyślić inne piekło, bo tego ludzie przestali się już bać. Może nie powinno być na tamtym świecie, tylko tu, na ziemi? Może nie sama dusza powinna by cierpieć, tylko z ciałem? Może nie wszyscy razem żeby byli, tylko każdy osobno? I może nawet diabłów nie powinno być, tylko sam człowiek i męki? Najdłużej bym spowiadał trzy panny z naszej wsi: Kryśfcę Latrównę, Weronkę Maziarzów i Magdę Kukaweczkę. A z mężatek Balbuskę. Bo zanim za Balbusa wyszła, miała kawalerów jak psów. Co wieczór ją ojciec po wsi z batem ganiał, a ta się ciekała. Powiadali nawet, że najducha miała, ale go utopiła. Choć i za Balbusem potem nic się nie zmieniła. Tylko żeby się dowiedzieć, czy to wszystko prawda, co ludzie gadali, trza by wyspowiadać. Starych bab ani chłopów nie spowiadałbym. Niechby ich wikary spowiadał. No, może ze starych bab jedną Przygajową, żeby się dowiedzieć, czy w dawniejszych czasach tak samo się puszczały. Bo któż mógł lepiej wiedzieć niż Przygajowa. Nikomu podobno nie przepuściła. Wójt, parobek, młynarz, sąsiad, z kim się tylko dało. A najwięcej z żołnierzami, jak tam kiedyś stali w naszej wsi. Mieli kurtki granatowe i czerwone spodnie i to ją podobno tak do nich ciągnęło. Chłop się za nią modlił, żeby Bóg przegnał z niej szatana, a ta się z niego śmiała. Sprowadziła mu kiedyś trzech żołnierzy na raz do chałupy i hulała nago z nimi, a chłop musiał patrzeć. Sprał ją potem moczonym powrozem, to go w rekruty posłała i już nigdy nie wrócił. Tylko czyby chciała to wszystko na spowiedzi wyznać? – Michaś czy Szymuś – rzekła matka – aby Bóg dał, żeby jeden z nich. – Mówię wam, Szymuś – upierał się dziadek. – A jakby tak jeszcze tu, w naszej parafii. Ja tam już nie doczekam. Ale wy mogłybyśta się przenieść na plebanię. Byłoby wam jak w raju. Samego sadu jest [trzy morgi. No, i kościół pod bokiem. – A co myślisz? – Ojciec ani tym księdzem nie dał odwieść się | od pytania mnie dalej. – Myślę… – zająknąłem się, bo nie bardzo wiedziałem, co myślę. – A co myśli? – dziadek przyszedł mi znów z pomocą. – O Panu Jezusie myśli, nie powiedział ci? O, wisi krzyż na ścianie, spojrzy się i co więcej myśleć. Spojrzałem w popłochu na ten krzyż i coś się we mnie jakby otworzyło. – Myślę – powiedziałem już bez zająknienia – że jak cierpiał za nas i umarł na krzyżu. – O, nacierpiał się, nacierpiał – odezwała się matka od kuchni. – A ludzie i tak są, jak byli. – Ale może gorsi byliby – dziadek na to. – Jeszcze gorsi? – matka aż się żachnęła. – Ano, niechby wszyscy tacy byli jak ten zbój Marchewka. Dałoby się żyć? Zapomniałaś, ile kur ci już nakradł? – I co więcej? – ojciec nie ustępował. – A co więcej? – dziadek się obruszył, bo myślał, że do niego ojciec pije. – Wyciął ci wiklinę na łące. Jeszcze cię wyprzezywał. Mało? – Nie ojca się pytam, jego. – Szymka? I cóż on ci winien? – Nie co winien, tylko co myśli. No, dalej. – Jakby konia pod górę batem przyganiał. W dołku mnie zaczęło ssać, bo co tu dalej? Jeszcze pluta była akurat na dworze, to nie było nadziei, żeby ojciec gdzieś wyszedł, bo i psu by się nie chciało, to mógł mnie tak do wieczora pytać. Grzebałem rozpaczliwie w myślach, ale myśli jak myszy uciekały ze mnie. Wtem dziadek się podniósł, zrobił krok na izbę i westchnął: – Stary człowiek to zrobi ledwo krok, a jakby na Golgotę szedł. I w tej samej chwili oświeciło mnie. – Myślę – wyrecytowałem – że jak niósł krzyż na Golgotę i upadł, to szedł jeden chłop z pola i mu pomógł nieść. – Nie chłop, tylko Szymon Cyrenajczyk. Jak was ten ksiądz uczy, chorobo?! – zaperzył się ojciec. – Bo od razu mówiłem – dziadek ojcu przytaknął – jak tylko przyjechał, taki tam i ksiądz. Gęba jak u dziewczycy. Nawet brody nie ma, ledwo mech gdzieniegdzie. To skąd ma co wiedzieć. I o Panu Jezusie, jak o ludziach, nic nie wie. – O ludziach co innego i o Panu Jezusie co innego – zaprzeczyła matka. – Jak co innego? – dziadek się obruszył. – Nie był Pan Jezus człowiekiem? To dopiero po śmierci Bogiem został. – Ano, był, był i aż dał się ukrzyżować, bo nie mógł już wytrzymać. – • To nie to, że nie mógł wytrzymać, tylko odkupić ludzi chciał. – A oni mu jeszcze za to żółci dali i bok mu przebili, tak? Bym takich zbójów odkupywała. A do piekła i niech się smażą, niech wyją jak wilki! Niech se wyrywają kudły ze łbów i wzywają boskiego miłosierdzia! Niech wypłakują ślepia, aż ich ze wszem ciemność zakryje! – rozsierdziła się matka jak osa na tych zbójów i pewnie by wygadywała dalej na nich, tylko że ojciec jak nie huknie: – I co więcej?!! Aż mi serce podskoczyło. Na szczęście matka, jeszcze pełna tej złości na zbójów, przeniosła ją w tej samej chwili na ojca, jakby i on do nich należał: – A dejże mu już spokój! Całą Ewangelię ci prawie powiedział, a ten co więcej i co więcej! Które dziecko tyle wie?! Dziesięciorga przykazań i to nie potrafią powiedzieć. A mnie znów oświeciło. – I myślę, tata, że nam dziesięcioro przykazań obwieścił – wyrzuciłem jeszcze, zadyszany, jakbym chciał być przed matką z tą dobrą nowiną. Ale ojciec nastroszył się jak indor. – Kto? – No, Pan…Bóg – powiedziałem, chociaż mniej już pewnie, bo coś niedobrego wyczułem w jego głosie. – Który? – zmarszczył brwi. – Jeden, tata, jest Pan Bóg. Ksiądz tak mówił. O, i tu na ścianie wisi jeden. – Ale w trzech osobach! W trzech osobach, zarazo! – złość nim zatargała. Już chciałem się rozpłakać. Ale coś mnie jakby tknęło, że i ojciec chyba nie jest taki mocny w tym Panu Jezusie. I udając żal, że kto to tak pogmatwał, spytałem nieśmiało: – To jak to, tata, jest, że jeden, a we trzech? – Bo we trzech! – Broda mu zadygotała. – Syn Boży! Duch Święty! I Bóg Ojciec! – To który z nich jest Bóg? – Wszystkie są! – Jak wszystkie, to trzech jest, nie jeden. – Jeden!! – ryknął, złapał szczapę spod nóg i cisnął nią we mnie ale uchyliłem się i trafił Michała. Michał się rozbeczał, matka się?] rozdarła: – Wściekłeś się?! I nawet dziadek, choć nie lubił narażać się ojcu, zamamrotał pod nosem: – Nie tak się tłumaczy. Nie tak się tłumaczy. A ojciec z tej wściekłości złapał wiadro z pomyjami, aż chlusnęło mu na portki, i poleciał zanieść krowie. Aż przyszedł kiedyś rok najgorszy ze wszystkich. Najpierw całą wiosnę kropla deszczu nie spadła, potem całe lato lało i lało, i tak prawie do jesieni. Rzeka z brzegów wystąpiła, choć niewielka była, a zrobiła się jak dziesięć rzek i dalej przybierała. Zamartwiali się ludzie, co to będzie, co to będzie? A koguty wciąż piały i piały, że tak dalej będzie. Niektórzy po całych dniach w oknach tylko stali, wypatrując choćby skrawka nieba, co by dawał nadzieję. A niektórzy końca świata czekali, że to potop pewnie, jak ten za Noego. Zbierali się nawet wieczorami u Sójki i czytali na głos Biblię, czy tak samo, czy nie tak. W kościele nabożeństwo szło za nabożeństwem. I gdzie jaki krzyż, kapliczka czy figura, przystawali ludzie, żeby się pomodlić, pośpiewać czy choćby popłakać razem, a nie każdy osobno u siebie w chałupie. A już do spowiedzi, komunii waliły tłumy jak żadnego roku. Niedowiarek Kruk dał się nawet nawrócić, bo mu baba z córkami nie dawały spokoju, że to wszystko przez niego. A miał tych córek pięć, trzy już stare panny, ale dwie jeszcze na wydaniu. Choć gdzie by przez jednego Kruka Bóg chciał karać cały świat. Potem chłop żałował, bo jak nie miał w chałupie spokoju, tak i dalej nie miał, a na świecie wciąż lało i lało. Zmusili nawet ludzie księdza, żeby procesję w pola poprowadził, może to pomoże. Ale daleko nie zaszli. Zaraz za Midurą, jak droga w pola skręca, kościelny Franciszek, który szedł z krzyżem na przedzie, ugrzązł w błocie prawie po kolana. Za nim ugrzęzły chorągwie. Ugrzęzły Karpielowa z Matyską, bo jak to tercyjarki, i tu chciały być pierwsze. Ugrzązł ksiądz, choć go Skubida z Denderysem prowadzili pod ręce. Musieli go dopiero, jeden z jednej strony, drugi z drugiej, podeprzeć i przenieść na suchsze, boby sam nie dał rady się wydostać. A i tak mu jeden kamasz został w błocie i dopiero któraś z bab wydostała i ozuła z powrotem na księżowską nogę. Bo kościelny Franciszek był przynajmniej w butach z cholewami, to nie oglądając się na procesję, szedł i szedł. Wołali go, Franciszku! Hej, stańcie, Franciszku! A ten szedł i dopiero gdy mu błoto wyżej cholew sięgnęło, zmiarkował się, że sam tylko idzie. Na szczęście miał krzyż, to tym krzyżem podpierając się jak pastorałem, jakoś się z tego błota wydostał. Choć dostało mu się za swoje od księdza, kiedy wyszedł na suchsze, że ten krzyż tak sponiewierał. No i skończyła się procesja, trochę pomodlili się, trochę pośpiewali na brzegu tych pól i wrócili do kościoła. Poniektórzy co bogatsi gospodarze wynosili święte obrazy na swoje staja i robili im budy ze słomy jak do stróżowania. Ale też nic nie pomogło. Bo nie mogło być przecież tak, żeby nad jednymi stajami słonko świeciło, a nad innymi lało, to lało wszędzie. W deszczu, w błocie zbierali ludzie z pól, co się zebrać dało. Choć niewiele było do zbierania, bo co nie wyschło wiosną, to wymokło latem i początkiem jesieni. Kartofli zebraliśmy wszystkiego trzy fury, a mieliśmy kawał pola zasadzony. I kartofel w kartofla nie większy niż włoskie orzechy. Przyjechał ojciec z trzecią furą i powiedział, że ostatnia, to wyszedł dziadek, wyszła matka, wyszliśmy my, dzieci, i wszyscyśmy się rozpłakali. A ojcu nawet zejść się z fury nie chciało, tylko trzymał bat i lejce w ręku i patrzył, jak dziadek płacze i przebiera w tych kartoflach. I na pocieszenie tylko rzekł: – Ano, nic się nie poradzi. Jaka ziemia, takie i kartofle. A ziemia zgnilizna. Żeby chociaż ozdrowiała z tego. A gdy młócił, to jak zgarnął pełny przetak i wywiał, to same plewy, a ziarna po dnie. Zostawił, co na siew, i ledwo pół worka zawiózł do młyna, i było po życie. Upiekła z tego matka tylko raz chleb i parę miarek zostawiła na czarną godzinę. Chleba z jednego pieczenia starczało u nas na miesiąc, półtora, to i z tego by pewnie nie starczyło na dłużej, gdyby ojciec nie powynosili jeszcze gorących bochenków i gdzieś nie pochował. Obszukaliśmy z Michałem całą stodołę, a