"Kamień Na Kamieniu" - читать интересную книгу автора (Myśliwski Wiesław)VII. ALLELUJANie wiem, czy Bóg umarł, czy zmartwychwstał, czy to wszystko prawda, ale święcone jajka mają inny smak od nie święconych. I nikt mi nie powie, że mi się tylko tak zdaje. Na co dzień mogę wcale jajek nie jeść, a święconych zjem dziesięć na raz i nie zatka mnie. Ani chleba mi nie trzeba, trochę soli wystarczy, ma się rozumieć, też święconej. A najlepiej z chrzanem, a chrzan powinien być nie tylko święcony, ale mocny, żeby nosem bił. Piekła matka babki na Wielkanoc, słynne były te jej babki. Mogło cały przednówek nie być mąki na nic, mogło nie być na podbitkę do żuru, ale na babki od razu po żniwach, gdy się z nowego spytlowało, zostawiała, co na babki, a reszta, póki starczy. A kiedy przynosiła ze strychu jedną z takich babek, bo na strych się je po upieczeniu wynosiło, ojciec, Michał, Antek, Stasiek obsiadali stół jak kuny przerębel i aż ślina im ciekła, kiedy matka tę babkę krajała. A ja wolałem święcone jajka nawet i od babki. I przeważnie mienialiśmy się, oddawałem któremuś swój kawałek babki, a on mi swoje jajko. Gdyby nie święcone jajka, mogłoby dla mnie nie być Wielkanocy. Bo po prawdzie co to za święta? Ni zima, ni wiosna. A prócz tego nigdy nie wiadomo, kiedy wypadają. Trzeba za każdym razem w kalendarz zaglądać, jak tam wyznaczyli. I co roku kupuj nowy kalendarz, gdy się chcesz dowiedzieć, jakby to nie mógł się człowiek raz na zawsze przyzwyczaić. Urodziłem się w Wielki Piątek, to nie mogę powiedzieć, że w Wielki Piątek, bo każdego roku Wielki Piątek kiedy indziej. To może i Pan Jezus nie umarł i nie zmartwychwstał, jak co roku kiedy indziej? Wolę Boże Narodzenie. Zawsze w tym samym miejscu. Nie musi się nigdzie zaglądać. A prócz tego rok się kończy, a żaden rok nie jest taki, żeby chciał go człowiek zatrzymać. No, i lubię kolędy. Dawniej, jak wszyscyśmy w domu razem zaśpiewali, to ściany aż drżały. A wyszło się na wieś posłuchać, jak gdzie indziej śpiewają, to się wydawało, że ta gwiazda betlejemska, co się nad stajenką pojawiła, zaraz z nieba zleci. Bo tu śpiewali, tam śpiewali u wszystkich sąsiadów śpiewali i na końcu wsi śpiewali, i nawet gdzieś za wsią daleko, daleko. A i teraz, jak przyjdzie Wigilia, lubię sobie pośpiewać. Bo kolędy można i samemu śpiewać i nieraz nawet się wydaje, że jak dawniej wszyscy razem śpiewacie. A najlepiej lubię „Bóg się rodzi”. Zostało mi trochę głosu z dawnych lat, to jak zaciągnę, tak samo ściany drżą. U sąsiadów aż przestają śpiewać, żeby mnie posłuchać. O, Szymek śpiewa, cichojta. A przy mrozie słychać mnie aż na końcu wsi. I nawet Michał wpatruje się w ten mój śpiew, jakby chciał, żebym nigdy nie skończył. Namawiam go czasem, chcesz, nauczę cię i we dwóch będziemy śpiewać. Powtarzaj za mną, Bóg się rodzi. Najpierw słowa, a melodia potem. Nie są trudne. Bóg to Bóg, wiadomo. A rodzi się, to wiesz. Ja się urodziłem, ty się urodziłeś. Pies się rodzi, kot, źrebię, cielę. Bo wszystko musi się urodzić, co chce żyć. A pamiętasz, mieliśmy na wiosnę kurczęta, też się urodziły, tylko z jajek. Śpiewaliśmy to na każde Boże Narodzenie. Siadaliśmy przy stole, stół był tylko inny, ja. ty, ojciec, matka, Antek, a Stasiek u matki na rękach. Nakładała matka postnik na talerze, to go tobie zawsze oddawała potrzymać, bo u ciebie nie płakał. Kiedyś się nawet zsikał na podołek. Bóg się rodzi, tak się tylko śpiewa, nie bój się. Choć w młodości lubiłem i Wielkanoc. W straży byłem, to zawsze w Wielki Piątek staliśmy na warcie przy grobie Chrystusa. W mundurach, w pasach, z toporkami przy bokach, a jeszcze szły zawody, na kim się ‘lepiej wszystko lśni. To już na tydzień przedtem pucowało się kask i oficerki. Taki kask wyczyściło się porządnie popiołem, potem śliną, potem suknem, to lśnił jak monstrancja, wyglądał w nim człowiek jak święty Jerzy czy może inny święty, nie pamiętam już, który chodził w kasku. A znów oficerki najlepiej było sadzą ze śmietaną, a do glansu zajęczą skórką. Tylko że trzeba się było przedtem nachodzić, żeby od kogoś tych oficerków pożyczyć. Bo nikt z chłopaków nie miał oficerków, mieli tylko gospodarze, i to co bogatsi. Po czterechśmy stali, to osiem par potrzeba było, żeby warta mogła zmienić wartę, a do tego jeszcze nogi różne, to nieraz aż po innych wsiach chodziliśmy za tymi oficerkami, a i tak mało kiedy, żeby się na wszystkich dobrało. I musiało się nieraz stać w przyciasnych. Piekły, darły, drętwiałeś do kolan, a tu jeszcze ludzie przychodzili grób oglądać, to i nas oglądali i potem gadania co niemiara było po wsi, że ten stał krzywo, ten się kiwał, ten mrugał jak najęty. Ale o mnie zawsze, że sztywno jak struna. A przychodził lany poniedziałek, to już od samego rana po chałupach się chodziło, gdzie tylko ładniejsza panna. Pokropiło się najpierw ojców trochę, bo tak wypadało, potem więcej córkę, ale tak samo nie za dużo, żeby ścian świeżo bielonych nie pochlapać. Boby mogli na poczęstunek nie zaprosić, jakby się ich zezłościło. To dopiero potem, kiedy przeszliśmy już te kilkanaście chałup i z łbów się nam kurzyło, o, wtedy to już na całego. Konewkami, wiadrami. Do kościoła która szła czy z kościoła, panna czy mężatka, żadnej się nie przepuściło. A niektórą i pod studnię się zaciągnęło. Jedni ją trzymali, drudzy wodę wyciągali, panna piszczała, a myśmy się śmiali. Raz tak Zośka Niezgódkówna jakoś nam się wyrwała i zaczęła ku rzece uciekać. I na jej nieszczęście dopadliśmy ją już przy rzece. Błagała, płakała, że jest w nowej sukience, że ma nowe pantofle, że nową koszulę i wszystko nowe, bo jej ciotka z Ameryki przysłała, będzie bała się do domu wrócić. To ją rozebraliśmy do naga. Ale jeszcze gorzej błagała i gorzej płakała, a rzucała się, aż jej cycki się trzęsły, a obrośnięta było rudo. Nie szarp się tak, Zosiu, bo ci cnota pęknie i żaden się z nas potem z tobą nie ożeni. I za ręce i nogi, i huś, Zośkę do rzeki. A jajów święciło się zawsze u nas kopę. Malowało się pół na pół, w łupinach z cebuli na czerwono i w młodym życie na zielono. I zawsze ja chodziłem święcić, bo mi się wydawało, że nikt tak nie oświeci. Wciskałem się tam, gdzie ksiądz zaczynał, żeby jak najwięcej kropel z kropidła padło, bo dalej to ksiądz tylko machał, a mało co padało. Kawaler już byłem, a jeszcze chodziłem. I dopiero w wojnę, kiedy w partyzantkę poszedłem, zaczai chodzić Antek, a po Antku Stasiek. Ale nie nachodzili się długo. Najpierw jeden, potem drugi w świat poszli i znowu na mnie przyszło chodzić święcić, bo co by to za Wielkanoc była bez święconych jajek. Może nie być placka, może nie być kiełbasy, ale święcone jajka muszą być. Zje się takie święcone jajko, to gdy się nawet nie ma z czego cieszyć, zawsze to alleluja. Tylko co w szpitalu przez te dwa lata byłem, no, to nie święciłem. Ale wróciłem i zaraz na pierwszą Wielkanoc nagotowałem tak samo kopę jaj. Choć nie miałem swoich i musiałem w spółdzielni z pieczątkami kupić, bo mi kury jeszcze nie niosły, i co tam tych kur mi zostało, dwie i kogut. Nasadziłem dopiero kwokę na nowe, ale jeszcze się kłuć nie zaczęły. Umalowałem wszystkie w łupinach z cebuli na czerwono, bo nie bardzo mi się chciało iść po młode żyto w pole na tych moich kulasach. Ledwo do kościoła zaszedłem. A wyszedłem z domu gdzie tam wcześniej, że na zdrowych nogach by z pięć razy w tę i nazad obrócił. Myślałem, klapnę sobie trochę w ławce i odpocznę, zanim ksiądz zacznie święcić, a o mało się co nie spóźniłem, bo ksiądz już chodził i święcił. Na szczęście zaczai od” małego ołtarza i ludzi było sporo, w kilku rzędach stali, pięć wsi należy do naszej parafii, to zanim do naszego rzędu doszedł, zdążyłem się ustawić między Sekuliną a jakąś obcą babą. Tylko że kiedy nachyliłem się, żeby chustkę odwiązać, bo miałem koszyk w matczyną chustkę zawiązany, laska mi z ręki wypadła i narobiła huku, jakby grzmot przetoczył się przez kościół. Aż pod sklepieniem gruchnęło. I nawet na chórze organy zajęczały. I od razu wszystkie głowy obróciły się w moją stronę, spoglądając ze zgrozą. Ksiądz tak samo zatrzymał kropidło, uniesione już do pokropienia, i spojrzał za ludźmi. Wstyd mi się zrobiło, że pożałowałem przez chwilę, że mi się tych jaj święconych zachciało, nie mogłem to poczekać do przyszłej Wielkanocy, może lepiej bym już chodził. A jakby nie dość tego było, nie mogłem jeszcze tej chustki rozwiązać, bo zacisnąłem węzły mocno, żeby mi się przez drogę nie porozwią-zywały, a ksiądz był tuż, tuż. I już trzeba było klęknąć. A jak tu klęknąć, kiedy jedna noga sztywna, druga ledwo się zginała. I tylko darmo się namozoliłem, bo ksiądz przeleciał jak burza. I choć pomagały mi i Sekuliną, i ta obca baba, nie zdążyliśmy w porę rozwiązać i ledwo parę kropel święconej wody spadło mi na ręce, a na jajka nic i zostały nie oświecone. I od razu inny smak. Jakby wziął spod kury, ugotował i zjadł. Tyle tylko, że nie musiałem sobie wyrzucać, że mi się nie chciało pójść poświęcić. Gorzej nieraz było i zawsze się chodziło, to nie taka znów przyczyna nogi. W gminie kiedy pracowałem, to jak by nie było, na państwowej posadzie i czasy wtedy nie sprzyjały święceniu jajek, a przyszła Wielka Sobota, to w pół roboty wychodziłem z gminy, że jajka muszę iść poświęcić. Wcale się nie kryłem. I nawet kiedy na planowe odstawy mnie przenieśli, tak samo, że jajka muszę iść poświęcić. Choć w planowych odstawach nie mógł byle kto pracować, ciągle nam narady robili, żeby ostrzej i ostrzej. To nieraz głazem trzeba było być dla ludzi. Z pól jeszcze nie pozwożone, u niektórych jeszcze na pniu stało, a tu już się słało terminy, oddawać, oddawać, bo kto nie odda, źle będzie. Ale przychodziło tak z góry. Tam ktoś takie terminy wymyślał. A musiał taki, co mu się wydawało, że ważniejszy jest od ziemi. A od ziemi tylko Bóg jest ważniejszy, jak kto w niego wierzy. A kto nie wierzy, to ziemia najważniejsza jest nad wszystkim. I ani terminami, ani batem jej nie popędzisz. Możesz ją najwyżej w tyłek pocałować, że cię nie chce słuchać. Ale co było robić? Nieraz to mi ręka od pisania aż drętwiała, bo pisało się i pisało, nakazy, ponaglenia, upomnienia, kary. A oczy miałem jakby u królika czerwone. Wstaję rano, a tu prawie nie widzę. Matka mi się pyta, z czegóż masz takie czerwone? A z czegóż? Z pisania. A ojciec, wierz ty mu, z pisania. To by nikt do szkół nie chodził, bo tam się tylko pisze. I nie byłoby ni księży, ni uczonych. A z pijaństwa. Ledwo się wczoraj w próg wtoczył i od razu buch jak wieprz na łóżko. Spałaś, to żeś nie widziała. Pij, pij. A nawet radzili mi w gminie, żebym do doktora poszedł, może by mi przepisał okulary. Mieli w gminie niektórzy okulary. Miał Sąsiadek, miał taki jeden w asekuracyjnym, miał ktoś chyba w drogowym, czasem stójka też zakładał, gdy go z pismem gdzieś wysłali, a nie mógł odczytać gdzie. I miały ze trzy urzędniczki, ale żadna mi się z nich nie podobała. Przymierzyłem kiedyś Sąsiadkowe, nawet nieźle mi było, ale widziałem jak za mgłą. A niektórym wydawało się, że na łatwy chleb poszedłem, a jaki to był chleb? Jeszcze potem przychodzili ludzie i klęli, na czym świat stoi, człowieka i rządy. Pełny pokój nieraz zebrał się z tymi papierkami, co im się posłało. A drugie tyle stało w korytarzu albo i na dworze. I kładli mi na biurku te papierki, idź se skoś, idź se zbierz, wymłóć se i zabieraj. A niektóra baba i tyłek potrafiła pokazać, gdzie to wszystko ma. A człowiek tylko ręce rozkładał, że nie i nie on. To kto? Wszystkieśta, cholery, jedno warte! Ma się rozumieć, czasem komuś się pomogło. Jednemu się trochę termin przesunęło, drugiemu z metr ujęło, a innemu chociaż się doradziło, jak ma podanie napisać i gdzie. To potem każdy chciał się jakoś odwdzięczyć. A jak chłop chłopu może się odwdzięczyć? Na wódkę go zaprosić. Wódka nie łapówka. Nie ma, że jeden daje, drugi bierze, tylko obaj piją. No, i trochę się rozpiłem. Zresztą przy takiej robocie nie da się nie pić. Jeszcze ludzie wierzą, że przez wódkę da się wszystko załatwić i więcej niż przez Pana Boga. A to różnie bywa. Nieraz pomoże się napić, a nieraz nie pomoże nawet się pomodlić. Ale jak chcesz z ludźmi żyć, musisz pić. Bo wtedy i ciebie mają za człowieka. A to nie byle co. Jeszcze gospoda była prawie naprzeciwko gminy, po drugiej stronie drogi, to aby przez drogę. I wiadomo, wdzięczność nie rachuje, ty mnie tyle, to i ja tobie tyle, to mało kiedy skończyło się na jednym półlitrze. Bo wdzięczność nie kieszeń, ale dusza. A żeby nie wiem kto jak chytry był, to po półlitrze musi wyleźć z niego dusza. A wtedy to już dusza stawia, dusza płaci i od duszy do duszy jak przez próg do człowieka. Prócz tego zawsze się dosiadł ten czy tamten, bo jak nawet nie miał być za co wdzięczny, to chciał być wdzięczny -na wszelki wypadek. Potem znowu ktoś i ktoś, i nieraz kto tylko był w gospodzie. Bo kto nie chce być duszą, a nie tylko ciałem? Przyszła pora zamykać gospodę, to kierownik Jasiński zamykał od zewnątrz, a w środku dalej żeśmy pili. Najwyżej podrożył parę złotych, że też musi coś zarobić, a nie tylko pensję. I kładł się na krzesełkach za bufetem, a my piliśmy. Ech, piliśmy, jakby to te nasze dusze z uciechy, że są w niebie, a nie my w gospodzie. Będzieta wychodzić, to mnie zbudźta. Oj, Jasiński, Jasiński, kto by miał wychodzić i gdzie? Z takiej -wysokości znów na ziemię? Tuśmy im dali, tamśmy im dali, zbudź się, Jasiński, dawaj pół litra. Bo człowiek znowu był „Orzeł”. Hej! Tyś nas opuścił, Panie Boże, ale na szczęście jest „Orzeł”! Hej! Niech no tylko „Orzeł” się zjawi, za każdą naszą łzę jeden wasz trup! Hej! „Orzeł” jest we wsi ze swoimi, piją u Maryśki Królówny, defilada przez wieś będzie, zbierać mąkę, słoninę! Choć nieraz kończyło się smutno, ten zabity, tamten zabity, a człowiek tyle razy zabity i musi dalej żyć. Byłeś „Orzeł”, a jesteś gówno, nie urzędnik. Zbudź się, Jasiński, jeszcze pół litra! A na drugi dzień siadał człowiek ledwo żywy za biurkiem, łeb mu pękał, w” żołądku go ssało, a jeszcze musiał wysłuchiwać, jak to ludziom źle na świecie. I nie obchodziło nikogo, że może jemu gorzej, tylko że nie weźmie papierka i nie pójdzie z tym, bo gdzie, do Pana Boga? I za co, Panie Boże? Nieraz ledwo do chałupy się wróciło, a już trzeba było iść do gminy i tyle co zsiadłego mleka się napiłeś czy kwasu z kapusty. A choć do chałupy nie było tak daleko, ale jak cię diabeł zaczął zwodzić, to i tu, i tam cię pchał, i nawet z powrotem. I tak ci w głowie mącił, że we własnej wsi, a o małoś nie pobłądził. Jedyna rada było się chałup trzymać. Na szczęście chałupa przy chałupie jeszcze blisko siebie wtedy stały, jak paciorki w różańcu, aby zagatami oddzielone, to mogłeś w rękach przebierać i iść, zdrowaś, Mario, łaskiś pełna, Ojcze nasz. Bo dzisiaj prawie wszystkie nowe i jakby ktoś ten różaniec rozerwał i porozsypywał tu, tam, nie pomodlisz się już więcej. A kiedy już zaszedłeś, to musiałeś jeszcze do drzwi trafić i klamki w tych drzwiach poszukać. A to nieraz jakby igła w stogu siana. Szukałem i szukałem, a ojciec stał po drugiej stronie i nie otworzył. – Ojciec otworzy, to ja, Szymek. – Sam se otwórz, pijanico. – Kiedy nie mogę klamki znaleźć. – Słyszysz, matka, klamki nie może znaleźć? – Otwórz mu, Józuś, otwórz, to twój syn. \ – Diabeł, nie syn. O, nie słyszysz, jak po drzwiach pazurami j drapie? A diabła do mojej chałupy nie puszczę, póki jeszcze moja. j Drap, drap, ancychryście, aż se łapy do cna zdrapiesz. – Otwórz, Józuś – matka go molestowała. – To wstań i mu sama otwórz. – Otworzyłabym, ale nie dam rady wstać. Otwórz, Józuś. Syn, choćby był marnotrawny, zawsze syn. – Miałem synów, ale w świat poszli. Bo co dobre, to albo umrze, albo świat zabierze, a złe zostaje. Raz tak nie otworzył mi, a jakoś znalazłem tę klamkę, tylko okazało się, że z tamtej strony na hak zamknął. Zacząłem walić pięściami, a wiedziałem, że tam stoi, w końcu kopnąłem z wściekłości we drzwi i krzyknąłem: – Niech tylko matka umrze, nie zostanę tu! I nic mnie nie zatrzyma! – I poszedłem, siadłem sobie na kamieniu przed chałupą, a noc była gdzieś w połowie. Ledwo siadłem, a tu ktoś się przysiadł do mnie. – Posuń się. Przyglądam się, dziadek, Łukasz, ten, co przed tamtą jeszcze wojną do Ameryki uciekł. Księżyc świecił jak talar, gwiazd jakby ziarna na klepisku, to nie mogłem go nie poznać. Aż żem trochę otrzeźwiał, ale mówią, żeby w takich razach pytać się, czego dusza potrzebuje? Ale czego może potrzebować dusza z Ameryki? To tylko wsiowa dusza zawsze czegoś potrzebuje. To ty, dziadku, pytam go się? No, to po-chwalony. Jak ci tam w tej Ameryce? Mówili, żeś majątku się dorobił, a ty, widzę, wróciłeś. To może i prawda, że jak człowiek umrze, dusza jego wraca tam, gdzie się urodził. Tylko po co było ją zawozić aż do Ameryki? Zapłaciłeś za nią okręt, a ona z powrotem. Trza było ją zostawić, jak cię wtedy kozaki szukali, nic by jej tu nie zrobili, a ludzie by ją jakoś pocieszyli. I już by cię tu nie ciągnęło z powrotem po śmierci. Tak ci źle w tej Ameryce było? Pociesz się, że i tu nie byłoby ci lepiej. Tu tak samo Ameryka, tyle że po drugiej stronie świata. Bo wszędzie, gdzie nas nie ma, Ameryka, dziadku. No, to powiedz chociaż, jak na tamtym świecie jest? Zabiłeś karbowego, to wiesz lepiej od innych. Sukinsyn był czy nie był, aleś dobrze zrobił. Też by nieraz się zabiło, ale nie ma już karbowych. Inny ustrój teraz. Nie wiesz pewnie, co to ustrój? Ano, takie rządy. Tyś zabił karbowego i musiałeś uciekać, a twój wnuk urzędnik. Pewnie marzył ci się ktoś w rodzie taki? To masz go, siedzi z tobą razem na jednym kamieniu. Pijany trochę, ale to przez ciebie, dziadku. Bo wam, dziadkom, co się tylko zabździło, to się i marzyło, a wnuki potem muszą przez was pić. Wy na tamtym świecie, wnuki na tym, a wszystko jedno koło. A koła nie da się już wyprostować. To już lepiej do gospody niż w świat, bo to samo, a bliżej. Czasem tylko, kiedy taki księżyc na niebie, uwiązałbym