"Kamień Na Kamieniu" - читать интересную книгу автора (Myśliwski Wiesław)

VI. PŁACZ

Już mi się ludzie wciąż pytają, kiedyż wreszcie skończysz ten grób? Albobyś choć papą nakrył, niech się woda nie leje. Ano skończyłbym, dawno bym już skończył, gdybym tylko sam grób miał na głowie. A tu, jakby było mało wszystkiego, jeszcze świnia mi padła. Podchodziła już do swojej wagi, miałaby ze sto pięćdziesiąt, sto sześćdziesiąt kilo. Liczyłem, sprzeda się, tobym tego grobu znów trochę podgonił. Mury już od dawna stały, na kwatery nawet było podzielone, tylko sklepienie położyć i w razie czego i w takim surowym można by już chować.

Chmiel cierpliwie czekał, kiedy znów zaczniemy, choć przygarbił się, postarzał. Raz tylko Chmielową przysłał, że go niby coraz gorzej w sobie pobolewa, no i jak z tym grobem, bo chciałby skończyć, co już zaczął. A spotkałem go czasem na wsi, to tyle co odkiwnął mi głową i szedł dalej czy najwyżej mi się spytał, to kiedy? Ale jakby wcale nie o grób mój mu chodziło, tylko tak w ogóle. I byle czym się dawał zbyć, to czy tamto, Chmielu, a przeważnie aż świnię uchowam. Wiadomo, grosz na świni najprędszy do zrobienia. Nie trafić tylko na jaką gangrenę, to te osiem miesięcy i hajda na skup. Ano, chowaj, chowaj, byle prędko, bo możesz nie zdążyć. Tylko że co się uchowało, to zawsze pilniejsze sprawy wypadały, to podatek, to poszwy na pierzyny, ubranie na zimę dla Michała, coś tam, albo węgiel trza było wykupić, a grób może jeszcze poczekać, nikt, na szczęście, nie umiera. Nie chowałem zresztą wiele, jedną, dwie, jak mnie naleciało. Bo żeby chować świnie, musi być kobieta w domu, sam chłop nie poradzi. Choć czasem myślałem, żeby wziąć pożyczkę, wybudować chlewnię na jakieś sto sztuk i zacząć na pieniądze chować, jak niektórzy u nas. Nie świnie, to co innego, ale wszystko tylko na pieniądze. Taki Ciamciaga trzech do trzech nie potrafi zliczyć, a za owce się wziął. Nikt dotąd we wsi owiec nie chował. Były kiedyś owce, ale we dworze przed wojną. I strzyc się nawet nauczył. Choć za pierwszym razem pokaleczył tak stworzenia, że jakby od wilków chodziły pokąsane. Ale teraz strzyże, baba jego przędzie, córki swetry robią i wszyscy w swetrach od Ciamciagi chodzą. Albo Franek Kukła, założył sad i jabłka tonami sprzedaje. Jabłoń w jabłoń stoją w rzędach jakby krowy w takiej wielkiej oborze. I do tego ten rząd taka odmiana, ten taka. Ani się żadna nie wychyli z tego rzędu, ani nie przerośnie jedna drugiej. I czyściutkie, jakby je zgrzebłem co dzień czesał. Chyba nawet gałęzi na każdej po tyle samo, bo co było więcej, widać, że poprzecinane. I na każdej jakby same jabłka tylko rosły, bez liści, bez gałęzi, bez pnia i nawet bez ziemi. Tylko że jakoś tak cichutko w tym sadzie, ani pszczoła nie zabrzęczy, ptak nie zaświergocze, tylko jabłonie, jabłonie, jabłonie. Powiedziałem mu kiedyś:

– Ano, sad masz. Ale jakiś smutny. Zaśmiał się:

– Hę! hę! hę! A na co mi wesoły? Aby pieniądze mi dawał.

I może tak powinno być. Nieraz nawet się widziałem, jak wchodzę do tej chlewni na jakieś sto sztuk, a tam aż biało od świń i tylko brzuchy nażarte falują. I to wszystko moje. Ale prędko mi to przechodziło, bo na co mi aż tyle pieniędzy. Nic budować nie zamierzam. Zostawiać nie mam komu. To ta jedna, dwie wystarczy. Koło świń trzeba chodzić. Sobie może człowiek i nie ugotować. Zje kawałek chleba z mlekiem czy z boczkiem, ale świni musi i dwa razy na dzień. Może nawet bym tej jednej, dwóch nie chował, ale oprosiła się maciora komuś we wsi, weźmiesz? Weź. Żarte takie, będą dobrze się chowały. Czy na jarmark się pojechało, a z jarmarku wracać z pustym wozem jakoś nijak, niech to prosię choć wraca z człowiekiem.

Raz mnie tak Felek Midura namówił i nawet pieniędzy od razu nie chciał, tylko kiedy będę miał. Albo jakoś się inaczej policzymy. Dam mu konia wiosną do orania, bo za ciężko mu w pojedynkę na tej swojej górce. Czy w sianie zimą sobie odbierze, mam łąkę, a on swoją sprzedał. A nie w sianie, to w kartoflach. O, weź, weź, ryjki mają króciuteńkie, uszy nieduziutkie, będą dobrze zryć, już teraz ich trudno odegnać od cycków. I wziąłem.

Ale jakaś taka gangrena się okazało, zryć żarło za dwa prosięta, tylko nic nie przybywało. Cały rok toto pasłem i wciąż nie większe było»od kota. A z takim najgorzej, bo i zabić żal, i chować dalej szkoda. Zresztą co tu zabić, na ręce można to było wziąć jak dziecko, to za co zabić? I przez ten rok przyzwyczaił się człowiek do niego. Kwiczek go nazwałem. Jakoś tak mi przyszło. Wciąż się mu mówiło, nie kwicz, nie kwicz, no i Kwiczek. Zresztą jakby mi zaczęło brakować, że się nijak nie nazywa, a przecież nie będę mu za każdym razem tylko mówił, masz, żryj, skoro i tak to żarcie na nic. Jeszcze żebym miał ich więcej, to nie muszą się nazywać. Ale jedno, i to jak ten palec Boży między koniem a krowami, musi się nazywać. Nieraz siadłem sobie w chlewie i patrzyłem, jak żre. I żebym nie wiem jak był zły, że nie rośnie, to mu odpuszczałem, bo na samo to, że tak zdrowo żre, miło było popatrzeć. Choć kiedyś się tak wściekłem, że złapałem od koryta, wziąłem na ręce i zaniosłem Midurze.

– Masz, cholero, weź se z powrotem tę gangrenę. Wiedziałeś, za co nie chcesz pieniędzy. Swoje żeś już posprzedawał, a to popatrz.

Ale rano na drugi dzień wychodzę przed próg, a mój Kwiczek, widzę, lata po obejściu i za żarciem niucha. Aż mi koło serca miękko się zrobiło.

– Kwiczek! – zawołałem, a to w dyrdy do mnie. Zastanowiło mnie to. Bo niby prosię, a też się potrafi przywiązać do człowieka, musi jakiś rozum w tym być. Choć mogło być i tak, że mi Midura podrzucił nocą na obejście, że się niby tak do mnie przywiązało. Ale już mu drugi raz nie zanosiłem. Znów przyjdzie, podrzuci? Na szczęście nie myślałem nigdy, na co je przeznaczę, gdybym się świni z niego kiedyś dochował, to i zawód nie taki wielki.

Bo ta, co mi padła, od prosięcia była przeznaczona na sklepienie. Jak tylko przywiozłem z jarmarku, wpuściłem do chlewa, dałem zryć w korytku i rzekłem:

– Żryj i rośnij, będziesz na sklepienie.

I za każdym razem kiedy tylko zryć jej zanosiłem, powtarzałem sobie, że na sklepienie, żeby na coś pilniejszego znów mi się nie odmieniło. A jakby rozumiała, bo prawie w oczach rosła. Inna sprawa, że nie żałowałem ni kartofli, ni osypki. Serwatka to już tylko dla niej była. A zabrakło serwatki, to i mleka dolałem. I czasem pokrzyw poszedłem naciąłem, żeby jeszcze więcej ją rozepchać.

Nie minęło nawet osiem miesięcy i już można ją było na skup pędzić. Ale postanowiłem, że jeszcze potrzymam, żre jak diabeł, to każdy dzień zysk, każde kilo złotówki. Zresztą świnia musi mieć te swoje sto pięćdziesiąt, sto sześćdziesiąt, matka zawsze do takich chowała, wtedy jest dopiero świnia. I po zabiciu mniej odejdzie, a z nie dochowanej nieraz jedna trzecia. Czy choćby na skup zapędzić taką świnię, to każdy chce odgadnąć, ile może ważyć, każdy ją po grzbiecie maca, jaką może mieć słoninę, i nieraz nawet chłopy się pokłócą, bo ten, że na trzy palce, a tamten na cztery, aż w człowieku dusza rośnie, że taką uchował.

Niewiele już jej brakowało. Nawet sam Chmielą w spółdzielni kiedyś zaczepiłem:

– Już niedługo, Chmielu. Za dwa, trzy tygodnie gonię świnię na skup i ruszamy ze sklepieniem.

– No, to goń, tylko żebyś zdążył.

Aż tu zachodzę któregoś dnia do chlewa i widzę, z koryta mało co wyżarte. a moja świnia leży jakby senna. Szturchnąłem ją nogą, no, wstawaj. Wstała, ale jakaś niemrawa. Złapałem ją za ogon. a ta ani się szarpnie, ani zakwiczy. Podciągnąłem koryto, wsadziłem jej ryj i żryj. Ale jakby tego ryja nie miała siły otworzyć. Myślę sobie, może szczura zjadła. Po szczurze tak świnia nieraz żryć nie może. Tylko że po szczurze pić by jej się chciało, szczur piecze jak ogień. A tu przyniosłem jej serwatki, to nawet nie spojrzała. Poleciałem po weterynarza, ale kiedy przyszedł, zdążył tyle pomóc, że kazał ją dorżnąć i do dołu zakopać.