nawet kłuliśmy widłami po słomie w zapolach, ale nie znaleźliśmy. Choć musiały być w stodole schowane, tylko trzeba by stodołę do góry nogami przewrócić. A to nie z Michałem. Musiałem go cały czas podtrzymywać na duchu, że to nie grzech szukać chleba. A widłami kłuł, to zagłębiał aby same koniuszki, jakby bał się, żeby broń Boże nie trafić na ten chleb. A jeszcze wciąż mi się pytał: – Co zrobimy, jak znajdziemy? – Zjemy. – Sami? – A z kim? – Ojcu, matce nic nie zaniesiemy? – Ano, zanieś, to zobaczysz. Jeszcze w skórę dostaniesz. To znów kiedyś mu się przypomniało, jak to dziadek opowiadał, że w powstaniu razu jednego kozaki szukali powstańców i kazali dziadkowi tak samo kłuć widłami po snopkach. A to dziadek ich schował u siebie pod tymi snopkami. Ale co miał zrobić, kazali kłuć, to kłuł. Wtem krew zobaczył na końcu wideł. I w tej samej chwili, niby że to się zachybotał na nierównościach snopków, wbił sobie widły z całej siły w nogę i zaczął niemiłosiernie wyć. A kozaki w śmiech. I już mu dalej nie kazali szukać. – Głupiś – powiedziałem – chleba szukamy, nie powstańców. A chleb nie ma krwi. Ale nie chciał dalej szukać. Myślałem nawet, żeby ojca wyśledzić, jak będzie szedł po ten chleb. Ale kiedy szedł, przykazywał matce, żeby nas nie wypuszczała, aż wróci. Albo niby na wieś wychodził, do kowala czy do któregoś z sąsiadów, a zjawiał się potem z bochenkiem pod pachą. I oddawał ten bochenek matce, a matka kładła go do kufra i zamykała na kłódkę. I co dnia wydzielała na rano i wieczór każdemu po kromce. Dzięki temu dociągnęło się z tym chlebem do Błażeja. A od Błażeja jadło się już tylko kartofle. Na rano żur z kartoflami, na południe kartoflankę czy kartofle z mlekiem, a na wieczór pieczone w popielniku, z solą. I najlepiej ze wszystkich smakowały te wieczorem z popielnika, z solą. Nie zapalało się lampy, tylko siadywaliśmy wokół kuchni przy półotwartych drzwiczkach i tyle co z tych drzwiczek światła na izbę padało. Więcej się soli teraz jadło, to nie starczało na naftę, no i szkoda byłoby nafty do samych kartofli. Niby sprzedał ojciec jałówkę, bo nie było czym jej karmić, ale prawie wszystko poszło na podatki. Przynosiła matka te kartofle z piwnicy jakby jaja w zapasce. Wykładała je przy nogach ojca. Ojciec wyciągał płonącą szczapę z paleniska, poświęcał nią sobie i rozkładał te kartofle na tyle kupek, ile nas było w chałupie, prócz Staśka, bo Stasiek jeszcze cycka ssał. Potem te kupki wyrównywał, przekładał z kupki na kupkę, tu większy, tu mniejszy, żeby sprawiedliwie było. A jeszcze matka kazała mu zabrać dwa ze swojej kupki i dołożyć do kupek Michała i mojej, bo rośniemy. Tak samo babka, że już jej do śmierci blisko, to wystarczy, jak pomodli się przed spaniem, nie musi jeść. To znowu przekładał z kupki na kupkę. Naprzekładał się nieraz, aż był cały odymiony od tej szczapy, którą sobie poświęcał. Raz nawet brwi sobie upalił. A i tak się te kartofle pomieszały, które czyje, kiedy wsadził je do popielnika, i zagrzebał wszystkie w popiele. Toteż nie mogłem nigdy pojąć, jak je znowu rozpoznawał, gdy już upieczone wygrzebywał i rozkładał z powrotem na te same kupki, wymieniając każdego kartofla z imienia. Ten Szymka, ten ojca, ten mój będzie, ten Michasia, matki, Antka. A gdy już wszystkie porozkładał, nie czekając, aż choć trochę ostygną, brał ze swojej kupki pierwszego kartofla i jakby wcale go nie parzył, rozłupywał i zaczynał jeść. I od razu chwalił, że sypki, że kruchy, że co by to było, jakby kartofli nie było, i w ogóle rozgady-wał się o tych kartoflach jak o jakimś dziwnym świecie. Że choć mięso daje siłę, to z kartofli cierpliwość się bierze. Że każdego jedzenia można się w kartoflach doszukać, jak się tylko umie jeść. Bo jedzenie taka sama niby sztuka jak czytanie i pisanie. Ale poniektórzy jak świnie jedzą i przez to nic nie wiedzą. Aby tylko gębami i brzuchami jedzą. A tu trzeba i rozumem jeść. Że wszystko z ziemi pochodzi, a ziemia ma jeden smak we wszystkich rzeczach. To kartofle mogą być i grochem ze skwarkami, i kapustą z boczkiem, i pierogami z serem, ze smażoną śmietaną, a nawet kurzą łydą wielką jak bydlęcy burak. I nawet złość i dobroć pochodzą z kartofli, bo pochodzą z ziemi. Za dnia ponury, milczący, przy tych pieczonych kartoflach rozgady-wał się jak bajarz, że nieraz soli zapomniał sobie wziąć, musiała mu matka przypominać: – Weź soli. Dziadek z babką gdzie tam dłużej od ojca żyli, to i ile więcej tych kartofli zjedli, a tak samo słuchali jakby jakichś proroctw. Kiedyś się tylko dziadek wtrącił, żeby ojca podeprzeć, i powiedział, że kartofle jedzą tak samo król, jak i sługa jego, generał i żołnierz, ksiądz i dziad kościelny, bo kartofle wszystkich ludzi równają. I że śmierć jeszcze tak równa, ale nie tak błogo. Na to ojciec jak nie skoczy na dziadka, że gdzie śmierci do kartofli. Śmierć to śmierć, na każdego przyjść musi. A kartofle po to rosną, żeby człowiek miał co jeść. A i babce ta dziadkowa sprawiedliwość nie bardzo się spodobała: – Oj, pleciugo, ty pleciugo. Kartofle by mu króle jadły, jak nad światem panują. – Ale żal się jej widocznie tych królów zrobiło, bo dodała: – Chyba że tam czymś polanę, omaszczone, co by człowiekowi się nawet nie przyśniło. I do tego miecha drugie tyle. To z miechem tak. – Z czym jedzą, to jedzą – fuknął ojciec na babkę. – Nie wszystko i o królach musi się wiedzieć. O sąsiadach się niejedno nie wie, choć najbliżsi. I tak powinno być. Któregoś dnia wybrał się ojciec do kowala pług wyklepać, bo jakoś tak wiosną powiało. Ktoś podobno skowronka już słyszał, choć śnieg jeszcze leżał na polach. Matki też nie było w domu, poszła do sąsiadki wysiewek pożyczyć na żur. Babka kołysała Staśka. Dziadek drzemał pod kuchnią. Ale płytki miał sen, bo co trochę otwierał oczy, mamrocząc pod nosem, że jeszcze nie wiosna, o, jeszcze nie wiosna. A na kuchni gotowała się kartoflanka. Nie poszedłem do szkoły, że mnie brzuch boli. I siedziałem cały czas zgięty wpół, żeby była prawda, że mnie tak boli. Dała mi babka miętowych kropli i co trochę pytała mi się, no, jak, boli cię? Stękałem, że boli, a myślałem, jak by się wyrwać z izby, bo od samego rana kusiła mnie ta kromka chleba na strychu za krokwią i może z tego jakby mnie nawet trochę brzuch bolał. Nie miałem żadnych złych zamiarów. Chciałem tylko trochę popatrzeć na nią, jak wygląda chleb. – Ale jakby mniej – powiedziałem, gdy mnie babka któryś raz spytała. Bo już dosyć mnie nabolało, no i lada chwila mogła wrócić matka z wysiewkami od sąsiadki czy ojciec od kowala i musiałbym dalej siedzieć zgięty wpół z tym brzuchem. Babka jakby na to czekała i zaczęła pod niebiosa wychwalać dobroć miętowych kropli. I kiedy omal się zaniosła, że nieraz jakby ręką odjął, od razu przestaje, powiedziałem, że mnie już nie boli, i złapałem miskę z żarciem dla kur, że polecę im zanieść. Postawiłem miskę w sieni i szybciutko wdrapałem się na strych. Póki oczy nie przywykły, strych wydawał się jakby strzechą przywalony, tak tu ciemno było. Ale znałem na pamięć miejsce, gdzie ta kromka siedziała. Nieraz się tu zakradałem, gdy mi już za bardzo dokuczyła, żeby na nią popatrzeć. Zresztą wystarczyło zadrzeć głowę, otworzyć oczy szeroko i tak postać chwilę, a strzecha unosiła się wyżej i wyżej, a robiło się przestronne, jakby stało się pośrodku kościoła o zmierzchu. A gdzieś pod samym szczytem z tego zmierzchu wyłaniała się ona jak uśpiony gołąb, przycupnięty za krokwią. Taka sama szara jak gołąb. A nawet jakby to czub gołębi wystawał zza krokwi, trochę więcej szary od szarości strzechy. Zapragnąłem ją nagle dotknąć, pogłaskać, choćby po tym czubie. Tylko jak się do niej dostać? Ojciec chyba musiał wciągać drabinę na strych, kiedy tę kromkę tam wsadzał, za krokiew. Spróbowałem się wciągnąć na rękach po żerdziach. Szło mi ciężko, choć żerdzie nie były dalej od siebie niż szczeble u drabiny. Tylko że przywierały ciasno do strzechy jak stopy do murawy i musiałem przy uchwycić z całej siły rękę wciskać pod strzechę, żeby się dobrze złapać. Bo niechby tak ręka puściła, oberwałbym się jak graba na powałę. I dopiero bym narobił sądnego dnia w izbie. Już widziałem, jak dziadek się z drzemki zrywa, że co to, chałupa się wali?! I babka Jezusie Nazareński! woła. I Stasiek w bek. I matka akurat z wysiewkami wraca i ręce załamuje, gdzież Szymek?! I ojciec od kowala, gdzie ten ciort?! Ale jakoś się dodźwigałem tuż pod kromkę i wisząc jedną ręką u żerdzi, drugą wydostałem ją zza krokwi i wsadziłem za pazuchę. Zejść już było łatwiej. Siadłem sobie pod kominem, ale jakoś nie miałem odwagi wyjąć jej od razu zza pazuchy. Nasłuchiwałem, czy z izby nie dochodzą jakieś podejrzane głosy. Ale tylko babka śpiewała Staśkowi „Ludu, mój ludu, cóżem ci uczynił?” Rozejrzałem się z trwogą dookoła. Cisza, spokój, nawet myszy jakby się wyniosły na ten czas ze strychu. I tylko we mnie serce młotem waliło, jakby waliło na wierzchu. Wsadziłem ostrożnie rękę za pazuchę i najpierw tam tę kromkę obmacałem. Była sucha, spierzchnięta, jak nie chleb. I czy to od mojego serca, czy sama z siebie też waliła młotem. Wyjąłem ją powoli obiema rękami. Przykuliłem głowę, żeby się jej dobrze przyjrzeć. Ale widać było tylko kostropaty, szary kawał czegoś, co było niby chlebem. I cóż w nim takiego jest, pomyślałem sobie, że się ziemia nie może bez niego obejść? Zaczęło mnie kusić, żeby urypać okruszynę i spróbować. Może w zębach coś poczuję, co w nim jest? Opłatek od komunii też nic takiego, mąka, woda i smaku żadnego, a Pan Jezus w nim przecież jest. Okruszynę tylko. Ojciec nic nie pozna. Bo czy da się poznać kromkę chleba od Wigilii do wiosny? Była większa, no, to zeschła się. Człowiek też na starość schnie. Wsadziłem aby brzeżek między zęby i nacisnąłem nie tak wcale mocno, a tu nagle trach, jakby coś się zawaliło, i obłamał mi się kawał na pół dłoni. Strach mnie ścisnął. Pierwsza myśl była zerwać się i uciekać. Tylko gdzie? W gardle mnie coś zadławiło. Klęknąłbym przed tą zeschłą kromką i ją błagał, żeby dała się z powrotem skleić. A tu jakby po drabinie już ktoś gonił. Ktoś wyłaził zza komina i wyciągał do mnie ręce. Drzwi od izby trzasnęły. Jakieś głosy, ni to ojca, matki, dziadka, babki, wołały, Szymek, coś ty zrobił?! Szymek, bój się Boga!! Szymek!! I nagle, jakbym chciał zagryźć tę wielką winę w sobie, zacząłem gryźć ten obłamany kawałek. Trzeszczało mi w zębach, że po całym strychu było słychać. A nawet wydawało mi się, że w izbie słychać, l w obejściu słychać, w całej wsi słychać. I już zewsząd ludzie lecą zobaczyć, co to się u Pietruszków stało. Kłuło mnie w podniebienie, w język, w dziąsła. Ale gryzłem zawzięcie, w pośpiechu, jakbym bał się, że nie zdążę. Przez to nic chleba nie czułem, czułem się tylko | cały podrapany w środku, a w gębie jakbym ranę miał. Potem zjadłem i resztę tej kromki, bo nie wiedziałem, co z nią i zrobić. Wtedy coś dziwnego się stało, strach nagle gdzieś znikł i jakby błogość mnie naszła. Mógłbym nawet wstać i pójść sobie, tylko że nie chciało mi się. Cisza, spokój wróciły na strych, a po chwili sen mnie zaczął morzyć. Śniło mi się nasze pole, popękane od suszy, porośnięte skrzypem, perzem, lebiodą, a tuż obok na sąsiednich polach rosły żyta dorodne, jęczmienie, pszenice. Ale nic mnie to nie zasmuciło, nawet ojciec, który chodził po tym polu, wołając ze łzami, o, ja nieszczęśliwy, nieszczęśliwa ty, ziemio! Zbudziły mnie szarpania, krzyki. Ojciec stał nade mną wściekły, rozjuszony, jakby rozum stracił, wymachiwał rękami, wył: .