się do łańcucha i powył do tego księżyca. O, byłbym lepszy pies niż nasz Strucel. I złodzieja bym wywąchał, i twoją duszę, dziadku. Nie musiałbyś się martwić, że cię nikt nie pozna. Widziałeś kiedy taki księżyc w Ameryce? To tylko tu, nad wsią, bywają takie księżyce. Jakby ktoś siekierą w niebie przerębel wyrąbał. Sieć by mógł zapuścić, to by ryb nałapał. Nie wiesz, ryby z nieba takie same jak z rzeki, dziadku? I tak gadu, gadu, gadaliśmy sobie prawie do białego rana, on nic, a ja mu o tym i o tamtym. A rano wyszedł ojciec przed chałupę i zaczął po niebie się rozglądać. – Ale to pogoda, pogoda. Czy to niebo, nie wiadomo, aż takie wysokie, czy takie głębokie. O, mieć majątek jak to niebo. I wszystko na równinie. Modliłby się tylko człowiek, a tam by mu wschodziło, rosło, zakwitało. Ni chmurki, ni kłaczka, ni źdźbła. A to słonko jak źrenica Pana naszego Jezusa Chrystusa. To co, może byś pojechał w pole? – Jak pojadę, kiedym niewyspany? Jutro pojadę. – Jutro, jutro. Od kiedy już to jutro. U wszystkich poorane i po-bronowane, niektórzy już posiali, a u nas od żniw jak stało, tak stoi. Aż się ludzie pytają, sprzedawać będziecie, że takie to opuszczone, a ten jutro. Jutro to na tamtym świecie będzie, a na tym trza orać, siać, póki ziemia chce rodzić. Bo jak się jej odechce, nie przebłagasz jej. O, ziemia dobra, póki dobra, a zaweźmie się, to skała. – Dziadek tu siedział całą noc ze mną – powiedziałem, żeby ojca jakoś odwieść od tej ziemi. – Przed chwilą znikł. – I co, powiedział ci, gdzie zakopał te papiery? – ożywił się. – Nie ten. Łukasz z Ameryki. Machnął ręką. – Marnus. I co chciał? – E, nic, tak pogadać tylko przyszedł. – Musiał za pokutę. Boso był? – Nie patrzyłem mu na nogi. – Pewnie boso. Za pokutę zawsze boso. Kiedyś tak wróciłem pijany, noc już prawie była. Coś mnie tylko tknęło, żeby wziąć pół litra z sobą do kieszeni, gdyśmy z gospody wychodzili. Mógłbym powiedzieć, że miałem przeczucie. Ale nie miałem. Pensję tylko wziąłem tego dnia. a przy pensji czasem brało się jeszcze te pół litra na odchodne. Przydawało się na rano, gdy nie mógł człowiek się pozbierać. Trochę mnie zdziwiło, że jeszcze w oknie świeciło się u nas. Ale pomyślałem sobie, pewnie ojciec nogi moczy. Miał na tych nogach żylaków, bolaków, to jak mu już za bardzo dokuczały, parzył jakieś zioła i w tych ziołach moczył. Siadał na stołeczku, nogi w cebrzyk, trochę z matką pogadał, trochę się pomodlił. Ale jak matka zasnęła, to i on zasypiał i tak spał nieraz z tymi nogami w cebrzyku, póki go zimno nie zbudziło albo póki nie wróciłem. Wchodzę i nie wiem, czy mi się zwiduje, czy to Michał siedzi pod oknem na ławie. Tyle że jakby senny, bo nie podniósł nawet głowy, kiedy wszedłem. Ale widzę, Michał. Może długo jechał i zmęczony? Zawsze był niewytrzymały. Z jarmarku kiedyś z ojcem tak przyjechał, strzęsło go na furze, to wymiotów zaraz dostał. Czy niech nocy zarwał, to na drugi dzień już bledziutki, oczy podkrążone. – O, Michał, przyjechałeś – powiedziałem. A choć w głowie mi się porządnie kręciło, ale ucieszyłem się. – Tyle lat, czekamy i czekamy. To się napijemy, bracie. Mam akurat tu pół litra z sobą. Wziąłem, bo jakby mnie coś tknęło. No, i widzisz. – Wyciągnąłem te pół litra z kieszeni, postawiłem na stole. – Gdzie są jakieś szklanki? – pytam się. A ojciec siedział na stołeczku z głową opuszczoną, jakby drzemał. Nagle poderwał tę głowę i do mnie: – Co ty mu, zarazo, wódkę chcesz dawać? Spójrz na niego. – Co mam spoglądać? Widzę przecież, że Michał. Michała bym nie poznał? Brata rodzonego? Trochę się postarzał, ale nie tak wiele jak za tyle lat. Powiedz, Michał, braciaśmy, nie? Choć ty w świecie, ja tu i nic o sobie nie wiemy, ale nie musi się wiedzieć, żeby braćmi być. A Franka Maziejuka pamiętasz? Do jednej klasy chodziliśta. Powiesił się, bracie. Miał manko w magazynie na dziesięć metrów cukru. I po co mu było tyle słodzić? Niby ksiądz mówi z ambony, nie grzeszyć. Ale nie grzeszyć, łatwo mówić. A ja tak, bracie, żyję i nie żyję. Ale co tam, jesteś, przyjechałeś, i to najważniejsze. No, to gdzie są, matka te szklanki? Matka nic się nie odezwała, leżała z przymkniętymi oczami, jakby spała, a wiedziałem, że nie śpi. Pomyślałem, może dąsa się, że tu Michał przyjechał, a ja pijany wróciłem. Niech tam. – Może ojciec wie, gdzie są? Ale ojciec tak samo nic. Może zresztą nie wiedział, czy są szklanki w domu. Bo i do czego by miały być? Mleko się tylko piło, wodę, czasem zioła, to do tego kubki lepsze od szklanek. Grubsze, większe, jest za co potrzymać i gdzie tam żywot ich od szklanek dłuższy. Mam do tej pory taki jeden blaszany, to najlepiej lubię z niego pić. A jeszcze dziadek z niego pił i mówił, że i jego dziadek z niego pił, to niech przeżyje która szklanka tyle. Z niczego mi tak woda nie smakuje. Nieraz nie chce mi się pić, a napiję się, bo jakbym prosto ze źródła pił. Czy weź taką szklankę spracowaną ręką, to jakbyś obcęgami jaje brał. A tu wróci człowiek z pola od koszenia, to co tylko weźmie, to jakby tą zaciśniętą na kosie ręką brał. – Ano, poszukamy – powiedziałem biorąc lampę ze stołu, żeby sobie poświecić. – Nie będziemy pić z butelki, kiedy brat przyjechał. O, jakże się cieszę, bracie, żeś przyjechał. Wreszcie sobie pogadamy za te wszystkie lata. I powiesz mi, coś chciał wtedy, w wojnę, ode mnie. Otworzyłem kredens. Talerze, butelki, buteleczki, torebki, wszystko to zaczęło mi się w oczach migać, ale żadna szklanka mi nie mignęła. Też nie bardzo pamiętałem, czy są szklanki w domu, ale chciało mi się jak nigdy napić w szklance. – Pies ogonem nakrył, no. Jutro pójdę kupię ze dwanaście i niech stoją na widoku. – Zawróciłem do łóżka, do matki. – Szklanki gdzie są? – zacząłem poszarpywać za pierzynę na niej. – Chcieliśmy się napić z Michałem. – Wtedy zobaczyłem w świetle lampy, że spod jej przymkniętych oczu spływają łzy. – Co matka płacze? Nie ma o co. Gorzej nieraz przychodziłem pijany. Dzisiaj niewiele. Fularze Wiekowi syn się urodził. Ślub im kiedyś dawałem z Bronką. O, jutro pożyczę od Machały kosiarki i jednego dnia się wszystko skosi. Napisałem mu podanie, to pożyczy, pożyczy. Niechby zresztą sukinsyn nie pożyczył. – Stałem wciąż nad nią z kołyszącą się lampą, a z jej oczu coraz gęściej łzy ciekły. – Niech matka nie płacze – powiedziałem. – Ojciec, co się matce stało?! – Obróciłem się w stronę ojca, aż lampa huśnęła mi się w ręku, jakby płomień z niej na izbę wyskoczył. Pociemniało przez chwilę i znów się rozjaśniło. – Postaw, zarazo, tę lampę, bo chałupę jeszcze spalisz. – Ojciec podniósł głowę i tak samo w jego oczach łzy się zaszkliły. Otarł je wierzchem dłoni. – Płaczecie, że Michał przyjechał? – Michał on albo i nie Michał – rzekł. – Jeden Bóg to tylko wie. – A czemuż to Bóg miałby wiedzieć, czy kto Michał, czy nie Michał? Ja wiem, żem Szymek, ojciec wie, że ojciec, a Michał, że Michał. Każdy sam wie lepiej od Boga. Co on, urodził się dopiero, żeby Bóg miał wiedzieć za niego, że on Michał? Ja gdybym nawet nie chciał być Szymek, to się nie da. Mogę być pijany, a wiem, kto jestem, bo nikt nie chce być za mnie. Trzeba było tylko napisać, Michał, że przyjedziesz. Widzisz, teraz płaczą. – Nie przyjechał, przywiozła go. – Kto? – Niby żona jego. – To masz żonę, Michał? Nic żeś nie wspominał. Posłałoby ci się choć życzenia. Młodej parze wszystkiego, co się szczęściem zwie. Albo niech wam słonko nie gaśnie na wspólnej drodze życia. Czy szczęścia, zdrowia, pomyślności i pierwszego syna. Nie trzeba nawet nic układać, można wybrać se na poczcie. Jaśka naczelniczka tylko ci się spyta, piątkę, dwójkę, którą chcesz? A co taniej? Ale tobie bym najdroższą wysłał. A możeś i wspominał? Ale tyle lat, zapomniało się. E, to musimy się napić. Ojciec, matka niech tam płaczą, bo to ich powinność. A nasza powinność się napić. I nie przejmuj się. Ja tu z nimi jestem i co dzień mnie widzą, a też czasem płaczą. Ojciec nie, ale matka. A co dopiero, jak ciebie tyle czasu nie było. Stał akurat na stole ten blaszany kubek, otoknąłem go. – Ty się napijesz z kubka. Ja mogę z butelki. A jutro się ze szklanek napijemy. – Nalałem jemu więcej, sobie mniej zostawiłem. – No, to twoje zdrowie, żeś przyjechał i nie zapomniałeś o nas. Przechyliłem już butelkę do ust, a tu nagle ojciec zerwał się i nakrył kubek ręką. – Chcesz go jeszcze upić, ty bezbożniku, ty przeklęty, ty bez sumienia?! Nie widzisz, pijanico, co on? – A co on? Brat mój! – Przybiłem butelką o stół, aż wódka przez szyjkę chlusnęła. – Powiedz, Michał, żeś mój brat. – Chwyciłem go obiema rękami za głowę i zadarłem ją ku sobie. Spojrzały na mnie oczy prawie nie widzące, wystygłe. – Brat mój jesteś. Byłeś i zawsze będziesz. Wtedy i matka uniosła się z pościeli i zaczęła go prosić: – Powiedz coś, Michaś. Powiedz, synu, co cię boli? – Co go boli, to jego sprawa! – rzuciłem się na Bogu ducha winną matkę. – Jest, przyjechał i wystarczy. – Ano, jak przyjechał, tak, o, siedzi i ani słowa. – Ojciec wstał ze stołka i zaczął iść ku wiadrom z wodą, ale w pół drogi zawrócił i skierował się ku matce, potem znów zawrócił i szedł jakby na siagę przez pole, sam nie wiedząc gdzie. – Trochę ona tam. Ale co ona. Niby że tu mu będzie lepiej. Michał, Michaś, pytamy go się, ale jakby groch o ścianę. Matce, ojcu nie powiesz? To drzewo drzewu nawet powie, stworzenie stworzeniu. A człowiek choćby tej ziemi pod nogami powie, kiedy nie ma komu. Bo jak żyć i nie mówić. – Niech się ojciec napije. – Wcisnąłem mu kubek z wódką w te ręce, które niósł bezradnie przy sobie, jakby je chciał gdzieś położyć, żeby mu o tyle choć ulżyło. – Nie musi mówić. My będziemy mówili do niego. W niedługi czas potem umarła matka. I nie tyle z choroby, co ze zgryzoty, bo płakała i płakała, i wciąż, Michaś, synu, Michaś, co ci? A po jej śmierci i ojciec podupadł na zdrowiu. Nieraz nie słyszał, co się mówi do niego, jakby zasłuchany całym sobą w ten świat, gdzie odeszła matka. Tak że wszystko teraz na mnie spadło. A żeby choć psu on czy Michał dał. Siedzieli tylko, jeden gdzieś pod kuchnią na stołeczku, drugi na ławie, i czekali, aż z gminy wrócę. Myślałem nawet, czyby się nie zwolnić, bo już nie dawałem rady. Jeszcze tuż po śmierci matki trochę mi sąsiadki pomagały. Ta ugotowała czasem, ta zamiotła izbę, ta uprała, a ta choć przyszła i się użaliła nad nami. Ale jak śmierć matki oddalała się, to i one przestały. Choć z drugiej strony trochę szkoda mi było gminy, bo zawsze te parę złotych na pierwszego się przyniosło, to było choć na sól, cukier czy kawałek kiełbasy. Aż któregoś dnia tuż po Wielkanocy przyjechał ktoś na kontrolę z powiatu i przewodniczący Maślanka oprowadzał go po pokojach. Tu drogowy, tu podatki, tu asekuracyjny, planowe odstawy, Mierzwa, Antos, Winiarski, panna Krysia, panna Jadzia. A ja akurat jadłem święcone jajka. Tak się jakoś przyjęło w naszej gminie, że urzędniki zawsze coś jedli na drugie śniadanie i nawet Kopciowa, sprzątaczka, herbatę parzyła po złotemu za szklankę. To jak było co wziąć z domu, przynosiłem sobie, żeby nie być gorszy od innych. Bo nie z głodu przecież, na głód byłem wytrzymały, ze trzy dni mogłem nie jeść. Rozłożyłem te święcone jajka w gazecie na biurku i obłupywałem, a jedno było na czerwono omalowane, drugie na zielono, kiedy weszli. – Cóż to, święcone jajka, Pietruszka, jecie? – ni to spytał się, ni zadrwił Maślanka, a tamten z powiatu jakoś dziwnie się uśmiechnął. – Święcone. – I dalej obłupuję. – I co, lepsze takie święcone niż prosto od kury? – znów Maślanka. – Dla mnie lepsze, a dla kogo nie lepsze, może nie jeść. – Ho! ho! Toście musieli naświęcić tych jajek, że aż w domu ich przejeść nie możecie, tylko do gminy przynosicie? – Kopę. – Tylko że gmina nie kościół, Pietruszka! – warknął zły jak pies. – Toteż nie święcę, a jem. Nic już nie powiedział, ale czułem, że mi tych święconych jajek nie przepuści, w dodatku przy kontroli z powiatu. A musiałem go porządnie zezłościć, bo i innym zaczął się wtrącać do jedzenia. Antos jadł chleb z serem, to przecież ni chleb, ni ser nic z Bogiem nie mają, tyle że się mówi, chleba naszego powszedniego, ale jedzą tak samo wierzący, jak i niewierzący. A przygadał Antosowi, że tyle kromek, to z godzinę będzie jadł, a regulaminowo jest piętnaście minut. A za parę dni wezwał mnie do siebie i choć byliśmy od dawna na ty, mówi: – Za dużo pijecie, Pietruszka. Musi się to skończyć. Gdyby było coś pod ręką, łeb bym mu roztrzaskał, bo aż mną zatrzęsło. Ale był tylko kałamarz na biurku i drewniana suszka, to co by mu tym zrobił. – Ty mi tu nie pietruszkuj, grzdylu jeden. Szymek mi, jak żeś już zapomniał. A piję, to za swoje. Myślisz, że nie wiem, co cię boli. Nie moje pijaństwo. A ty nie pijesz? Mało to cię razy widzieli uchlanego jak świnia. Ważnyś, boś przewodniczący. A za okupacji coś robił? W portki srałeś. I za tydzień dostałem wymówienie. A wcale nie o pijaństwo, jak mi chciał wmówić, bo mniej już wtedy piłem, tylko te święcone jajka tak go przestraszyły. Choć może mu tak samo jak mnie najlepiej ze wszystkiego smakowały, tylko że obłupywał je pod pierzyną, a jeszcze dziecko na straży przed chałupą stawiał, żeby niby się bawiło, a patrzyło, czy ktoś nie nadchodzi. I raptem zobaczył, że przy państwowym biurku państwowy urzędnik je święcone jajka jakby nigdy nic, to mu się wydało, że to nie jajka, a granaty. Zresztą nie tylko święconych jajek się bał. Wszystkiego się bał. A już nie daj Boże było westchnąć przy nim, mój Boże. Robił się od razu jak upiór czerwony i gdyby mógł, wcisnąłby człowiekowi to westchnienie z powrotem do gęby. – Po robocie u siebie w chałupie se wzdychajcie! A tu gmina i nie siać mi zabobonów! – A przecież ludziom się wzdycha nieraz z zapomnienia. Łatwiej się słów odzwyczaić, łatwiej myśli niż westchnień. Ale taki to był człowiek. Zacząłem grób budować, to ile to już lat minęło, i potrzeba mi było osiem metrów cementu, a wciąż był tym przewodniczącym. Tak mi Chmiel wyliczył. I z metr jeszcze, bo się może przydać, choćby ze dwa schodki zrobić, żeby z trumną w dół nie zeskakiwać. Mógłbym cement kupić od złodziei i na co innego może kupiłbym, ale nie na grób. Poszedłem najpierw do geesu. Był cement, ale trzeba było przydział z gminy. Poszedłem do gminy. Dają przydziały, ale trzeba podanie napisać. To piszę. – A na co ma być ten cement? – pyta mi się urzędniczka. Miała ze dwadzieścia lat, oczy duże, niebieskie, wydała mi się miła dziewczyna, nos tylko trochę zadarty. Ale w tym wieku i z zadartym nosem ładnie. – Grób chcę budować – mówię. – Grób? – O mało nie parsknęła śmiechem i aż głowę skręciła, że to niby tak tylko gdzieś spojrzała. Potem wyciągnęła jakiś papier z biurka i zaczęła palcem jechać, na co mogę dostać. Na dom, chlewnię, oborę, stajnię, stodołę, silos, gnojownik, na hodowlę królików, drobiu, lisów, nutrii, na szklarnię na warzywa, na kwiaty, doniczkowe, cięte. O, chryzantemy nawet piszą, ucieszyła się. Ale grobu nie było. Spytała się urzędnika, który siedział w rogu przy oknie: – Panie Władziu, jest jakieś zarządzenie o przydziale cementu na grób? – A kto chce umierać? – Obywatel. Tamten spojrzał tępo na mnie, wzruszył ramionami. – To co mam zrobić? – spytałem. Uśmiechnęła się nawet, ale rozłożyła ręce. – Trzeba by iść do przewodniczącego. – A jest? – Jest, ale zajęty. – To poczekam. Na to odezwał się pan Władzio: – Jak zajęty, to już będzie do końca zajęty. – Ale ja tu kiedyś pracowałem przed laty – powiedziałem. – Tu, w tym pokoju, mieściły się podatki. Jeszcze was wtedy nie było. I takich biurek nie było. Panu Władziowi jakby głupio się zrobiło. Dziewczyna spuściła głowę. – To może pójdę spytam się. – I spojrzała na mnie oczami już nie urzędniczki, podniosła się i wyszła. Nie musiałem długo czekać, przyjął mnie od ręki, choć miał niby być zajęty. – Siadaj – powiedział. Zdziwiło mnie, że nie Pietruszka. Widać sobie przypomniał, choć po tylu latach. O, postarzał się i bardziej jeszcze pogrubiał, że mu aż przyciasno w poręczach fotela było. Nos mu się też jakiś bułowaty zrobił i oczy jakby ciężej niż kiedyś patrzyły, czy może o czymś myślał, zanim tu do niego wszedłem. Ni to zaśmiał się, ni skrzywił: – Co, na tamten świat się już wybierasz? Siadłem, tarmosząc się z laskami. Ale jakby nie spostrzegł, że o laskach jestem. – I co ci tak pilno? – Niepilno mi – rzekłem. – A gdyby nawet, to państwu z niczym nie zalegam. Tyle, coście mi ten podatek na raty rozłożyli. Ale zanim umrę, spłacę, nie martw się. – A czy ja się martwię? Chcesz, umieraj sobie. Umrzeć każdemu wolno. To nie sprawa gminy. Ale chcesz cementu, tak, a to już sprawa gminy. – Osiem metrów tylko. – Osiem metrów, osiem metrów. Tu nie chodzi ile, tylko na co. Ty myślisz, że ja mogę tak na wszystko, na co komu się zabździ. Jest w przepisach jak wół, na co mogę. Na podniesienie plonów, proszę bardzo, bo to rozwój gospodarczy, mogę. Ale czego nie ma, to nie ma i koniec. Co cię tak z tym grobem znów napadło? Zdążysz jeszcze. A póki co, mógłbyś o życiu pomyśleć. Nie namawiam cię na krowy czy świnie, bo koło tego trzeba się nachodzić, a ty, widzę, z nogami nie tego. Ale taką fermę kur czy kaczek. Fermy popieramy. Miałbyś i ty grosz, i państwo pożytek. Moglibyśmy ci pożyczkę dać. Proszę bardzo. Złóż podanie, ja podpiszę. Procent mały, raty długie, potem część ci się umorzy. I zamiast nieboszczyk, pan jesteś. Kury ci gdaczą, kaczki kwaczą. Zajrzysz, aby jeść podrzucisz i tysiączki ci rosną. A przyjdzie zaraza, masz ubezpieczenie, państwo ci zwraca i na nowe dostajesz pożyczkę. To nie to, co kiedyś, że za każdą kokoszką trzeba było płakać. Ta kropiata, tamta jarzębata, ta zielononóżka. Zdychała, to jakby zdychał Wałek, Franek, Bartek. A nawet jajko poznawało się, od której jest. Teraz wszystkie białe, to białe, czerwone, to czerwone, nie ma już kokoszek, jest produkcja, bracie. Albo szklarnię. Popieramy. Proszę bardzo. Ogórki, pomidory, szczypiorek, sałata, rzodkiewki, zbyt