A na drugi dzień przyszli i cały chlew mi czymś śmierdzącym spryskali. Musiałem krowy, cielę, konia do stodoły przeprowadzić. Bo weszło się, to łzy same z oczu ciurkiem się lały. Nawet kury, tyle co koło chlewa się kręciły, a też się popłakały. A pies to myślałem, że się wścieknie. Kichał, wiukał, piana z pyska mu leciała i łasił się do moich nóg, aż nie mogłem się odczepić. Zacznij szczekać, to ci przejdzie, powiedziałem, jakbyś na złodzieja szczekał, no, szczekaj.

Miałem nawet już szynę na to sklepienie załatwioną, pójść tylko dać w łapę i zajeżdżać wozem. Bo takiej szyny, wiadomo, zwyczajnie nie kupi, trzeba na okazję trafić. A okazja nigdy sama na człowieka nie czeka, tylko człowiek musi na nią. Potrzebne mi były trzy kawałki, po jakie trzy metry. Co się nachodziłem, napytałem, wszystko nadaremno. Aż tu idę raz koło torów i widzę, wymieniają stare szyny na nowe. Zagadnąłem robotników, czy już tamte tak zjechane, że się nie nadają, czy może zmieniają kolej? Nie zmieniają, tylko pospieszny będzie tędy chodził. A co z tymi starymi? Pójdą na szmelc. To bym kupił taką jedną, bo mi na sklepienie do grobu potrzebna. Pocięłoby się ją na trzy kawałki, jeszcze by zostało. Nic nie wiedzą, trza by iść do naczelnika stacji. Poszedłem do naczelnika, dobry przecież znajomy, i mówię:

– Sprzedalibyście mi. Władysławie, taką jedną szynę, co zmieniają, na grób mi potrzebna. Słyszałem, że pospieszny będzie chodził. Może być najgorzej zjechana.

Nie może. Czemuż to, przecież i tak na szmelc pójdzie, mówili robotnicy, a zapłacę, ile będzie trzeba. Nie może, bo państwowe, a państwowe nie jest do sprzedania. Gdyby było jego. mógłby mi za darmo dać. Ale na kolei wszystko jest państwowe. O. nawet ta czerwona czapka, co ją ma na głowie, nie jego, tylko też państwowa.

– No, to co mam zrobić? Sklepienie bez szyn się nie utrzyma. Doradź. Władysławie!

– Poczekaj, niech ten towarowy przeleci. Na grób, mówisz?

– Na grób. Mury mam już dawno postawione, na kwatery podzielone, tylko sklepienie mi zostało.

Zdjął tę czerwoną czapkę z głowy, podrapał się za uchem.

– Ano, każdy musi kiedyś umrzeć, nie ma rady. To i leżeć gdzieś musi. Weź pogadaj z którymś ze zwrotniczych, dasz mu w łapę, przymknie oczy, a ty nocą podjedziesz i weźmiesz. Tylko nie ja ci radziłem, pamiętaj.

I tak prawie ze wszystkim. Nic nie chciało łatwo przyjść. Dół mi trzeba było wykopać, żeby Chmiel mógł wejść z budową, trzy na trzy szeroki, na półtora głęboki, i też parę miesięcy zmitrężyłem. Kiedyś bym się nikogo nie prosił, tylko sam bym sobie wykopał. Ale jak na takich nogach i z laskami, i dopiero ze szpitala co wróciłem. Trzeba było kogoś nająć. I nająłem tego oszukańca Pocztowca, bo nie tak łatwo kogoś porządnego nająć. Kurtyka się nazywa, ale wołają Pocztowiec. Z siostrą, starą panną, mieszka, ziemi mają ze dwie morgi, to siostra obrabia, a ten od rana do wieczora po wsi się włóczy, tu zarobi, tam ukradnie albo ktoś mu postawi i bez przerwy pijany. A jak nawet nie pijany, to udaje, że pijany. I tak to potrafi udać, że kto go nie zna, nie poznałby wcale, że nie pijany. Ale widać lepiej mu tak żyć niż na trzeźwo. Albo może nie potrafi być już niepijany. Wszyscy się przyzwyczaili do niego, że ciągle pijany, toby nie był ten sam, gdyby chciał być trzeźwy. Bo co tam jakiś Jasiek na dwóch morgach do połowy z siostrą. A tak i chłopy się z niego pośmieją, i baby się naużalają, i dzieciska, kiedy go zobaczą, lecą za nim. Pocztowiec! Pocztowiec! Pocztowiec!

Spotkałem go z samego rana pod kapliczką. W pole po kartofle jechałem. Stał z rękami w kieszeniach. Oczy mrużył przed słonkiem, jakby już był pijany albo tak tylko na wabia, że mu ktoś postawi.

– Prrry – zatrzymałem konia. – Może byś mi dół na grób wykopał, Jasiu?

Spojrzał, puścił oko do mnie, oho, ćwiartkę zwietrzył.

– Co, umierać chcesz?

– Ano, kiedyś trzeba będzie.

– To wykopią ci, jak umrzesz, co się martwisz zawczasu.

– Murowany chcę stawiać, to trzeba zawczasu.

– A w murowanym, myślisz, że nie zgnijesz? Zgnijesz, zgnijesz.

– No jak, wykopiesz?

– Mogę ci wykopać, i na grób, i na kartofle, i jakbyś wapno chciał lasować. Mnie tam wszystko jedno, dół to dół. Ćwiartkę tylko postaw.

– Postawię i jeszcze zapłacę.

– Ale teraz postaw. Z rana się najgorzej pić chce.

Dałem mu na tę ćwiartkę i umówiliśmy się, że jutro pójdziemy na cmentarz i pokażę mu, gdzie ma kopać. Ale minęło jutro, minęło pojutrze i jeszcze trzy dni i nie zjawił się. To wybrałem się na wieś go szukać. Zaszedłem do siostry, jest Jasiu? Z rana był, ale gdzieś poszedł. Może jest w gospodzie? Poszedłem do gospody. Ano, był, ale wypił tylko piwo, nikt mu nie chciał postawić, i poszedł. Mówił, że ma jabłka u Boduły zrywać, może tam go szukaj. Kuśtykam do Boduły. Ano, zrywał, ale w zeszłym tygodniu, i nazrywał się, co kot napłakał, zerwał koszyk i daj mu na ćwiartkę.

Wreszcie go spotkałem, szedł drogą z naprzeciwka, ale jak mnie tylko zobaczył, zaczął się od razu taczać, że niby pijany.

– Ty jasna cholero, miałeś jutro przyjść! Jeszcze mi tu pijanego udawaj!

– Przyjdzie się, co się drzesz? Jutro nie minęło. – I łyp do mnie niby to pijanym okiem.

– Bo jak cię tą laską! Bierz zaraz łopatę i idziemy!

Nawet nie próbował się opierać i taczać się przestał. Dałem mu łopatę, poszliśmy. Pokazałem mu miejsce, wyznaczyłem, skąd dokąd i na ile głęboko.

– Iii, tam taki dół. Myślałem, że trzy razy większy chcesz. Będziesz miał do wieczora wykopane. Tylko naszykuj tę ćwiartkę i ze dwa kiszone ogórki.

I jeszcze przy mnie zdjął kurtkę, podwinął rękawy u koszuli, a kiedy odchodziłem, nawet w łapy popluł.

– To przyjdź, jak skończysz – powiedziałem.

Kupiłem nie ćwiartkę, a pół litra i całe te pół litra miałem zamiar mu dać, bo może jeszcze się do czegoś mi przyda. Nie miałem ogórków, to poszedłem do Waliszki, dała mi prawie pełną kankę. Ale gdzie tam, ani tego wieczora się nie zjawił, ani w żaden następny. Przyszedł dopiero za tydzień i z samego rana. Widzę, jakiś nieswój czy rozespany.

– I co, wykopałeś?

– Tak jakby.

– Co znaczy tak jakby?

– Ano, nie ze wszystkim.

– Przecież miałeś do wieczora wykopać?

– I wykopałbym, ale na korzenie trafiłem. Muszą być od tego wiążą, co stoi przy grobie Kosiorka. Jeden skurczybyk to jak moje udo. A mniejszych nawet byś nie zliczył. Siekiera mi potrzebna. Wziąłbym swoją, ale nie mogę jej znaleźć. Nie masz się co napić?

Myślę sobie, grób Kosiorka ze trzydzieści metrów od mojego i gdzie tam jaki wiąz? Wiąz dopiero w samym rogu cmentarza. To aż stamtąd by korzenie tak daleko sięgały? Oszukuje mnie, sukinsyn. Ale nie dam mu się napić, to nie skończy.

– Masz, napij się jednego. – Nalałem mu ze ćwierć szklanki. – A resztę, jak wieczorem po robocie przyjdziesz. Twarz mu się jak słonko rozjaśniła.

– Będziesz miał zrobione. Powiem ci, że nikogo tak we wsi nie szanuję jak ciebie. Twoje zdrowie. – Wypił, skrzywił się, wytrząsnął.

– To już idź – powiedziałem.

– Co ci się tak spieszy? U mnie słowo to słowo. Nalej jeszcze jednego. Po robocie mogę nie pić. Powiem ci, że nawet nie lubię po robocie. Po robocie spać się tylko chce.

Nalałem. Wypił. Znowu mu nalałem. I nie poszedł, póki dna w butelce nie zobaczył.

– O, teraz to na pewno ci wykopię. Daj mi tylko tę siekierę.

I znów nie zjawił się przez parę dni. Już miałem za nim iść. Myślałem, rozerwę cholerę, jak go tylko spotkam, bo czułem, że znowu nie skończył, przyszedłby przecież po zapłatę, no i po ćwiartkę. Aż tu jemy z Michałem śniadanie, wchodzi.