- Ty wyrodku!! Ty gadzie!! I różne tam takie. Chryste Panie, trzymaj mnie!! Bo zabiję, jak psa zabiję!! Żebyś sczezł, nim się urodziłeś! I cóż my teraz poczniemy?! Nie daruje nam ziemia! Wstawaj!! Jeszcze błogi od snu i chleba rzuciłem się ojcu do nóg i zacząłem skamleć: – Skusiło mnie, tata! Widać mam szatana w sobie! Zaprowadźcie mnie do kościoła, będę cały dzień krzyżem leżał! Może wyjdzie ze mnie! – Ja ci dam szatana! Wstawaj! – I kopnął mnie w brzuch, aż się zwinąłem w ruską trójkę. I nagle, jakby w jeszcze większym przypływie wściekłości, złapał mnie wpół i zwlókł jak worek po drabinie | ze strychu. I tak mnie wlókł przez całe obejście aż pod stodołę. Tu mnie postawił pod ścianą i kazał stać. A sam zaczął czegoś szukać gorączkowo po ziemi. Wyszła matka z chałupy, pyta go się: – Cóż on takiego zawinił? A on chodził w tę i nazad i słomę butami rozgrzebywał mamrota-* jąć coś pod nosem do siebie, nic, tylko rozum stracił. W końcu coś mu zadźwięczało pod nogami, schylił się i wyciągnął łańcuch od psa. Bo psa spuściliśmy już w połowie zimy, żeby sam się żywił, bo nie było mu co dawać jeść. Matka znów od progu go się pyta: – I cóż on zawinił? Ale pewnie jej nie słyszał, zajęty odplątywaniem tego łańcucha od budy. Pchnął z wściekłością wrótnie od stodoły, złapał mnie za rękę i szarpnął do środka, choć nie opierałem mu się. Zaparł wrótnie za nami, jeszcze kopnął w nie dwa razy, bo nie chciały się doprzeć. A dygotał cały, jakby miał gorączkę, aż mu łańcuch w ręku podzwaniał. Założył mi ten łańcuch na szyję. – Powieszę cię, gadzie – wymamrotał. – Niech mi Bóg nie odpuści. Niech do piekła razem z tobą pójdę. Ale cię powieszę. Coś tam robił z tym łańcuchem wokół mojej szyi, a łańcuch tylko dzwonił jak glajcary u końskiego łba. Nawet mi się wydawało, że mnie ojciec w te glajcary ubiera, jakby mnie do sanny sposobił, nie na śmierć. I może przez to nic a nic się nie bałem. W dołku tylko mnie gniotło, ale nie ze strachu, że mam umrzeć, tylko pewnie z tego chleba. Bo jeszcze nie wiedziałem, co to umrzeć. Umarłych, ma się rozumieć, widywałem nieraz. I to rozmaitych. Ze starości i z chorób, utopionych i powieszonych. I nawet jednego takiego, Paluch się nazywał, zwoził zboże i ze snopków zleciał, i koło go przejechało. Nie żył już, a trzymał się tego koła, że mu palców nie mogli poodginać. Albo młynarza Kurzeję, w pasy we młynie go wciągnęło, to niepodobny był ni do zabitego, ni do umarłego. Czy razu jednego Sylwester Sójka zabił brata swojego, Sójkę Bolesława, cepami o majątek. To wyglądało, jakby tylko przez przypadek, bo razem młócili i albo za blisko siebie stali, albo za długie cepy mieli. A nawet płakał nad zabitym bratem, wołając, wstań, Bolesławie! Ożyj, braciszku! Jakby go znowu do młócenia wołał. I wydawało się, że tamten tylko oczy przetrze i wstanie, bo któż by na wołanie brata nie wstał? Czy Kułaga tak swoją babę sprał, że wyleciała nagusieńko na drogę z chałupy i padła nieżywa. I też trudno powiedzieć, jak naprawdę było, bo jedni mówili, że nieżywa, a drudzy, że bezwstydnica. Albo Rżysko tak raz w karczmie pił, pił i już nie wstał od tego picia. A trup pijany wygląda, jakby tylko tak był pijany. Żyd kłaki sobie z brody darł, bo mu za to picie nie zapłacił. A nawet za poprzednie mu nie oddał i miał wszystko tego dnia oddać. Ale przeszukali mu kieszenie, to nie miał grosza przy duszy. Albo mojego szkolnego kolegę, Jędrka Guzka, kiedy zobaczyłem w trumnie, to niby umarły, a ubrany był w nowiuteńkie ubranie, w nowiuteńkie buty, w nowiutką koszulę, ostrzyżony, uczesany, za życia nigdy go takim nie widziałem. Aż sobie pomyślałem, że widać nie jest tak źle umrzeć. Założył się o kozik z Jasiem Kułajem, że wdrapie się bez paska na najwyższą topolę za groblą, za młynem. I już prawie przy wierzchołku był i zleciał. Zanieśliśmy go matce, żeby go do łóżka położyła, bo się coś w nim oberwało. To nas wyprzezywała najgorszymi wyzwiskami. A dopiero potem zaczęła wyć, Jędrusiu, Jędrusieniu! Jędrusieczku! Mógłbym wyliczać i wyliczać. Ale co jest umrzeć samemu, nie wiedziałem jeszcze. A może dotąd nie wiem? Choć pamięć mam dobrą do umarłych. Mógłbym wszystkich po kolei nawet spisać, od Wróbla poczynając, gdy miałem trzy lata i wzięła mnie matka z sobą, że pójdziemy się z Wróblem pożegnać, bo umiera. Trochę bałem się, bo myślałem, że przy Wróblu będzie śmierć siedziała. A nie widziałem nigdy śmierci, prócz tej po kolędzie, ale to był zawsze ktoś z chłopaków przebrany. Weszliśmy, Wróblowa coś na kuchni mieszała, Wróblów Józek siedział pod oknem na ławie i lejce naprawiał, a wysoko na białych poduszkach w samym rogu izby leżała Wróblowa głowa z rozłożonymi jak dwie gałązki wąsami. Podeszliśmy do łóżka, matka przeżegnała się, uklękła i kazała mnie uklęknąć. I wtedy te wąsy na poduszkach poruszyły się, a spod pierzyny wyciągnęła się sucha ręka i spoczęła przez chwilę na mojej głowie. Potem wstaliśmy, matka się spytała: – Był już ksiądz? – Był – westchnęła Wróblowa i w tej samej chwili powsiadła na Józka: – Józek! Józek! Józek! Idźże już! Proszę go i proszę. Miałem się nawet matki spytać: – Mama, a gdzie śmierć? Ale pociągnęła mnie za rękę i wyszliśmy. A na dworze słonko przygrzewało, ciepluteńko i Kozieja gnał cielę, a to cielę tak śmiesznie fikało, że zacząłem się śmiać i matka się zaczęła śmiać, i kto tylko szedł drogą, przystawał i się śmiał. – Klęknij – wycharczał ojciec. Buchnąłem na kolana, aż mi łańcuch na szyi zadzwonił. – Powtórz se wszystkie grzechy główne – powiedział. – I w piersi się bij. Żeby ci Pan Bóg przebaczył. I trzy razy zmów Zdrowaś Maryjo, żeby i Maryja. – I klęknął obok mnie. Splótł ręce na brzuchu, przymknął oczy i też się zaczął modlić. Wróble ujadały nad nami po całej stodole, jakby złe, że ich spłoszyliśmy. Powtórzyłem sobie wszystkie siedem grzechów głównych, jak mi ojciec kazał, ale żaden z nich nie był do mojego podobny. To sobie pomyślałem, za co ojciec chce mnie powiesić, jak tylko grzechów głównych Pan Bóg nie przebacza? Wtem wrótnie od stodoły cichutko skrzypnęły. Odwróciłem głowę i na brzegu klepiska zobaczyłem w smudze światła matkę. Przeniosłem wzrok na ojca, ale on jej jakby nie słyszał, bo dalej się modlił z rękami na brzuchu, z przymkniętymi oczyma. – Nie ma takiej winy, żeby jej swojemu dziecku nie przebaczyć – odezwała się matka. – A to twoje dziecko. Złe czy dobre, ale twoje. Nagle okręciłem się całym sobą ku matce, aż mi znów łańcuch na szyi zadzwonił, i zawołałem: – Mama, po co mnie ma tata wieszać?! Wyjdę na tę najwyższą topolę za groblą i zlecę! – A choćbyś go zabił, twoje będzie – teraz ona jakby mnie nie usłyszała. – Tylko że ty już nie będziesz jego ojcem ani człowiekiem. Wtedy te splecione na brzuchu ręce ojca puściły, rozlazły się i wsparł je ciężko o klęczące kolana. A pod przymkniętymi powiekami jakby powstrzymywał łzy. Po chwili otwarł te oczy i zmęczonym głosem rzekł: – Weź go. Ja tu jeszcze poklęczę. Wzięła mnie po żniwach matka z sobą w pielgrzymkę. Szła chmara ludzi z naszej wsi i z innych. Starzy, młodzi, chłopy, baby, panny, kawalery, żonaci, mężatki, pojedynczo z domów i całe rodziny. Szedł ksiądz, organista, kościelny Franciszek. Szły chorągwie, szedł obraz Matki Boskiej z naszego kościoła. Szliśmy od świtu do wieczora, z dwiema przerwami na odpoczynek i jedną na obiad. Choć niektórzy wcale by nie odpoczywali, tylko szliby i szli. A na noce zatrzymywaliśmy się przeważnie we wsiach. Choć raz spaliśmy w lesie pod gołym niebem,»a raz w stertach na pańskim. Tak samo były przerwy od śpiewania, bo jak dzień długi śpiewali i śpiewali. A nawet niektórzy za nic mieli nakazania organisty, który tym śpiewaniem dowodził, i w przerwach dalej śpiewali, przeważnie ci na przedzie. Od tego śpiewania głosy ludziom pochrypły i po paru dniach już tylko gulgotali, rzęzili, ujadali, skrzeczeli, aż uszy bolały słuchać. Organiście jakby jedno płuco wyschło i coraz częściej przerwy nakazywał, i coraz dłuższym kaszlem po każdej pieśni się zanosił. Ale ludzie i ten kaszel jego za nic sobie mieli i gdy on nie zaczynał, sami zaczynali i chcąc nie chcąc musiał się organista do ich śpiewania przyłączać. A najbardziej na to śpiewanie zawzięty był Zdun. Może przez to, że mówili o nim ludzie, że to on powinien organistą być, jakby był tak młodszy. Bo podobno kiedyś, jak ktoś chciał mieć zaśpiewane Veni Creator na ślubie, żeby było w całym kościele słychać, to Zduna sobie brał, a organista tylko Zdunowi na organach przygrywał. To w drodze powrotnej Zdun aż zaniemówił od tego śpiewania i na migi tylko pokazywał, kiedy chciał