jest. Nie musiałbyś się martwić o odstawę. Przyjechaliby, zabrali, każdą ilość. Paczki swoje mają. A grób budynek niegospodarczy, produkcji mi nie podniesie. Ileś tam cementu tylko w ziemię pójdzie. – Osiem metrów, już ci powiedziałem. – Choćby osiem metrów. Ale tłumacz się potem, że zamiast na silosy, na groby rozdajesz. Od razu zła gospodarka, niewłaściwe podejście. Albo mogą ci powiedzieć, że za stary już jesteś. O, nie brakuje tu takich, co by chcieli się jednego dnia mnie pozbyć. Zaczynają już gadać, że mi na emeryturę czas. A tu jeszcze cztery lata, szmat czasu. A to znów, że szkół nie mam, tylko kursa. Musisz wiedzieć, młodzi idą z dyplomami, a zadziera to nosy jak cholera. Ich tam nie obchodzi to czy tamto, tylko wszystko naukowo. Krowa, żeby miała sześć cycków, zboże po dwa kłosy, świnie cztery szynki. A niedługo będą chcieli tamten świat zaorać, zasiać. I nawet nie chcą wierzyć, że była kiedyś wojna. A co w wojnę można było skończyć? Las. Ty najlepiej wiesz. Szczęście, że ma człowiek tę głowę na karku i jakoś sobie radzi. Ale to już nie te czasy, o, nie te czasy, kiedy ty tu pracowałeś. Dzisiaj by się już nie dało tak. Dzisiaj każdy metr cementu musi dać ci przyrost w plonach, w mięsie, mleku, jajach, warzywach. Wszystko ci wyliczą. I wciąż coraz więcej. A tu chłopy, chcesz produkcji,, daj cementu. Mógłbym i sto sztuk, jak przewodniczący chce, ale musiałbym chlewnię rozbudować. Mógłbym to, mógłbym tamto, ale cement, cement. A cementu przyjdzie wagon, dwa i nie wiadomo, kiedy znowu przyjdzie wagon, dwa. To aż mi nieraz głowa pęka, komu dać, komu nie dać. Pójdę w dzień zaduszny na grób teścia, to zamiast o teściu, myślę, ile by to było obór, chlewni, silosów z tego cementu, co tu w ziemię poszło. I aż serce mi się kraje. A tu mam jednego takiego w gminie, co aby patrzy, żeby szlag mnie trafił. I gdzie może, podgryza. Starej.daty ten przewodniczący, głupi ten przewodniczący i partyjny.też żaden. A stypendium z gminy daliśmy mu. Magister, cholera. Tylko każ mu zrobić coś. Albo przyjdzie zarządzenie, to głupie zarządzenie. Dla nich wszystko głupie. A zarządzenie to zarządzenie. Nie ma mądre, głupie, tylko trza wykonać. A myślisz, że od czego osiwiałem? Ze starości? Nie. Krzepę w sobie czuję jak za dawnych lat. Nieraz bym jakie drzewo złapał i go z korzeniami wyrwał. A moją Józkę mogę pięć razy przez noc. Tylko że jej już za dużo i ten raz na tydzień. Za staram mówi, Leoś, już dla ciebie. Byś się z młodszą ożenił, to i ty byś odmłodniał. Ano, kiedyśmy się żenili, byłaś młoda, mówię jej, i nic nie poradzisz. Ale nieraz sobie myślę, może by się i ożenić. Czemu nie? W gminie coraz młodziej. Tu spojrzysz, tam spojrzysz, śmieją się, rumienią, to aż się rwie coś w tobie. Ale spróbuj się ożenić. Zaraz ci powiedzą, że coś jakbyś tego. Bo na takim stanowisku trzeba być jak łza. To niech będzie już Józka. Choć żal, bracie. Ty za przeproszeniem wybierasz się na tamten świat, a co masz siwych włosów, ledwo parę nitek. A ja siwy jak gołąb. I z czego’! Bo wciąż myślę i myślę. A tu jeszcze trzeba prawidłowo myśleć, słusznie, zgodnie z instrukcjami, nie jak ci się chce. I po gospodarsku. Sprawiedliwie. Przyszłościowo. To weź policz, ile to myślenia. Godzin urzędowych, Bracie, już nie starcza. Trzeba myśleć i w domu. W twoich czasach było inne życie. Mogłeś nawet do gospody pójść w urzędowych godzinach. Albo przez trzy dni nie przyjść. A spróbuj dzisiaj. Niechby zobaczyli, że przewodniczący pije. Choć ci powiem, że nieraz bym się z chęcią upił i do nieprzytomności. Żeby choć na trochę o tym wszystkim zapomnieć. Przyjdzie noc, ludzie śpią, a ja wiercę się z boku i na bok i myślę, na ten przykład, komu dać tu cement, komu nie dać, a przeważnie komu nie dać. Bo dać by można wszystkim. Tylko z czego? Sraczki ludzie już z tym budowaniem dostali. Aż się moja Józka nieraz budzi, a przestałbyś się wiercić. Myśli tylko, myśli. I tak nic nie wymyślisz. Pomódl się już lepiej. Ano, bym się nieraz i pomodlił. Ale jak na takim stanowisku? Pomódl się ty, Józia, za mnie, a może i mnie ulży. Widzisz, stara żona też się na coś przyda w ciężkich czasach. A młodej by się tylko gzić chciało. Nie myśl może, że się boję ci podpisać. Podpisuję tyle lat i jakoś to idzie. Gdybyś, dajmy na to, podwórze chciał wycemen-tować. Podpisuję i już. Czy schody do chałupy zrobić. Podpisuję, biorę to na siebie. Nogi masz nie tego, inwalidom idziemy na rękę, tłumaczenie jest. Czy choćby wychodek. Podpisuję, wola boska. Budynek gospodarczy czy niegospodarczy, można by się spierać. Ale grób to grób. Śmierć, tamten świat i trochę coś z Bogiem. No, nie wszyscy. Dla niektórych byłeś i cię nie ma. Choć ja bym tam nikomu nie wierzył. Człowiek, żeby tak powiedzieć, rzecz zawiła, pokrętna. Nigdy nie wiadomo, czy mu się coś nie odmieni. A tu idzie na życie. Słyszysz, w radiu mówią, w telewizji pokazują, w gazetach się pisze, na zebraniach się gada. Na zły czas, bracie, trafiłeś. Życie trzeba nam ulepszać. I słusznie. Bo się ludziom należy żyć lepiej. Za długośmy tamtym światem żyli, że tam nam będzie lepiej. Że tam sprawiedliwiej. Że tam chóry anielskie. Tu musi być lepiej. I będzie! O, na ostatnim zebraniu podjęliśmy uchwałę, że się drogę do Zarzecza wybuduje, będzie chodził pekaes. A jak drogę, to i most. Nie będą się już wozy topić. Młodzież chce boisko, wybuduje się i boisko, niech już lepiej piłkę kopią, jakby mieli pić. Dom kultury by się przydał. Będzie dom kultury, nie od razu, ale będzie. A chcesz wiedzieć, to myślimy i o wodociągach. Dośćśmy się już nachodzili z nosiłkami do stoków. Tylko se odkręcisz i ci woda leci. A jak dobrze pójdzie, to nawet tę naszą rzeczkę kiedyś się zastawi i będzie jezioro. Domków się nastawia, przyjadą letniki. Będzie żyć, ech! Może nawet ryby będą. Jeszcze kiedyś wybierzemy się połowić. A planujemy, żeby i bażanty w polach były. Sprowadzimy i się puści. Kosisz sobie, a tu bażant w twoim polu. I od razu raźniej ci się kosi. A prócz tego stonkę tępią. A gospodę na księgarnię się przeznaczy i się nową wybuduje. Póki stara droga była, wystarczyła ta. Ale teraz więcej jest przejezdnych niż miejscowych, to trzeba i o nich pomyśleć. Już się Marzec ofiarował, że da sochę drewnianą. Powiesiłoby się ją nad drzwiami i.by się nazwało „Pod Sochą”. A myślimy, żeby chór założyć. Co ma każdy sam w chałupie śpiewać. No i starzy umierają, a z nimi i pieśni. A na którąś wiosnę posadzimy drzewa wzdłuż tej nowej drogi. Mamy nawet hasło, zasadź drzewo, a będziesz miał cień. Wyznaczymy dwa drzewa z hektara. Wiązy, lipy, akacje. Zobaczysz, jak zielono będzie. A ty mi tu z tym grobem. Już ci powiedziałem, grób to tamten świat. A kogo tam ciągnie, ten, znaczy, nie chce na tym żyć. A to gorzej, niż gdybyś podatków nie płacił. Podatek się w najgorszym razie da umorzyć czy rozłożyć na raty. A kto żyć nie chce, znaczy, w tył go ciągnie, znaczy, świadomość jego coś nie tak. Oj, Szymek, Szymek, bracie, i kiedyż ty wreszcie przestaniesz być chłopem? Po pańszczyźnie więcej jak sto lat minęło. Sanacji już mało kto pamięta. A i okupacji niedługo się zapomni. I najwyższy czas. Za długo z tyłu nas bolało. Pomieszał się nam ogon z głową. O przyszłości czas pomyśleć. A ty do niej chcesz się grobem odwrócić, tak?.Mało cię obchodzi, bo ty sobie umrzesz? A ja jak się w razie czego wytłumaczę, że na tamten świat rozdaję cement? Znaczy, wierzę, że jest życie pozagrobowe, skoro przydziałami objąłem i groby. A ty sam najlepiej wiesz, że ja zawsze byłem niewierzący. Ni choinki, ni szopki u mnie nigdy byś nie spotkał. A kolędników pędziłem jak psy. I w lepsze życie zawsze tylko wierzyłem. Lepsze życie było moją gwiazdą betlejemską. Spocił się, zasapał, aż mu grudki piany w kącikach ust zakrzepły. Ale widać było, że zadowolony jest z siebie. I jakby nie wiedział, czy roześmiać się, czy rozłożyć ręce, że rozmowa skończona. Albo może czekał, że ja teraz coś powiem. Oj, Leon, Leon, ale ty masz głowę. Nie darmoś tyle lat tym przewodniczącym. Czasy się zmieniają, ludzie umierają, a ty jak ten dąb. A jeszcze żeś osiem metrów cementu uratował, boby poszło w ziemię. Ale nic nie powiedziałem. Tylko ruszyłem laskami, zbierając się do wstania. Wtedy zerwał się, pchnął drzwi do kancelarii i zawołał: – Panno Haniu! Dwa kieliszki i dwie kawy! I już dzisiaj nie przyjmuję! – A do mnie: – Czekaj, co ci się tak spieszy?.Napijemy się. Nie widzieliśmy się kopę lat. – Jakby żal mu się zrobiło nagle rozstać się nie tyle ze mną, co z zadowoleniem swoim. Bo aż ręce zatarł i na biurku coś przestawił, a i mnie po plecach klepnął. – Dobrze, że przyszedłeś. Aha. – Podreptał do szafy i wyciągnął jakąś pękatą butelkę. – Nie piję. Ale czasem, jak się zdarzy okazja. I nie byle co. – Podstawił mi tę butelkę pod oczy, obracając ją w rękach. – I cóż to za wódka? – spytałem. – To nie wódka. Koniak. Piłeś kiedy? – Nie pamiętam. Różne się pijało, to może i piłem. – To się po troszeczku pije. Nie tak jak gorzałkę. – To chyba nie piłem. Panna Hania przyniosła na tacy kieliszki i kawę. Przesunęła się tuż, tuż, nagarniając kłąb powietrza na mnie od swojego ciała. Zapachniało perfumami, młodością. Pomyślałem sobie, że to nie ta sama gmina, kiedy człowiek tu pracował. Jadło się w gazecie, a tu teraz na tacy przynoszą. Ręce miała długie, a na rękach skórę prawie przezroczystą, paznokcie umalowane na czerwono. Jakby nigdy w ziemi nie robiła, ale już od dziecka w gminie. – Panu przewodniczącemu trochę słabszą – powiedziała przymilnie, kładąc maciupeńkie łyżeczki na spodkach obok filiżanek. – A słabszą, słabszą. – I klepnął ją w tyłek jakby swoją Józkę. Niby się zawstydziła, ale to pewnie, że przy mnie, i jak sarna wyleciała z pokoju. – Hę! hę! hę! – zaśmiał się. – Fest dziewucha, co? – To każdą tak klepiesz? – Jakbyś był na moim miejscu, tak samo byś klepał. Władza musi klepać. Jedną klepniesz, drugiej nie i wiesz wszystko, co w gminie. Zresztą lubią to. Zapomnisz którą klepnąć, to chodzi potem nadąsana. A byś ty widział ją nago. Ech, chciałoby się drugie tyle żyć. Ano, wykarmione, jak trzeba, to i wszystko, jak trzeba. Nie to, co w naszej młodości. Pamiętasz, ile dziewuch krzywe nogi miało? Gęba Matki Boskiej, a nogi obręcze. Teraz witaminy. No i chleb, chleb, bracie, nikt go już nie pragnie, to rosną pannice, że tylko je pod siebie brać. Ale co z tego, kiedy człowiek już na Józkę skazany. I to przez»sanację, można by powiedzieć. Czasem się tam tego, ale trzeba uważać. Kto inny jej dziecko zrobi, a powie, że przewodniczący. I niechby i nieprawda była, wyleją na zbity pysk. No, napijmy się. Trącił swoim kieliszkiem o mój. Upił trochę, to ja tyle samo, bo patrzyłem, ile on upije, żeby nie wyjść na gamonia, skoro taka to dziwna wódka, że po troszku się pije. Obrzydlistwo było, jakby bimber rozcieńczony z herbatą, a razem mydliny. Jeszcze siorbaj niczym ptaszek. Nie ma to jak czysta, przechodzi przez gardło, to jak rwący strumień. I otrząśnie człowieka, i mu twarz wykrzywi, i go gdzieś aż bodnie, że od nóg do czubka głowy czuje, że to on. I nikt inny nie ma prawa być nim. Nie tam takie szczyny. – No, jak? – Spojrzał na mnie z wysoka. – Niezłe – powiedziałem. – A widzisz. Trzeba wiedzieć, co dobre. I na serce pomaga. Słodzisz? Bo ja nie. Nauczyłem się bez cukru. – Podsunął mi cukiernicę. – To i cukiernicę teraz macie – powiedziałem. – Ano, nie jest takie złe to życie, jakby tak się zastanowić. A będzie jeszcze lepsze. I cementu będzie więcej, i wszystkiego. I nie będzie trzeba żadnych tam przydziałów, załączników, podpisów. Pamiętasz, z wiadrami przed laty też tak było. Chciałeś kupić wiadro, to musiałeś i książkę. A dzisiaj wiader, ile chcesz. Cynkowane, polewane, plastykowe, żółte, czerwone, niebieskie. I nie będzie gminy obchodziło, kto na co kupuje, na silos czy na grób. Trzeba tylko mieć, że tak powiem, właściwy stosunek. Nie żądać za wiele. I narzekać, owszem, aby nieszkodliwie. A najważniejsze, patrzeć śmiało w przyszłość. Nie za siebie. Wydajność, plany, hodowla, inwestycje, wskaźniki, to są dzisiaj miary. A nie krew i rany. Na przyszłości nikt jeszcze nie stracił, a przeszłość niejednego już do wiatru wystawiła. Wbij to sobie do głowy, źle na tym nie wyjdziesz. Nie myśl może, że cię do spółdzielni namawiam. Gdybym nawet chciał, to już nie ten etap. Dzisiaj dobrowolność. Ma się rozumieć, pomóc trzeba, jak chcą ludzie razem gospodarzyć, to czy tamto umorzyć czy dać w pierwszej kolejności. Ale indywidualny ma też u nas poważanie. I wzbogacić się może. Nie bronimy. Taki Sieniak, kamienica, samochód, baba futro, on futro, córka futro, w banku dwa miliony. I na czym? Na lnie. Proszę bardzo. Ma państwo, niech i on ma. Kułak, średniak, biedniak to już dawne czasy. Dialektyka, bracie, tak wtedy kazała. Trza było potrząsnąć chłopem, żeby nie przespał rewolucji. No, i żeby mniej Panu Bogu wierzył, więcej nam. A prócz tego należało pokazać, kto tu władza. Ale było, minęło. I już nie masz na co liczyć. Duszę, bracie, zmień, duszę. Nie da się już dzisiaj z chłopską duszą żyć. A będzie jeszcze gorzej. Porachunki klasowe dawno umorzone. Znowuśmy wszyscy jednej matki. Nie ma sierot, nie ma i pasierbów i nikt już nie jest niczyj. Wróg, ma się rozumieć, jest. Bo wróg zawsze będzie. Taka już natura wroga. Ale to już nie ten wróg, co sterty podpalał czy co zabił Rożka. Z tamtym wrogiem było jakoś żyć. Dzisiaj człowiek sam dla siebie wrogiem. A to wróg najgorszy, bo ukryty w twoich myślach, w tym, co czujesz, do czegoś jak pies na łańcuchu przywiązany. Dawniej kto miał diabła w sobie, łatwo było poznać. A jak dzisiaj poznasz, kiedy nie ma diabłów? Ja, gdybym chciał z tą samą duszą żyć, dawno by mnie tu nie było. Nie tacy wysiedli. Ale ja, bracie, jeszcze coś tam nie nadchodzi, a z daleka przeczuję. Mnie nie trzeba skowronków, żebym wiosnę poznał. Musisz tylko stale wierzyć, i nie tam od wielkiego dzwonu, ale i na co dzień, i w każdej godzinie. A już w urzędowych godzinach musisz wierzyć podwójnie. Mogą wiary się zmieniać, a ty wierz. Bo najgorzej, jak coś w tobie klapnie, wtedy, o, po tobie. Rach, ciach, nie ma cię. Niby jesteś, a cię nie ma. Moja Józka to mi mówi, ty to jakbyś na świat drugi raz się narodził, Leoś. Wszystko naprzód wiesz, wszystko to pojmujesz. A ja modlę się i modlę, i nic nie pojmuję, tylko wciąż mi czegoś szkoda. No i widzisz? A zdawałoby się, głupia baba. To jeszcze po jednym, co? Dobrze, że przyszedłeś. Od samego rana miałem chęć się z kimś napić. Choć nie wolno mi. Serce. A nawet nie obejrzysz się, jak zostaniesz w tyle. I już nie dogonisz, nie dogonisz, bracie. Bo chłopska dusza, jak zawsze, piechotką, konikiem, nie spieszący się, żeby broń Boże dnia czasem nie przegonić. Dla niej każda droga do śmierci prowadzi, każde życie krzyż. A tu teraz odrzutowcem się lata i wieki się mija, a nie tylko dni. Leciałeś? Ja leciałem do Francji. Józce torebkę przywiozłem, sobie fajkę. Może zacznę palić. Na fajki teraz moda. Drzewa, pola, rzeki, domy, to wszystko pod tobą. Maciupeńkie, że byś w garści całą wieś mógł ścisnąć i popatrzyć se na dłoni, jak ludziki żyją. Zdaje ci się, żeś anioł albo nawet Pan Bóg. Jeszcze jeść ci, pić podają. Ech, z takiej wysokości to by się rządziło. Palcem tylko byś przesuwał. Ten to, tamten tamto. A dotknąłbyś w łeb którego, toby mu się wydawało, że grom z jasnego nieba na niego spadł. Czy szczekałby który, tobyś go przycisnął, popiszcz sobie. Albo czyn społeczny, byś po wsi palcami pobębnił i trzęsienie ziemi, wyłażą jak jeden. Nie musiałbyś namawiać, przekonywać, prosić. Tylko cap za kłaki, bierz łopatę, bierz kilof. Bo ile człowiek czasu namarnuje na różne takie. Mówię ci, przyjdę do chałupy, tobym się od razu uwalił i spał. Szczęście, że jest telewizja, to pogada za ciebie z babą, z dziećmi, rozweseli ich za ciebie, pomartwi się za ciebie. Lepiej niż ty sam. Guzik tylko wciśniesz, a ty możesz iść spać. I wierzył kto kiedy w takie cuda? W radio nie wierzyli, w telefon nie wierzyli. A tu ci obrazki latają po chałupie, jakby sny jakieś tak latały. Twoje, cudze. I oglądasz se. To może niedługo przestanie się ludziom śnić? Bo prawdę powiedziawszy, po co mają śnić? Męczyć się, pocić, zrywać, uciekać, bać, a jeszcze nie wiadomo, co to znaczy. Za twoich czasów na czym liczyliście w gminie? Na liczydle. Bo tylko jedno było na całą gminę. I stało na biurku Rożka, żeby było widać, że wójt. A dzisiaj widziałeś, na każdym biurku maszyna. I same liczą. Setki, tysiące, miliony w trymiga, tylko furkocze. To i ta twoja chłopska dusza, żeby tak powiedzieć, bujda na resorach. Wymyśliły ją pany przeciw chłopom, żeby się nie buntowały. Ale panów dawno nie ma. Dworów nie ma. Reforma była? Była. Dwa hektary dostałeś? Dostałeś. Znaczy, głód ziemi masz zaspokojony. A nie zaspokojony, to możemy ci dołożyć jeszcze dwa. O, stoi odłogiem po Wali-chach, oddali państwu za rentę. Chcesz, bierz, proszę bardzo. Tylko musisz wiedzieć, że z chłopską duszą, gdybyś nawet miał sto, to i tak będziesz jadł żur z kartoflami i na płachcie spał. Bo ci będzie wszystkiego szkoda. Wszystkiego, prócz siebie. Ziemia ci urodzi, to zbierzesz. Nie urodzi, nie zbierzesz. I marnego słowa jej nie powiesz, żeby cię na drugi rok nie pokarała jeszcze gorzej. Najwyżej na mszę za nią dasz albo figurkę jej wystawisz, tej świętej ziemi, żeby miała mnie w opiece, Pietruszka Szymon. Tylko że ta ziemia dzisiaj też już niewierząca. Trzeba jej superfosfatu, azotniaku, saletry, wapna, a nie zabobonów. A żeby tak powiedzieć, nawet nie jest przywiązana już do ludzi, jak kiedyś bywała. Zły gospodarz, to opuści go i pójdzie do drugiego, do trzeciego, kto lepiej potrafi rachować. A chłopska dusza nie lubi rachować, lubi tylko cierpieć. Tylko po co cierpieć, kiedy lepiej się na rachowaniu wychodzi. Przyzwyczaiła się, że cierpieć to jej przeznaczenie. I ziemia też dla niej tylko cierpienie. To i szkoda ziemi. Bo ziemia musi rodzić, bracie. Świat