– Dokąd mnie ty, jasna cholero, będziesz zwodził?! Skończyłeś czy nie?!

– Prawie.

– Co prawie?!

– Na sztych mi najwyżej zostało. Myślałem, że raz dwa mi pójdzie. Ale z wierzchu glina, a im głębiej, to ił. Trzy takie doły już bym za ten jeden wykopał. Złeś se miejsce wybrał. Mokro ci w ile będzie. Dałbyś choć na piwo. O, zmachałem się okrutnie.

– I gdzież się tak zmachałeś?

– A gdzież by? Przy tym twoim grobie.

Wiedziałem, że mnie oszukuje, ale masz jeszcze na to piwo, tylko jak nie skończysz, nie pokazuj się na oczy. No i nie pokazał się. Minął prawie miesiąc. Pomyślałem, trzeba pójść na cmentarz choć zobaczyć, ile jeszcze do skończenia mu zostało, to może sam bym już skończył. Zachodzę, a mój grób nawet nie zaczęty. Żeby choć na jeden sztych. Tylko tyle co obrysowany. Krew mnie o mało nie zalała. Ty szu-brawcze, ty taki, ty owaki, nakląłem się, nazemściłem. To ja ci i ćwiartkę, i na ćwiartkę, i na piwo, a tyś mi jeszcze korzenie wymyślił, ił.

Chodziłem za nim z tydzień po wsi, ale jakby się na zawsze gdzieś wyniósł. Czasem ktoś go tam widział, tylko musiało się roznieść, że chodzę za nim wściekły i łeb mu obiecuję urwać, jak go spotkam, to mógł się na dzień gdzieś zagrzebywać i spać, a dopiero nocą wyłaził na wieś jak gacek. Albo może nie ja za nim, tylko on za mną chodził i mnie śledził? Nie darmo Pocztowiec. A ja na tych swoich kulasach i o laskach to kuśtyk, kuśtyk, do gospody, pod kapliczkę i już miałem dosyć.

Trzeba było samemu zacząć kopać, bo mogłem drugi tydzień za nim chodzić i tylko czas mitrężyć. I ani siekiery, ani łopaty już nie odzyskałem. Musiałem od Stacha Sobieraja łopaty pożyczyć. Na szczęście nie napotkałem ani korzeni, ani iłu.

Prawie samymi rękami kopałem, trochę brzuchem sobie pomagałem, bo nogą com spróbował weprzeć się w łopatę, to mnie gdzieś aż w głębi ziemi rwało. Choć nieraz trzeba było i nogą, gdy już ręce nie dawały rady, a brzuch był cały obolały od tego pomagania rękom. Pot mnie zalewał, w oczach mi ciemniało, ustać nieraz nie mogłem, a tu kop, bo kto wykopie, dobre i te pół sztycha. I tak dzień po dniu, jakbym z jakąś wielką górą się przemagał, którą miałem za karę z resztą ziemi zrównać.

Nieraz nie miałem już siły, żeby do chałupy wrócić. Schodziłem na drogę przed cmentarzem, siadałem na poboczu, czekając, aż ktoś może będzie z pola wracał i podwiezie mnie. A nie wracał, to trochę odpocząłem, laski w garście, łopatę na plecy jak karabin, bo dorobiłem sobie do niej sznurek jak do karabinu, i kuśtyk, kuśtyk. Żartowali sobie niektórzy, że co to, z wojny wracam?

Czasem miałem dosyć tego grobu. Pieprznę, myślałem, bo za jaką karę mam się tak ‘mordować, niech mi wreszcie ktoś powie? Ojciec, matka dawno pochowani, a bracia niech się sami, gdzie chcą, chowają. Michała pochowam w zwyczajnym grobie, w ziemi, a mnie najwyżej, kiedy umrę, pochowa gmina. Niech choć tyle się zwróci, co tam pracowałem. I kopałem dalej. Zemściłem Pocztowca i Bogum złorzeczył, i sam sobie, a kopałem.

Nieraz żałowałem, że od dawna nie leżę w grobie, bo kopałem już raz grób dla siebie, kiedy nas Niemcy na rozstrzelanie do lasu powieźli i kazali kopać. Byłby dotąd spokój wieczny, proch z człowieka i nie musiałbym drugi raz kopać. Leżałbym sobie i o niczym nie wiedział, nic nie czuł, nie myślał, nie szarpał się. A jeszcze byłbym na pomniku wyryty, Pietruszka Szymon, lat 23, bo tyle wtedy miałem. O wojnie już mało kto pamięta, a tam kiedy tylko pójść, to i pomnik, i wokół pomnika wysprzątane, świeże kwiatki w słoiku, nie wiadomo nawet, kto przynosi, ale żniwa, nie żniwa, sianokosy, wykopki, wiosna, lato, jesień, zależy, co akurat kwitnie. A we Wszystkich Świętych to i wieniec z szarfami, i świeczki się palą, i zawsze te parę osób stoi przy pomniku i płacze. A kto po człowieku zapłacze?

Kiedy budowali ten pomnik, przyjechali nawet do mnie z gminy Borowice, bo nas wtedy szubrawcy w borowicki las aż powieźli. Trzech ich było: naczelnik, czyli przewodniczący wtedy, sekretarz i jakiś trzeci. Wystrojeni, w garniturach, w krawatach, z teczkami, choć dzień był powszedni, wtorek. A ja co dopiero z pola przyjechałem od koszenia łąki, umachany jak nieboskie stworzenie, zgrzany, brudny, i siedziałem na ławie w podkoszulku tylko, w starych z Antka portkach, krótkich do pół łydek i dziurawych na kolanach. Jeszcze buty zzułem i bose nogi na tych butach trzymałem. Ale spytali się, Pietruszka Szymon, to przecież się nie zaprę siebie. Pietruszka Szymon. Zdziwiło mnie trochę, bo co mogą chcieć z gminy Borowice ode mnie? Kawał drogi od nas. I panny nawet żadnej tam nie znałem. A oni na początku tylko tyle, że są z gminy Borowice, i jakoś tak się głupio zaczęli uśmiechać. Niech siadają, mówię.

– A szklanki się znajdą? – na to któryś.

– Szklanki? Na co szklanki?

Wtedy ten co się o te szklanki pytał, do drugiego:

– Dawaj, Zenek. – I Zenkiem nazwany zaczął teczki otwierać i z jednej wyciągnął litra i pęto kiełbasy, z drugiej litra i gotowanych jajów chyba z kopę, z trzeciej litra i swojskiego chleba pół bochenka.

I wtedy dopiero, że przyjechali, bo stawiają nam w lesie pomnik, tam gdzieśmy zostali rozstrzelani, i dowiedzieli się, że jeden uciekłem, a chcieliby, żeby nikt nie uciekł, tylko wszyscy zginęli. Bo jak jeden uciekł, to trzeba by więcej o nim wyryć niż o tamtych, co leżą. A tak nikt nie uciekł, tylu przywieźli, tylu rozstrzelali. O, jest wszystko na pomniku. Jakby stąd dotąd, prosto, równo. I nikt. to jakby dzwon tak czysto bił, a uciekł, to jakby krzyża kawałek utrącił. W każdym razie coś zepsuł.

– Ale przecież żyję, to jak to tak?

Ale grób kopałem? Kopałem. Dla siebie? Dla siebie. Strzelali nawet za mną. ranili mnie przecież. To i tak w połowie jakbym zginął. A gdyby kula trochę celniej poszła, tobym cały zginął. Zresztą kto będzie za ileś tam lat pamiętał, że uciekłem. Będzie się tylko pamiętać tych, co tam leżą. bo każdy jak wół na pomniku z imienia i nazwiska wyryty. To i ja byłbym wyryty. Co mi szkodzi się zgodzić?

– No, wypijmy. Zdrowie!.

Ale przecież ludzie mnie widują, znają, jak by to wyglądało, tu żywy chodzę, a tam leżę zabity. Kto wie, może byłoby lepiej, gdybym został wtedy ze wszystkimi zabity. Ale uciekłem, to nie będę się teraz przypisywał do ich śmierci.

Alei co mi szkodzi? Żył wiecznie nie będę, bo każdy wcześniej czy później musi umrzeć, to i tak się kiedyś to wyrówna. Pomników nie stawia się na teraz. Teraz jeszcze żyją ci, co pamiętają. Ale i oni kiedyś umrą, wtedy już pomniki muszą same pamiętać. A pomniki nie lubią, żeby ktoś odstawał. Co mi szkodzi? I tamtym, co zabici, lżej byłoby, że im jeden do ich śmierci przybył. A byłoby, że wszyscy. Nikt nie uciekł. Zdrowie!

– No, bierzcie kiełbasę. Nie ze sklepu. Swoja. I chleb swój. Bo co tam, że |eden uciekł. Widział kto? Nikt nie widział. Ci, co widzieli, o, leżą tam i ziemię gryzą. To mógł uciec i nie uciec. Mogli ludzie tak tylko rozpowiadać. Bo czego to ludzie nie rozpowiadają. Uciekł kiedy kto z takiego piekła? Ale ludzie lubią, żeby choć ten jeden zawsze uciekł, i nawet jak nie uciekł, to ludzie, że uciekł. A jak mógł uciec? Przywieźli, obstawili, każdy z pistoletem maszynowym, jeszcze psy do tego.

– Psów nie było – powiedziałem.

To co, że nie było. Ale mogły być. Zresztą kiedy człowiek śmierci w oczy patrzy, to śmierć widzi, strach widzi, a psy nawet jakby były, toby ich nie widział. Przyjechali raz do Bolechowa po jednego, to z psami i każdy jak diabeł wyuczony, że się ruszyć człowiekowi nie dał. To niechby nawet uciekł, psy by go daleko nie puściły. To nie chłopskie kundle. Jeszcze postrzelony? Dwie, trzy sosny najwyżej by uleciał. A te diabły jak ludzką krew poczują, zagryzą na śmierć. To już lepsza śmierć od kuł niż od psów. No jak, zgoda?