coś powiedzieć. Matka też ochrypła i ze dwa miesiące rumianek potem piła. Ale co się dziwić, całą drogę szło się w kurzu. I ze dwa razy tylko deszcz posiąpił, a tak i słońce, to ludziom w gardłach gule aż porosły z tego kurzu i śliny. Nie śpiewałem, bo jeszcze nie umiałem pobożnych pieśni, a też mnie w gardle drapało i plułbym, i pluł. Szła przed nami Oryszka, to się do przodu przesunęła, że Pietruszczyn wciąż pluje i pluje. A Waliszyna aż się z matką pokłóciły, że jej na spódnicę naplułem, i zaczęła wszystkim pokazywać, że, o, nie napluł mi chorobnik, po-patrzta się, ludzie, napluł. A jeszcze będzie gadał, że musiałam na gównie kurzym siąść. Naplułem też Mikucie na buty, bo się akurat przesuwał i sam mi podlazł pod ślinę. Ale że na cholewy, to nic nie czuł i szedł dalej. Dała mi matka różaniec, żebym pomówił trochę Ojczenaszów, Zdrowasiek, zamiast myśleć o niebieskich migdałach. Z początku niosłem ten różaniec w rękach. Ale niewygodnie mi było, szedłem jakby ze związanymi rękami. A prócz tego piórko nawet jak się długo niesie, to się w końcu kura z niego zrobi, gęś czy kaczka. Tak i ten różaniec zrobił się jak łańcuch ciężki. No, to powiesiłem go sobie na szyi i od razu mi się ręce zamieniły prawie w skrzydła. Przechodziliśmy akurat obok jakiegoś sadu, malinówki aż się skrzyły między liśćmi. Widzę, matka zaśpiewana, głowę w górze niesie, oczy przymrużone, bo szliśmy pod słońce. Obejrzałem się w lewo, w prawo, za siebie, wszyscy tak samo zaśpiewani i oczy tak samo przymrużone przed słońcem. A dołem kurz powyżej kolan. Jeszcze przed nami szedł Kolasa i miał z wojny jedną nogę sztywną, to kurzył tą nogą jakby naumyślnie. Odganiali go wszyscy od siebie, żeby poszedł na koniec, ale uparł się i szedł w środku. Najpierw trochę odstałem, żeby nie być tuż przy matce. Potem przesunąłem się bliżej brzegu, a stąd hyc w sad. Śpiewali akurat o, Maryjo, bądź nam pozdrowiona, tak że nikt-nie zauważył. Zresztą pielgrzymka była już nawykła, że co rusz ktoś wychodził na stronę za potrzebą, to mogli pomyśleć, że i ja. Dopadłem najgęściejszej jabłonki i zacząłem, ile tylko w rękach prędkości, rwać. Nachapałem już z pół pazuchy, gdy wtem zza drzew doleciał mnie krzyk: – Bierz go, Azor! Łapaj złodzieja! Ja ci dam, najduchu, jabłka kraść! Ale nim Azor mnie dopadł, byłem już z powrotem w pielgrzymce. Pies wyskoczył na brzeg sadu i zgłupiał, bo gonił jednego, a zobaczył nagle chmarę ludzi, i to śpiewających. I zamiast szczekać, zaczai przeraźliwie wyć. A po chwili wynurzył się z sadu chłop, coś tam jeszcze krzyczał, wymachiwał laską, myślałem, że mnie zacznie po pielgrzymce gonić. I postanowiłem w razie czego pod chorągwie się schować. Ale nagle stanął oniemiały, może mu się przypomniało, że powinien też w pielgrzymkę pójść, bo się nazbierało tych grzechów, oj, nazbierało. – Cicho, Azor, cicho – przywołał pokornie psa do nogi. I zdjął czapkę z głowy, a myśmy poszli dalej. Potem jakieś dwie baby zaczęły się w przedzie kłócić, że jedna drugiej na piętę wlazła i aż jej skórę zdarła. Nie wiadomo zresztą, która której, bo rozjazgotały się, że ledwo dało się wychwycić, że ta idzie jak koń, a ta drobi jak kaczka, że ta śpiwa, jakby chciała, żeby tylko ją Maryja usłyszała, a ta jakby w żeleźniaku parkotała kasza. Ta, że chłop jej za innymi lata, ale nie dziwota, bo i anioł by z taką jędzą nie wytrzymał. A ta, że sama lata i chłopom nadstawia. O mało się za kudły nie złapały, tak że może wcale im o piętę nie chodziło. Aż z końca pielgrzymki podniosły się głosy: – Hej, cicho tam w przedzie! Śpiewać nie dajecie! Wstyd! Wstyd! Jakiś chłop dziobaty na gębie, z uniesioną laską, zaczął przedzierać się ku przodowi, wołając: – Won! Won! Zgagi! Czarownice! To znów inni na niego powsiedli, gdzie się pcha. Do Boga zewsząd jednako, czy z przodu, czy z tyłu. Aby dusza czysta. – Jezusie! Maryjo! – ktoś zawył. – Do jasnej cholery! Ślepiście?! – Nie kląć! Nie kląć! – odezwały się napomnienia. – Przysięga-ne było, że się kląć nie będzie! Skorzystałem z tego zamieszania i przesunąłem się z powrotem do matki. – Gdzieś był? – spytała ostro. Ale w tej samej chwili organista, chcąc przywrócić spokój w pielgrzymce, zaintonował: – Zacznijcie, wargi nasze, chwalić Pannę Świętą!… I z pielgrzymki popłynęła pieśń: – Zacznijcie opowiadać cześć Jej niepojętą!… – I tak samo z ust matki. Wydostałem zza pazuchy jabłko i zacząłem jeść. Zjadłem chyba cztery, nim się pieśń skończyła. Dogryzałem ostatnie, gdy mnie matka znów spytała: – Skąd to masz? – Z sadu. Jak szliśmy, był sad. Nie widziała mama? – Wyrzuć to – zasyczała. – Dojrzałe już, mama! – prawie wykrzyknąłem. – Chce skosztować? – Wyrzuć, powiedziałam. A gdzie masz różaniec? Okazało się, że różaniec przekręcił mi się aż na plecy, kiedy uciekałem z sadu przed Azorem. Albo może sam go sobie przekręciłem, kiedy pchałem jabłka za pazuchę. – Wstydu nie masz – powiedziała wzburzona, choć mówiła szeptem. – Za pokutę idziesz, a poszedłeś kraść. Skaranie boskie z tym chłopakiem. Czy ty się już nigdy nie poprawisz? Na szczęście tuż za nami szli Duda z córką, Weronką. A kłótliwi byli jak najgorsza baba, toteż w przerwach między śpiewami zawsze z kimś się kłócili, choćby z własną córką, jak nie było z kim. Ta, choć stara panna i brzydka jak noc, ale była aniołem. Tylko że nie na wiele się to zdało. Tak i teraz zaczął Duda marudzić: – Złą drogą idziemy. Mówię wam, ludzie, od początku złą drogą idziemy. To nie ta droga. Kurz i kurz, a gościńca jak nie widać, tak nie widać. Nikt się nie chciał wdać w tę drogę z Dudą, bo nie pierwszy raz już było. A prócz tego w najbliższym sąsiedztwie same baby szły, bo chłopy pozostawały bliżej końca, tam mogli se chociaż pogadać. A baby kiedy nawet nie śpiewały, to czy w myślach, czy w wargach szeptały pacierze czy różańce przebierały, które niosły pookręcane na rękach. Ale któraś już nie wytrzymała marudzenia Dudy i rzekła, że ksiądz prowadzi, nie Duda, a ksiądz lepiej wie, czy droga zła, czy dobra. Na manowce by przecież nie prowadził. I niech Duda przestanie albo pójdzie swoją drogą, jak ta zła. Tylko że nic nie wskórała, a dodała takiej ostrogi Dudzie, że powsiadł i na nią, i na księdza, że młokos, nie ksiądz, mleko ma jeszcze pod nosem, a taki w książkach tylko naczytany. A na nią, że czemuż to tak broni księdza, a młódka tak samo była, musi na plebanię latać i w portki mu włazić. I co, lepszy ksiądz od zwykłego chłopa? Zawstydziła się, spuściła głowę i zaczęła czym prędzej różaniec przebierać. Inne baby tak samo potonęły w modlitwach, bo żadnej się nie uśmiechało zadzierać z Dudą. I tylko matka obruszyła się na Dudę: – Wstyd, Duda. Wstyd. Dziecko z nami idzie. – Niby ja. I przytuliła moją głowę do swojego boku, zapominając o jabłkach. A Duda dalej gderał o tej drodze, że zła i że zła. – Zła czy dobra, ale do Boga, tata – próbowała go pocieszać Weronką, córka. – O, lepiej se pomyślcie, o co go będziecie prosić, kiedy zajdziemy. Albo dać wam może chleba z serem? Zatrzymaliśmy się na noc w jednej wsi i już leżeliśmy na sianie w stodole, gdy matka znów sobie przypomniała te kradzione jabłka. I czy wyrzuciłem? Ale bez przygany. – Bo tak mi w ustach zaschło – powiedziała. Miałem jeszcze cztery. Wyciągnąłem jedno zza pazuchy i wcisnąłem jej po ciemku w rękę. – Niech mama zje – powiedziałem. – Taki wielki sad, to wiatr więcej nastrąca albo same pospadają. Wzięła to jabłko, ale jakby martwą ręką. – Ale to grzech, synku – powiedziała. – To mój będzie grzech – powiedziałem. – Mama może jeść. – I żeby dodać jej odwagi, wyciągnąłem drugie sobie i zacząłem głośno ćpać. Ale nie słyszałem, żeby matka jadła. Czy może tak cichutko jadła, czy zjadła dopiero, gdy usnąłem. Ciemno było, że oko wykol, ale słyszeć słyszało się wszystko, i nawet z najodleglejszych kątów stodoły, co kto robił. Jedni pożywiali się, inni zbolałe nogi sobie rozcierali, jeszcze inni odmawiali pacierze, a niektórzy już chrapali. Tylko młodzi, co ich droga widać nie zmęczyła, gzili się w najlepsze, bo co rusz podnosiły się gdzieś piski panien, a wtórowały im rechoty kawalerów. Aż ktoś już nie wytrzymał i zadarł się z dołu, z klepiska: – Spać, do jasnej cholery! Albo na dwór iść się gzić! Cisza na chwilę zaległa ciemność, ale potem znów zaczęło jakby wzbierać. Niedaleko nas z butelki wódkę pociągali, bo nie tylko śmierdziało, ale i butelka ich zdradzała, gdy od ust ją sobie odrywali. A nawet dało się odróżnić, chłop czy baba. Czasem w gardle komuś tam zabulgotało, bo musiał pociągnąć za duży łyk albo może z chrypy od śpiewania nie chciało mu przechodzić. Nie mogłem długo zasnąć, siano mnie jakoś kłuło, a jeszcze zewsząd waliły się na mnie chrapania. Nigdy bym nie przypuszczał, że tak ludzie różnie chrapią i nawet gdy są w jednej gromadzie. Jedni cichuteńko, jakby sobie tylko podgwizdywali pod nosem, że tak dobrze im się śpi. Inni trochę grubiej, ale też jakby resztki tego śpiewu z drogi wypluwając przez sen. Inni już gdzieś z płuc, ale jeszcze do zniesienia. A najgorzej stare chłopy, bo jakby się przedzierali przez gęstwinę tarnin, głogów, jałowców albo szli łąkami, zapadając się coraz głębiej i głębiej w bagna. A czasami ktoś zatrzeszczał, jakby pień wierzby obalił, a potem siadł sobie na tym pniu i sapał. Choć mogła to być i baba. Szły przecież w pielgrzymce baby jak chłopy, baby piece, beczki, wory, tarabany, a nie tylko kościste zgagi, jędze czy malowane młódki. Jacyś w rogu niedaleko zaczęli tak dziwnie chichotać, niby cichuteńko, prawie po kryjomu, ale czuło się, że chce im się chichotać na całą stodołę, a może i na cały świat. Pomyślałem, że się widać łachotają i to pod pachami, bo pod pachami chce się tak chichotać, żeby się ze skóry wyskoczyło. – Mama, tam się łachotają – szepnąłem do ucha matce, nie wiedząc, że już prawie śpi. – Nie słuchaj, synku, śpij – westchnęła przytulając mnie do siebie. Ale jak tu spać, kiedy wydawało się, że za chwilę któreś z nich się zerwie i zacznie uciekać, a najpewniej ona, po sianie, po ludziach, bo jakby im tchu już brakowało. A zaniedługo