chce coraz więcej żarcia. Całe góry żarcia. Coraz większe góry. I ziemia musi to dać. Musi! Żeby się bebechy miało z niej wypruć. Musi. A chłopska dusza niech sobie w muzeum odpocznie za te wszystkie wieki. Należy jej się. Niech świadczy ludziom, że byli kiedyś chłopi. Przyjdzie młodzież popatrzeć czy turyści przyjadą. Turystyka, bracie, zagadnienie światowe. Coraz więcej ludzi jeździ w tę i nazad. A niedługo może wszyscy zaczną jeździć. Nawet stare dziadki nie będą chciały w chałupach zostawać. Będziesz pukał do chałupy, a chałupy puste. Jakby ludzie odkryli, że ziemia się kręci, to i oni się muszą kręcić. Mało kto potrafi na dupie usiedzieć. A dawniej, bracie, jak kto w świat wyruszał, to albo go bieda wyganiała, albo szedł do wojska. A dzisiaj każdy chce być turystą, jakby nikim innym już nie mógł być. To ile na to wszystko trzeba pociągów, statków, samolotów, dróg, noclegów, postojów, no i, ma się rozumieć, zabytków. A zabytki są, nie ma, ale muszą być. Myślimy, czyby tak chałupy Bąków nie przeznaczyć na kurną chatę. Bez przyciesi, strzechą kryta, okienka jak dziuple, nadawałaby się. Bąkowa mogłaby być kurną gospodynią, Bąk kurny gospodarz. Poszyłoby się im sukmany, pozbierało trochę łyżek, niecek, rentę by dostali. Poprzybijałoby się na słupach tabliczki, kurna chata, pięćset metrów. Ale nie chcą, tylko żeby kamienicę im za to wystawić. A tam by tylko do roboty przychodzili. Bo co we wsi innego pokażesz turystom? Żyta, pszenicy im nie pokażesz, że rośnie. Rośnie, to niech rośnie. Czy krów, że mleko dają. Czy że bukaty od osiemset do tysiąca gram na wadze dziennie przybywają. Bo oni ci na to, a czemu takie smutne oczy mają? A niby jakie mają mieć?! Żrą, ile chcą, to ich nie obchodzi, czy co widzą, czy nie. Człowiek też, jak się nażre, to mało co widzi i z wyglądu może nawet się wydawać nieszczęśliwy. Ale zajrzyj mu w żołąd, a zobaczysz jego szczęście. To i szczęście bukatów nie w oczach. A może zobaczyły tych, co ich zeżreć mają, i dlatego takie smutne? Ale to im nigdy do głowy nie przyjdzie, tylko smutne oczy, psiakrew. Filozofy. Tylko weź nie daj takiemu miecha, zobaczymy, czy się wtedy o oczy upomni. To chłopska dusza byłaby w sam raz dla nich, mogliby się nad nią do woli rozczulać. I zabytek poniekąd klasowy. Nieszkodliwy, żeby tak powiedzieć. Brzemię wieków. Samoswój. Ech, ty, bracie, bracie, milicjantem byłeś i nie uświadomionyś. Nie takiś stary przecież. Starsi od ciebie zaczynają od nowa. Taki Boleń, siedemdziesiąt lat i fermę buduje. Martyka len sieje, Janiszewski przestawił się na kalafiory. Na grób będziesz miał czas! Nie ucieknie ci. Może zresztą niedługo nie będzie się w grobach chować. Tylko palić się będzie. To i koszty by cię ominęły. Ziemi coraz mniej, nie coraz więcej. Jeszcze na fabryki jak idzie, nie tak szkoda. Ale na cmentarze? A ludzi przybywa i przybywa. I wszyscy muszą kiedyś umrzeć. To policz sobie, ile by trzeba na to ziemi, żeby wszystkich w grobach pochować. Jeszcze w murowanych. Całą ziemię by niedługo umarli zajęli. A my co, na księżyc? Zresztą powiem ci, że i śmierć już nie jest tym, czym była. Był człowiek i go nie ma. I na jego miejsce już stu innych się wpycha. Nawet pamięć po nim zajmą. A dawniej, bracie, jak umarłeś, we wsi wyrwa zostawała, jakby w bruku. Ale dawniej, żeby tak powiedzieć, śmierć była przywiązana do ludzi. Wszyscy żyli całe życie w jednym miejscu, to śmierć jednego była jakby śmiercią wszystkich. A dzisiaj wszyscy w ruchu, to i śmierć w ruchu. A w ruchu jak na froncie. Z lewa, z prawa padają, a ty naprzód i naprzód. Mrą ludzie nie wiadomo na co, nie wiadomo kiedy, nie wiadomo, czy to jeszcze śmiercią da się nazwać. Nawet chorować się nie musi, bez przyczyny. Ot, zmęczył się człowiek i go nie ma. A dawniej się zmęczył, siadł na miedzy, odpoczął i żył dalej. Umieramy, bracie, że nie widać po nas śmierci. Nieraz nawet nie odróżnisz, czy ktoś umarł, czy jeszcze żyje. I nic już z tego nie masz, że umrzesz. Tylko z życia jeszcze coś się ma. To żyj, póki da się. Długo? Te parę lat najwyżej i może nie będziesz potrzebował grobu. Trzast, prast do pieca i garstka popiołu. I grosza nie będzie cię kosztować. Zrobimy na koszt gminy. Pracowałeś tu te parę lat, należy ci się. I w gliniak byś się cały zmieścił. Co, wolisz, żeby cię robaki zjadły? Obrzy-dlistwo, bracie. Mucha siądzie na tobie, to i to ją zgonisz. A tam całe roje. Orzesz, to najlepiej widzisz, ile tego w ziemi. Będą ryć w tobie, jak za przeproszeniem w gównie, a ty nawet nie podrapiesz się. Bo skąd wiesz, że nie będziesz czuł? Może śmierć jest długa, a nie tylko chwila? Może nie ma końca? A po ogniu co zostaje? I ogień czyściuteńki. Czyściejszy niż powietrze, woda. I nawet od sumienia czyściejszy. A byłbyś pierwszy we wsi. Pierwszy w całej gminie. Choć po co ja ci to mówię. Wiem, że się nie zgodzisz. Twoja chłopska dusza, co tam w tobie kwili, nie da ci. No, i jeszcze się nie pali. Choć przyszłość trzeba widzieć już dziś. Bo inaczej się zabłądzi. Albo w tył się zajdzie. I co wtedy? Od nowa wyruszyć? O, nie, bracie. Znam życie. W końcu tyle lat się w tym robi. I na różnych odcinkach. Tu, tam. I, żeby tak powiedzieć, zawsze jak ten żołnierz w pierwszej linii. To co do życia, mógłbym nawet powiedzieć, że fachowiec jestem. Niejednego na wyższym szczeblu w kozi róg bym zapędził. A że siedzę w gminie? Bo co, źle mi tu? Spadniesz, to przynajmniej z niska. No, i jest te trzy hektary. To kartofle swoje, pomidory swoje, ogórki, cebula, marchew. O, znam, bracie, życie, jak mało kto go zna. I nie z żadnych szkół. Takie życie, co tam o nim wypisują, już na niejednego tyłkiem się wypięło. Przerobiło go jak maszynka. Nawet zapomniało o nim. A ja, widzisz, jestem. W szkołach, owszem, można się nauczyć tabliczki mnożenia, też potrzebna, jak to mówią, ale nie życia. Można łeb se napchać tym i tamtym i prawie wszystko umieć, a nie umieć żyć. Bo życie, żeby tak powiedzieć, to nie tylko życie. Niby że ty jesteś, a ono i tak leci. Gorzej, lepiej, z góry czy pod górę, ale leci. Urodziłeś się, umrzesz i niby że życie. Chce, to nas powali, chce, postawi, w dół strąci, wywyższy. A my, jak tam ono chce, bo i tak żyjemy. Ono wiatrem, my piórkiem. O, nie, bracie. A nawet, żeby tak powiedzieć, gówno prawda. Życie to tak samo fach jak każdy inny. A kto wie, czy nie najtrudniejszy z wszystkich fachów. Bo taki doktor czy inżynier ile się musi uczyć? Czy choćby profesor? Pięć, dziesięć lat, niechby i dwadzieścia. Dyplom mu dadzą i już umie. A życia ile się trzeba uczyć? Nie ma na to lat. I nie ma dyplomów. Możesz być nawet prorok z brodą, a możesz nic nie umieć. Bo wszystko od człowieka zależy, czy ma dar, czy nie. Niektórzy, gdyby i dwa razy żyli, nic by się nie nauczyli. A niektórym i wieczności byłoby za mało. Bo kto głąb, to głąb. Choć ja, ma się rozumieć w żadną wieczność nie wierzę. Tak się tylko mówi, niby taka miara. Mówi się tak samo, słońce wschodzi, a wiadomo, że nie wschodzi, tylko ziemia się obraca. Ot, przyzwyczajenia. Gdyby nie przyzwyczajenia, krok nasz byłby dłuższy, wierz mi. I nie szlibyśmy tak po omacku. Nie ślepcy my przecież, a nieraz jak ślepcy. Jakbyśmy mleczną drogą, bracie, szli, a tu trza iść po ziemi. I wiedzieć, jak iść. No i, ma się rozumieć, musi coś przyświecać. Bo nikt nie ma w sobie świeczki. A życie ma swoje zakręty, wykroty, jary, przepaście, wiry, pogody i różne tam takie. A jeszcze do tego, jak to mówią, płynie. Tylko że niektórym się wydaje, że wciąż płynie w tym samym kierunku. Bo niby rzeki tak płyną. Czas tak płynie. I wszystko, co płynie, tak płynie. A to bujda na resorach, bracie. Bo raz płynie w tę, raz w tamtą stronę albo jeszcze w inną, a nawet przeciw sobie płynie, w poprzek płynie i jak chcesz, płynie. Ni wir, ni mgła, ni przestwór. Nie ma swojego kierunku. Nie umiesz żyć, dasz krok i topielec jesteś. A ja mogę choćby z zamkniętymi oczami. Co do liczb, nie powiem, są lepsi ode mnie, zresztą nie zależy mi na tym. Ale co do życia, to same niedo-rajdki. Bo z życiem kiedy trzeba ostrożnie, to ostrożnie, a kiedy droga wolna, naprzód. A zanim usłyszysz, to dobrze posłuchaj. Zobaczyłeś, nie spiesz się, aż wyraźniej zobaczysz. Ale nie myśl, że tak zawsze. To nie oczko czy poker, żeby było wiadomo, jak się gra. Nieraz ktoś nic jeszcze nie powiedział, a ty musisz już usłyszeć. Nic jeszcze nie widzisz, a już musisz zobaczyć. Bo jak nie ty kogoś, to ktoś ciebie. I tak samo musisz wiedzieć, co cię może boleć i kiedy. A kiedy musisz zdrów jak byk być, choćby cię bolało. Choć za tęgim zdrowiem nie warto się cieszyć. Wiadomo, kto wciąż w marszu i w marszu, ten nie może być tak całkiem zdrów. Ja mam serce. Nie wiem, zdrowe, chore. Ale służy mi. Trzeba boli, nie trzeba, nie boli. Stu doktorów będzie go słuchało i każdy powie co innego. Wiadomo, serce. Jeszcze przewodniczącego? Gmina niby duża. Ale to i tak paznokieć życia, żeby tak powiedzieć, przy takim gminnym ciele. W każdym razie to jedno ci powiem, umrzeć też trzeba wiedzieć kiedy. A ty zły czas sobie wybrałeś. Dajmy na to, ~w okupację czas był odpowiedni. Historyczny, żeby tak powiedzieć. Umierało się za coś, nawet gdyby cię zwyczajnie drzewo przywaliło. Czy zaraz po wojnie, tak samo nie najgorszy. Ma się rozumieć, po właściwej stronie. Ale dzisiaj, czyś ty się, bracie, dobrze zastanowił? O, siedź na dupie i nie spiesz się. Nawet byś gospodarki nie miał komu zostawić. Państwo by musiało wziąć, znaczy gmina. A ja z tymi, co za rentę oddają, nie wiem już, co zrobić. Pogrzeb też by trzeba ci na koszt gminy wyprawić. Braci niby masz, ale bracia w mieście, przyjechaliby alboby nie przyjechali. No i pracowałeś w gminie, to by wypadało. Choćby wieniec jaki. A skąd wziąć na to wszystko pieniędzy? O, bibliotekarka mi tu, że ludzie coraz mniej czytają, bo książki same stare, a tu młodzi rosną. I też nie mam pieniędzy. Nawet na benzynę muszę brać z kultury. Ty myślisz, że we mnie czasem coś nie skuczy? Skuczy jak cholera. Pójdę czasem w pola, na zboża popatrzę, to mi się aż miękko w piersiach robi. Siadłoby się na miedzy, posłuchało skowronków. Ale powiem sobie, gdzie twoja świadomość, ech, przewodniczący? Masz budować nowe życie, a staregoś z siebie nie wyplenił. Siądź, siądź, to nie będziesz miał już po co wstać. Albo był tu obraz w gminie, pamiętasz, za Rożka. Chłop wołami orał. Musiałem go zmienić, bo kto tylko przyjechał, patrzył na ten obraz. No i namalował mi tu jeden, wziął dziesięć tysięcy. Spójrz, traktor teraz orze. Tylko że tak między nami, bracie, nie mogę się jakoś przyzwyczaić. Wszyscy chwalą, a ja ile razy spojrzę, to mnie boli ta ziemia. Jakby ktoś ją najechał. Nieraz nawet słyszę, jak stęka, pojękuje, tylko że traktor głośniejszy, doda gazu i na szczęście zagłuszy. Ale siedź tyle lat pod takim obrazem. – Złapał nagle butelkę, nalał sobie, mnie, trącił swoim w mój kieliszek i wypił do dna, jakby już zapomniał, że się po troszeczku pije. – No, to pogadaliśmy. – Spojrzał na zegarek. – Dobrze czasem tak pogadać. – Złapał kartkę z kupki i zaczął coś pisać. – Starczy ci te osiem metrów? Dam ci dziewięć na wszelki wypadek. Masz. – Podał mi tę kartkę. – Tylko powiedz Borkowi, żeby ci dał z tego, co jest na mleczarnię. Tak kazałem. I nie umieraj jeszcze. Hę! hę! hę! – zaśmiał się, wstał. To i ja się podniosłem. Choć z krzesełka na laski nie tak łatwo się pozbierać. Ale nie wychodził zza biurka, aż wstałem. Potem mnie do drzwi odprowadził, klepnął po ramieniu. – Aha – jakby sobie teraz dopiero przypomniał. – Szkoda, że cię wtedy wyrzuciłem. Możeś tak za dużo nie pił. Nic nie powiedziałem, bo co mówić po tylu latach. A swoje wiedziałem, za co mnie wyrzucił. Zresztą dobrze się stało, bo i tak by trzeba odejść, dokąd się to miało wlec? Nic mnie znów takiego z gminą nie wiązało. Małgorzata dawno wyjechała do miasta, pracowała w powiecie. Mówili, że za mąż wyszła, ale może plotka? Gdzieś tak z rok przed śmiercią matki odwiedziła nas kiedyś. Weszła do izby jakaś wystrojona pani, w kostiumie, w kapeluszu, z torebką, ładna, trochę smutna. I to była ona. A ja leżałem pijany w drugiej izbie. Matka kazała jej siąść, kiedy usłyszała, że się o mnie pyta. No i jak to matka: – Ano, jest i nie ma go, moja pani. Leży pijany w tamtej izbie. Zbudzić by go, to i tak by się pani z nim nie nagadała. Wrócił co dopiero. I tak dnia prawie nie ma. Już i Boga proszę. – Zalało się matczysko łzami. – A pani kto? – Znajoma. Razem kiedyś w gminie pracowaliśmy. – I też się jej oczy wilgotne zrobiły. Wyjęła chusteczkę z torebki i niby nos zaczęła sobie wycierać. – Teraz w mieście pracuję. – Nic nam jakoś nigdy o pani nie mówił. Ale powiem mu, kiedy wytrzeźwieje, że pani była. A jak pani się nazywa? ••.’«- Małgorzata…Będzie wiedział. – . Taka pani ładna i widać dobry człowiek. Niech pani jeszcze przyjedzie, może nie będzie pijany. Nie zawsze tak pije. Jakbym nawet słyszał jej głos przez drzwi i głos matki, kiedy rozmawiały. Ale byłem pewny, że to sen. To do snu wstawać? A więcej już nie przyjechała. I może dopiero to był koniec. Choć już wtedy, po zabawie, kiedy ją odprowadziłem i chciałem ją pocałować, a ona mi się wyrwała, myślałem, że to koniec. Bo co mi z takiej panny, co przyszła na zabawę i nie da się nawet pocałować. I na następną zabawę zaprosiłem Irkę Ziętkównę z administracyjnego. I nie uciekała mi. I wypić, wypiła. I kanapek cały talerz zjadła. I bez przerwy wzdychała, jak to dobrze jej po tej wódce, jak to dobrze. A w tańcu lepiła się jak rzep. A ledwo zaczęło się zmierzchać, poszliśmy się przejść. Sama mnie wyciągnęła, chodź, pójdziemy się przejść, bo już mi się nie chce tańcować. Wolę co innego. Hi! hi! hi! A za jakiś czas była zabawa w Bartoszycach, to poszedłem aż z dwiema, obie były z drogowego. A ona nic mnie już nie obchodziła. Przechodziliśmy obok siebie jak ledwo znajomi. Dzień dobry. Dzień dobry. Jak przedtem. I prawdę mówiąc, szkoda, że tak nie zostało. Ale któregoś dnia, koniec pracy się zbliżał, zza ścian już dochodziły do widzenia, do widzenia, nagle ktoś zapukał do mojego pokoju, proszę, i to ona. Weszła jakby trochę spłoszona. Nie przeszkadzam? Niby czemu? I mnie prosi, czybym nie mógł trochę dłużej zostać i jej pomóc, bo ma pilną robotę, na jutro musi oddać, a nie da rady sama. Prosiła koleżanek, ale żadna nie może. Od razu się spostrzegłem, że me o pomoc jej chodzi, tylko tamto chce naprawić. I po coś się, głupia, broniła wtedy na zabawie? Zostanę. Co miałbym nie zostać. Nieraz przecież zostawałem, kiedy trzeba było komuś pomóc. Spisywaliśmy kwity podatkowe, ja z jednej strony biurka, ona z drugiej. Ja te kwity układałem według liter, każdą literę na osobną kupkę. Ona każdy kwit sprawdzała z listą, czy się wpłaty zgadzają z nakazami. Wszyscy już z gminy wyszli. Zmierzchać się zaczęło. Koniec września to był. Zapaliła lampę. Potem trzeba było z tych kwitów wpłaty przenieść na arkusze, w osobne rubryki. Liczba porządkowa, nazwisko, imię, wieś, hektary, klasa ziemi, do zapłacenia, zapłacił, rata, pozostało. Kopciowa, sprzątaczka, pościerała z grubsza kurze, wyrzuciła z popielniczek, zamiotła, powiedziała/do widzenia i też wyszła. Potem te arkusze trzeba było podliczyć, czy zgadzają się z kwitami. I tak nastał wieczór. Ciemno się zrobiło wokół nas. Spojrzało się dalej na pokój, to nic nie było podobne do siebie. Biurka, co się za dnia rozpychały, że nie było jak przejść, teraz stały cicho jakby trumny po umarłych urzędnikach. Szafy, jeszcze w dzień niedawno szafy, wyglądały jakby stare wierzby, którym ktoś pościnał łby. Tylko my w świetle lampy, stojącej na biurku, wyglądaliśmy jakby w jakiejś jasnej kuli. Chociaż jak urzędnik z urzędniczką nad tymi kwitami. Nic więcej. Ale gdyby ktoś przez okno nas zobaczył, mógłby rozpowiadać, żeśmy się tulili do siebie, bośmy tak bliziutko siedzieli i sami w całej gminie. Czasem, ma się rozumieć, coś się powiedziało, ja czy ona, ale tyle tylko, co te kwity od nas chciały. – Niech pan ten kwit czy tamten podepnie. – Wojciech Jagła czy Jagło? – Pięć hektarów, klasa druga, tak pan ma? – Ile pani wyszło, bo mnie tyle a tyle? – Coś tu się nie zgadza. Sprawdźmy jeszcze raz. Czasem smutek twarz jej przyoblekał, ale był to smutek kwitów. A na taki smutek najlepsze liczydło. I od razu jak karabin maszynowy zaczynała trajkotać. Była ósma, może później. A my wciąż te kwity, kwity. Żeby z raz zerknęła jakoś cieplej na mnie czy się oczy jej spłoszyły, gdy ja na nią zerknąłem. Nic. A nawet jakby mnie karciła za takie spojrzenia, każąc mi to czy tamto sprawdzić, coś wpisać, drugi raz podliczyć. Aż w końcu pomyślałem, może by wyciągnąć zegarek, spojrzeć i powiedzieć, o, już ósma, dziewiąta, żeby wreszcie oderwała te oczy od kwitów. Powiedziałbym wtedy: – Odpocznijmy chwilę. A ona mogłaby powiedzieć: – Zrobię może herbaty. Napije się pan? Chętnie bym się napił. Zacząłem ukradkiem macać po kieszonce u spodni, gdzie miałem ten zegarek. A to był ten sam zegarek, który potem sprzedałem na grób. Srebrny, na dewizce. Na Niemcach go w bitwie zdobyłem. Choć prawdę mówiąc, znaleźli go chłopaki przy zabitym oficerze. Wysunął mu się z kieszonki, jakby chciał uciec od trupa, tylko że go ta dewizka przytrzymała. Bitwa była niewielka. Z pół godziny trwała, jakby tylko o ten zegarek chodziło. Z naszych ranny został „Góral”, a tamci wszyscy poginęli. Właściwie nie bardzo się było o co bić. Ktoś nam doniósł, że motocykl i auto z Niemcami jadą drogą. Ale nawet nie wiedzieliśmy, gdzie jadą i po co. Choć tam darmo pewnie nie jechali. Zrobiliśmy zasadzkę w porośniętym po obu stronach leszczynami, głogami, jałowcami jarze. Zamknęliśmy ich od tyłu, zamknęliśmy od przodu, poczekaliśmy, aż podjadą, i dawaj ze wszystkich stron. Trochę trupów, trochę broni, ten zegarek, no i po bitwie. Dzisiaj to już nic zegarek, co drugi ma na ręku, ale wtedy to było coś, jeszcze srebrny. I chodzić chodził pierwsza klasa do ostatnich dni. Ani