Tak mnie skołowali, że nie wiedziałem już, zginąłem czy nie. Jeszcze wódka jakoś tak człowieka błogo rozebrała, że mógłby nawet zginąć i by tego nie czuł. No, i głupio trochę, wypiło się, zjadło i powiedzieć nie. Ale nagle matka odezwała się od kuchni:

– O, idźcie i nie wódźcie go na pokuszenie. Nie trza mu być na pomniku, jest w chałupie i niech Bogu dziękuje. Mało się o niego wtedy napłakałam, piałabym teraz jeszcze płakać? – I zwróciła się do ojca o wsparcie: – Powiedzże i ty coś, ojciec!

Ale ojciec cały czas pił z nami, jadł kiełbasę, jaja, to nie bardzo wypadało mu być przeciw, i też mu się widać dobrze kołowało w głowie, bo spytał się ich tylko:

– A jak tam pogoda w borowickiej gminie?

– Toś ty ojciec?! – Matka aż trzasnęła kopyścią o garnek. – Przyszli ci syna namawiać, żeby był zabity, a ty o pogodzie?! Wtedy już ze strachu przed matką wydukał, choć niechętnie:

– Ano, będzie mu się wydawało, że zabity, to nie będzie mu się chciało nic robić. A tu jest roboty, o, jest. Żniwa idą. I samego żyta zasialiśmy dwie morgi. Potem przyjdą kopania. Też będzie roboty, o, będzie. Zleście przyszli. Trza było przyjść po żniwach, po kopaniach. Na zimę może prędzej.

Rozstrzelali nas dwudziestu pięciu wtedy. Zarządzili zebranie na placu przed gminą. A że nikt ich jeszcze dobrze nie znał, rok dopiero byli, to naprzychodziło chłopów jak na jarmark, z naszej wsi i z innych. Nie było się zresztą czego bać, jak zawsze chodził stójka z bębnem i ogłaszał, że zebranie, to w najgorszym razie mogli mięsa, mleka, zboża chcieć, bo czego można chcieć od chłopów. Miał nawet pójść ojciec, ale w ostatniej chwili mu się odmieniło i idź ty, bo on by może pojechał koniczyny usiec. Albo się położy trochę, bo całą noc brzuch go bolał, pewnie po wczorajszej kiszce.

Plac przed gminą był już pełny ludzi. A na stole wyniesionym z gminy stał oficer i przemawiał. A właściwie darł się, podskakiwał na tym stole, a prawą ręką wymachiwał, jakby groził, bo lewą miał za pas wetkniętą, nieruchomą, jakby nie od pary z tamtą była. Tuż przy nim, też na stole, stał jakiś w cywilu i niby tłumaczył. Choć nie bardzo oficer dawał mu tłumaczyć. Tak na oko to połowy nie zdążył przetłumaczyć, co tamten się nadarł, bo już dalej się darł. I nieskładnie mu to tłumaczenie jakoś szło, zająkiwał się, dukał i głos miał jakiś taki jak z pokoju do pokoju. Może bał się albo mu nie wolno było mieć takiego samego głośnego jak oficer. Tak że niewiele nawet usłyszałem. Jeszcze chłopy wciąż dogadywali pod nosami:

– Pierdolony, jak to drze się.

– A nie drzyj się tak, bo ci jaja wyskoczą.

– Pies, żeby nie wiadomo jak głośno szczekał, nie przemówi ludzką mową.

– A, bo z ludzką mową trzeba się urodzić, nie nauczy się jej, Wincenty.

W każdym razie tyle zrozumiałem, że trzeba oddawać i trzeba oddawać, bo niemiecki żołnierz walczy za nas tak samo. Na koniec coś wrzasnął, że o mało się ze stołu nie poderwał i ku niebu nie pofrunął. I w tej samej chwili zza budynku gminy wylali się żołnierze. Skąd ich nagle tylu? Ale Socha z Malencic pokazał mi, że o, dwa auta stoją za gminą. I zaczęli nas kolbami pod płot spychać. A tłumacz powiedział, żebyśmy się w rzędy ustawili, bo pan oficer będzie jeszcze chodził i z niektórymi sam na sam rozmawiał.

No, to ustawiliśmy się w te rzędy, a on zaczai chodzić. Ale widać nie miał już o czym rozmawiać, bo paluchem tylko wskazywał tego czy tamtego z chłopów, a żołnierze wyciągali go z rzędu i przestawiali na środek placu. Doszedł do mnie i może by mnie nie spostrzegł, ale nagle spojrzał na moją rogatywkę i aż spęczniał na gębie. Bo chodziłem w rogatywce, z wojny ją sobie przyniosłem, była bez orzełka, a bez orzełka wyglądała jak zwykła czapka, to co się miałem bać. Spytał mi się przez tłumacza, czy na wojnie byłem? Byłem. To że przeciw nim walczyłem? Walczyłem. I od razu lu mnie w gębę. A byk był, kark krótki, w sobie krępy, gęba jak buła. Farba mi pociekła z nosa. A ten mnie z drugiej ręki. I w żołądek poprawił.

Choć co ja tam walczyłem, trzy tygodnie niecałe i przeważnie to maszerowaliśmy bez końca, raz w tę, raz z powrotem, raz jeszcze gdzie indziej, aż nam się strony świata już myliły. A jak razu jednego zaczęliśmy się bić wreszcie, to zaraz przyszedł rozkaz, żeby nie bić się, tylko w tył. Strzeliłem wszystkiego z pięć razy, zabić też pewnie nikogo nie zabiłem, chyba że Pan Bóg którąś z moich kulek kogoś trafił. Ale nie wiem. Jeszcze do tego dyzenteria mnie dopadła, to gdzie jaki postój, od razu w krzaki leciałem. Schudłem, zarosłem, wszy mnie obsiadły, o, i cała moja wojna. Ale przecież nie powiem prawdy takiemu zbójowi, kiedy mi się pyta, czy walczyłem. Walczyłem.

A nie dość, że mnie sprał, to jeszcze zerwał mi tę rogatywkę z głowy i podeptał z wściekłością. I już nie paluchem, ale całą łapą we mnie wycelował. A żołnierze złapali mnie pod ręce i zawlekli na środek placu, gdzie już stali tamci przede mną wybrani. Potem podjechało auto i kazali nam włazić.

Z początku nikomu do głowy nie przyszło, że na śmierć nas wiozą. Bo tak z zebrania od razu na śmierć? I aniśmy złodzieje czy inne bandyty, to za co na śmierć? Do tego łopaty nas zmyliły, które były w aucie. Bo jak jadą i łopaty, to widać do roboty gdzieś nas wiozą. Może każą nam coś kopać albo zasypywać. W wojnę zawsze jest co kopać albo zasypywać. Gdyby choć się dało poznać, w którą nas stronę wiozą, ale nic nie dało się poznać, bo nie dość, że auto plandeką zakryte, to i niebo tego dnia było całe zachmurzone i słonko wydawało się raz z tej strony, raz z tamtej, to znów z przodu, to z tyłu, a czasem jakby wcale go nie było. O to słonko nawet się pokłócili Stelmaszczyk z Obrę-bowa z Wroną z Lisic, bo jeden, że zna słonko jak powałę we własnej chałupie, i drugi, że zna. Jeden, że ze słonkiem co dnia wstaje, i drugi, że wstaje. Ten, że ma w krwi już słonko i nie musi nawet głowy ku niebu zadzierać, i ten, że nie musi, bo ma, mógłby ślepy być i by wiedział, gdzie słonko. To i teraz wie gdzie. O, tam. Aż ktoś powiedział, że może nie to samo jest słonko w Obrębowie co w Lisicach, bo może nad każdą wsią jest inne słonko, to i inne nad autem, i dopiero ich pogodził.

Czuło się wyboje, zakręty. Ale po wybojach, zakrętach też nie pozna, czy na śmierć. Niby siedziało przy włazie czterech w hełmach i z bronią skierowaną w głąb auta, ale nikt się nie dziwił, wiozą nas, to i pilnować nas muszą. A choćby się ich spytać, gdzie nas wiozą, to pewnie tak samo nie wiedzą, bo może od wyższej szarży to zależy. Zresztą po jakiemu się ich spytać, kiedy nic nie mówią. Ale Smoła w końcu nie wytrzymał i się spytał ich:

– To gdzie to nas, panowie żołnierze, wieziecie? Do jakiejś roboty pewnie? Dobrze mówię? Zrobimy, czego mielibyśmy nie zrobić. Z nas niektórzy też żołnierze, tylko z dawnych wojen, to nawet okopy potrafimy kopać, jakby trzeba było. Szkoda tylko, żeśmy w domach nie zapowiedzieli, że nam dłużej zejdzie. Bo chyba nic żeśmy nie zawinili?

Ale tamci ani mrumru. Siedzieli zesztywniali i tylko im ślepia jak kotom spod hełmów świeciły.

– I cóż byśmy zawinić mieli? Nie musisz się ich pytać, sami wiemy – obruszył się Antos z Górek, który znany był z tego, że czy panu, czy księdzu, każdemu potrafił, co trzeba, powiedzieć. I przed wojną po wiecach ciągle jeździł.

– Ano, może nie panów żołnierzy trza by pytać – Sitek jakby chciał wyręczyć tamtych, żeby może głupio im nie było, że nie wiedzą. – Panowie żołnierze tak samo pewnie chłopy jak my, to tyle samo co i my wiedzą. Ale krzywdy nam nie zrobią, o, nie.

– Zobaczyta, na wieczór wrócimy – podchwycił tę nadzieję Sitka Jagła. – Dwudziestu pięciu nas, to raz dwa zrobimy, co nam każą zrobić. Powiedzieliby przecież, jakby co.