zaczęli stękać, szeleścić. Matka, strudzona, na dobre usnęła i cała stodoła usnęła, a tamci stękali i stękali. I ona co trochę, och, Jasiu, och, Jasiu. A on, cichooo. Następnego dnia szliśmy żwirówką wysadzaną po obu stronach akacjami i nagle ktoś powiedział, że to na tej drodze złodzieje obłu-piają chłopów, gdy z Kawęczyna z jarmarku wracają. A na to któraś z bab jak nie hulnie, że nie złodzieje, tylko wszystko przepijają, a potem zganiają na złodziei. Jeździli i z naszej wsi do Kawęczyna chłopy na jarmarki. Choć to kawał świata od nas. Wyjeżdżali na noc, żeby na rano zajechać, a całą drugą noc jechali z powrotem, żeby znów na rano wrócić. I też zdarzało się, że ktoś wrócił bez grosiczka przy duszy, bo go złodzieje obłupili. Szczerba, Franków ojciec, raz wrócił na piechotę, bez konia i wozu, i gdzieś po tygodniu wymize-rowany, zbolały. Robić potem mu się nic nie chciało, tylko by całymi dniami w karczmie siedział i pił, niby z tej zgryzoty, że go tak złodzieje obłupili, i ma się rozumieć, na borg. Ale Franek nam zdradził, że to nie złodzieje, tylko na „ciocię” ojciec wszystko przepuścił, ale i tak go rzuciła. Bo miał Szczerba jakąś miejską panią w Kawęczynie. Był raz Franek u tej pani, kiedy wziął go ojciec z sobą na jarmark, i ta pani pogłaskała Franka po głowie, aż Franka dreszcz przeszedł. Potem dała Frankowi pomarańczę i rzekła: – Miłego masz synka, Ignacy. No, a teraz idź się pobaw trochę na podwórzu. To może prawdę ta baba gadała, że to nie złodzieje, bo gdzieżby na takiej zwykłej drodze złodzieje. Posiadaliśmy na odpoczynek po obu jej brzegach w cieniu tych akacji, to od razu senność rozbierała. I aż żal było pomyśleć, że trzeba będzie znów ruszać dalej. Jeszcze ptaszki tak miło między liśćmi świergotały. A niedaleko był dwór, czub pałacu z parku wystawał. I niektórzy zaczęli zgadywać, jak też płynie życie w takim pałacu, parku. Ale podniósł się organista, podniósł się ksiądz i trzeba było ruszać dalej. Może bym nie zapamiętał tej drogi, bo droga jak droga, pełno takich dróg wszędzie, gdyby się po latach sama mi nie przypomniała. Ze dwie mile od Kawęczyna, w kawęczyńskich lasach, wrzesień był, staliśmy we wsi Maruszew. I jednego dnia ni stąd, ni zowąd okrążyli nas Niemcy. Musiał ktoś donieść, bo skąd by wiedzieli? Wieś prawie w środku lasów i lasy duże. A jeszcze rzeka i dalej znów lasy. Był taki jeden, może on? Ale jakby to nie on, niech mnie Bóg skarżę. Miał pseudonim „Prokurator”. Prawdę mówiąc, nie lubiłem, gdy się ktoś tak nazywał. Lubiłem „Trzmiel”, „Brzoza”, „Mięta”, „Szczygieł”. Ale wybrał sobie „Prokurator”, niech ci będzie „Prokurator”. Chciał iść na prawo po wojnie, kiedy go spytałem, czemu „Prokurator”. – Wszystko to osądzić. Powymierzać kary. Ech, będzie roboty po łokcie – powiedział. – Kto ci po wojnie w prawo będzie, głupi, wierzył? – próbowałem go przekonać. I co to za fach prawo. Tylko zemścić cię będą. To już chłop lepszy, choć tak samo nie fach. Ale przynajmniej nikomu nie wadzi. Pójdź lepiej na dentystę. Ludziom się zębów przez wojnę napsuje, to miałbyś roboty prawdziwie po łokcie. I ładniej „Dentysta” niż „Prokurator”. Pracował przed wojną w magistracie, miał maturę, wygadany był i pismo miał ładne. No, to pomyślałem sobie, niech wyroki pisze, jak już chce być „Prokurator”. Bo nikt nie chciał. A był rozkaz z góry, że największego drania nie wolno zabić bez wyroku. Nie wiadomo, czemu tak, bo draniowi jeszcze wyrok pisać, ale był. I aż oczy mu się roziskrzyły, i od razu zabrał się do roboty. Mieliśmy sprzątnąć restauratora w Tylicach, bo szpicel się okazał. No, to „Prokurator” napisz. Przynosi mi ten wyrok, czytam i nie wiem, wyrok to czy kazanie. – Krócej – mówię mu. – Napisz jeszcze raz. Przynosi mi znowu i znowu tak samo. Zaczynam mu tłumaczyć. Ale już mnie trochę zezłościło. – Kiedy się zabija, nie ma czasu czytać. A zresztą po co? I tak nie zapamięta. Jeszcze raz napisz. Przynosi mi jeszcze raz, o, to już mną zatrzęsło. – Czyś ty zbzikował, człowieku?! Idzie się go tylko zabić, a coś ty tu nawypisywał?! Kto ci będzie tego słuchał?! Pan Bóg?! Bo na pewno nie on! Nawet taki drań, kiedy ma być zabity, śmierć mu uszy i oczy zatyka. To co mu tu, do jasnej cholery, z szatanem wyjeżdżasz?! Widziałeś szatana kiedy?! Nie widziałeś! To nie pieprz! Jak człowieka kto w sobie nie widzi, to i szatana nie pozna. Idzie się albo i nie idzie do piekła. Nie wiesz. Ani ja -nie wiem, choć żem twój komendant. I nikt nie wie. Czasem za mniejsze można pójść, a za większe pożałujesz i nie pójdziesz. A taki sukinsyn może mieć swoje sposoby, żeby nie pójść. Będzie chciał, to i Pana Boga oszuka, i szatana, a wam zwieje, jak będzieta mu to czytać. A zresztą skąd wiesz, że takiemu w piekle może nie być lepiej niż w niebie. O, masz piekło na ziemi, a on co, restaurację założył i ludzi, sukinsyn, wydaje. A zresztą co ci tak zależy, żeby poszedł do piekła? Do piekła czy do nieba, aby tu go nie było. Zrozumiałeś?! A piekło nie musi być wcale to, co ci się wydaje. Możesz całe życie tylko w polu robić albo chodzić do urzędu z teczką i to może być piekło. Miałeś teczkę? Ano, widzisz. Jeszcze raz. Ale nic z tego nie wyszło, choć próbował i próbował, i w końcu trzeba było restauratora zabić bez wyroku. Chodził potem jakiś osowiały, wymizerowany, aż mi się szkoda go zrobiło i znów go zawołałem. – Napisz może parę na próbę – poradziłem mu. – Powymyślaj jakichś drani. A powoli się wciągniesz. No. Może go niepotrzebnie tak od razu rzuciłem na głęboką wodę, pomyślałem sobie. Do wszystkiego musi człowiek w trudzie dojść. I to nieraz krok za krokiem, a nieraz latami. Kosić, też od urodzenia nikt nie weźmie kosy w ręce i żeby od razu kosił. Musi go ojciec przyuczać, musi patrzeć, jak koszą inni, i z niejeden pokos musi się stargać, a nieraz i kosę wyszczerbić. To chyba mu dobrze poradziłem, żeby najpierw poćwiczył na jakichś wymyślonych draniach, bo cóż innego mogłem mu doradzić? On po maturze i urzędnik, a ja ledwie siedem klas. Jeszcze w siódmej klasie wiosną zabrał mnie ojciec na zawsze ze szkoły, bo orać rozpoczynał i akurat na podgórce pod lasem, a nie miał mu kto konia za łeb poprowadzić, żeby bruzd nie zsuwał. Był niby Michał. Ale Michał bał się łba końskiego, a prócz tego ze słońca zawsze głowa go bolała. Zresztą i tak się nigdzie nie szło po tych siedmiu klasach, tylko dalej na rolę, to te parę miesięcy wcześniej nie miało znaczenia. Wtedy on mi, że ma jedną prośbę. Jaką? Że gdyby miał maszynę do pisania, raz dwa by się nauczył tych wyroków pisać. Bo tak z ręki jakoś mu nie idzie. I zresztą co takie wyroki z ręki. – Maszynę? – aż mnie to zastanowiło. Ale pracował w urzędzie, to chyba lepiej wie, co maszyna może, a co ręka. – Ano, jak się uda gdzieś zdobyć, będziesz miał. I w niedługi czas robiliśmy akcję na arbeitsamt w Kołomierzu. Chodziło nam o listy przeznaczonych na wywóz na roboty. Miał wziąć sobie tylko maszynę, a nabrał papieru, kalek, spinaczy, ołówków, gumek, coś tam jeszcze, nawet dziurkacz. Pełny worek tego przytachał do lasu. A cieszył się jak dziecko, jakby to był pełny worek zabawek. Chodził teraz co dzień z tą maszyną w las, zaszywał się gdzieś w gęstwinie i pisał. Stawiał ją sobie na pniaku, a on przy tym pniaku na klęcząco. Nieraz dało się słyszeć, jakby to tak dzięcioł w głębi lasu stukał. Podkpiwali sobie chłopaki z niego, że pewnie listy do narzeczonych tak wystukuje albo może wiersze, i niektórzy chcieli, żeby im ponapisywał po wierszu, to by też wysłali do swoich. Bo prócz mnie nikt nie wiedział, co naprawdę pisze. Aż w końcu któregoś ciekawość przemogła i wykradł mu te wyroki z chlebaka, kiedy spał, i od razu do mnie, żebym przeczytał. A ja czytam i włos mi się jeży. Co wyrok, to na kogoś z oddziału. „Karp”, „Jarząb”, „Trzmiel”, „Szyszka”, „Brzoza”, „Jeleń”, „Świerszcz”, „Łopian”, „Sęk”. A między nimi ja. I przy każdym zbrodni jak przy największym draniu. I każdy na śmierć, na śmierć, na śmierć. A wyżsi szarżą jeszcze do piekieł powtrącani. Ma się rozumieć i ja. To ta cholerna maszyna, pomyślałem sobie, rozum mu widać odebrała. Bo może jest coś takiego w maszynie, kiedy rękom swoim człowiek nie ufa. – „Prokurator” do mnie! Coś ty tu nawypisywał, sukinsynu? Kto ci to kazał?! – Komendant. – Ja?! Ja ci kazałem, żebyś powymyślał jakichś drani! Ech, żebym tak nie był twoim komendantem, tobym cię po mordzie sprał! – I podarłem na strzępy te wyroki. – Koniec od dzisiaj z pisaniem! – I przemianowałem go z „Prokuratora” na „Skowronka”, a maszynę kazałem roztrzaskać o drzewo, na co komu w lesie maszyna. Chodził potem z błędnym wzrokiem, jakby patrzył, a nie widział, do nikogo się nie odzywał, mówili nawet, że mało co jadł, aby łyżką w menażce pogmerał, pogmerał i wyrzucał ptakom. A po paru dniach znikł z oddziału i snach o nim zaginął. Świt się bielić zaczynał, gdy najpierw od strony rzeki, a potem od lasu rozległy się strzały i psy we wsi zaczęły ujadać. Nie mogę dotąd pojąć, jak to się mogło stać. Były przecież czujki wystawione i przez parę dni poprzednich ani do wsi nikt obcy nie przyszedł, ani ze wsi nie wyszedł. Inna sprawa, że zaszli nas od lasów, i to z południowej strony, skąd by się ich nikt nie spodziewał. Bo nawet dukt przez las tędy nie szedł. No i bali się lasów jak piekieł. Jeszcze takich lasów jak kawęczyńskie, co nie wiadomo, gdzie się zaczynały i gdzie kończyły. A Maruszew aż z trzech stron był lasami otoczony i z czwartej pół na pół. I jedna tylko droga tu prowadziła, i to polna. Do żwirówki było ze sześć kilometrów, do szosy ze dwa razy tyle, a do kolei cały dzień się furą jechało. Żaden Niemiec nigdy się tu nie pokazał, może nawet nie wiedzieli, że wieś taka jest. Bo i Pan Bóg jakby zapomniał o Maruszewie. Nie dość, że z dala od świata, to i biednie się tu ludziom żyło. Ziemie piaszczyste, to co na takich ziemiach? Żyto, owies, kartofle, i tak dożywali swoich lat. Tyle że przed każdą chałupą był ogródek, a w tych ogródkach rosły słoneczniki, to mogło się wydawać, że szczęśliwie się tu ludziom żyje. Bo te słoneczniki jak takie małe słoneczka świeciły się, nawet gdy tamto wielkie słońce za chmury zaszło. Kiedy oprać chcieliśmy się, obmyć, sił nabrać, z ran wylizać, no i pożyć trochę po ludzku, ściągaliśmy choć na parę dni do Maruszewa. Goszczono nas tu, czym chata bogata, a choć nie była bogata, to czuł się tu człowiek, jakby wojny nie było. Jadło się placki, piło się samogon, spało się pod pierzynami. Miałem tu nawet taką jedną Tereskę.’ Dziewczyna jak malowanie i sama dobroć. Ojce nic nam się nie sprzeciwiali, choć żyliśmy jak mąż z żoną. A nie obiecywałem wcale, że się z nią ożenię. Czasem tam wspomniałem, że odwiedzę ich po wojnie, niech tylko przeżyję, ale może nie wierzyli, że przeżyję, to już woleli, jak im córkę grzeszną panną zostawię niż wdową. Mam dotąd od niej medalik, co mi go razu jednego dała, żebym zawsze zdrów i cały wracał. Nieraz pół roku i więcej jej nie widziałem, a za każdym razem witała mnie jak spragniona deszczu ziemia. Przynosiła zaraz balię, nastawiała wodę w saganach na grzanie, oblekała pościel. Ojce wynosili się bez słowa do jakiejś roboty czy do drugiej izby, a mnie kazała się rozbierać i włazić do tej balii. Sama mydliła mi plecy, otokała mnie wodą z garnuszka, pomagała mi się wytrzeć. Kto wie, może bym się z nią ożenił po wojnie, tylko że spalili ją razem z całą wsią. W biodrach szeroka, piersi jak główki kapusty, byłyby z niej dzieci, dwoje, może troje. Wskoczyłem piorunem w spodnie, w oficerki, złapałem z krzesła stena, a kurtkę to już w biegu na siebie wciągałem. Jeszcze w sieni doszedł mnie jej jęk, Szymek! Ale nie było już czasu choćby się odwrócić i powiedzieć, Tereniu. Wypadłem na dwór. Paru chłopaków przesuwało się przykucniętych popod chałupami i strzelali gdzieś przed siebie. A ze wszystkich stron, od pól, od lasów, od rzeki, szły już wściekłe serie na wieś. Próbowałem wydać jakieś rozkazy, ale nie bardzo było komu, nie bardzo przez kogo. Wieś niby nierozwlekła, ale w tym popłochu każdy na własną rękę szukał ratunku. Ostrzeliwali się tu, tam, bez ładu i składu, ze strychów, zza węgłów, gdzie kto przypadł do ziemi, do ściany, do drzewa, do płotu. Niektórych musiałem potrząsać, że rozkaz, nie słyszał?! Nie strzelać na ślepo! Wycofywać się na koniec wsi! Tam zajmiemy pozycje! A tu jeszcze wsiowi wypadali z chałup. Co się dzieje?! Koniec świata! Jezusy! Maryje! Wniebogłosy! Płacze! Baby, chłopy, matki z dziećmi na rękach, dzieci rozbudzone ze snów. Jakaś wiedźma w nocnej koszuli do kostek, z łbem jak wronie gniazdo, z krucyfiksem w ręce dawaj pomstować na cały świat na nas, że to przez nas, przez nas to wszystko, bośmy się tu gzić tylko przychodzili, łajdaczyć, bośmy z wszystkich maruszewskich panien kurwy porobili, Sodomę i Gomorę z Maruszewa! I teraz Pan Bóg zsyła na nas karę! Ale za co na Maruszew?! Jezu, za co na Maruszew?!! Ktoś na koniu przeleciał jak wicher, wołając, uciekać! uciekać! Palić będą! Wrzucać do ognia będą! Ktoś bydło z obejścia na drogę wyganiał i gnał, gnał, siepiąc batem po grzbietach, po nogach. Jakieś dwoje dzieci w białych konopnych koszulinach, młodsze i starsze, trzymając się za ręce gdzieś leciało płacząc. A za nimi rozczochrana matka, jeszcze gorzej płacząc, Iruś, Magda, wróćta! Gdzie, cholery, lecita, wróćta! A z krają od lasu już chałupa zaczęła się palić. W końcu udało mi się zebrać część oddziału. Podzieliliśmy się na trzy grupy, które miały iść za sobą, i ku rzece dałem rozkaz się przebijać, ja w ostatniej grupie. Wieś od rzeki dzielił spory kawał, a prócz tego gołe pola, bo po żniwach dawno było. Na szczęście tuż przed kopaniami. Można było radlankami się czołgać czy choć głowę w łę-tach skulić. Najbliżej i najpewniej byłoby ku lasom, ale zamknęli nam lasy jak wrota do stodoły. Rzuciło się ku lasom w pierwszej chwili kilkunastu chłopaków, „Szczaw” ich poprowadził, to ich tak przeko-sili, że wróciło kilku. A od strony pól wydawało się, że ich tak gęsto nie będzie, bo najmniej mogli nas się tędy spodziewać. No i w polach ich tak samo jak i nas widać. Otworzyliśmy najpierw ogień my, z ostatniej grupy, ściągając od razu tamtych wściekły ogień na siebie. A w tym czasie pierwsza z drugą czołgały się już po radlankach. Od połowy gdzieś drogi rozpoczęła nagle ogień druga grupa, a pod jej osłoną pierwsza podciągała jeszcze bliżej. Potem, gdy pierwsza już z bliziutka prać zaczęła, to nawet dało się susami podlatywać. Poszły w ruch granaty. I przedarliśmy się. Tyle że my z trzeciej musieliśmy jeszcze osłaniać przejście tych z pierwszej i drugiej przez rzekę. Coś mnie nagle w brzuch szarpnęło i wszystko znikło mi z oczu. Ale nawet dobrze mi było tak nic nie czuć, nie widzieć. Nie wiem, jak długo leżałem, ale kiedy znowu otworzyłem oczy, wydawało mi się, że to tamten świat. I może ten.skowronek na niebie to była dusza Tereski, która wyfrunęła z zwęglonego ciała i śpiewała nade mną, nie dając mi umrzeć. A ten chłop, co daleko, daleko orał ni niebo, ni ziemię, to może jej ojciec, a tak samo dusza. I może tylko matka zawodziła tutaj, na tym świecie, Jezuuu!!! Zginęła nas prawie jedna trzecia oddziału, licząc z tymi, co ich żywcem połapali, i z rannymi. Zapakowali ich na ciężarówkę, dopchali chłopów ze wsi, których nie zdążyli spalić czy zastrzelić, i wracając tą samą drogą na Kawęczyn, cośmy wtedy szli z pielgrzymką, powywieszali ich na tych akacjach. Nie mieli powrozów, to pozdejmowali we dworze wszystkim krowom powrozy. Nie mieli drabiny, żeby wyleźć tak wysoko, to w Wincentowie, gdzie stanęliśmy wtedy na nocleg, zatrąbili na alarm i zapakowali strażaków z drabiną do drugiego auta. A tak się, zbóje, rozwieszali, że jak pijak, kiedy zacznie pić, to by pił i pił. Zresztą też byli pijani, niektórzy aż taczali się, a któryś nawet wylazł na drabinę, żeby stryk uwiązać u gałęzi, i zleciał na mordę. I przez całą drogę śpiewali świńskie pieśni. A kiedy już im naszych do wieszania zbrakło, a akacje jeszcze się nie skończyły, to wieszali, kto im się po drodze tylko napatoczył. Jechał doktor z Młynar furą do rodzącej baby i nawet umiał po niemiecku, ale nic mu nie pomogło, powiesili, psubraty. Jego wyżej, a furmana, czyli chłopa tej rodzącej baby, niżej, obu na tej samej akacji. Jechali na rowerach muzykanty gdzieś grać na wesele, harmo-nista, skrzypki, klarnet, puzon, bęben, pięciu. Najpierw im kazali, żeby coś zagrali. No, to jak zagrali, akacje aż się rozszumiały, choć nie było wcale wiatru. I, po prawdzie, nie umieli tak grać, jak grali, bo nie były to najlepsze muzykanty, choćby jak Bargiel z Oleśnicy czy Wojcieszko z Modrzejowa. Wojcieszkowe muzykanty potrafiły u Kużyka w Starym Borze na weselu Kużykowej córki trzy dni grać bez spania. Otwierali tylko oczy, jedli, pili i wciąż grali. Ale może Pan Bóg im dopomógł’ albo się tak śmierci bali, że grali lepiej, niż umieli. I już pewnie im się wydawało, że pograją, pograją, siądą na rowery i pojadą dalej. Bo tamci zbóje aż przytupywali z uciechy i wołali, dalej! dalej! A zdarza się, że śmierć można odpędzić muzyką. Żył w naszej wsi kiedyś harmonista, Grab mu było. To sam był za całą orkiestrę, bęben tylko sobie dodawał. A potrafił na harmonii wyciągnąć i skrzypki, i klarnet, i puzon, i kościelne organy. Mało co rozciągał harmonię, tylko samymi palcami po guzikach grał. A palce przeginały mu się w obie strony, jakby miał je z wikliny. Nie znalazłby mu równego w okolicy, a pewnie i dalej. A kiedy w łóżku zległ, bo już był bardzo stary, posadził sobie harmonię tuż obok na taborku i co śmierć do niego podchodziła, to jej grał. I ta odstępowała. I pewnie żyłby, ażby mu się znudziło. Ale coś mu się popsuło w harmonii, niby guziki chodziły, rozciągała się, ale w miechu jakby tchu zabrakło. I umarł. Mówili ludzie, że takiej muzyki, jak on grał tej śmierci, nikt w życiu nie słyszał, a może i na świecie nigdy takiej nie było. Ciarki aż po skórze przechodziły i koty z chałup uciekały, psy wyły, konie w wozach się narowiły. A gdy ktoś przechodził pod jego oknem, kiedy grał, to musiał stanąć, bo był cały zmartwiały. Tylko że to było dawno i wojny nie było, to śmierć może lubiła posłuchać muzyki. Ale w wojnę śmierć głucha. I tyle tylko im z tego grania przyszło, że ich powiesili na jednej akacji i instrumentów im nie poturbowali tylko razem z nimi powiesili. Harmonistę z harmonią, skrzypka ze skrzypkami, bębnistę z bębnem na brzuchu i tak wszystkich. A któryś jeszcze ich sfotografował, a inny puścił serię do bębna. Szedł chłop z krową do byka, też go powiesili. A inny głupi wyszedł przed chałupę, bo chciał se popatrzeć, jak jadą. Może by go zresztą i nie powiesili, bo za płotem stał i mu sama głowa wystawała. Ale chciał im się przypodobać i zdjął czapkę z głowy, i ukłonił się. I to im się widać tak spodobało, że go powiesili. A innego znów pytali się, gdzie tu sołtys mieszka. A ten nie rozumiał i kręcił głową, ręce rozkładał, że nie rozumie. Bo jak mógł rozumieć, kiedy mowa nasza z ziemi, a ich z żelaza, to ziemia żelaza nigdy nie zrozumie, i też go powiesili. Powiesili tak samo jasieńskiego dziedzica, z tego dworu, skąd powrozy zabrali od krów. Tylko że jego w bramie, nie na akacji. Były trzy bramy we dworze, dwie powszednie, na co dzień, a trzecia, jak to mówią, od wielkiego dzwonu. Tamte dwie od strony wsi, a ta trzecia, od tej drogi wysadzanej akacjami, a jeszcze prowadziła do niej druga lipowa aleja, którą wjeżdżało się już prosto na dziedziniec, przed pałac. Tak stała przeważnie zamknięta i otwierali ją tylko na uroczystości, bale czy gdy jakiś ważny gość przyjeżdżał. Bo nawet dziedzic z dziedziczką gdy jechali w niedzielę do kościoła, to przez którąś z bocznych bram. A już kiedy córka dziedziców, Klementyna, wracała z nauki na wakacje, to ta brama od samego rana tego dnia stała na oścież otwarta. I chłopaki ze dworu i ze wsi wyłazili na drzewa wzdłuż drogi i wypatrywali, czy już gdzieś tam powóz z panienką się nie ukazuje. Dostawali po dwadzieścia groszy za to. A gdy się ukazał, podawali sobie wieść z drzewa na drzewo, przez te wszystkie akacje, przez lipy aż do bramy