go razu do naprawy nie dawałem. A nawet ze słonkiem kiedy tylko było go sprawdzić, to tę samą godzinę wskazywał. Słońce u nas na dwunastą wychodzi akurat na komin Martyki, to i na nim była zawsze dwunasta. A najbardziej przydawał mi się w gminie. Jakby ten oficer, co się dał nam wtedy zabić, wiedział, że mi przyjdzie kiedyś urzędnikiem być. Tylko że jakoś głupio było tak wyciągnąć i powiedzieć, o, ósma, dziewiąta. Może by się spłoszyła i zaczęła mnie przepraszać: – O, przepraszam, że tak długo pana zatrzymałam. Ale bardzo mi pan pomógł. Dziękuję. Albo niech pan idzie, jak się panu spieszy, ja jeszcze zostanę. Muszę dziś to skończyć. Kupa kwitów wciąż leżała między nami do zrobienia. I tylko czasem, gdy się głębiej pochyliła, udając, że się nad czymś zastanawiam, patrzyłem po kryjomu na jej głowy jasny łan, dużo jaśniejszy przy lampie niż za dnia, jakby to był łan pszenicy, na którego skraju stałem. Była chyba już zmęczona. Parę razy się spytała, ile to jest coś tam razy coś tam. To znów zezłościła się na te kwity, że tak niewyraźnie ponapi-sywane. A przecież od samego początku były tak ponapisywane. To lampę przesunęła, że światło jej za ciemne. Spisywałem kwit na nazwisko Bielak Jan, wieś Zarzecze, złotych trzy tysiące pięćset osiemdziesiąt dwa. Druga rata. Powiedziała cicho, kuląc głowę nad biurkiem: – Niech mnie pan pocałuje. Odłożyłem pióro. Myślałem, że żartuje sobie ze mnie. I na wszelki wypadek też jakby żartem powiedziałem: – Może niewart jestem, żebym pannę Małgosię pocałował? – Proszę – powiedziała jeszcze ciszej. No, to wstałem, uniosłem jej głowę znad biurka i pocałowałem, ale jak siostrę. Bo gorzej mnie onieśmieliło to jej życzenie, niż gdybym z własnej woli czy nawet przez siłę ją pocałował. I wcale mi nie sprawiło przyjemności. Zaraz się zresztą zerwała. – Już późno – powiedziała trochę sztucznym głosem, jakby chciała powiedzieć, że nic się nie stało. – Strasznieśmy się zasiedzieli przy tych kwitach. A myślałam, że nie zejdzie nam tak długo. – Odprowadzę cię – powiedziałem. – Nie, dziękuję, sama pójdę. Nic mi się nie stanie. Nieraz już wracałam sama o tej porze. Czego bym się miała bać? Ten kawałek koło lasu trochę nieprzyjemnie, ale jakoś przejdę. Księżyc świeci. A zaraz już wieś, psy szczekają. Nie, nie. Innym razem, jak będziesz miał ochotę. A dzisiaj, proszę cię, nie. Dziwaczka, pomyślałem. Każe mi się pocałować, a odprowadzić się nie daje. I zrozum coś z tego. A idź! Tylko jaki to kawaler, co puszcza pannę samą po nocy do domu? Ale idź, idź! Nastraszy cię co w lesie, to jeszcze pożałujesz. W lesie groby z tamtej wojny. Nie opowiadał stary Pociej, jak jednego razu tak nocą od panny tamtędy wracał, a tu jakiś żołnierz stanął mu na drodze z dziurą w głowie i mówi: – Zatkaj mi tę dziurę, bo już tyle lat, a wciąż krew mi się z niej leje. I już Pociej nie poszedł więcej do tamtej panny. Ożenił się z drugą, tu we wsi, naprzeciwko, przez drogę. Spotkałem ją na drugi dzień w korytarzu, szła z drugiego końca. Przystanąłem, uśmiechnąłem się szeroko, powiedziałem, dzień dobry. Skinęła mi głową i też się uśmiechnęła. Ale zaraz weszła do któregoś z pokojów, a mnie jakby w pysk ktoś dał. Może wczoraj ją tylko te kwity tak rozkaprysiły, pomyślałem sobie, nazwiska, wsie, hektary, raty, sumy i dlatego kazała mi się pocałować. A dzisiaj się wyspała i już nie pamięta. Nie ma sobie widać co głowy zawracać. Minęło kilka dni, wtorek to akurat był i zanosiło się na deszcz. Wychodzę z gminy, a ona przed gminą stoi i niby po niebie się rozgląda, czy będzie padało, czy nie będzie. A chmury ciemne, poskłębiane, jak to nieraz jesienią. Przystanąłem przy niej i też zacząłem się po tych chmurach rozglądać. Wtem wiatr się gdzieś tam w górze zerwał i zaczął je tarmosić, rozpędzać, odwalać całymi zagonami z nieba. – E, chyba nie będzie – powiedziałem. Spojrzała najpierw jakby zaskoczona, że tuż przy niej stoję. A za chwilę jakoś się tak miło uśmiechnęła. – To może mnie dzisiaj odprowadzisz? Jeśli masz ochotę? – I rozłożyła parasolkę, unosząc ją nad nami. – W razie czego nic nam deszcz nie zrobi. – Złóż – powiedziałem. – O, już chmury wiatr rozgonił. I na szczęście nie padało, bo gdzie by się taką parasolką osłonił we dwoje, gdyby nawet przytulić się do siebie, plecy i tak by zostały na deszczu. A zresztą kto pierwszy do kogo? Kiedy nie miałem odwagi choćby ją pod rękę wziąć, a ona tak samo nie zdradzała ochoty. To-byśmy pewnie mokli w deszczu, a parasolka szłaby między nami. Szliśmy całą drogę jak znajomy ze znajomą, co się tylko przypadkiem spotkali, bo im droga w tym samym kierunku. I mówić, mówiliśmy prawie że o niczym, o gminie, o jesieni, trochę ona mi opowiadała o swoich szkolnych koleżankach, o nauczycielach, a ja jej o partyzantce, ale co weselsze kawałki. I tak nie wiadomo kiedy podeszliśmy pod jej dom. Matka lampę akurat zapalała, bo po oknie jakby błędny ognik zaczął skakać, a za chwilę okno zajaśniało. Powiedziałem, że ładny mają dom. Na podmurówce, eternitem kryty, z szerokimi oknami, z gankiem i chyba niedawno wystawiony. I że też mam zamiar stawiać dom, tylko nie wiem jeszcze kiedy. Trzeba by budulec najpierw zebrać, no i plan by ktoś musiał narysować, potem murarzy obgadać. a nie ma teraz dobrych murarzy, chyba że gdzieś po wsiach. A potem jakoś nie bardzo było o czym gadać i podałem jej rękę. – To dobranoc. Do jutra w gminie. – Dobranoc – powiedziała, ale głos jej lekko zadrżał. Uszedłem może paręnaście kroków, w każdym razie płot się skończył, a zaczęło pole, gdy nagle posłyszałem za sobą: – Zaczekaj. – Truchtem podleciała do mnie. – A nie pocałujesz mnie na dobranoc? Naszła mnie ochota, żeby złapać ją i wtulić w siebie, i w nią się wtulić, i może co więcej, i nie patrzeć na nic, choćby wciągnąć ją w to pole obok, aby za brzeg, bo co ona, inna niż inne, taka sama z krwi i ciała, a tylko ja głupi. Ale jakby coś mnie zatrzymało, nie. Nie, Szymek, niby jej. a moim głosem. Gdybym może był podpity, ale trzeźwiuteńki byłem. Żałowałem nawet, że jak mnie Winiarski ciągnął w południe na wódkę, nie dałem się skusić. I pocałowałem ją jak na dobranoc, i powiedziałem jeszcze raz: – To dobranoc. A za dwa dni znowu ją odprowadziłem i znowu, a potem już co dzień i tak chyba ze trzy tygodnie. I za każdym razem to samo: – To dobranoc. – Dobranoc. Czasami chciała, żeby ją pocałować, czasami nie. Jakby jakiś gąszcz rósł między nami i nie dawał nam się przedrzeć ku sobie. Choć prawdę mówiąc, to ja myślałem o jednym. A o czym ona myślała. Bóg to raczy wiedzieć. Może o tym samym, tylko że dziewczyny dziwnie nieraz myślą. Tu udaje taką nie wiadomo co, a w środku jak drżąca króliczka. Tu jakby wieczność miała żyć, a w środku ledwo chwilka. Tu kropla, tam morze. Tu róża, tam dzban. W każdym razie inną, gdybym tyle razy odprowadził, już bym dawno miał. I niejeden raz. Jeszcze droga koło lasu prowadziła, to i las sprzyjał, i jesień coraz się późniejsza robiła, coraz wcześniej ciemno, że już z gminy o zmierzchu prawie wychodziliśmy. A przychodziliśmy pod jej dom, to już pełna noc była. We wszystkich chałupach okna się świeciły. I mało gdzie się ludzki głos odezwał. Czasem tylko zapóźnioną furą ktoś przejechał. I psy zaczynały po nocnemu szczekać, przeciągle, wyjąco. Aż się sobie dziwiłem, że chce mi się ją dalej odprowadzać. W końcu było cztery kilometry. To cztery w jedną, cztery w drugą, razem osiem. I żeby było po co. Ale po to, żeby sobie powiedzieć, to dobranoc. Dobranoc. I pocałować się czasem jak na dobranoc. Pocałować się jest dobrze na początek. Albo kiedy się jest narzeczonym, narzeczoną i wiadomo, że i tak się kiedyś pójdzie wspólną drogą. A ta nasza wspólna droga była tylko od gminy pod jej dom i od gminy pod jej dom, to mogła się znudzić. A nawet pod rękę nigdy jej nie wziąłem, bo mi się zdawało, że mi wyjmie tę rękę i powie, nie, Szymek. Aż kiedyś sama powiedziała: – Może weźmiesz mnie pod rękę? – Ale zaraz dodała: – Mam: nowe pantofle i trochę mi się niewygodnie w nich idzie. No i być tu mądry. Postanowiłem, że ją odprowadzę jeszcze parę razy i dam sobie spokój. Czy to ona jedna jest na świecie? W samej gminie ile takich, co by wystarczyło raz czy dwa najwyżej odprowadzić,, a we wsi, a w innych, a i bez odprowadzania? Tylko że te parę razy jakoś się ciągnęło i ciągnęło i nie potrafiłem sobie wyznaczyć, ile jeszcze razy ma być. I nawet jak się przedtem nie umówiliśmy, to za pięć czwarta wyglądałem przez okno, żeby jej nie przeoczyć, albo wychodziłem wcześniej i czekałem na nią na drodze, przy mostku, pod kościołem. I znów szliśmy od gminy pod jej dom te cztery kilometry noga za nogą. Liczyłem, że może z wiosną łatwiej mi przyjdzie z tym skończyć. Wiosną trzeba będzie orać, siać, to nie będzie tak czasu na odprowadzanie. Raz i drugi jej niej odprowadzę, że w pole muszę jechać, i może samo jakoś się skończy. Ojciec już nawet podgadywał, że skowronki przyleciały, jaskółki przyleciały, coś tam przyleciało. Zaczął lemiesz oglądać, czy nie trzeba go podklepać. To znów przyniósł kiedyś ziarna na przetaku i gmerając w nim pod światłem, odgadywał, które żywe, które martwe, które wzejdą, a które nie wzejdą. – Może zajdziesz do nas? – zaprosiła mnie któregoś dnia, kiedy stanęliśmy pod jej domem. Trochę mnie to zaskoczyło, ale zgodziłem się. Czemu miałbym nie zajść? Ojciec, matka byli w domu. Powitali mnie serdecznie jakby dawno znajomego..Ojciec nawet powsiadł na Małgośkę, że niegościnna, jakby nie ich córka, bo dawno już powinna mnie zaprosić, chodzimy i chodzimy, przecież widzą przez okno. A prócz tego wiedział, że to ja „Orzeł”. Wyciągnął pół litra, kazał matce nakrajać chleba, kiełbasy. A gdyśmy już siedzieli przy tej wódce, chlebie i kiełbasie, rzekł do Małgośki: – Wiesz ty, moja córko, kto był „Orzeł”? O nikim?a Niemca tak głośno nie było. Choć byli i „Tatar”, i „Kołodziej”. Ale to przy „Orle” świńskie partyzanty. Obrabował ktoś nocą Sokołowskiego, młynarza, to potem na babie Gajowczyka z Kolonii poznali futro z ich córki w kościele. A Gajowczyk był od „Kołodzieja”. I kto? Sąsiady. A „Orzeł” był bicz Boży. Prawdę mówię, mój panie? – Chyba prawdę. – No, to pana zdrowie, bohaterze. I co mi się jeszcze u pana podoba, że nie chodzi pan z zadartą głową, jak to inni, co to przez całą wojnę strzelił albo i nie strzelił, a teraz wydaje mu się, że wszystkich Niemców powystrzelał. To teraz w gminie pan pracuje? – W gminie. – Razem z naszą Małgośką? – Razem, tylko w innym dziale. – To chociaż się tyle ojczyzna panu wywdzięczyła, że pan teraz urzędnik. Przegadaliśmy cały wieczór, a i nocyśmy trochę zarwali. Ale co się podnosiłem, żeby iść, to siedź pan, jeszcze nie tak późno. Spotkać takiego człowieka i go nie wysłuchać, grzech byłby. Choć właściwie to ja słuchałem, a on o mnie opowiadał. Tu „Orzeł” rozbroił, tam napadł, tam zrobił zasadzkę, tam go okrążyli, ale im się wymknął. I tylko od czasu do czasu sprawdzał, czy tak było. Tak było, mój panie, prawdę mówię? A choć nieraz było całkiem inaczej, ale mu przytakiwałem, bo prawdziwiej opowiadał, niż było. – No, to pana zdrowie. Matka z Małgorzatą więcej krzątały się po izbie, niż słuchały. Czasem tylko matka westchnęła: – Mój Jezu, dopiero się pan naprzeżywał. A Małgorzata ani słowa, nawet jakby zła była na ojca, że się tak rozgadał, bo chyba nie na mnie. W pewnej chwili ojciec wstał, sięgnął do kredensu i wyciągnął drugie pół litra, swojej wódki tym razem, na miodzie, bo mieli pasiekę. A kiedyśmy i to wypili, uparł się. że musi mnie odwieźć, bo jak by to wyglądało, żeby ktoś taki wracał od niego piechotą. Wcisnął czapkę na głowę i szedł już konia zaprzęgać, ale zatoczył się w progu i matka z Małgorzatą w końcu go uprosiły, żeby nie jechał. Bo mnie wcale nie chciał słuchać. Trzasnął nawet pięścią w stół, że l nie mam do gadania. Jego koń, jego wóz i jego ochota. A ja gość. I nie byle jaki. Bo byle jakiego by nie odwiózł. Małgorzacie wstyd było, że się ojciec tak upił. Ale mnie się dobał. Chłop szczery, co w głowie, to i na języku, i widać, że dusza j człowiek. Matka też wydała mi się kobieta stateczna. I za parę dni znów zaszedłem. Bo od tamtego razu już mnie Małgorzata każdego dnia zapraszała, żeby zajść. Choć wydawało mi się, że nie zawsze chce, żebym zaszedł, a tylko że wypadało się spytać, może zajdziesz? To nie chciałem się naprzykrzać i mówiłem, dzisiaj chyba nie, a w duszy czekałem, żeby znowu powiedziała, zajdź, proszę. A ona, jak chcesz. Czy najwyżej, ojciec by się ucieszył. Ale razu jednego kupiłem pół litra i powiedziałem, a mam trochę czasu, to zajdę. Nie żeby miało to coś znaczyć, tylko chciałem nie być dłużny. Bo kiedy zaszedłem, matka zawsze, może bym coś zjadł? I krajała chleb, boczek, smażyła jajecznicę. Ojciec przynosił garniec miodu z komory, raz lipowy, to wrzosowy, akacjowy, spadziowy, to się i nasłodził człowiek, i o pszczołach nasłuchał, jakie to mądre stworzenia i gdzie tam mądrzejsze od ludzi, a ludziom się wydaje, że są najmądrzejsi. Zachęcił mnie nawet i też miałem zamiar założyć pasiekę. Ze dwa ule na początek. Ale najbardziej lubiłem patrzeć, jak się Małgorzata krząta po izbie, pośród krzeseł, stołu, garnków, talerzy, cebrzyka z pomyjami, ognia pod kuchnią, firanek w oknach, obrazów na ścianach. I aż mi się dziwne wydawało, że to ta sama urzędniczka z podatkowego w gminie. Gdzieś znikała ta jej nieprzystępność, która tam w gminie jakby jej kazała głowę nosić na samym czubku szyi i patrzeć na każdego z góry, nie uśmiechać się zanadto, nie mówić bez potrzeby. A kiedy już mówiła, dobierała słów z namysłem, jakby to nie słowa były, a znaki tajemne. A nawet chodzić, chodziła jakby na spętanych nogach czy może sobie zawczasu takie kroki obmyślała, kiedy miała przejść przez korytarz do innego pokoju czy kiedy wychodziła po robocie do domu. Tu, ledwo próg przestąpiła, zdejmowała pantofle, a wkładała ciapki. Matka aż się nieraz obruszała, że jakże to, gość w domu, a ona w ciapkach. Czy obwiązywała się zapaską, kiedy trzeba było zmyć, posprzątać, obrać, pokrajać czy jeszcze w czymś tam matkę wyręczyć, choć ją matka odganiała, że sobie sama da radę, ona niech się gościem zajmie. A choć nie była taka lśniąca jak tam w gminie, wolałem ją sto razy tu niż tam. I wcale jej nie miałem za złe, f; że się mną nie zajmowała, zostawiając mnie ojcu czy, gdy ojca nie było, samemu sobie, bo i samemu dobrze mi było. Wystarczyło mi, że ona się krząta, a ja patrzę na nią. I wcale mi się nie nudziło. Mógłbym cały dzień tak na nią patrzeć i też by mi się nie nudziło. A może całe życie. I zapominałem, że ją miałem jeszcze tylko te parę razy odprowadzić. Przyszła wiosna, lato się zbliżało, a ja prawie zadomowiłem się u nich, bo mało kiedy, żebym nie zaszedł. Choć wydawało nieraz mi się, że jakby uciekała przede mną w tę krzątaninę. Ledwo weszliśmy i powiedziała od progu ojcu, matce dzień dobry, a oni powiedzieli, o, jesteś, co tak późno? I pan Szy-mek jest, witamy, witamy. I od razu leciała do okna, i zasłonki ściągała, że co tu tak ciemno. Albo w garnki zaglądała, że coś się matce chyba przypaliło, bo swąd czuć. Otwierała drzwi, wietrzyła. Czy niech kot gdzieś zamiauczał, schylała się pod stół, pod łóżko, kici, kici. I go wyciągała, brała na podołek, tuliła, głaskała, o, ty mój, ty taki, siaki, najczulszymi słowy, i jak dziecka się pytała, czy na myszach był, mleczko pił, a do mnie jakby na odczepne w tym potoku czułości: – Siadaj, Szymek. Ojciec aż się nieraz złościł na nią: – Zostaw go, ty kocia mamo. Jeszcze ci się zwiuka. Wypił matce wszystką śmietanę, to gdzie by mu na myszy się chciało. Powiedz lepiej, co tam w gminie. – Jak w gminie. Szymek ojcu powie. Ja trochę posprzątam. Boże, ileż tu much! A nieraz już od progu pierwsze słowa jej były: – Boże, ileż tu much! I od razu zaczynał się taniec z muchami. Otwierała okna, drzwi. Wciskała każdemu ścierkę w rękę. I tańczyliśmy z nią po izbach, jak tam kim dyrygowała. Ojciec z matką przy oknach i drzwiach, żeby muchy nie wracały. A ja z nią pośrodku, ona od ścian, ja po suficie i wszędzie, gdzie mi kazała. – Tam. Szymek! Tam! W rogu! Nad obrazem! Nad kuchnią! Nad krzyżem! Przy lampie! Tylko nie zbij! Ostrożnie! O, tam, tam! Potem to już sam brałem ścierkę z gwoździa przy kuchni, jak tylko wykrzyknęła. Boże, ileż tu much! I nawet miałem taką swoją w czerwono-granatową kratkę, co mi się najlepiej nią goniło. Ale za pierwszym razem nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, przywarłem do ściany, żeby im nie przeszkadzać. Ale majtnęła parę razy, a sio! a sio! i od razu do mnie z wyrzutem: – Weź no, Szymek. i ty ścierkę! Nie stój tak! Pomóż! Matka aż się zawstydziła i ujęła za mną: – Co ty, córko? Pan Szymek gość. Gościa do much pędzisz? – Jaki on tam gość?! – wykrzyknęła majtając zapalczywie^ to pewnie z tej zapalczywości tak tylko wykrzyknęła, bo byłam czerwona. – Ano. to ja tam już nie wiem. Wy lepiej wiecie – matka ja zbita z tropu. – To może chociaż tym nowszym ręcznikiem. I zdjęła mi jakiś ręcznik znad miednicy, gdzie się myło. Lubiłem te muchy z nią pędzić. Zgrzana, rozchełstana, podka-sana, włosy rozpuszczone, a bliższa mi się wydawała, niż gdy szliśmy pod rękę z gminy do domu, i ni ojca, ni matki przy nas. tylko sami. I lubiłem, gdy ledwo weszliśmy, już się jej robota jakby sama do rąk pchała. Mogłoby się wydawać, że cały dom jest tylko na jej głowie, i to wszystko na nią czeka, kiedy z gminy wróci i nakarmi, napoi, pozmywa, posprząta, że nieraz siąść nie miała czasu. A gdy siadła, to aby na chwilę i zaraz się zrywała znowu do roboty. Patrzyłem niby na nią. a sam siebie z trudem poznawałem. Bo gdy karmę dla świń w wiaderkach mieszała tymi swoimi białymi rękami, które oblepione po łokcie pacia kartoflaną wyglądały jak tłuczki, przepasana zapaską, w starych chodakach na nogach, to aż ciepło zbierało mi się w piersiach, że ją taką widzę, bo jakby mnie do jakiejś swojej tajemnicy dopuszczała. Mogłem