– A co jakby? – któryś się zatrwożył nagle i aż z ławki się ku Jagle wychylił.

– Powiedzieliby alboby nie powiedzieli.

– Niby co mieliby powiedzieć? Co mieliby powiedzieć?

– E, tam martwić się zawczasu, zajedziemy, to powiedzą.

– Coś mi się to nie widzi. O, coś mi się to nie widzi. Jedziemy i nie wiemy gdzie. Jakże to tak?

– Może na śmierć? – wyrwało się nagle Strąkowi i wszyscy struchleli.

Strąk najstarszy był w aucie, gdzie tam starszy od Antosa czy Wrony, ledwo już nogami powłóczył po tym Bożym świecie i na auto trza go było wysadzać, bo o własnych siłach by nie wsiadł. Zięć go przysłał na zebranie jak mnie ojciec, to mieliby akurat Strąka do roboty brać, gdy tylu młodszych, silniejszych na placu zostało. Że też nikt z nas dotąd o Strąku nie pomyślał, może byśmy od razu wiedzieli, gdzie jedziemy.

– Krucyfiks! – zezłościł się Kujda, jakby to Strąk był winien, że może i na śmierć. – Trza było na dupie siedzieć, nie leźć na zebranie.

– A bo to wiadomo co? – Strąk próbował się tłumaczyć. – Głosił stójka, że na zebranie.

Ale zaraz i ten, i tamten, i wszyscy jak na pochyłe drzewo na Strąka.

– Niechby zięć przyszedł. Zięć gospodarz, nie wy. Przepisaliście na niego ziemię, to modlić się, a nie włóczyć po zebraniach.

– Czy niech każą pokopać, a każą, bo po to są łopaty, to i za was trzeba będzie. A nikt tu nie ma czterech rąk.

– Do śmierci im przez próg, cholera, to wszędzie śmierć węszą.

– Powiadacie, na śmierć? I za cóż by na śmierć? Za cóż by?

– Na śmierć to by was nie brali. Gówno im po waszej śmierci. Kuli szkoda. Sama was zabierze.

Strąk przykulił się, jakby się pod ziemię zapadł. Może nawet żałował, że się tak z tą śmiercią głośno wyrwał, jakby miała to być wszystkich śmierć, a to pewnie była tylko jego.

– A jakby tak na śmierć, chłopy? Jakby tak na śmierć? Może grób nam każą kopać i po to te łopaty? Jezu miłosierny!

– To by wzięli i do zasypywania kogoś. Przecie sami się nie zasypiemy. A nie wzięli.

– Zaraz by na śmierć. A wał pewnie gdzieś przerwało, deszcze lały, mogło przerwać.

– O, słyszyta? Cichojta. Jakby drugie auto za nami jechało. Nie zdaje mi się, nie zdaje. Słuch mam dobry, choć stary.

– A niechby, to pod gminą miało zostać?

– Musi wiater po plandece tak słychać albo młyn gdzieś blisko.

– Zrób coś, Panie Boże. Ośka niechby chociaż pękła.

– Co wam ośka da. Pękła mi tak kiedyś ośka, żyto zawoziłem do młyna, to zamiast do młyna, trza było do kowala. Lepiej cud by jaki.

– Zaraz cud, bo wam cudu chce się.

– Był cud w Leoncinie w tamtą wojnę, tylko że nas wtedy nie wieźli.

– Miałem jutro jechać orać, mieliśmy się ze Stanuchem sprząc. Tam pod górką, wiecie.

– A Cyganka mi wróżyła, będziesz długo żył. Niechbym kurwę teraz spotkał.

– Nie przeklinaj, nie przeklinaj, bo jakby tak na śmierć?

– To i co poradzisz? Uciekniesz? Nie uciekniesz. A i tak by trzeba kiedyś umrzeć.

– Chryste Jezu, sama baba z czworgiem dziecek! Ale Boga co obchodzi?!

– Nawet żem nic w domu nie powiedział, żeby obrządzili, jak nie wrócę.

– Wrócicie, wrócicie, co mielibyście, nie wrócić. Błażek Oko po dwudziestu latach z wojny wrócił, choć wszyscy już myśleli, że nie wróci. Łysy, stary, baba w grobie, ale wrócił. A zza morza nie wracali?

– I bociany w tym roku wróciły, choć już miałem gniazdo zrzucić, bo na co komu puste gniazdo.

– Niech tylko wrócimy, upiję się, jak Chrystusa kocham. Trzy dni będę pił. W dupie będę miał konia, krowy, świnie, pole. Trzy dni nie będzie gospodarza. I trzy dni się z babą będę gził, co mi tam. Jest sześcioro dziecek, będzie siódme, co mi tam.

– Zdrowaś Mario, łaskiś pełna…

– Przestania, patrzą na nas. Niech im się nie zdaje, że śmierć dla nas straszna.

– Bo straszna, Bolesławie, straszna. Ale jak się musi, to trzeba.

– A wedle mnie las jedziemy sadzić. Gajowy Oleś płacił grosza od sosenki przed wojną. Ciekawe, wiele oni.

– Dałby Bóg, żeby las.

– Mówię, las, chłopy, las, lasu bym nie poznał? O, jak to gałęzie na plandece furkoczą.

– A nie wiecie, łubin lepiej zaorać, kiedy kwitnie czy jak już przekwitnie?

– Lepiej się już wyspowiadać.

– Jak bez księdza?

– Każdy w sobie.

– Ale jakże to się do wszystkiego w sobie przyznać? Tak bez kratek, bez niczego? Grzech grzechowi miałby się spowiadać? I skąd będzie się wiedziało, że ma człowiek odpuszczone?

Wtem nas pochyliło jak łan ku szoferce i auto stanęło. Tamci czterej, co nas pilnowali, zerwali się, podwinęli plandekę, potem hyc na ziemię, opuścili klapę i jak nie zaczną drzeć się, że wyłazić! wyłazić! prędko! szybko! schnell! schnell!

W pierwszej chwili nic nie było widać, tylko światło nas zalało, jakby z jakiejś nory na świat człowiek wyjrzał. Pomyślałem, że tak może wygląda światłość wiekuista, tyle że nie widać nic na zawsze.

Ale zaraz z tego światła las wychynął, a Garus z Borzęcina poznał, że to borowicki las, bo na grzyby tu przychodził.

Wszyscy się popodnosili, tłok się zrobił w aucie, jakby drugie tyle nas było, ale z wyjściem nikt się jakoś nie spieszył, niby przez te łopaty, nie wiedzieli, brać, nie brać. Choć co było nie wiedzieć. Można było nie wiedzieć, póki się jechało. Złapałem pierwszą z brzegu, wyskoczyłem na ziemię. Będę się ociągał, to mnie jeszcze przejrzą, że coś knuję. A całą drogę knułem, żeby uciec, tylko że nie było jak. Ale tu, postanowiłem, że muszę. Niech się nawet nie uda, to i tak śmierć, i tak, a może kuł choć nie poczuję w sobie, tylko śmierć od razu, kiedy będę uciekał.

Polanka była niewielka. Drzewa gęsto wokół. Dęby, buki, świerki. Prócz tego jałowce, leszczyny. A murawa jak kobierzec i pełno w niej wrzosów. Ech, uwaliłby się człowiek na takiej polance, powietrza powdychał, ptaków posłuchał czy choćby popatrzył, jak drzewa się kładą na niebie. A gdyby tak jeszcze z dziewczyną, to nie leśna polanka, a kawałek raju. Można by być nawet za pierwszych rodziców. A tu, widać, umrzeć przyjdzie.

– A jakie tu rydze były, Jezu, jakie rydze – to Garus, który wysiadł za mną, tak życia żałował. – A tam, między dębami, i koźlaki, i prawdziwki. Mogłeś kosą kosić, bo mało kto wiedział, że tu takie miejsce. – I nawet zaczął się rozglądać za tymi grzybami, ale któryś go od razu kolbą w plecy i do środka pchnął.

Obstawili nas murem i ten sam oficer, co się darł tak ze stołu przed gminą, i tu się zaczął drzeć i rękami machać na tych, co jeszcze wyłazili z auta. Schnell! schnell! Kto młodszy, wyskoczył i bez naganiania, a zostali tylko starzy. Dla nich z auta do ziemi było jakby ze snopków z zapola na klepisko. W dodatku ani się czego przytrzymać, ani o co wesprzeć, to nic dziwnego, że złazili bojaźliwie, niemrawo. I do czego się mieli znów spieszyć? Do śmierci? Kiedy do śmierci nawet nie przystoi w dyrdy.

W końcu jakoś pozłazili, został tylko Strąk. Stał wsparty na lasce na brzegu auta i spoglądał bezradnie to na nas, to w dół, jakby przepaść miał pod sobą. A widząc, że nikt się nie kwapi mu pomóc, zawołał:

– Pomóżcie!

Guz skoczył, ale mu od razu któryś lufę przystawił do brzucha i osadził w miejscu. I w tej samej chwili oficer krzyknął, schiessen! I najbliższy auta przejechał serią po Strąku jak po drzewie. A Strąk laskę z ręki wypuścił i stał dalej. I dopiero po chwili oberwało się i ciało, aż ziemia stęknęła.

I od razu zaczęli nas lufami na środek polany popychać. Wyznaczyli nam dół jakieś dziesięć metrów długi, ze dwa szeroki i kazali kopać. Jednym po jednej stronie, drugim po drugiej, co znaczyło, że będziemy tak padać głowami ku sobie.

i Kopałem, byle kopać, a cały czas myślałem, jak tu uciec i jak Uciec, bo przecież z każdą chwilą śmierć zbliżała się w sto koni. Naprzeciwko mnie kopał Zioło z Bartoszyc i już mu nawet łzy po twarzy ciekły i smarkał się jak dziecko. Ale tak zwyczajnie zerwać się i w las, to nie zdążę doskoczyć do drzew i pierwsza seria mnie dosięgnie. Choć do drzew było paręnaście kroków, nie więcej. Tylko że za nami stali te psubraty, jeden obok drugiego, z lufami w naszych plecach. Doszło mnie nawet, jak któryś z nich pierdnął. Myślałem, że to któryś z chłopów ze strachu. Ale zaśmierdziało wyraźnie od tyłu, jakby skisła rzepą.