i przez park do pałacu, że jedzie. Kto żyw, wychodził z pałacu na dziedziniec, nie mówiąc już dziedzic, dziedziczka, kuzyni, ale lokaje, pokojówki, kucharki, kucharze. A gdy powóz już zajechał na dziedziniec, nie dali samej wysiąść panience, tylko ją zrywali, jak ten kwiatek, z siedzenia i stawiali na schodach przed ojcem i matką. A panienka szczęśliwa do wszystkich się śmiała, do wszystkich szczebiotała i niektórym ze służby rzucała się na szyję, aż jej kapelusik nieraz z głowy zleciał i poturlał się po schodach. A wszyscy rzucali się łapać kapelusik. Zdarzyło się nieraz, że się obiad spalił, ale nic nikomu nie było, bo to przez panienkę. Zaczęli walić, łomotać kolbami w tę bramę. Przyleciał najpierw ktoś ze służby, ale nie miał klucza, strzelili, zabili. Przyleciał potem dziedzic z kluczem, ale coś nie chciało się otworzyć, próbował i próbował, w te i we wtę, i nic. W końcu jakoś otworzył. Tylko że ich to strasznie zezłościło, że musieli długo czekać, i go za to powiesili. Choć czy to jego była wina, że się ta brama nie chciała otworzyć? Odkąd wojna wybuchła, nie otwierali jej. Panienka na stałe wróciła z nauki i siedziała teraz w domu, czyli w pałacu. A jak ważny ktoś przyjechał, to po cichu i którąś z bocznych bram. To podobno tak była zardzewiała, że nie mogli jej w zawiasach ruszyć, a piszczała, że aż te zbóje uszy sobie zatykali i tupali w ziemię. Mówili ludzie, że to Pan Bóg próbował się w ten sposób sprzeciwić. Ale choćby Pan Bóg, to co im mógł zrobić, jak ich było ze dwadzieścia aut i wszystko uzbrojone po zęby. Brama zresztą stoi do dziś, tyle że w szczerych polach i już nigdzie nie prowadzi. Bo po dworze, kiedy dzielili po wojnie pańską ziemię, nawet płot nie został. Park ludzie wycięli na chałupy, na opał. Jak i tę aleję lipową, co do bramy prowadziła. Pałac rozebrali aż do fundamentów. I takie tu same teraz pola jak wszędzie. Spojrzysz, to żyto, pszenica, koniczyna, jęczmień, kartofle, buraki, marchew. I brama wśród tych pól, jakby ktoś ją tylko po to tu wybudował, bo za płasko mu było. Dwa wysokie słupy, złączone u góry.półokrągłym sklepieniem, z którego kiedyś zwisała na kutym łańcuchu lampa. I to na tej lampie dziedzica powiesili. Odrzwia tak samo całe kute z żelaza, poskręcane w jakieś lilie, powoje, winorośla. Dwóch chłopów musiało je zawsze otwierać, jeden nie dałby sam rady. I odtamtąd zamknięta na amen. Bo kiedy zdjęli ciało dziedzica, ktoś znowu ją zamknął, a klucz przepadł. Próbowali po wojnie różni ją otwierać. Jakiś kowal, bednarz, dekarz, a nawet jeden, co radia naprawiał, próbowali mechaniki z kółka rolniczego, traktorzysty, ktoś tam i ktoś tam. Wiadomo, nigdy nie brakuje takich, co chcieliby wiedzieć, co po tamtej stronie jest. A razu jednego przyjechał do kogoś krewny z Ameryki i sto dolarów dawał, jakby ktoś otworzył. I od nowa zaczęli próbować. Nazjeżdżało się różnych, z dalszych wsi. Ale też z początku nie mogli poradzić. To wtedy ten krewny z Ameryki, pewny, że już nie otworzą, podbił na sto pięćdziesiąt, a potem na dwieście. No, i otworzyli. Czego to pieniądze nie mogą. Tylko że kiedy zobaczyli, że po tamtej stronie tak samo zboża, buraki, marchew, przestraszyli się i z powrotem ją zamknęli, aż im klucz się w zamku ukręcił i tak został. I teraz na zawsze zamknięta. A niedawno jakaś wycieczka zagraniczna jechała autobusem na Kawęczyn. I jak zobaczyli, że brama w polach stoi, kazali się zatrzymać, powysiadali i zaczęli się okropnie śmiać, że co za dziwny z nas naród, bramy w szczerych polach jakby do pałaców stawiamy, a i tak każdy chodzi, którędy mu się zwidzi. A orał niedaleko tej bramy Kuśmierz z Jasienia, to zaczęli go z wszystkich stron fotografować, jak orze. Potem któryś dał mu paczkę papierosów, Kuśmierz nie chciał, bo nie wiedział za co, ale jeden z tej wycieczki powiedział: – Gute Zigaretten. No, to wziął, ale zapalił swojego. Potem go się pytali: – Co to za brama? Czy ją może do swojego pola ktoś wystawił? Czy może siać przez nią chodzimy? Czy może taki zwyczaj u nas? Czy nam zboża przez to większe rosną? I ile się z hektara u nas zbiera? Ale nie powiedział im Kuśmierz prawdy. Pomyślał sobie, z wycieczką przyjechali nas odwiedzić, jeszcze dali mu tę paczkę papierosów, to jakoś głupio powiedzieć im prawdę. I powiedział, że nikt tej bramy nie stawiał, sama tu wyrosła. Bo takie bramy same u nas rosną, a w niejednych stronach nawet gęsto. Nikt nie sadzi, nie sieje, a rosną jak drzewa. Ziemia rodna, to wystarczy, że wiatr ziarno przywieje czy ptak z dzioba wypuści. Są u nas całe gaje takich bram. Trzy dni na tych akacjach wisieli, bo mieli sołtysi nakazane, że nie wolno ich przez trzy dni zdejmować i tak samo dziedzic w tej bramie. Ręce mieli w tyle drutem kolczastym powiązane, nogi bose i w samych portkach i koszulach wisieli. Szczęście, że wrzesień był ciepły, dzień w dzień słońce na bezchmurnym niebie, babie lato snuło się w powietrzu i noce niechłodne. To chociaż nie namarzli się, jak gdyby wisieli w słocie, w ziąbie, a jeszcze wichury by nimi bujały, co się nieraz zdarza o tej porze. W długi czas po wojnie nikt nie jeździł tą drogą na jarmark do Kawęczyna. Jeździli na Zawady, siedem kilometrów dalej. Bo różne rzeczy zdarzały się ludziom, jak kto uparł się, że przejedzie czy nawet gdy szedł piechotą. Nieraz w biały dzień, w południe, zadarł aby głowę, a tam bose nogi dyndają wśród liści czy sznur zwisa z wielką pętlą z gałęzi. Albo takie konie, niby co ich ludzie obchodzą i wszystkie sprawy między nimi, a kto wie, czy ludzie nie są dla nich takie same konie jak one konie dla ludzi, a strzygły uszami, parskały, narowiły się, zrywały postronki. Miał jeden chłop w Mikulczycach ogiera jak kruk karego, tylko pęciny miał białe i strzałkę na łbie. Wszyscy mu zazdrościli tego ogiera. Szedł w wozie, to z łbem do góry i kroki krótkie stawiał, jak panna, kiedy chce się przypodobać. Ani go chłop batem nie musiał smykać, ani prowadzić wio! wista! netta! jak to inne konie. Lejce tylko w garści trzymał i tymi lejcami go leciuchno ściągał, a koń sam wiedział, w lewo, w prawo, prosto, kłusem. No, to wydawało się chłopu, że takim koniem mógłby przez piekło przejechać, a nie tylko tą drogą na Kawęczyn. Ale kiedy na nią wjechał, koń nagle dęba i ani rusz dalej. Chłop go batem, po nogach, po grzbiecie, ty jasna cholero, ty taki, owaki, dostaniesz ty więcej owsa, plewy będziesz żarł! A koń jak nie pójdzie w pola, na łeb, na szyję, przed siebie. Wywalił wóz, ułamał dyszel, chłop został z przetrąconym krzyżem, a ten przeleciał jedną wieś, przeleciał, drugą i pewnie by dalej leciał, ale serce mu pękło i padł. Znów inny jechał źrebną kobyłą, a źrebna kobyła, wiadomo, cierpliwa, pokorna, pójdzie wszędzie, gdzie jej kazać. No i poszła, ale potem urodziła martwe źrebię. Albo ile to już lat po wojnie, sputnik z psem na niebie latał, gdy wracał Drzazga z gminy, z Daszewa. Było koło południa. Zmachany, bo naczekał się w gminie jak na zmiłowanie, a i tak nic nie załatwił, siadł sobie na chwilę pod jedną z tych akacji, a obok był pień po innej, ściętej ze starości. W pewnej chwili spojrzał na ten pień i widzi, ktoś siedzi z powrozem na szyi, boso, w portkach i w koszuli, i ręce ma w tyle kolczastym drutem skrępowane, i w te słowa odzywa się do Drzazgi: – Nie wiecie, jak daleko stąd do Wólki? Ścięli mi drzewo, ziemia mnie odeszła i nie wiem, gdzie jestem. Wólka? Wólka? myśli Drzazga i już miał go się spytać, a która? Bo w każdej gminie jest jakaś Wólka. Nagle jak nie zerwie się i w nogi. Zapamiętał tyle, że blondynek był i młodzik. Blondynek i młodzik to musiał być „Świerszcz”. Zarost mu się dopiero kłuł na brodzie i zazdrościł „Kubie”, że ten ma zarost jak sierść na psie, a do tego goli się brzytwą. Zawsze trzymał „Kubie” lusterko, gdy ten się golił, za co „Kuba” raz na tydzień golił „Świerszcza”. Mydlił go pieniście i długo, od grdyki po nos i prawie pod oczy, żeby wyglądało, że ma zarost jak dorosły chłop. Potem pociągał brzytwę na pasie i wcale nie od niechcenia, ale jakby golił prawdziwego chłopa. Wyszarpywał nawet jeden włos ze swoich kudłów i śmigając po tym włosie, sprawdzał, czy jest dobrze naostrzona. A choć „Świerszczowa” broda ani nie zaszeleściła przy goleniu, ot, jakby z niej tylko zbierał, co namydlił, „Kuba” go pocieszał: – O, słyszysz, jak szeleści? Już skrzeczyć zaczyna. Będziesz miał twardą brodę. Twardszą od mojej. Ale nie doczekał „Świerszcz” tej swojej brody. A za to golenie nauczył „Kubę” naśladować turkawkę. I „Kuba” po śmierci „Świerszcza” turkał i turkał, aż cholera nieraz brała. Dlatego chciał „Kuba”, żeby go nauczył turkawkę, bo miał jesiona przed chałupą, na którym gnieździły się turkawki. I obiecywał sobie, że najlepiej od turkawek się prawdy dowie, kiedy wróci, co we wsi, co w chałupie, co kobieta, co dzieci, kiedy jego nie było. Chciał go nauczyć bociana, będziesz se klekotał, „Kuba”, kiedy smutno ci będzie, to nie, tylko turkawkę. Chciał go nauczyć skowronka, będziesz cirlał se, „Kuba”, kiedy orał będziesz, to nie, tylko turkawkę. I po cóż ci prawdę, „Kuba”, wiedzieć? Bo nie było ptaka, którego by „Świerszcz” nie potrafił naśladować. Kosa, to kosa, kukułkę, kanię, słowika, wilgę, szpaka, dzięcioła, kraskę, gila, co się tylko chciało. A srokę to potrafił inaczej na deszcz, inaczej na nieszczęście. Koguta, to piał lepiej niż prawdziwy kogut. W głębokim lesie staliśmy, a wydawało się, że chałupy blisko, bo co trochę piał kogut. I inaczej, kiedy północ zwiastował, inaczej, kiedy się po kurze otrzepywał. A krakać krakał i jak jedna wrona, i jak sto, gdy obsiada chmarą wierzchołek topoli, i jak tysiące, gdy płyną o zachodzie siniejącym niebem. Nieraz mu chłopaki nawet takich ptaków podrzucali, co ich chyba nie ma. I każdego potrafił. A najwięcej taki jeden, „Wiś”, nauczyciel od przyrody. Ten to już wymyślał same dziwolągi, że aż nieraz mu mówiłem, byś nie pieprzył, „Wiś”, nie ma takich ptaków. Sam znam sporo ptaków, ale nigdy o takich nie słyszałem. Jakieś kuliki, remizy, szlamniki, bataliony, potrzosy. Jeszcze