patrzeć i patrzeć na nią i wystarczyło mi to za myśli, za słowa, i nie przeszkadzało mi wcale, co ojciec do mnie mówi ani co ja do ojca. Nieraz wydawało się, że to robota podaje ją sobie z rąk do rąk, że ją sprzęty same przesuwają po izbie. Taki cebrzyk z pomyjami i dla chłopa przecież ciężki, a nim się człowiek spostrzegł, żeby pomóc jej, już złapała za uszy i majtnęła do sieni. Czy gdy drzewa pod kuchnię dokładała, to szczapy, patyki jakby same leciały jej z rąk w ogień. Czy ciasto na kluski gdy wałkowała, to dopiero co przesiała mąkę na stolnicę, a już z mąki gomuła, a z gomuły placek, a z placka słoneczko. A krajała te kluski, to tylko spod palców jej fruwały, a piersi pod bluzką jak konie weselne tak galopowały, jakby miały za chwilę nagusieńkie na stolnicę wyskoczyć. Czy kiedy marchewkę do zupy skrobała. Cóż takiego marchewka, mógłby ktoś pomyśleć? A od tej marchewki czerwono się w izbie robiło, jakby słońce na wiatr tak czerwono zachodziło. Mogła zresztą tylko stać przy kuchni i kopyścią w garnku mieszać, a cała izba pełna jej była i każdy kąt, a my, ojciec, matka, ja, jakby gdzieś tam w dalszych kątach pochowani. Czy gdy na podwórze wychodziła, pewnie kury się do niej bez ziarna garnęły. I pies radośnie szczekał, choć mu nic nie niosła. I krowy w chlewie mruczały. Świnie chrząkały. A nawet drzewa w sadach zakwitały. I różne tam takie, jak to w słowach bywa. Zdawałoby się, ot, guzik do poszewki tylko przyszywała. I nie o to nawet chodzi, że się guzik prawie sam przez igłę z nitką przewlekał. Ale chciałoby się pod tę igłę aż dłoń nieraz podłożyć i powiedzieć: – Nakłuj, a niech krew pocieknie. Może krew nam coś wywró-ży. – I krew kap, kap, kropelkami, strumyczkiem, strugą, rzeką, aż do śmierci. Czy gdy brała się za zamiatanie, zawsze nas z ojcem do pokoju wyganiała. Ale nawet na ten krótki czas wydawało się., jakby to na zawsze było. I mówiłem: – Posiedzimy tu. Przecież nas nie zamieciesz. A w kuchni się najlepiej siedzi. Na co matka, czujna jak łasica: – Pan Szymek to jak nasz Franiu. Nie dali mu doktory na słonko wychodzić, tylko żeby w cieniu, to on w kuchni i w kuchni by wciąż siedział, że najlepiej mu tu. Miałby pewnie z tyle lat, co pan Szymek teraz. Małgosia się urodziła, to gdzie tam, Franiu już do szkoły chodził. Ale Małgorzata nie lubiła, kiedy matka o Franiu, i zaraz przerywała: – Może jabłek w cieście, mama, usmażymy? Szymek, lubisz jabłka w cieście? Z cukrem, ze śmietaną, dobre. Na co ojciec, bo nie lubił jabłek w cieście: – Też wymyśliłyśta, jabłka w cieście. Chłop jak nie zje boczku czy kiełbasy, to jakby nic nie jadł. A Frania, pewnie, szkoda. Syn, jak by nie było. Choć to tyle lat, że się człowiek już oswoił. Jest tam chyba jeszcze boczek w komorze. Przynieś no, matka. Ja popatrzę, może i w butelce coś się znajdzie. Byśmy się napili z panem Szymkiem choć po jednym. A ty weź, Małgosiu, chleba ukraj. Piekli swój chleb. Bochny jak koła od wozu. Taki bochen mógł mieć z siedem, osiem kilo. Zresztą kto by ważył i po co? Pożyczało się i nie ważyło, oddawało i nie ważyło. Chleb swój, ludzie swoi, to i niepotrzebne było wiedzieć, ile taki bochen waży. Bochen to bochen czy pół bochenka, czy ćwierć, pół ćwierci, kromka, wystarczyło za miarę. To gdy wspierała sobie ten bochen na brzuchu, obejmując go jakby brzemię lewą ręką i aż odginając się do tyłu, a prawą jechała nożem jakby z jakiegoś pagórka ku sobie coraz bliżej i bliżej, wydawało się, że ten chleb się do niej skądś toczy, prosto w jej ramiona, wielki i szczęśliwy. Choć nie raz i skóra mi cierpła, że może nie czuje, gdzie ten chleb się kończy, a zaczyna jej ciało, bo jakby jednym ciałem z tym chlebem była. A nawet ojciec, żeby nie wiem jak był rozgadany czy o wojnie, czy o pszczołach, milkł i patrzył na to jej krajanie. – Za cienkie kromki krajesz, kraj grubsze. Chleb się musi w gębie czuć. A mnie znów całkiem o co innego chodziło, choć tak samo o chleb. – Nie kraj tak, Małgosiu – mówiłem. – Połóż go sobie na stok Nóż ostry, może nie odróżnić chleba od ciała. – A mówi się jej i mówi – na to znów ojciec. – Ale dzisi mój panie, dzieci są nieusłuchane. Mnie, jakby tak mój ojciec ć matka, wystarczyłoby raz, żeby powiedzieli. – Daj – bo nie mogłem dłużej patrzeć. – Nic mi się nie stanie. – I przykulała się, jakby broniąc t chleba i noża, prawie że spłoszona. – Daj, nigdy nie wiadomo. – Daj, jak cię pan Szymek prosi – na to znów matka. – Za co mężczyzna, to mężczyzna. Brałem ten chleb z jej brzucha, nóż z ręki i krajałem w powiel ponad stołem, trzymając chleb w jednej ręce, nóż w drugiej. – A ty zdejmuj kromki. – O, silny z pana człowiek – dziwił się ojciec. – Jeszcze ż nie widział, żeby ktoś tak chleb krajał. Chyba że kupowany. Ale nie swój. Sobota to była. Ojciec z matką pojechali na wesele chrześniaka do Zarzeczan i mieli wrócić na drugi dzień dopiero po południu. Odprowadziłem ją i staliśmy przed domem, jakbyśmy nie wiedzieli, co ze sobą bez matki, ojca zrobić. Ani ona mnie nie zapraszała, żeby zajść, ani ja nie wyciągałem ręki, żeby się pożegnać. Bąkaliśmy coś tam, rozglądając się na boki. żeby tylko nie spojrzeć na siebie, i każda chwilka coraz gorzej nam doskwierała. Słońce kłoniło się już ku zachodowi, a my w jego promieniach jakby przed otwartym paleniskiem, to jeszcze i gorąco było. W końcu już miałem wyciągnąć rękę na do widzenia, ale widać przeczuła, bo spojrzała w to słońce, jakby chciała, żeby oślepiło ją, i rzekła: – Nie zajdziesz? – Może innym razem – powiedziałem. – Obiecałem ojcu, że kartofle pojadę obradlać. – Jak chcesz. Ale nim zajdziesz, zmierzchać się już zacznie. I sobota dzisiaj. – A po chwili, trzepocząc oczami: – Bylibyśmy sami. – To chociaż na trochę – niby że się dałem jej namówić. Choć wcale nieprawda była, że obiecałem ojcu z tym obradlaniem. – W poniedziałek pojadę. Może nawet nie pójdę do gminy, to bym od samego rana. Ale ledwo przeleźliśmy przez próg, wykrzyknęła: – Boże, jak tu brudno! Nie zauważyłem, żeby brudno było. Zwyczajnie było. Na kuchni schły garnki, talerze. Chleb na stole był nakryty białą szmatą. Cebrzyk z pomyjami wyniesiony do sieni. Podłoga zamieciona. – Gdzie tu brudno? – powiedziałem. Ale uparła się, że brudno. – Muszę zrobić choć trochę porządku. Będzie nam się przyjemniej siedziało. I opasała się zaraz zapaską, zrzuciła pantofle, wdziała ciapki. Jakby strach ją nagle naszedł, że jesteśmy sami. Bo tak to zawsze, kiedy z nią przyszedłem, ojciec z matką byli w domu, a przynajmniej jedno czy drugie, jakby na nas czekali, nas wyglądali, przez nas do roboty nie szli. I właściwie tyleśmy we dwoje byli sami co przez drogę. Ale droga nie dom. Drzewa, niebo i ktoś zawsze może iść. A tu nagle sami w całym domu. I dom jakby w półśnie pogrążony, ani kot nie zamiauczał, musieli na dwór go wyrzucić, kiedy odjeżdżali. – Jakoś kota nie widać – powiedziałem. I schyliłem się pod łóżko, kici, kici, bo i mnie się dziwnie zrobiło, że ni ojca, ni matki, tylko my sami. – Ano, jak brudno, to posprzątaj – więcej się nie upierałem. – Matka pewnie się spieszyła, to nie za bardzo miała kiedy. Na wesele jak się jedzie, tak już jest. Chciałby człowiek porządek zostawić, a tu nie wiadomo, w co ręce włożyć. Nie dość, że przy sobie jest roboty, to i stworzenia głodnego przecież nie zostawi. I kury, gęsi trzeba zagnać do chlewa. I pozaglądać w każdą dziurę. Pozamykać wszystko. Bo nigdy nie wiadomo, do czego się wróci. Kukały z naszej wsi raz tak pojechali na wesele, wracają na drugi dzień, a tu tylko zgliszcza. Chałupa, chlew, stodoła, wszystko im się spaliło. Szczęście, że byli pijani, to tak nie płakali, jak by płakali na trzeźwo. – Szymek, co ty? – Spojrzała na mnie omal wystraszona. – Nic. Mówię tylko, co się może nieraz zdarzyć. – Masz mi za złe, że sprzątam? – Skądże. Sprzątaj. Ja sobie posiedzę. Powynosiła garnki do sieni. Chleb zabrała ze stołu i wsadziła do kredensu, zgarnęła okruchy, wrzuciła je pod kuchnię. Choć nie widziałem, żeby były jakieś okruchy na stole. Stół stał pod oknem, a w oknie słońce, a w słońcu każdy okruch widać. Zamiotła podłogę. Potem otworzyła drzwi, okna. Pomyślałem sobie, teraz muchy będziemy wyganiać, ale jakoś darowała muchom i tylko przewietrzyła. A potem zaczęła przecierać talerze stojące na kuchni i wstawiała do kredensu. Siedziałem i popatrywałem to na nią, to w okno, ale ani słowem jej nie przyganiłem, że sprząta, ani jej nie pospieszałem. Kazała mi krzesła poustawiać na swoje miejsca, to wstałem i poustawiałem. Pan Jezus w Ogrójcu wydał jej się, że krzywo wisi, to go przesunąłem trochę w lewo, jak chciała. Choć mnie się wydawało, że prosto wisi. To mi znów kazała zobaczyć, czy nafty do lampy nie trzeba dolać. Zobaczyłem, nie trzeba było. A że więcej już nic nie chciała, to zapaliłem papierosa i zacząłem puszczać kółka z dymu na izbę, patrząc, jak odpływają, rozwiewają się, nikną. I może wcale nie czekałem, kiedy skończy to sprzątanie. Jakby już tak zawsze miało być. Ja przy stole kółka z dymu sobie puszczający, a ona przy kuchni wycierająca talerze. Coś czasem powiedziała, o coś mi się spytała, nic takiego, ale jak na nią, prawie rozgadana była. A może tylko rozdrażniona, że tak łatwo przystałem na to jej sprzątanie, a nawet się nie spytam, długo jeszcze? Parę razy się roześmiała, i to tak radośnie, aż mnie to zdziwiło, bo nigdy jeszcze się tak nie śmiała. Ale może chciała, żebym i ja się roześmiał razem z nią. Tylko że nie było mi do śmiechu i w ten śmiech jej tak samo nie bardzo wierzyłem. Na ścianie naprzeciwko okna żółciły się jeszcze promienie słońca, ale dołem po izbie zaczynało już szarzeć. A gdzie wiadra z wodą w kącie stały, początek wieczoru jakby się zaczynał. Nagle trach, wyleciał jej talerz z rąk, a ciarupy rozleciały się po całej podłodze. – O, niezdara – powiedziałem, ale dobrotliwie, bo talerza miałbym niby żałować. Spojrzała na mnie z jakimś gorzkim wyrzutem i kryjąc twarz w dłoniach, rozpłakała się i wyleciała do pokoju. – Małgośka, co ty?! – zawołałem za nią. – O talerz płakać? Pozbiera się i nie będzie śladu! – I schyliłem się, żeby pozbierać. Wyzbierałem do najmniejszego okrucha, złożyłem to wszystko do największej ciarupy, postawiłem na kuchni i poszedłem, żeby się jej spytać, gdzie to wyrzucić, to wyrzucę. – No, i wyzbierane. Leżała na łóżku z głową w poduszce i płakała jak skrzywdzone dziecko. – Nie ma o co płakać – powiedziałem. – Zbił się tylko talerz. Co takiego. Każdemu się może zbić. Mnie tak kiedyś, nalewałem sobie kartoflanki, trąciłem o żeleźniak i też się zbił. A innym razem przykryłem kapustę dnem do góry i sam zleciał. Gdyby tak się chciało płakać po talerzach, to zabrakłoby łez płakać po ludziach. – Przysiadłem na krawędzi łóżka, przy jej głowie, i zacząłem ją głaskać po włosach. – No. nie płacz. Kiedyś, jak były blaszane talerze, to na całe życie taki talerz starczył. Dostała panna w wianie sześć takich talerzy, to na łożu śmierci jeszcze córce swojej zapisała. Były w kwiatki, były i bez kwiatków. Upadł taki talerz na ziemię, to najwyżej się poobijał. I jadło się. i jadło. I na rozgrzanej blasze można było go postawić. A zrobiła się dziurka, nitem się przyklepało czy gałganek wkręciło. I dalej się jadło. A na starość jeszcze kot jadł z niego, jadły kury. psu się wynosiło. Czy nawet dało się dziecku do zabawy, a takim talerzem krzywdy sobie nie zrobiło. No, nie płacz. Długo nie mogła się uspokoić, ale powoli, powoli ten płacz łagodniał w niej. Choć w dalszym ciągu leżała z głową w poduszce. Pomyślałem, że się pewnie wstydzi swojej zapłakanej twarzy, żeby mi się nie wydała, że zbrzydła przez ten płacz. I wstałem z zamiarem, że pójdę wyrzucić ciarupy. – To gdzie wyrzucić te ciarupy? Nie od razu mi odpowiedziała. Po chwili dopiero i głosem jeszcze mokrym od łez: – Niech stoją. – Długo – powiedziałem – wyrzucę i będzie po wszystkim. Stałem nad nią i czekałem, aż mi może powie: – To idź wyrzuć. Gdzieś przy chlewie stoi wiadro na takie ciarupy. Czy przy ganku. Czy przy płocie. Czy na brzegu sadu, pod jabłonką. Różnie to u ludzi bywa. Zakopuje się albo i do rzeki się wyrzuca. Poszedłbym i do rzeki, choć nie było w ich wsi rzeki. Bo inaczej wydawało mi się, że nigdy się nie skończy ten jej płacz, zatai się, a nie skończy. Niby już nie płakała, leżała tylko w poduszkę wtulona. Ale w sobie wciąż pełna była tego płaczu. I w powietrzu czuć było ten jej płacz jakby swąd prażonej soli. – Nie chodź – szepnęła. – Nie chcę sama zostawać. – Nie, to nie – powiedziałem. – Myślałem tylko, posprzątałaś tak ładnie, a tam te ciarupy. – Siądź przy mnie. Tu, gdzie przedtem. Siadłem. Zmierzch jak dym z ogniska wciskał się na dobre do pokoju. Dołem podłogę ledwo znać było. czy to podłoga, czy ziemia. A wkrótce i sufit, choć biały i wysoko, jakby pleśnią się pokrył. Mieli jastrzębia na gałęzi na ścianie, w dzień wydawało się, że spada na kurę w obejściu, już ją ma w pazurach, lecą matka, ojciec, krzyczą, puść ją, zbóju! A teraz jakby ścierwo ktoś wystawił na postrach dla innych jastrzębi. Tak samo apostoły na Wierzeczy Pańskiej, choć starzy, a jeszcze gorzej się postarzeli z tego zmierzchu, jakby ze zmęczenia, że już dwa tysiące lat tak siedzą przy tym stole, kiedyż wreszcie wstaną? I tak samo matka z ojcem na ślubnym portrecie nad łóżkiem poczernieli, jakby byli nie tylko po ślubie, ale i po śmierci, choć matka wciąż w białym welonie jako panna młoda. – Chcę być twoja dzisiaj – powiedziała odchylając nagle głowę od poduszki. I to tak zwyczajnie, jakby powiedziała: – Słońce wschodzi. Las szumi. Płynie rzeka. – A ty chcesz? Nachyliłem się i pocałowałem ją we włosy, bo cóż mogłem powiedzieć? To jakby cię pytali: – Chcesz żyć? – A ty byś powiedział: – Chcę. – To już bardziej należałoby się odpowiedzieć: – Nie, chcę umrzeć. – Żeby poczuć, jak boleśnie chce się żyć. – Pościelę nam łóżko. Wstała, ściągnęła kapę, złożyła ją we czworo, przewiesiła na poręczy krzesełka. Ułożyła poduszki pod głowy, roztrzepała pierzynę. Aż się wierzyć nie chciało, że dopiero płakała. Jakby od lat nam słała to łóżko przed każdą nadchodzącą nocą i teraz znów jedna z tych nocy nadeszła. A nawet nie niedzielna, zwyczajna, jakby z wtorku na środę, ze środy na czwartek, i czas było iść spać po całym dniu życia. Wydawało się, że za chwilę osunie się zmęczona na kolana przy tym rozebranym łożu i zacznie pacierz odmawiać, mnie przyganiając, żebym chociaż się przeżegnał, bo tak w niej, jak we mnie jakby nie zostało nic prócz zmęczenia po tym całym dniu życia. Choć dzień jak dzień, ani cięższy, ani lżejszy. Może ja kosiłem, ona odbierała. Może ja orałem, ona szmaty prała. Zdjęła bluzkę, spódnicę. Nie powiedziała ani odwróć się, ani nie patrz, nic się nie wstydziła. Ale cóż tu się dziwić, kiedy cały dzień się przeżyje, nie ma ani siły, ni ochoty, żeby jeszcze się wstydzić. Ciało już tylko obolały ciężar, to i oczy, które na nie patrzą, ślepe. A pewnie i do głowy by jej nawet nie przyszło, że po tylu latach mógłbym inaczej na nią patrzeć jak na ziemię, w przestworza. Bo po tylu latach zna się przecież jej ciało jak ziemię, przestworza, a ziemia, przestworza nie wiedzą, co to wstyd. Zna się je w zdrowiu i w chorobie, w radości i smutku, w śmiechu i we łzach, i o każdej porze dnia i nocy. To czegóż się wstydzić? Ileż to razy w balii skuloną polewało się ją wodą z garnuszka, otokając z niej mydliny, i patrzyło się na jej golusieńkie ciało jakby Pan Bóg z góry, co ją stworzył. Ileż to razy w gorączce, w pocie ściągało się z niej mokrą koszulę, a nie miała siły rąk unieść, cóż dopiero się wstydzić. Czy oddechu jej ileż to się po nocach nasłuchało, że nieraz nawet ci się śniło to samo co jej, bo gdy tak ciało przy ciele tyle lat, to i sen się śni już jeden, bo po cóż dwa osobne? Zna się ją całą i po kawalątku. Zna się jej brzuch, uda, kolana i łokcie. Zna się osobno jej ręce, a osobno nogi i wszystkie palce u tych rąk i nóg osobno i razem. Zna się każdą żyłkę na jej skórze, każdą skazę i pryszcze. Wie się, że miała pępek źle po urodzeniu zawiązany i że wydaje westchnienia, jakby szlochała. Nieraz myślisz, że jest całym życiem, a nieraz tylko źdźbłem w oku. Nieraz śmierć w niej nawet widzisz, a nieraz tylko obłamany paznokieć. To i nic dziwnego, że gdy jej jeszcze pragniesz, nie może zrozumieć czemu. Prawie strach pojawia się w jej oczach. Bo jakże to, młodość jej przeminęła i wstydzić się już zapomniała, więc czemu? To tylko w młodości ciała pragną się bez przyczyny. A tu po całym dniu życia i pragniesz jej, a to jakby już po całym życiu. Sen jej oczy morzy, ręce, nogi jej zbolałe, ciało z krzyża zdjęte, a ty pragniesz jej. I to tak zwyczajnie, jakbyś wody pragnął się napić po przyjściu od żniwa. – Rozepnij mi stanik z tyłu – powiedziała. Pochyliła głowę i jakby pełna lęku czekała, czy ją dotkną moje ręce. Jeden guzik tylko miała, to cóż takiego rozpiąć, całe życie się człowiek rozpina, zapina, a ten guzik jakby piskorz z rąk mi się wymykał. Ale stała z tą głową pochyloną i ani westchnieniem nie przyganiła mojemu niezgulstwu, tylko plecy pokryły jej się całe gęsią skórką. Zsunęła ten stanik z ramion, rzuciła go na krzesło i odwracając się ku mnie powiedziała: – Widzisz, nie wstydzę się ciebie. Nic się nie wstydzę. – I nagle wtuliła się we mnie. – Och, Szymek. Objąłem ją, ale zaraz mi się wyrwała i jak kozica wskoczyła do łóżka, zagrzebując się prawie z głową w kopiastej pierzynie. – A ty? – doszedł mnie jej zatrwożony szept. Ciemno było już w pokoju, jeszcze tylko w oknach jak w kałużach pławiły się dogasające resztki dnia, a my leżeliśmy nieruchomo przy sobie, przywaleni tą kopiastą pierzyną, bo chciała, żebyśmy tak trochę poleżeli. Objąłem ją za szyję, jej głowa wtuliła się w moje ramię jak przedtem w poduszkę. Gorąco mi było i czułem, jak skóra nasiąka mi potem, ale nie miałem odwagi ani się poruszyć, ani cokolwiek powiedzieć. A i ona leżała jak trusia. nie śmiejąc tak samo ani się