Zacząłem tracić już nadzieję, bo dół się robił coraz głębszy. I wszyscy mówili już pacierze, widać to było po szepczących wargach, a czasem i słowo jakieś doleciało poprzez zgrzyt łopat.

– Jak kopiesz? Kop porządnie – usłyszałem nagle z boku przy-ganę Antosa, który kopał po mojej lewej ręce. Spojrzałem, czego chce ode mnie? Miałem go za mądrego, a tu widać i on zgłupiał ze strachu. I za jednym zamachem spojrzałem i na Kurasia, który kopał po mojej prawej ręce. I aż mnie zaskoczyło, jakbym pierwszy raz zobaczył, że jest taki mały. A przecież znałem chłopa od lat i wiedziałem, że mały. Ale mały, to mały. Jeden rośnie duży, drugi mały i we wsi jakoś się tak tego nie widzi, skoro Pan Bóg tak wymierzył. Zresztą nieraz w takim małym większa siła niż w dużym i rozum mądrzejszy. Pomyślałem, że chyba Pan Bóg mi go zesłał i akurat po mojej prawej ręce. Bo gdyby był wielki jak Antos, nie byłoby nawet co próbować. Szkoda mi się trochę go zrobiło, ale i tak go mieli przecież zabić, to mnie zemścił nie będzie, a ja się może uratuję.

Wypadało tylko się pomodlić za jego duszę. No i zacząłem się modlić, ale tak, żeby nie spostrzegł, więcej w myślach niż wargami. Darujcie, Antoni, niech wam ziemia lekką będzie. I idźcie z tego dołu prosto do nieba. I nie pamiętajcie mi, że się waszą śmiercią posłużyłem, żeby uciec. Ale spójrzcie tylko, ile chłopa zaniedługo padnie, a każda śmierć będzie zmarnowana. Tylko wasza się, Antoni, na coś przyda. A jak mi się uda, pomszczę was, obiecuję. Wyglądajcie z nieba i liczcie każdego z tych sukinsynów, co go zakatrupię. Bo każdy i za was trochę będzie. Obiecuję, Antoni. Panie Jezu, który jesteś w niebie, przyjm do siebie Antoniego Kurasia i nie tylko duszę, ale jakby dało się, to z ciałem. Bo choć nie na krzyżu umarł, tylko w lesie, to takie samo to ukrzyżowanie jak Twoje. I odpuść mu wszystkie grzechy albo na mnie przerzuć i niech moje będą aż do końca życia mojego i do końca świata. I mnie za nie ukarz, a jego zbaw. Antoni Kuraś się nazywa. Nie zapomnij, Panie Jezu. I nie pomyl go z innymi. I żeby się nie musiał długo błąkać po lesie, kiedy będzie już zabity. Żegnajcie, Antoni. ‘ I chwyciłem go pod boki. a lekki był jak piórko, i rzuciłem na tego, co stał za moimi plecami. Tamten zdążył plunąć krótką serią i zwalili się obaj na ziemię. On na spód, a zabity już Kuraś na niego. Myśleli w pierwszej chwili, że to Kuraś ucieka, tak że zanim się spostrzegli, że to ja, już dopadłem najbliższego dębu i za dąb, i dopiero wtedy poszły serie i za mną. Tylko że za dębem zaraz inne dęby, buki, świerki, cały las. A do tego śmierć mnie gnała, to leciałem jak jeleń, klucząc między drzewami, aż mnie drzewa całkiem osłoniły. Choć długo wydawało mi się, jakby wciąż lecieli tuż za moimi plecami, słyszałem ich biegnące kroki po lesie, ich krzyki, a kule raz po raz obok mnie bzykały.

Chyba strasznie długo uciekałem, bo powietrze do ust nie chciało mi już wpadać i w piersiach mnie kłuło, i drzewa z coraz większym trudem omijałem. Raz i drugi o coś zawadziłem, zwaliłem się, wstałem, ale czułem, że już ledwo daję radę. Aż znowu o coś zawadziłem, znowu się zwaliłem i nie miałem więcej siły wstać. Na szczęście nie było nic słychać, żeby ktoś mnie gonił czy żeby gdzieś strzelali, słychać było tylko, jak się cisza przewala po lesie. Ale nie tak nawet żyć mi się już chciało jak spać, spać.

Wtem coś mnie szarpnęło w lewym boku, sięgnąłem ręką, a ręka cała we krwi. Sen od razu mnie odszedł. Podwinąłem kurtkę, a tu kawał boku omal że wyrwany, kluchy krwi w poszarpanej koszuli, krew dokoła pasa i nogawka aż do kostki od krwi mokra. Choć wcale nie czułem, żeby mnie trafili. Próbowałem sobie przytkać ręką, ale i przez rękę krew ciekła. Z trudem się podniosłem i zacząłem znowu iść. Tylko gdzie tu iść, żeby trafić na ludzi. Nagle las się wokół mnie zakręcił jak karuzela, ciemno mi się w oczach zrobiło i musiałem się o drzewo oprzeć. Posłyszałem jakby pianie koguta. Myślałem, że mi się zwiduje tak przed śmiercią. Ale nie, znowu posłyszałem. I to tak bliziutko, jakby zaraz za drzewami. Zacząłem wlec się w tamtą stronę, trochę drzew się przytrzymując, trochę na bałyku. I po paru krokach w prześwicie lasu zobaczyłem chałupę złotym gontem krytą, dym się snuł z komina. I straciłem pamięć.

Kiedy się ocknąłem, jakiś kundel stał nade mną i żałośnie skamlał, jakbym trup był. A spoza drzew chłop się zbliżał z naszykowanymi widłami, jakby miał za chwilę wbić te widły we mnie, i co krok się psa pytał:

– No, co tam, Mikuś? Cóżeś znalazł?

Chciał od razu, konia zaprząc i do miasta po felczera pojechać, bo ani on, ani jego baba nie wierzyli, że wyżyję, tyle krwi ze mnie uszło. Ale nie zgodziłem się, co ma stać się, niech się stanie, a felczer jeszcze mógłby szpicel się okazać i tylko darmo bym uciekał. Na szczęście kula nie utkwiła w ciele. Przemyli mi ranę bimbrem, potem skrzyp mi na przemian z podbiałem przykładali i po paru dniach krew przestała ciec. A potem już tylko sadłem borsuczym. I jakoś powoli, powoli zaczęło się goić. Ale najwięcej pomogło mi, że marchew ćpałem jak królik, na przybycie krwi. Nieraz za dzień z pół opałki zjadłem. A prócz tego baba sok mi jeszcze tarła i na obiad marchew gotowała. Aż zrobiłem się od tej marchwi cały żółty. I nie tylko na twarzy, ale i na rękach, na nogach i nawet paznokcie mi zżółkły, jakbym był woskiem powleczony. A zęby to musiałem aż popiołem czyścić. Tak że kiedy wybrałem się wreszcie którejś nocy pokazać ojcu, matce, że żyję, a minęło odtamtąd już parę miesięcy, to pierwsze słowa ojca były:

– Czemuś taki żółty? Nie, żyjesz? Nie, to ty czy duch twój? Nie, a myśmy cię już opłakali. Posiwieli za tobą. Nie. Tylko czemuś taki żółty?

Matka uniosła się z poduszek, wybuchając płaczem, i nie mogła z siebie słowa wydobyć, aż dopiero ten płacz w niej trochę nadstał i wtedy wzięła mnie w obronę przed ojcem.

– Gdzie ci żółty? Wynędzniały, blady. Jezu miłosierny. Jakby z krzyża zdjęty, a nie żółty. Pewnieś głodny, synku? Wstanę ci przygrzeję. Zostało trochę klusek z obiadu. A tyle się już namodliłam za ciebie zabitego. – I znowu wybuchnęła płaczem.

Ale ojciec dalej się upierał:

– Jak nie żółty? Nie widzę? O, jaki to żółty.

– To od marchwi – powiedziałem.

Wtedy spojrzał na mnie, jakbym sobie zadrwił z niego, i zgasł. Siadł na ławie, spuścił głowę i kiwając się patrzył gdzieś na swoje bose stopy. Trochę mnie zdziwiło, bo skąd mógł wiedzieć, że żółty jestem, mrok był w izbie, światło sączyło się z przykręconej lampy nie więcej niżby dnia przez dziurę, a do tego już nie byłem wcale taki żółty. Może nie wierzył, że to ja, a nie wypadało mu się spytać, czy to ty, mój syn, Szymek, którego zabili, i spytał mi się tylko, czemuś taki żółty?