się przysięgał, że żyją w polskich lasach. Może żyją, no, bo jak nie wierzyć nauczycielowi. Trzy kule wtedy dostałem, dwie w bok i trzecia po brzuchu, niegłęboko, na szczęście, więcej po skórze. Na plebanii, na strychu, w Płochcicach leżałem. Mało kto już wierzył, że uda mi się z tego wyjść. Odwiedzali mnie na przemian, to doktor, to ksiądz. Pierwszy tylko kręcił głową, jakby dziwił się, że jeszcze żyję, a drugi wciąż patrzył, czy nie czas na oleje święte. Aż mnie w końcu tak to zezłościło, że zacząłem się zalecać do księżej gospodyni. Dała mi starą księdza sutannę, kapotę, kapelusz, trzewiki, koszulę, gacie, a nawet brewiarz, i któregoś dnia o świcie, kiedy wszyscy spali, wymknąłem się z plebanii, przebrany za księdza. W domu nie tak dawno byłem, bo w lecie, we żniwa, tak że mnie nie wyglądali. Ale mogli słyszeć, co się stało w Maruszewie. Prócz tego ciągnęło mnie jak nigdy, żeby matkę zobaczyć. Z Płochcic było do nas ze sześćdziesiąt kilometrów, może więcej. Jeszcze musiałem wybierać drogi, żeby najmniej ludzi spotkać, dukty, ścieżki, wsie omijać. A tu nie dość, że w sobie byłem cały obandażowany, to niepewnie mi się trochę szło w tym księżowskim przebraniu. Żałowałem, że się nie przebrałem za kogoś zwykłego, tylko że nic innego nie było na plebanii. I to mi księża gospodyni dawała ze strachem, że popełnia świętokradztwo. Dopiero gdy mnie przebranego ujrzała, rzekła: – Niech go Bóg prowadzi, a mnie niech odpuści. Inna sprawa, że ksiądz był trochę niższy ode mnie, za to w brzuchu grubszy, ale w brzuchu akurat nie mogłem się zapiąć, bo mnie urażało, to wyglądałem w tym ubraniu trochę jak z młodszego brata. Rękawy aby ledwo za łokcie, sukienka do pół łydek, a najgorzej mnie w barach ugniatało. Po paru kilometrach czułem się zmachany, jakbym dźwigał ciężary. A jeszcze za każdym krokiem jakby mi ktoś bagnet w bok wsadzał od tych ran. Tak że nawet nie mogłem się skupić, żeby myśleć, o czym ksiądz powinien myśleć. A tu przecież jako ksiądz musiałem się i prosto trzymać, i mieć twarz rozpogodzoną, jakbym o Bogu myślał. A jeszcze co rusz ktoś pochwalony i pochwalony, a ty wciąż uchylaj i uchylaj kapelusza, i na wiek wieków, na wiek wieków. Choć to jakoś mi szło. Gorzej, że nieraz zobaczył kto na swojej drodze księdza, to od razu przystawał, omal że szczęśliwy, że trafiło mu się jak ślepej kurze ziarno pogadać sobie z księdzem. I co ksiądz myśli, jak to z nami będzie? Słyszał ksiądz, co te dranie zrobili w Maruszewie, droga do Kawęczyna cała była zawieszona wisielcami. I gdzie jest Bóg, księże? Jak na to wszystko może tak spokojnie patrzeć? A ty zmyślaj, kłam o Bogu, czego nie wiesz, że niezbadane są jego wyroki, że pozostało się nam tylko modlić za tych w Maruszewie. Albo pyta ci się ktoś, ksiądz to chyba nie z naszej parafii, czy może nowy nam wikary nastał? Jechał chłop furą, odwróciłem nawet głowę w inną stronę, a ten się zatrzymuje, prrry, że księdza podwiezie, bo nie zbolałby, że ksiądz idzie piechotą. I musiałem rad nierad wsiąść. A potem na furze, to z daleka księdzu droga? Księdza to jakbym już gdzieś widział, trochę ksiądz podobny do takiego jednego, mówią, że zginął w Maruszewie. I nie wstyd to parafii, że księdzu sukienki porządnej nie kupią? Zmęczyło mnie to gorzej niż rany. Doszedłem do Miernik i tam u znajomego zmieniłem tę sutannę na zwykłe odzienie. Zresztą co by matka powiedziała, jakby mnie ujrzała jako księdza? Przespałem się i ruszyłem dalej. Chciał mi ten znajomy dać rower. Ale spróbowałem, to gorzej mi się jechało, niż szło. Parę razy trafiło mi się, że mnie ktoś kawałek podwiózł. Nie byłem już księdzem, to nie bałem się odpowiadać, za czym to tak w drodze. A to za koniem jechałem, ale chciałbym, żeby był sro-katej maści, a to pasiekę zakładam, ale szukam dobrej matki. Późno już było, kiedy znalazłem się w obejściu u nas. Pies od razu mnie poznał, zaczął skamleć, łasić się do nóg, wziąłem go za pysk, cicho. Burek, nie ma mnie tu, pies jesteś, ale musisz to zrozumieć, i nigdzie mnie nie ma. I jak człowiek zrozumiał, zamerdał ogonem i powlókł się do budy. Przymrozek trochę wziął i może z tego zaczęły mnie dreszcze trząść, bo póki szedłem, to mi za gorąco było, poty mnie czasem oblewały. Przysiadłem za węgłem stodoły i postanowiłem poczekać tu na matkę, aż wyjdzie krowy doić na wieczór. Zacząłem się rozglądać po niebie, nic się nie zmieniło, gwiazdy stały w tym samym miejscu co zawsze o tej porze. Wielki Wóz nad topolą u Błacha, Mały trochę dalej. I może z tego patrzenia w niebo nagle mi się w głowie zakręciło. Przez chwilę myślałem, że zemdleję, ale powoli przeszło. Nie chciałem wchodzić do chałupy, żeby się znów z ojcem nie pokłócić, jak ostatnim razem, bo nie po to przyszedłem taki kawał i z ranami. Chciałem tylko matkę zobaczyć i powiedzieć jej, że żyję, bo może modli się już za duszę moją po tym, co się stało w Maruszewie. Zresztą w zły czas wtedy przyszedłem, we żniwa, a we żniwa, wiadomo, każdy siebie tylko rozumie. Spać się szykowali, matka w koszuli, klęczała przy rozesłanym już łóżku, odmawiając pacierz. Ojciec nogi moczył w cebrzyku. Ale żeby choć powiedział: – Dzięki Bogu, to żyjesz. – Albo: – Coś zmarniałeś. Albo: – No, jak ci tam? Matka zaczęła wszystek żal wyrzucać naraz z siebie, odgrzewając mi pierogi na patelni: – Rozum już kołowacieje, nie ma go i nie ma, Boże miłosierny. A tu jeszcze wczoraj sroka siadła na jesionie i skrzeczała, skrzeczała, aż serce mi zaczęło walić, musiało się coś z Szymkiem stać. Mówię, Józuś, do ojca, zgoń diablicę, bo musiało się coś z Szymkiem stać. Aż sama złapałam kamienia i zgoniłam ją. Tyle się namodlę o ciebie, naproszę Jezusa, Maryję, żeby cię tam mieli w swej opiece. A w nocy to już zawsze mi się śnisz. Kiedyś mi się śniłeś, że krzyż przyniosłeś na obejście. Pytam ci się, skąd go masz. a ty, że leżał przy drodze, jak z pola wracałeś. I pytasz się, mama, gdzie go zwalić? A zwal, mówię, u Sekuły pod wozownią. Mama, szkoda, mówisz, musi być smolne drzewo w takim krzyżu. Chyba-bym nie przeżyła, jakby cię zabili. A ojciec wyjął tylko nogi z cebrzyka i wsparł je o brzegi, żeby mu ociekły. I nagle jak nie wrzaśnie na matkę: – No, dejże coś! – Czego chcesz? – Nogi wytrzeć! Rzuciła mu ścierkę, a on schylając się ku tym nogom: – Gdzie by go tam mieli zaraz zabić. Ty myślisz, że im tak znów źle. A wymyśliły tę partyzantkę, żeby tylko nie robić. Pozostawiali ojców, matki i co ich obchodzi. A ty nie masz nawet kiedy w tyłek się podrapać, jeszcze módl się o nich, płacz o nich. Skończyły się zabawy, to się teraz w wojsko bawią. – Tam nie taka znów zabawa, ojciec – powiedziałem, ale bez obrazy. – Tak samo trzeba się urobić. – I cóż niby robita? – zasyczał z wściekłością. No, to też mnie poniosło i powiedziałem: – Zabijamy. – Zabijata? To nie co dzień zabijata. Byś był dobry syn. tobyś przyszedł kiedy i pokosił. O, zwozić nie ma z kim. Antek się jeszcze pod snopkami gnie! – Co dzień, ojciec. A nieraz dnia nie starcza – ledwo wściekłość tłumiłem. – To nie zabij z raz i przyjdź. – Przestał te nogi wycierać, spojrzał na mnie i jakby zdziwiony się spytał: – I nie drgnie ci tak nigdy ręka? – Nie. – O, toś ty już nie naszej krwi. Zerwałem się, trzasnąłem drzwiami, aż jęknęło. Wyleciała matka za mną, ale od razu dałem susa w sad, ku rzece. Skrzypnęły u chałupy drzwi i mdłe światło latarki zabłysło w progu. Cień matki zaczął iść ku chlewom. Jakby mniejsza niż zawsze wydawała się, a może to noc była taka wielka. Niosła w jednej ręce skopek na mleko, w drugiej huśtała tą latarką. Podmarzła ziemia chrzęściła u jej stóp. Miałem już wyjść jej naprzeciw, ale pomyślałem sobie, że gdybym się jej tak z nagła ukazał, mogłaby pomyśleć, że to nie ja, tylko dusza moja. Bo i noc gwiaździsta, księżycowa, jakby dla pokuty dusz stworzona. I pies spokojnie w budzie siedzi, a pies duszy nie czuje. Weszła do chlewa, zostawiając w nie dopartych drzwiach smużkę światła od latarki. – Puśtu! Następ się! – doszły mnie jej pokrzykiwania na krowę. Popatrzyłem na budę, czy aby pies nie ma chęci wyskoczyć i mnie zdradzić. Ale nie, widać dalej rozumiał, co mu przykazałem. Zacząłem się podkradać po ścianie do tej smużki światła, a gdy już przy niej byłem, wsadziłem cichutko głowę w drzwi. Buchneło mi w twarz ciepłem, potem stworzeń, gnojem. I wydało mi się że wiem, czemu Bóg chciał urodzić się w chlewie. Wolniuteńko rozszerzyłem tę świetlistą szparę. Drzwi skrzypnęły, ale matka chyba nie słyszała. Siedziała przykulona pod wielkim brzuchem krowy, jakby zamodlona, i tylko ręce jej gdzieś tam w głębi tego brzucha pracowały. A z tych rąk do skopka ściśniętego w kolanach strzykało mleko. I tylko to mleko, jak strzyka, było słychać w całym chlewie, a może i na całym świecie. – Mama – szepnąłem. W tej samej chwili to mleko zatrzymało się w jej rękach. Uniosła wolno głowę i rozglądając się po suficie, po ścianach, spytała cicho: – Szymek? – Nie tam, mama. Tu – rzekłem śmielej i wszedłem do środka, zapierając drzwi za sobą. Patrzyła z niedowiarą na mnie i jakby nie miała siły podnieść się ze stołka. Aż krowa majtnęła parę razy ogonem, że czemu jej dalej nie doi. – No, co, mama? Co u was słychać? – To żyjesz? – powiedziała. I jakby całe jej ciało rozpłakało się, a nie same oczy. – Bo w mleko nakapie – powiedziałem i zabrałem jej skopek z kolan. – A szkoda byłoby wylewać. Nagle urwała ten płacz, jakby nitkę w zębach. Otarła oczy zapaską.. – To poczekaj, skończę doić – rzekła. – Kiedy muszę zaraz iść – powiedziałem, bo co mogłem powiedzieć. – To nie wejdziesz do izby? – Muszę. Czekają na mnie. – To napij się choć mleka. Podniosłem skopek do ust, przechyliłem. Schudłeś, zmizerniałeś, synu – zaczęła się użalać nade mną. Ale głowę miałem prawie całą w tym skopku, to głos jej było słychać jakby skądś z daleka. – Michaś był. Miał jakąś sprawę do ciebie. Myślał, że się zjawisz. Też wygląda źle. – Piłem to mleko łapczywie, jakbym sok ziemi pił. – Daruj ojcu, tak mu się ze złości wtedy powiedziało. – Czułem, jak mi to mleko z każdym łykiem siły wraca. |
||
|