poruszyć, ani coś powiedzieć. Jakbyśmy tak oparzeni byli tą nagością naszą albo w tej nagości poczuliśmy tylko swoją obolałość, zamiast pragnienia. Pachniała jeszcze tym niedawnym płaczem i chciałem jej nawet powiedzieć, że pachnie płaczem. Ale widocznie przeczuła, że chcę coś powiedzieć, bo położyła mi palec na ustach, żebym nic nie mówił. Kazała mi też oczy zamknąć i sama zamknęła. A gdy mi się niechcący otworzyły, aby na chwileńkę, że nie zdążyłem dojrzeć nic więcej prócz ciemności, od razu mnie doszedł jej rozżalony szept: – Otworzyłeś? – Niechcący. Ale już zamknąłem. A ty? – Cały czas mam zamknięte. Może przez to, że tak ufnie leżała wtulona w moje ciało, wydała mi się krucha jak ziele przy drodze, że tylko się schylić, zerwać i rzucić. Serce jej szemrało tuż przy boku moim i pod ręką, którą ją obejmowałem, i w poduszce, a tak drobniutko, że do serca niepodobne. Bo serca z tej bliskości przeważnie młotem walą, a jej jakby ziarnem siało. Czy może z zalęknienia nie mogło się wciąż uspokoić. Aż ją mocniej przytuliłem do siebie. Pomyślała widać, że nie chce mi się już tak dłużej leżeć, bo doszedł mnie znów jej szept: – Poleźmy jeszcze trochę. Dobrze ci? – Dobrze – powiedziałem. Musiał księżyc już wzejść, bo psy zaczęły ujadać, najpierw pojedynczo, potem coraz gęściej, przeciągle, skamlące, jak tylko do księżyca potrafią ujadać czy na czyjąś śmierć. Ktoś w dali na harmonii grał, czasem parę basów doleciało, czasem strzęp melodii. Fura gdzieś jechała, bo popiskiwały osie. A my leżeliśmy, jakbyśmy się goili z obolałości naszych po całym dniu życia albo i po całym już życiu, któreśmy przeżyli razem i z którego nam zostało jeszcze tylko razem umrzeć. Ale nie wiedzieliśmy jak. Próbowałem sobie nawet wyobrazić, że po śmierci już leżymy, przywaleni tą kopiastą pierzyną, która od długiego leżenia skamieniała na nas. Ale kiedyś była to prawdziwa pierzyna. Prawdziwe gęsi na nią żyły, jadły, rosły, chodziły na wodę, miały dzioby czerwone i gęgały jak to gęsi. Potem kobiety z tych gęsi pióra darły. A kobiety, jak gęsi, też kiedyś żyły. Może to nawet były najszczęśliwsze ich chwile, gdy zbierały się w zimowe wieczory i darły te pióra, bo po cóż by żyły? Gdyby się dobrze wsłuchał, mógłby jeszcze usłyszeć szelest ich rąk w pierzynie i pieśni, które śpiewały. Choć mogło być i tak, że jedna z nich była akurat nieszczęśliwa i rzuciła przekleństwo na pierzynę. I z tego przekleństwa naszła na nas śmierć nagła i nieoczekiwana, że ledwo zdążyliśmy przylgnąć do siebie, jakby w ostatnim pragnieniu ratunku. – Czy to boli? – doszedł mnie znów jej szept. – Co? – Kiedy pierwszy raz. – Wszystko za pierwszym razem boli – bo wciąż miałem tę śmierć naszą w oczach. Żniwa trochę wcześniej tego roku wypadły. Inna sprawa, że od dawna sucho było, kropla deszczu nie spadła. Matka, ojciec prawie mnie nie poznawali. Matka myślała, że ją Bóg wysłuchał, a ojciec, że nareszcie zmądrzałem, bo każdy musi kiedyś zmądrzeć. Wyklepałem kosę, wysprzątałem w sąsiekach, założyłem drabiny do wozu. Wybrałem się w pole i przyniosłem garść kłósków, ojciec rozkruszył na ręce, podmuchał, popatrzył, wsadził jedno ziarnko w zęby, rozgryzł, wsadził drugie, rozgryzł, radził, żeby jeszcze ze trzy, cztery dni poczekać, ale ja, że zaczynamy. Żyto skosiliśmy jedni z pierwszych we wsi, aż się ludzie dziwili, co się u nas stało, może bracia pomóc przyjechali? Małgorzatę też ojce zaprzęgli do żniw, bo od żniw nie ma nigdzie odpustów, jak od grzechów śmiertelnych. Toteż mało co widzieliśmy się przez ten czas. Dopiero kiedy zwiozłem żyto do stodoły, odprowadziłem ją któregoś dnia, ale nie wchodziłem do nich. Jakaś dziwna mi się wydawała, mało co mówiła i jakby wzroku mojego unikała. Myślałem, może spracowana, a może jeszcze zawstydzona, bo i mnie jakoś głupio było jej w oczy popatrzeć i przeważnie po niebie patrzyłem, po bokach, a na nią aby po kryjomu, kiedy ona akurat gdzieś tam patrzyła. Bo z oczami tak to nieraz bywa, że łatwiej gorzkie słowo powiedzieć niż prosto w oczy spojrzeć. Trochę się skarżyła, że ma całe ręce od zbierania pokłute, bluzkę musi nosić z długimi rękawami, krzyż ją nawet bolał. Ale gdy żegnaliśmy się już przed domem, nagle przytuliła się do mnie, nie patrząc, że jest jeszcze widno na świecie, że matka mogła w oknie stać. – Och, Szymek – westchnęła. Ale przecież nieraz tak wzdychała. Powiedziałem: – Niech się tylko żniwa skończą, Małgosiu. Potem skosiłem jęczmień, zwiozłem, po jęczmieniu pszenicę, choć pszenicy było wszystkiego może z morga. Potem wziąłem się od razu za oranie. Bociany zbierały się na łąkach do odlotu, kiedy orałem ostatni kawałek, za Przykopą. Dziwne ptaki, klekotały, klekotały, potem rozeszły się między sobą i zaczęły się dziobami skubać, a w końcu wybrały sobie jednego i dawaj go tłuc. Puściłem się do nich z batem, no, bo jakże, zatłuką go na śmierć. Ale nim doleciałem, zerwały się i od-frunęły dalej na łąki, a z nimi i ten, co go tłukły. I zatłukły go na śmierć. Znalazł go potem Bida nieżywego, kiedy krowę pasł. Tylko zabronować mi zostało i mógłbym siać. Ale sucho było, ziemia zbrylona, pomyślałem, poczekam parę dni, może deszcz spadnie. I umówiłem się w gminie z Małgorzatą, że ją odprowadzę. Szliśmy wolno, noga za nogą, wzięliśmy się nawet za ręce i już w oczy sobie prosto patrzyliśmy, i mówiła chętnie, i śmiała się, i znowu była taka jak zawsze. Ale kiedyśmy się już żegnali pod jej domem, nagle jakby sobie dopiero teraz przypomniała, że ma mi coś powiedzieć, i prawie w pośpiechu zaczęła mi mówić, że jej nie będzie przez dwa, może trzy tygodnie, bo od jutra wzięła urlop, musi do kuzynki pojechać, list od niej dostała i ta ją błaga, żeby przyjechała. A nie mogła mi wcześniej powiedzieć, bo się nie widzieliśmy, a ten list dopiero przedwczoraj dostała. Choć to dalsza rodzina, ojca brata stryjecznego córka i matki chrześniaczka, ale trzy lata już się nie widziały, a bardzo się lubią, jak rodzone siostry. Kiedy panną jeszcze była, przyjeżdżała do nich na wieś na każde wakacje. A teraz mąż ją rzucił, znalazł sobie inną, a ją z dwojgiem małych dzieci zostawił, w dodatku młodsze, Januszek, urodził się z przekrzywioną główką i będzie miał robioną operację, to musi pojechać. Zły trochę byłem, bo mogła mi choćby przez drogę powiedzieć, a nie już pod domem. Siedlibyśmy sobie gdzieś, pożegnali się jakoś, a nie tak łapu capu. Choć nie miałem podejrzeń, czy to wszystko prawda. W końcu każdy ma jakichś tam kuzynów, których nieraz nie zna, nie pamięta, nie wie, że są, a tu nagle się objawiają jak duchy z zaświatów. Widocznie domyśliła się, że zły jestem, bo przytuliła się do mnie i zaczęła prosić, żebym nie miał do niej żalu. Musi. I nawet łzy jej się w oczach zaszkliły. – Będę tęsknić za tobą – powiedziała. – Wierz mi. Złość mi przeszła, ale trochę smutno mi się zrobiło, jakbym ją na tamten świat żegnał, a nie do kuzynki na te dwa, trzy tygodnie. – Jedź – powiedziałem. – Tylko wracaj prędko. – Nie wiadomo kiedy przeleci – powiedziała. – Ano, przeleci – powiedziałem. – Może też wezmę sobie urlop. Dach bym ponaprawiał na stodole. Nigdy nie ma czasu. – A będziesz o mnie myślał? Myśl o mnie. Proszę cię. Lżej mi będzie. Deszcz spadł, zabronowałem, zasiałem, naprawiłem dach na stodole i minęło, jakby z bata strzelił. Chciałem ją odprowadzić zaraz pierwszego dnia, jak wróciła, ale powiedziała, że spieszy jej się, bo matka chleb piecze, i musi szybko w domu być, żeby pomóc. Na drugi znów dzień wyszła wcześniej z gminy i nie spotkałem jej. I tak przez parę dni jak nie to, to tamto, och, wybacz, przepraszam cię, spieszy mi się. muszę wcześniej być. muszę coś załatwić. Aż jej któregoś dnia powiedziałem na korytarzu w przelocie: – Coś się zmieniłaś po tym urlopie, Małgosiu. – Czemuż miałabym się zmienić? Wydaje ci się. – I znikła w swoim pokoju. Nie, to nie. nie będę ci się napraszał. Choć różne myśli zaczęły mi się tłuc po głowie. Ale wychodzę któregoś dnia z gminy i widzę, idzie wolnym krokiem przede mną, w końcu przystaje i uśmiechając się tym swoim smutnawym uśmiechem, pyta się, czy się gniewam na nią. Na ciebie, skądże? To czybym jej nie odprowadził? I jakby nigdy nic, zaczyna mi opowiadać, że nie mogły się z kuzynką nagadać, że chodziły prawie co dzień do kina, do znajomych kuzynki, na spacery, czasem do kawiarni, ale kawa jej nie smakowała, wolała herbatę, a najbardziej smakowały jej jakieś ciastka, powiedziała nawet, jak się nazywają, ale jakaś taka dziwna nazwa. Cztery mogła na raz zjeść, tylko że podobno się od nich tyje. Ale nie utyłam, prawda? I spojrzała mi zalotnie w oczy. – A co z Januszkiem? – spytałem. – Z Januszkiem? – jakby się spłoszyła. – Ach, wiesz, okazało się, że jest jeszcze za mały, i nie było operacji. No, i znowu uwierzyłem. Tak opowiadała, to musiało tak być. Minęło trochę czasu, już prawie zapomniałem o tym jej urlopie i nawet myślałem, że czas by już poważnie się jej spytać, czy zostałaby moją żoną. Bo dokąd tak będziemy chodzić od gminy do domu i od gminy do domu? Ona jeszcze młoda, ale ja stary kawaler. I wyznaczyłem sobie, że na Boże Narodzenie z nią pogadam, a do tego czasu jeszcze wszystko to przemyślę. Bo choć dziwne może się wydawać, ale ani razuśmy dotąd nie wspomnieli, jak to z nami dalej będzie, jakbyśmy wciąż niepewni siebie byli albo ukrywali coś przed sobą. Listopad to był, szaro, chłodno, wiatr, przytul mnie, powiada. Byliśmy akurat przy lesie, gdy nagle, uwalniając się z mojego objęcia, przystanęła i mówi: – Szymek, muszę ci jednak to powiedzieć, – To mów. – Byłem pewny, że to nic ważnego, i ani po jej głosie niczego nie przeczułem. – Byłam w ciąży – powiada. A mnie serce buch, buch, buch, że o mało piersi mi nie rozerwało. Ale jeszcze spokojnie, niby tylko zdziwiony, pytam jej się: – Jak to byłaś? – Bo już nie jestem. Wtedy, na urlopie, byłam u lekarza. Po to ten urlop wzięłam. – I czemuś mi nie powiedziała? – Nie chciałam cię martwić. Jakby ten las, co wokół nas szumiał, zaczął się nagle walić na mnie. Wściekłość zalała mnie całego. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Może tak umiera się z nagłej a niespodziewanej śmierci. – Ty kurwo! – zawyłem, a gdzieś w piersiach głęboko płacz mnie | zaczai dusić. To może i musiałem się tak strasznie wściec, żeby nie zapłakać. – Szymek, przebacz mi! – Skuliła się, złożyła ręce jakby do pacierza. – Byłam pewna, że nie chcesz! – Takaś sama kurwa jak wszystkie! A kurew to mogę mieć jak tych drzew! I miałem! A ciebie chciałem za matkę moich dzieci! – I złapałem ją za włosy, wykręciłem, osunęła się na kolana. – Przebacz! – zaszlochała. Zacząłem bić ją po twarzy, po głowie, gdzie popadło. I już nie wściekłość w sobie czułem, tylko ten płacz rozlany jak rzeka, i to ten płacz ją nienawidził jak nikogo na świecie. Zacząłem ją gdzieś ciągnąć za włosy po murawie, tarmosić jak gałęzią. – Przebacz mi – błagała. – Przebacz albo zabij. Zostawiłem ją taką płaczącą, sponiewieraną na ziemi i zacząłem iść szybko przed siebie, jakby uciekając, coraz szybciej i szybciej. – Szymek!! – doszło mnie jej rozpaczliwe wołanie. – Wróć! Będziemy mieli jeszcze dzieci! Ile będziesz chciał! Nie wiedziałam! Bałam się! Wróć! Szymeeek!!! Noc już prawie była, deszcz zaczął siąpić, kiedy doszedłem do wsi. Zaraz z brzegu stała pierwsza chałupa Skowrona, pochylona ze starości, bez przyciesi, strzechą kryta. Klapnąłem na kamieniu pod ścianą, żeby jakoś się choć trochę opamiętać. Wyszedł Skowron, nawet się nie zdziwił, że siedzę, spojrzał w niebo: – Ale to się zaniosło, zaniosło. Będzie widać tygodniówka. Wejdź do izby, bo zmokniesz. – Nie, zaraz idę, tak na chwilę klapnąłem. Nie macie jakiego kielicha, Skowronie? – Ano, było trochę jeszcze z Wielkanocy, ale mi tu moja kiedyś plecy wytarła. Tak mnie darło, że to darło, no i masz, nienadaremno. W pustych gniazdach pod okapem jakby jaskółki cirlały, choć skąd o tej porze jaskółki? Pewnie mi się wydawało. Bo wszystko mi się wydawało, jakby było i nie było. I ten deszcz, i ta wieś, i nawet Skowron w progu. Deszcz na dobre się rozpadał, a wcale nie czułem, że to na mnie pada, bo już nic nie czułem. Pić mi się tylko chciało. Ale to by trzeba wstać z kamienia pod Skowronową chałupą i gdzieś pójść. A to nie tak prosto wstać, gdy nie wiadomo, gdzie pójść. Do gospody nie chciałem. W gospodzie dobrze pić na zwykłe smutki, kiedy świnia padnie, grad zboże wytłucze czy się sprawę w sądzie przegra i musi się to komuś powiedzieć. A tu gdyby Bóg siadł przy mnie, nic bym mu nie powiedział. Najwyżej, pada, Panie Boże. To i on wie, że pada. Przypomniało mi się, że Marcinek trzymał kiedyś wódkę. Kiedy w milicji jeszcze byłem, robiłem mu nawet rewizję. Nic żem wtedy nie znalazł, ale stała bańka w komorze, pytam się, a to co? Nafta, mówi. Powąchałem, bimber jak cholera. Ale niech ci będzie nafta. Trzeba z ludźmi żyć. Marcinek siedział przy kuchni, w gaciach i koszuli, i podkładał patyki do ognia. Marcinkowa karmiła dziecko, ale może chore było, bo darło się wniebogłosy i musiała mu przez siłę wtykać cycka w gębę. A troje pozostałych dziecek siedziało już w łóżku pod pierzyną, jedno przy drugim, plecami oparte o ścianę, a jakby śnięte, choć nie spały jeszcze, bo gdy wszedłem, spojrzały na mnie i wszystkie niebiesko. Nie był to cały przychówek Marcinka. najstarszy, Waldek, pasł krowy u Jarocińskiego w Lasowie, a młodszego, Huberta, wzięła babka do siebie. Ale wszystkie miały takie dziwne imiona: Rafał, Olgierd, Konrad, Grażyna. – Daj mi litra – powiedziałem. Najpierw nic nie rzekł, tylko dalej wsadzał patyki do ognia, a po chwili: – Skąd ci wezmę? – Daj, nie przyszedłem na przeszpiegi. – Do gospody idź. Jeszcze jest otwarta, a ja nie mam już wódki. Na kolei teraz robię. – Daj mu, Jędruś – odezwała się Marcinkowa. – Nie widzisz, jaki to zmoknięty? Gdzie go będziesz do gospody wysyłał. Nie pamiętasz tej bańki? Trza pamiętać ludziom. Spojrzał Marcinek zły na babę. – A ty jak go karmisz, cholero?! Drze i drze się, aż trudno wytrzymać! – I dalej dokładał patyki do ognia. – A butelkę masz? – warknął. – Nie mam. – To jak? W kaszkiet ci naleję? Kiedy i kaszkieta nie masz. Ale podniósł się, wyszedł. Marcinkowej znów się dziecko rozdarło. – Cicho, cicho, dostaniesz koperku, tylko possij trochę. – Wysupłała drugą pierś spod bluzki. – Może w tej jest więcej. – Ale dziecko spróbowało i znów się rozdarło. – Nie wie jeszcze takie, że żyje, a ile to się już napłacze. Nie żenisz się, Szymuś? Czas by ci, bo co to za życie samemu. Wrócił Marcinek, niosąc pod koszulą litrówkę. Nalał nawet z pełną szyjką. – Zatkać tylko nie ma czym – powiedział. – Chyba że z papieru zrobić korka. – Nie trzeba – powiedziałem. – Może byś poczekał – powiedziała Marcinkowa. – Zalewajka prawie już ugotowana. Zjadłbyś. – Co ma zalewajkę jeść – przerwał jej Marcinek – jak tam pewnie z kiełbasą na niego czekają. Zaraz za drzwiami pociągnąłem łyk. Potem w furtce drugi. A potem po przeciwnej stronie niedaleko na krzyżówce stała kapliczka, to klapnąłem sobie na schodach pod Panem Jezusem. Deszcz nie tylko nie ustawał, ale coraz większy padał, a może mi się tak w ciemności wydawało, bo w ciemności różne rzeczy się wydają, co by za dnia ich na oczy nie zobaczył. I tak sobie siedziałem w tym deszczu na schodkach, pociągając z flaszki, i nawet miło mi się zrobiło. Coś mówiłem do Pana Jezusa, który siedział nade mną pod daszkiem, z głową wspartą na ręce, i dumał. I on coś do mnie mówił. I takśmy sobie mówili, aż wypiłem do dna i nie było o czym więcej mówić. Powiedziałem: – To już pójdę, Panie Jezu, bo też zacznę dumać, a nierówniśmy przecież. Zostawię ci tylko tę pustą butelkę, może kwiatków ci ktoś przyniesie, to na wodę się przyda. I ruszyłem przed siebie, choć nie bardzo wiedziałem, gdzie idę. Nagle przyszło mi do głowy, że może Kaśka jest jeszcze w sklepie. Dawno u niej nie byłem. Tyle co po papierosy czasem wpadłem, choć wolałem kupować w gospodzie. A po inne rzeczy jak musiałem przyjść, to do sklepu przychodziłem, nie do niej. Raz mi nawet się spytała, to nigdy już nie przyjdziesz? Przyjdź kiedy. Przyjdź, nie pożałujesz. Może dzisiaj byś przyszedł, to bym dłużej została. Stanąłem przed drzwiami, były już zamknięte. Zawołałem, Kaśka, otwórz! Otwórz, słyszysz?! Nie ma kurwy, no. A miała dłużej zostać. I złość mnie taka wzięła, że zacząłem tłuc w te drzwi pięściami, kopać. Otwórz! Ale z tamtej strony grób. Już chciałem siąść i poczekać przed sklepem w tym deszczu do rana na nią, kiedy nagle doszedł mnie zza drzwi jej nadąsany głos: – Kto tam? – Ja, Szymek! Otwórz! Przywitała mnie zła: – Nie miało cię kiedy przygnać? Remanent mi cholery jutro robią. A tu pół worka cukru za dużo i nie wiem, skąd się wzięło. Nie mam dzisiaj głowy na ksiuty. – To chcesz, żebym poszedł? – Co chcę, co chcę! Właź, jak już jesteś. – Przekręciła za mną w zamku klucz, zasunęła zasuwę. – Cały rok go człowiek wygląda, to go nie ma. I gdzieś się tak spił? – Złapała mnie mocno pod ręce i przeprowadziła na zaplecze sklepu. Świeciło się tu. Posadziła mnie na jakimś worku z cukrem czy z solą. I wykrzyknęła: – Panno Święta, jak ty wyglądasz! Topiłeś się czy co?! Cieknie z ciebie jak z psa! A możeś u jakiej zdziry był? To trza było u niej już zostać. Mnie musiałeś przyjść głowę zawracać. A ja myślę i myślę, jak tylko sklep zamknęłam, liczę i liczę i wciąż za dużo te pół worka. A ta żaba, księgowa, tylko patrzy, żeby mnie wywalić i wsadzić tu tego swojego najducha. Kiedy przyjdzie do sklepu, zawsze jej coś źle. A to much za dużo. Przecież wiszą lepki. Ale takie to i lepki. Gównem smarowane. I sklep na wsi, nie w mieście, to muszą być muchy. To znów kiedyś, że nie zamiecione. A zamiataj se, cholero! W umowie nie stoi, że muszę zamiatać. Albo każta ludziom buty zzuwać przed sklepem, to nie będzie trza zamiatać. Co ja zrobię, że chłop jej na mnie leci? Niech leci i na ciebie, bronię ci? Tylko że z takimi gałami, to i diabeł by na ciebie