Bo matka nie musiała się o nic pytać, rozpłakała się i wiedziała wszystko. Ale tak już jest na świecie, że kobiecie płacz przychodzi z pomocą, kiedy rozum przestaje pojmować. A płacz wie wszystko, słowa nie wiedzą, myśli nie wiedzą, nie wiedzą sny i Bóg czasem nie wie, a płacz ludzki wie. Bo płacz jest i płaczem, i tym, nad czym płacze. (A kiedy ten płacz już w matce nadstał, też mnie o nic nie pytała, tylko mi zaczęła o sobie opowiadać. Że kury coś jej nie niosą. Wczoraj zebrała tylko trzy jajka. Ale po czym mają nieść? Dałoby się pszenicy, toby niosły. A tu tylko kartofle z plewami i co same z ziemi wygrzebią. Do tego tchórz im jedną miesiąc temu zeżarł. I to tę najlepszą. Miała być za kwokę. Tę kropiatą, pamiętasz? A choć niejedna kropiata była, ale pamiętałem. Jaka ci to była mądra kura. Aby mnie w progu zobaczyła, a z końca obejścia leciała do mnie, że może jej ziarna czy okruchów rzucę. Że też ją musiał tchórz zeżreć. Wygrzebała coś z ziemi, to wolała innym kurom zostawić niż się z nimi czubić. I nigdy przez dziury w płocie do nikogo nie łaziła ni na drogę. I spać to już o zmierzchu sama szła, a inne kury trzeba wciąż zaganiać. Miałyby z niej dobrą matkę pisklęta. Tak się, mój Jezu, cieszyłam, tak się cieszyłam. Ale rano zachodzę do chlewa, a tu wszędzie pełno piór i krwi. I ta krew płynęła z niej i płynęła. Nigdy żem tyle krwi z jednej kury nie widziała. Inną znów musieli zabić, bo jakby pomór ją już brał. Coś tak najpierw zaczęła od innych kur odstawać. A potem tylko by pod chlewem stała i na jednej nodze. Myślę sobie, burza widać będzie, mój Jezu, mój Jezu, aby choć nie z piorunami. Albo może grad. Dopiero wszystkiego namarnieje. Czasem tylko szła do rynienki z wodą, piła, piła, a potem znów wracała pod chlew na tę swoją jedną nogę. Tak dzień, dwa minęły. Pszenicy jej pod dziób na ręce podstawiłam, ale żeby choć ci łeb z piór wychyliła. A na noc trzeba było ją na ręce brać i zanosić do chlewa, boby pewnie nie wiedziała sama, że noc. Aż kiedyś ten łeb do ręki wzięłam i widzę, oczy jej powiekami zaczynają zarastać i takie maluśkie jak ziarenka prosa. Widać nic z ciebie, bie-dulo, nie będzie. O, Jezu, mój Jezu!

– A dajże już mu spokój z tymi kurami! – ojciec nie wytrzymał. – Wciąż kury i kury! Jakby na świecie tylko kury żyły. Wziąłby kiedy tchórz, choroba, wszystkie zeżarł. Albo nie tylko na tę jedną pomór przyszedł.

I wtedy matka znów się rozpłakała. Ale chyba tym płaczem pomogła i ojcu. Bo powsiadł zaraz na nią, czego, głupia, płacze i czego, głupia, płacze?

– Żeby było choć o co. Ale o co? Krzywdę ci kto zrobił? Nie zrobił, to czego? A tak się nauczyłaś płakać, czy jest, czy nie ma o co, i same już ci łzy lecą. No i czego? Wypłaczesz się do cna, a tu może ci przyjdzie, że trza będzie z boleści zapłakać i nie będziesz miała czym. Suchymi oczami będziesz płakać? Suchymi oczami nawet śmiać się nie da, a co dopiero płakać. Z płaczem jak i z groszem, trza choć trochę zostawić na czarną godzinę. Bo nie ma go w człowieku za wiele, o, nie. Tyle co jest, to wszystko. Płakałby jak ty, czy jest, czy nie ma o co, to na ćwierć życia by go nie starczyło. A tu musi na całe. Przychodził komornik, tak samo płakałaś, że upłaczesz co na nim. A on wolał twoją maszynę do szycia, a po twoich łzach łaził jak po grochu, zbój. No i czego? Nie żył, płakałaś, teraz żyje, płaczesz. E, co wart taki płacz. Po to człowiek ma powieki, żeby przycisnął, i łzy się cofną. Bo inaczej w słońce by popatrzył i musiałby płakać. Wiatr by mu w oczy zawiał i musiałby płakać. Czy nawet szydło w tyłek by mu ktoś wsadzili musiałby płakać. A przestańże! Wypłakałaś już tych oczu, że, o, tylko szparki ci zostały. A potem będzie, nawlecz no mi igłę, bo sama nie widzę. Skąd masz widzieć, jak dziurka w igle ile mniejsza od łzy. Żebyś wiedziała, nie nawlekę, nawlekaj se sama, ślep.

Zezłościł się, podszedł do łóżka i zaczął poszarpywać pierzynę na matce.

– Dosyć już. Jeszcze niejedną kurę tchórz ci zeżre. Po to tchórze są. A z tej siemieniatej taka sama kwoka będzie, jak by była z tej kropia-tej. Ty myślisz, że kury znowu takie mądre. Wielka mi mądrość jaja znosić. Wróble znoszą, wrony znoszą, wszystko znosi. Pan Bóg kazał, to i znoszą. Niechby same z siebie spróbowały. Na pszenicę tylko mądre. Weź tych swoich łez im posiej, czy przylecą do ciebie. Do pszenicy to by przyleciały. Choć niby to ziarno i to ziarno. O, przykręcę lampę, to może przestaniesz. Łzy lubią, jak im świecić. Szklą się, mienią wtedy. Chcesz płakać, to płacz se w pomroce. Potem krowie trza będzie przy cieleniu poświecić i nie będzie czym, bo wszystką naftę wypłakałaś. Albo z drogi jeszcze kto zobaczy, że się świeci, i przyleci, co się u was stało? A co się miało stać? Nic się nie stało. Szymek tylko wrócił. Ale bo to już raz wracał? Ile razy to od panny wracał. I z zabawy wracał. I nad ranem wracał. I pijany. I nieraz porznięty. I matka mu kluski z obiadu odgrzewa. A płacze, bo akurat śniło jej się, że już nigdy nie wróci. Ale kto by w wojnę w sny wierzył, jeden się na tysiąc czasem sprawdza, to i ten, co akurat się nie śnił. Trza się było w śnie wypłakać, jak już musisz. A nie teraz, obudzić się i płakać. No i czego, czego?

Zmarzł widać, w gaciach był tylko i w koszuli, boso, tak jak z łóżka wstał, żeby mi otworzyć, a noc była chłodna i ciągnęło od polepy, bo zaszarpał znowu pierzyną na matce.

– Wstań no i mu podgrzej, jak masz podgrzać. A ledwo matka wstała, wsunął się od razu do łóżka na to ciepłe po niej miejsce. Spytał się jej:

– Nie pamiętasz, mówiłem z wieczora pacierz?

– Gdzie byś mówił, jak cię nie przygnałam.

– A to pewno wczoraj. – I zagrzebał się w pierzynie cały z głową.

Nie mógł znieść, kiedy matka płakała. I jak nie pomagały już żadne tłumaczenia, żeby przestała, bo nie ma o co, zaczynał wyprawiać nieraz różne dziwactwa. Walił tłuczkiem w wiaderko, drzwi otwierał, zamykał, trzaskał garnkami po kuchni, tupał w polepę. Albo brał miotłę, niby że karabin, i musztrę ćwiczył, wykrzykując sam sobie na cały głos rozkazy, jakby pułkownik pułkowi, aż szyby w oknach podzwaniały. To znów maszerował w tę i nazad po izbie z tą miotłą karabinem na ramieniu i śpiewał żołnierskie piosenki, które z dawnych lat pamiętał, a że tylko strzępki pamiętał, to miauczał, buczał, poświstywał, bo i głosu do tego nie miał. A gdy i to nie pomagało, wtedy zaczynał na niby płakać razem z matką, a gdzie głośniej, boleściwiej niż ona. Aż się nieraz zwijał i twarz dłońmi zakrywał, i trząsł głową, i Jezu, mój Jezu, wołał, a czasem nawet prawdziwe łzy mu się polały.

Nieraz uśmialiśmy się z ojca, aż nas brzuchy bolały. Mnie zresztą niewiele trzeba było, z byle czego lubiłem się śmiać. Jakby mnie czyjeś niewidzialne ręce pod pachami łechtały i choć nikomu mogło nie być do śmiechu, ni stąd, ni zowąd zaczynałem się nagle śmiać i bez żadnej przyczyny. Mogło być, gdyśmy akurat przy stole siedzieli i jedli, i tyle że stuk łyżek i mlaskanie było słychać, a już się śmiałem. Mogło być, gdyśmy klęcząc wieczorem przy łóżku powtarzali w głos słowa pacierza za matką. A nawet gdy ojciec brzytwę ostrzył i kazał mi potrzymać drugi koniec pasa.

Ten śmiech szpilkami najpierw tu, tam mnie pokłuwał, a potem, nagle roznosił się jak ogień po stercie i nie mogłem go za nic już powstrzymać, choćbym oczy, szczęki zaciskał i całą wolą w sobie go przyduszał, i garściami tarł policzki, i targał się za włosy, i głowę aż do kolan kulił, on kipiał, buchał i śmiałem się, aż mnie skręcało. A powsiadł na mnie ojciec, czego się, głupi, śmiejesz, to się jeszcze gorzej śmiałem. A zdzielił mnie czasem przez łeb, to się już wszystko we mnie śmiało, głowa, brzuch, nogi, ręce. A najgorzej przy jedzeniu, bo ojciec jeść przestawał i czekał z wściekłością, aż wyśmieję się, a mnie ten śmiech aż rozrywał na kawałki.

– O, jedz, jedz, póki ciepłe – rozchmurzała go matka. – Wyśmieje się i przestanie. Każdy musi przejść przez swoją głupotę. A ty się nie śmiałeś, jak byłeś w jego wieku? Dziecko jeszcze.

Ale nieraz nie dawała rady go rozchmurzyć, kiedy tej wściekłości przebrała się w nim miara, zrywał się, łapał mnie za kark i wyrzucał na dwór, tam się wyśmiej, zarazo!