nie poleciał. Panno Kasieńko i wciąż panno Kasieńko. I śmieje się dziad, jakby szczura butem przydeptywał. A idź pan do jasnej cholery, panie Marzec, tu jest sklep, a nie co panu się wydaje! I nie patrzy, że ludzie. A ta jędza Skrokowa, bój się ty Pana Boga, Kaśka, do piekła przez tych chłopów pójdziesz. To się razem znajdziemy. A piekło wiecie, gdzie mam? – Nagle złapała mnie pod ręce, szarpnęła aż się na nią zatoczyłem. – Przesiądź się tam, tu cukier, przemoknie i się zbryli. Byś nie był taki łajdus, tobym ci parasol kupiła. Chodził-s byś se pod parasolem. Widziałeś, jaki ksiądz ma parasol? Za trumną! idzie, to żeby nie wiem jaki deszcz, ludzie jak wypłoszę, a on suchu-teńki. Jeszcze kościelny nad nim trzyma. A ty żeś też nie byle co, tylko urzędnik. A nawet Smotek ma parasol. Zięć mu przywiózł. Wlazł mi tu j kiedyś z tym parasolem do sklepu nad sobą. Powiedziałam, tu nie pada. Musztardę tylko, Kasieniu, musztardę, to się nie opłaci go zamykać, odmykać. Może prześpisz się? – Nie przyszedłem spać. – Przecież ledwo się na nogach trzymasz, taki żeś pijany. A jeszcze zmoknięty. – Ale spać mi się nie chce. – To ci głowę choć wytrę, bo aż ci po oczach cieknie. – Złapała ręcznik ze ściany i jak mi zaczęła tę głowę trzeć, to myślałem, że mi się po bruku toczy. Ale nie chciało mi się jej zatrzymać, niech się toczy, może w wyrwę wpadnie, to sama się zatrzyma. – Ech, ty, masz te włosy jak koń grzywę – powiedziała już bez złości, a nawet przymilnie. – Nie wiem, czybym cię aż tak lubiła, gdybyś nie miał takich włosów. Bo nie cierpię łysych. Z łysym bym się nigdy nie puściła. Żeby nie wiem, kto on był. Tak mi żyć Kuśmider nie dawał, tylko przyjdę. Kasiu, przyjdę, Kasiu. Gdzie?! A do ciebie, do sklepu. To se najpierw perukę kupcie. Przyda wam się w zimie zamiast czapki. I zdejmować przed krzyżem nie musicie. Mokre masz, a takie gęste. Będziesz latał za innymi, a mnie omijał, to ci kiedyś wszystkie wyrwę. Zresztą lataj se, nic mi do nich. Chłop jak kot, przy jednej dziurze zdechłby, to i musi latać. Ale niechby mi cię która na zawsze zabrała, chybabym zabiła. Potem ciebie, siebie. O, tym świńskim nożem, widzisz go? Ale byłoby gadania po wsi. Słyszeliśta, ludzie! Co ta Kaśka na-wyczyniała! Kto by to pomyślał! Sprzedawała cukier, mydło, sól, landrynki, a potrafiła zabić! Niech se wtedy ta żaba księgowa wsadza tu swojego najducha. I niech im sprzedaje. A co tu jest do sprzedawania? Cukier, sól. mydło, landrynki, zapałki. I tak w kółko. Cholera nieraz mnie już ciska. Kiedyś mi tu beczkę śledzi przywieźli. Ręce, fartuch, gębę, włosy, wszystko miałam w śledziach. Jeszcze mało drzwi nie wywalili. I każdy trzy kilo, pięć kilo. Ludzie, czysta powa-ryjowali! Za śledziami się tak pchać! Myślałam, że już zacznę walić ich, prać tymi śledziami po łbach. By tak kiedy czekolady przywieźli, rodzynków, migdałów. W miastach ludzie kawę piją, może by i tu zaczęli pić. Nie wódkę i wódkę. Za to remanenty to by co dzień cholery robiły. Nie mogłeś to z rana wpaść i powiedzieć, że przyjdziesz. Bym się jakoś uwinęła. A tak, to co teraz będzie. – Co ma być? Rozbierz się. – Ech, ty, ty. – Przycisnęła mi aż głowę do swojego brzucha. – Łajdus żeś, ale nie wiem, jak by to bez ciebie było. Lepiej, gorzej, ale już nie tak. Sklep bym chyba rzuciła. Może do zakonu bym poszła. Co ty myślisz, nie jest źle w zakonie. Jeść ci dają i się tylko modlisz. A na starość byłoby jak znalazł. Chciał Duda, żeby wyjść za niego. Ale wyjść i co? Gary i dzieciska. Niech se najmie służącą. Odwinęła się z fartucha. Miała na sobie zieloną sukienkę w białe grochy, ładnie jej w niej było. Wydawało mi się, że jest drzewem zielonym, na które płatki śniegu skądś z nieba spadają. Ale znów ją złość poniosła, aż te płatki śniegu zaczęła z tej złości z siebie otrząsywać. – O, niech mnie pocałują! – wykrzyknęła. – Wywieszę im karteczkę, że zachorowałam. A remanent mogą przyjść se zrobić za tydzień. – I sięgnęła rękami do pleców, zaczęła rozpinać guziki u sukienki. Ale nagle jakby ją coś tknęło, bo zmarkotniała, ręce jej opadły. – Oczy ci się, Szymuś, kleją – powiedziała. – To co to za kochanie będzie? Stała chwilę bezradna, popatrując na mnie jakby z żalem, a w końcu niepewnym głosem spytała: – To do naga się rozebrać? – Ale chyba nie liczyła, że jej coś odpowiem, bo siadła na worku, wzdychając: – Ech, ty, ty. Zrzuciła z nóg pantofle. – Trza by zanieść do szewca, niechby fleki podbił, bo już pościnane – powiedziała i popchnęła jednego nogą w moją stronę, jakby chciała, żebym też zobaczył. Poodpinała pończochy. Ściągnęła najpierw lewą, ale wstała, podsunęła sobie krzesełko i przewiesiła ją na poręczy, potem prawą przewiesiła. Ale już z sukienką zaczęła być niepewna, odpięła nawet guziki na plecach, ale jakby nie wiedziała, ściągnąć czy nie ściągnąć. Ściągnęła, potem i koszulę. I znów zaczęła się złościć: – Cholery! Dawno był remanent? Miesiąc temu. I żebym na złotówkę im choć co ukradła. Ale maszynki, to już odkąd proszę i nie ma kto naprawić. Bym włączyła, tobyś trochę podesechł, bo jak taki mokry? – I ściągnęła stanik z piersi, a te piersi jakby się rzuciły w moją stronę. I tak stojąc z tym stanikiem w ręku, popatrzyła na mnie jakoś tkliwie i rzekła: – Pijanyś taki, Szymuś, że ci pewnie nie stanie. – Stanie, Kasiu, stanie. Pogłaszczesz go i stanie. Gorzej, że mi się żyć nie chce. – Coś ty, Szymuś?! – Skoczyła jak oparzona, aż cisnęła ten stanik gdzieś na worki. – Widzieliście go! Żyć mu się nie chce! Spluń i przeżegnaj się! – Przypadła do mnie, uklękła i przytuliła moją głowę do tych swoich wielkich piersi. – A możeś ty zabił kogo, Szymuś? Co, powiedz mi, Szymuś? Mnie możesz powiedzieć. U mnie jak w grobie. Ty, ty mój. Żebyś nawet zabił. – I zaczęła płakać. – Czego, głupia, beczysz? Nikogo nie zabiłem. – O, to fest musiałeś popić. – Odepchnęła moją głowę od piersi i w tej samej chwili przestała płakać. – Może jeszcze kto ci czego dosypał? Popiołu z papierocha albo co gorszego. Trza było chociaż jeść. Nawet jak ci się nie chciało, to przez siłę. A na drugi raz nie pij z byle kim. Urzędnik jesteś, szanuj się. Cholery jasne, w oczy każdy Anioł Gabryjel, a poza oczy do piekła by cię zawlókł i jeszcze ci wmówił, żeś w swojej chałupie. Tak się schlać, mój Jezu. Od razu poznałam, że pijaństwo cię do mnie przygnało. Żyć tfu się nie chce. A komu się chce? Przeszedłbyś się po wsi i popytał, to nikomu się nie chce, a wszyscy żyją i żrą, ile wlezie. I kupują, co im tylko się na oczy napatoczy. Potrzeba, nie potrzeba. A mnie myślisz, że się chce. Co ja mam z tego życia? Dobrze, że se czasem mnie przypomnisz i przyjdziesz. Albo jak ci z tych zdzir twoich która dać nie chce. A tak tylko sklep i sklep. I od rana do nocy myślę i myślę, przyjdzie, nie przyjdzie. Zgaduję, wejdzie baba do sklepu, to przyjdzie. A tu wchodzi chłop albo dziecko. Wylecę nawet czasem na drogę, nie trza wam czego, Oryszko, albo wam, pani Stefańska? Żeby tylko baba. A coś ty, Kaśka, taka dzisiaj odmieniona? U spowiedzi byłaś? Chodźcie, chodźcie, proszki do pieczenia mi przywieźli. To przywieźli. Tamto przywieźli. I modlę się, tylko sklep otworzę, zamiast choćby zamieść, przyjdź, Szymuś, przyjdź, ty moja pociecho. Mógłbyś choć po papierosy przyjść. Ale widać do gospody mu bliżej. Tam se musiał kupić. Myślę sobie, polecę do gospody, do Irki, żeby mu nie sprzedawała, niech powie, że u mnie tylko sporty są. Oj, ty głupia, głupia, to se innych kupi. Wczasowe też dobre. Im tam wszystko jedno, aby tylko cmokać. No, to co mam, przekląć go? Na mszę dać? Albo niech mi dziecko zrobi? A jak powie, że nie jego? To jeszcze znienawidzę i to dziecko. A jak tu znienawidzić taką kruszynę? Może by to i kochało kiedyś matkę. A tyś sama sobie winna. Puszczałaś się z tym, z tamtym, to każdego może być. Ano, się puszczałam, ale już ja wiem czyje. A co, miałam czekać, aż ty Bóg wie kiedy przyjdziesz albo i nie przyjdziesz! Krew nie woda. No, i po co żem dziewucha? Mam się sama łechtać? I tak się ze mną nie ożenisz, wiem przecie. A pókim jeszcze młoda, nic na to nie poradzę, że mi chce się. Nieraz aż się w nocy budzę, bo mi się wydaje, że ktoś włazi na mnie. Ale kto by to nie był, to ty jesteś, Szymuś. Przymykam se oczy i ciebie widzę, ciebie czuję. Za tę twoją grzywę cię kosmam. I mówię se w duszy, och, jak dobrze, Szymuś. Niech Bogu będą dzięki, że jesteś na tym świecie. Choć to albo Stach Niezgódka, albo Franek Koziejów. Zrobił swoje, zapiał portki i poszedł. Dobra jesteś, Kaśka, najwyżej powiedział. To co, miałam go się pytać, a gdzie Szymek? Przecie był tu Szymek. Myślałam, żeś ty Szymek. Oszukałeś mnie, kurwiarzu! Ślepia ci wydrapię! Wynocha! Bo jak nie, to zacznę krzyczeć, żeś sklep okradł! Myślałeś, żeś mnie miał?! Gównoś mnie miał! Z dziurą tylko się gziłeś, ty jebany! Kaśka kurwa, ale nie dla wszystkich! Chce, to kurwa, a chce, to dziewica. A chciałabym, tobym i hrabiną mogła być. Panna Kasia to jak hrabini, powiedział mi tu jeden. Tory naprawiali. Ech, żebym tak był hrabią. Ubrałbym pannę Kasię w futro, w kapelusz, w pantofle na takich obcasach. I bym pannę Kasię wolantem do kościoła powiózł. A wy myślita, że jak żem sklepowa, to mnie każdy może wyobracać. Bo wy morgowe bogacze. A gówno! Mnie tylko Szymek miał. Żebyście nawet nie wiem co opowiadali. Gdzie jaki pieprzyk mam. I któremu było lepiej. Jego żem kurwa. Jego jedynego. A to prawie jak żona. Bóg i tak to wie. Nie muszę mu przysięgać. I tak nas z sobą kiedyś złączy, kiedy już pomrzemy, i to samo będzie, co by tu, na ziemi. Spyta się, Szymonie, czy chcesz pojąć tę oto Katarzynę za żonę? Sklepową była w twojej wsi. Papierosy u niej kupowałeś. Różnie o niej gadali i coś prawdy w tym było. ale dusza jej ci wierna jak pies była, a ciało już zgniło. A ty, Katarzyno? Chcę, Boże. Po to żem umarła. Bo mogłabym jeszcze długo w sklepie sprzedawać. Nie było najgorzej. Czasem coś lepszego przywieźli. Raz mi cytryn. Panie Boże, przywieźli. To się ludzie rzucili, o mało się nie pozabijali. O cytryny. No. nie głupie ludzie? Jeszcze żeby słodkie to było, ale kwaśne jak ciort. Albo wezmę skórkę chleba, pogryzę, pogryzę i już nie chce mi się płakać. Albo w sklepie się nazłoszczę, to już nawet nie mam siły. Albo se pomyślę może jutro przyjdzie. Śnił mi się, to może przyjdzie. Śnił mi się, jak gdzieś szedł, to może do mnie? Wyjrzałam przez okno. Szymek! Szymek! Śniłeś mi się! Ale tyś nie kiwnął nawet ręką i poszedłeś dalej. Pewnie znów do którejś z tych zdzir. Żebyś tak połamał nogi, a nie doszedł, a ona żeby ołysiała! Myślisz, że ja nic nie wiem? Wszystko ludzie mi doniosą. Sklep jak kościół. Komuś chleba bułkę zostawię, komuś coś tam zostawię i wiem wszystko, coś robił gdzieś był. W gospodzie pijesz, to mi zaraz doniosą, że w gospodzie pijesz. A chodziłeś z tą ryżą, to nim mi donieśli, sama mi się tu, zołza, kiedyś pochwaliła. Nie sprzedałam nic cholerze. Polecę na skargę. A leć choćby do starosty! Zobaczymy, czyją stronę weźmie. A potem dopiero ludzie, że z tą ryżą, Kaśka. Z tą ryżą. Na moście z nią stał, a śmiali się, aż rzeka kipiała. Poleć, zepchnij to ryże czupiradło. Woda pod mostem głęboka, sama czeka na topielców. Oj, głupiaś ty, Kaśka, głupia. Głupiaś jak dziurawy but. A możeś i najgłupsza na tym świecie, w tej wsi. Ale nigdy nie spytam się, Szymuś, czy chce mi się żyć. Bo i po co? Głupio się człowiek spyta, to i głupio odpowie. I co znów tego życia? Naparsteczek ledwo. To gdyby nawet żółci naparsteczek, i tak się nie otrujesz. Mówiłam ci nieraz, rzuć w cholerę tę gminę. Mądrzejszy nie będziesz. A pisać i pisać, toby najmądrzejszy zgłupiał. I co ci z tego, żeś urzędnik? Wymyśliły kiedy urzędniki co mądrego? O, sklep miałam do szóstej otwarty, to teraz wymyśliły, żeby był do siódmej. A co tu jest sprzedawać do siódmej? I może to ta która z tych twoich zdzir. Tak samo rzuć w cholerę. Klękłaby flądra i błagała, żebyś nie odchodził, a nie ciebie rzucać. Kłaki ze łba bym wyrwała, żebym wiedziała która. Mówili, że z Łanowa jakaś. Co to, ona jedna jest na świecie? Jest ich jak much, tyłkami tylko wiercą, zęby szczerzą, cycki już prawie na wierzchu noszą, aż wstyd! Tfu! A każda aby się przylepić. Nie do Jasia, to do Stasia. Jeszcze się wydaje takiej, że szczęście złapała. A to szczęście jak trzy ćwierci. Pije, bije i by dziecka tylko robił. Nie ma co tak za tym szczęściem gonić. Bo nawet jak się trafi, to wiadomo, czy to szczęście? Naszczęściło się już niejednemu, a wszyscy o tym szczęściu i o szczęściu. A to tak jest, że czemuś szczęśliwy? Boś głupi. Ale może tyś jeden, Szymuś, do szczęścia J stworzony? To se znajdziesz taką, co będziesz z nią szczęśliwy. Ja ci na zawadzie stać nie będę. W razie czego powiesz, oj, głupia ta Kaśka, głupia. Co to się sklepowej może we łbie ubzdurać. Widzieliście, no. Nie ma gorszego nieszczęścia, jak się kurwie marzyć zachce. A tak się dobrze ruchała. Pan Bóg nie powinien pozwolić wszystkim marzyć. Jak już ktoś sprzedaje, to niechby sprzedawał. O, pójdziesz kiedy na zabawę i se znajdziesz. Sama ci podfrunie. Mało to teraz zabaw, J ciągle bawią się i bawią, a sukienki coraz krótsze i krótsze. Niedługo, a chłop babie nie będzie musiał pod spódnicę sięgać, bo nie będzie spódnic. I jak to będzie chodzić, powiedz, Szymuś? Tak się nic nie wstydzić? Kiedy ze wstydem jakoś łatwiej. A nieraz co wstydu, to i przyjemności. I w łapę się chociaż trzepło. Zjeżdżaj, grzdylu, no już! Będzie mi tu sięgał. Do rozporka se sięgnij, jak nie możesz do nieba. Polecę jutro z rana do Zośki Makowej, może jej przywieźli jaki towar. Tobym też sprawiła se taką sukienkę. A co to, ja gorsza. Tylko że kolana mam grube. Grube, popatrz, no nie? Za ladą to jakoś jeszcze. Ale na zabawę nie chciałbyś ze mną iść. Tobie trza, żeby miała kolana jak jabłka. I żeby się zginały, a nie było ich widać. Może znajdziesz se taką. Zahulata polkę, przytupiesz z całej siły, jej się kiecka uniesie i zobaczysz, czy ci przeznaczona. Tylko nie daj się oszukać, Szymuś. Ona może być ci przeznaczona, ale ty jej nie. Wyda ci się anielica, a takie najgorsze. Będzie potem ci chorować albo nie będzie się jej nigdy chciało. I gdzie se upuścisz? Do wychodka będziesz latał. A to nie to niebo, Szymuś. Pluń wtedy na to swoje szczęście. Powiedz temu szczęściu, gówno takie szczęście. I przychodź do Kaśki. Choćbyś był tak samo pijany jak dzisiaj. Ale przyjdź, przyjdź. I nawet w taki deszcz jak dzisiaj. I w gorszy. I w południe. I z rana. I o każdej porze. Powiesz, zamknij, Kasiu, sklep. I zamknę. Co bym miała nie zamknąć. Nie apteka, że ktoś potrzebuje lekarstwa, bo umiera..A soli jutro se kupita. Możeta zjeść ten raz nie osolone. O, remanent, czytajta, cholery. Poszłam do biura, czytajta. Przyjęcie towaru jak wół napisane. A co przywieźli? A nic nie przywieźli, tylko gżę się z Szymkiem. Jakoś nam się na ksiuty zebrało. To. chorobo, o tej porze, byś mogła, jak pokupujemy. Ano. mogłabym, ale przyszedł i powiedział, zamknij. Kasiu, sklep. To musiał do ciebie? Nie ma innych dziewuch i nawet bogatych? Ale z którą mógłby tak wyprawiać, co mu się podoba. O. przyjść zmoknięty, pijany i powiedzieć, że mu żyć się nie chce. A Kaśka jak ta dziura w płocie, musi go pocieszyć, bo kto go pocieszy? Chciałby, to czy rano, czy w południe, czy z wieczora, czy w pół nocy. A chciałby, to i caluteńkie życie. Mogłabym i w rosie, w ostach, na klepisku, na szczyźniu. A chciałby, to i na madejowym łożu i by było królewskie, aby z tobą, Szymuś. Mnie tam siebie nie szkoda. Bo i czegóż szkodować? To tylko tym, od szczęścia, wydaje się, że z raju nie wylazły. I każda by chciała, żeby wąż ją kusił. A niech siedzą, cholery, w tym raju! Pluń i przychodź. Mnie nie musisz kusić. Powiesz, rozbierz się, to ci się rozbiorę. A powiesz, podwiń aby sukienkę, bo muszę już lecieć. To ci aby podwinę. Bo Kaśce wszystko jedno, tak czy siak. Aby tylko tobie, Szymuś, było dobrze. I za wszystkie ci wystarczę. Narobić się, nie narobię, bo co tu za robota. Sprzedaje się tylko, to jest siły we mnie. Nigdy ci nie powiem, żem jest umachana i dziś nie, Szymuś, innym razem. Będzie mi się zawsze chciało. Co by się tam Kaśce miało nie chcieć. Będzie jeszcze na tamtym świecie wspominać i gorszyć aniołki. A zawołają Pan Bóg, czemu gorszy aniołki, to Kaśka mu powie, cóż ja, Panie Boże, dla Szymka mnie stworzyłeś. Ja tylko to żebro, które miało mu być do wygody, to byłam. A znudzę ci się, Szymuś, to nie przychodź. Aż cię może znowu któraś rzuci, to choć z bólu przyjdź. Tylko nie mów, że ci się żyć nie chce. Bo Kaśce jeszcze gorzej się nie będzie chciało. I kto by wtedy w sklepie sprzedawał? Chyba, że ten najduch księgowej. Ale przyjdź i z bólu. Z bólu czy nie z bólu, powiesz, rozbierz się, i ci się rozbiorę. Z bólu nieraz nawet milej. Dokąd będę mogła, przychodź, Szymuś. A nie będę już mogła, to ci sama powiem. Nie przychodź już, Szymuś. Piersi mi obwisły. Skóra mi zaczyna odchodzić od ciała. O, popatrz, jaki mi się pępek rozlazły już zrobił. Siwieję już, Szymuś. Już mi nawet stare chłopy w sklepie przestały podchlebiać i nie mówią mi Kasiu, ale ta Kasica jędza. Rusza się to jakby mucha w mazi. A jeszcze pysk ma od ucha do ucha. Znajdź se młodszą, Szymuś. Młodsza ci potrzebna. A mnie czas zacząć Boga przebłagiwać. Kup mi tylko różaniec za to wszystko. Będziesz może z jakąś zdzirą na odpuście, to mi kup. Nie musi być drogi, aby tylko był mocny. Aby mi się nie starł raz dwa w palcach. Bo muszę tych różańców odmówić nie wiem ile. Nie wiesz ile, Szymuś? Nigdy ci nie żałowałam, toś powinien wiedzieć. I nie żałuję. Ale teraz mnie od tego stania w sklepie w krzyżu łupie, Szymuś. I żyły jak powrozy na nogach mi się porobiły. I czasem sobie myślę, jak to będzie umierać. I żeby tak razem z tobą, Szymuś. A niechby już było to życie pozagrobowe. Może byś kiedyś tam przyszedł i powiedział, zamknij, Kasiu, sklep. Ale póki co, trza żyć, Szymuś, trza żyć. Bo co jest lepszego? |
||
|