Ale nigdy tak się nie uśmiałem do syta, jak gdy ojciec ten płacz matki przedrzeźniał, bo wtedy przyzwalał i nam się śmiać, a nawet zachęcał nas, śmiejta się, śmiejta, to może przestanie. I śmialiśmy się wszyscy. Nawet Micha! śmiał się, choć był od maleńka pochmurny i mało kiedy się śmiał. Przez to nawet nie lubiłem z nim razem spać, bo się nigdy nie dało przed zaśnięciem pofiglować. Zawsze jak nie głowa go bolała, to brzuch, albo że pierzynę porwiemy, że już pacierz zmówiliśmy i Bóg się na nas może pogniewać. A było go połechtać, to się nieraz i rozpłakał. Nieraz aż go matka sama namawiała:

– Pośmiej się, Michaś, coś taki pochmurny, moje dziecko. Patrz, wszyscy się śmieją.

Bo jak się było nie śmiać, kiedy przyszli w zapusty kolędniki, a Stach Szczypa usmolony za diabła, w półkożuszku na nice, z ogonem u tyłka, z rogami na łbie, latał jak opętany po izbie i każdego na widły nabijał, że niby do piekła. To każdy się śmiał. Tylko Michał truchlał, bladł, tulił się do matki i za nic nie dawał się przekonać, że to Stach Szczypa.

– Stach Szczypa, Stach Szczypa, nie bój się, moje dziecko. Powiedz, diable, żeś Stach Szczypa.

Tak samo Antek, choć jeszcze się po izbie na czworakach ciągnął, a popiskiwał aż z uciechy i czasem się zsikał, kiedy ojciec ten płacz matki przedrzeźniał. I Stasiek w kołysce, choć się śmiać nie umiał, a jakoś po swojemu próbował świergolić. I nawet matka, wydawało się, że na niby tylko płacze, a w głębi duszy śmieje się razem z nami z ojca.

Dopiero dużo, dużo później, kiedy mi ten śmiech już dawno przeszedł, zrozumiałem, czemu ojciec tak ten płacz matki przedrzeźniał, czemu ćwiczył tę musztrę, czemu śpiewał żołnierskie piosenki, tłukł garnkami, trzaskał drzwiami, walił tłuczkiem o wiadro i różne inne dziwactwa wyprawiał. Bo tak samo jak on nie mogłem znieść, kiedy matka płakała. Wolałbym gnój wyrzucać od świtu do nocy, kosić od świtu do nocy czy choćby za wszystkich przebierać paciorki różańca, jak ona za nas przebierała, niż patrzeć, jak płacze. Niby mogłem sobie powiedzieć, niech płacze, taka już powinność matek płakać. A nie mogłem. Nieraz zły na siebie, że nie jestem akurat w polu, w karczmie, u panny czy z chłopami gdzieś na wsi, tyle przecież jest miejsc, gdzie nikt nie płacze, ale siedzę tu, w chałupie, dając się jej opłakiwać jakby dziecko. A jeszcze każda jej łza osobno mnie dręczyła. Konia bym podniósł, wóz bym podniósł, tyle siły było we mnie, a nie dawałem rady podnieść głowy, żeby w jej twarz zapłakaną spojrzeć, tylko siedziałem patrząc u stóp swoich w ziemię. Ani nie miałem śmiałości choćby rzec, niech matka nie płacze. Czułem się prawie winny wobec tego jej płaczu, zraniony tym jej płaczem, a przecież niełatwo było mnie zranić. Ten płacz jej jak deszcz z zaniesionego nieba siąpił po mnie, a ja mokłem pokornie, jakbym się na ten deszcz płacz naumyślnie wystawił, żeby mnie opłakał.

I czasem z tego płaczu nachodziło mnie coś takiego, jakby mnie dalej w swoim brzuchu nosiła, i w tym brzuchu jej dźwigałem z nią zajdy, odbieraliśmy razem garście we żniwa od kosy, a słonko nas jakby w jedne plecy prażyło. I tak samo przygięty jak ona, stałem po kolana z nią w rzece i praliśmy szmaty, waląc kijanką, a echo niosło się po wodzie aż do źródła z jednej strony i do ujścia rzeki z drugiej. A gdy poszliśmy do sklepu po sól, naftę, zapałki, słyszałem nawet, jak kumoszki pytają jej się, chyba już niedługo, Magdziu? Oj, niedługo, niedługo. A ona im odpowiadała, że długo, długo, może nigdy. I zbieraliśmy moimi rękami w jej rękach macierzankę, skrzyp, rumianek i jakie tylko zioła są na świecie po miedzach. A gdy ciasto na chleb miesiła w dzieży, byłem w niej już tym chlebem. I po dniu całym, umęczeni oboje, klękaliśmy do modlitwy jakby jeden krzyż, ja w jej kolanach.

I nawet w takiej chwili jak tamta, kiedy tylko ze szczęścia płakała, że żyję, czułem się przy tym płaczu jej winny, chociaż nie wiedziałem czemu. Ale może winy nasze tylko matki znają, choć się mówi, że tylko je Bóg zna. To i ona pewnie za mnie wiedziała, czego nie wiedziałem ja.

Z nas czterech braci chyba się o mnie matka najwięcej napłakała. Potem o Michała. No. ale Michał, wiadomo, nic się i tak z tego nie zrozumie. I może nie trzeba nic zrozumieć. Choć i płakać nic nie da. Gdyby się nawet płakało i płakało. Bo to ani na rozum, ani na płacz. Choć płaczem nieraz więcej się zrozumie niż rozumem. A w każdym razie dużo lżej, kiedy się zapłacze, niż kiedy zrozumie. Bo tylko przez płacz można być z kimś razem, gdy się jest na wieki osobno.

Za Śląskiem, Antkiem znów, że płakała, to już tak to jest, że się zawsze płacze za tymi, których nie ma. Ale ja przecież byłem, prócz wojny, cały czas w chałupie i od dziecka aż dotąd, to o co było płakać? Chyba że to za nich wszystkich nade mną płakała. A że żyć, żyłem, jak się dało czy musiało, to widocznie inaczej się nie dało, bo nikt przecież nie żyje, jak by chciał. A zresztą gdyby nawet się dało, jak by człowiek chciał, czy byłoby mu lepiej? Nigdy nie wiadomo, czy tak, jak człowiek by chciał, nie byłoby akurat gorzej. To może każdy ma nie tylko takie życie, jakie ma, ale i najlepsze, jakie mógłby mieć. Mały byłem, płakała nade mną, no to wszystkie matki nad swoimi małymi płaczą. Nie tylko u ludzi. Płacze krowa, kobyła, suka, kocica.

Była u nas raz kocica, potopiłem jej kocięta. Miała ich pięcioro. Gdzieś akurat polazła, na strych czy może do stodoły. Nie była z niej zresztą dobra matka. Nieraz na cały dzień potrafiła odejść kociąt, a te miauczały za nią i nawet mleko na spodeczku, kiedy im się dało, nic nie pomagało. A prócz tego wydawało się, że tyle kociąt, to ich nie spamięta, czy je miała teraz, czy dawniej. Pod wieczór przylazła, zobaczyła, że w przetaku pusto, gdzie te małe siedziały, i jak opętana zaczęła latać tu, tam po izbie. Wlazła i pod łóżko, i na kuchnię skoczyła, i nawet do kołyski do Staśka, Stasiek się rozbeczał. Ojciec złapał ją za łeb i na dwór wyrzucił. To zaczęła do drzwi drapać i tak przeraźliwie miauczeć, że ją musiał z powrotem wpuścić. Matka po-wsiadła na ojca, na mnie, że bez serca jesteśmy, i nawet ją wzięła na podołek do siebie, i zaczęła głaskać, i przemawiać do niej jak matka do matki. Ale zaraz jej się wyrwała i poszła na to puste po kociętach miejsce. Tam zwinęła się w kłębek, myśleliśmy, że już jej przeszło. Ojciec nawet powiedział, że ból u kotów krótki, a płacz jeszcze krótszy, a na rano nie żyła. Tylko że u kotów, kiedy już dorosną, nie poznają się, nawet matka z dziećmi, jakby były obce koty i każdy sobie tylko kot. A ja kawaler już byłem, a matka wciąż lubiła nade mną zapłakać. Jakby jej to płakanie na zawsze zostało z tych czasów, kiedy dzieckiem byłem. I nawet kiedy umierała, zamiast choć ten raz o sobie pomyśleć, wzięła moją głowę w swoje chudziuteńkie ręce i rozpłakała się nade mną. I skonała.

A mnie coś ścisnęło za gardło i nie mogłem zapłakać. Namawiały mnie baby, co przyszły się z matką pożegnać.

– Zapłacz, Szymek, zapłacz. Za matką trzeba zapłakać. Choćby się nie mogło. Jeszcze za taką matką jak wasza.

A nie mogłem. Płakał ojciec i kto tylko przyszedł, płakał, i nawet Michał jakoś tak patrzył na matkę, jakby nie wiedział, czy zapłakać, czy jej nie uwierzyć, że umarła. A we mnie zacięło się i nie mogłem.

Ale też kiedy ja ostatni raz płakałem? Chyba kiedy krowa Kubików na pastwisku się cieliła. No, to miałem z dziesięć lat. A potem już nigdy. Mógłbym powiedzieć o sobie, że przeżyłem życie nie płacząc.

Paśliśmy wtedy na łąkach pod cegielnią. Była nas niemała zgraja, a krów ze trzy razy tyle, bo prawie z całej wsi. To wśród tylu, wiadomo, musiały być i cielne, bo cielne gdzieś dopiero na tydzień przed cieleniem zostawiało się w domach. Nikt się zresztą nie przejmował, cielne czy niecielne. Kazali ojce gnać, to się gnało. Mniej się tylko prało, jak która była cielna, ale to musiało być już porządnie widać. A po krowie Kubików nic nie było widać, że cielna. Może trochę szersza, jakby tak ode łba popatrzył, ale mogła się przecież tak najeść. Wacek Kubików też nic nie powiedział, a jeszcze się jąkał, to najgorzej się ze wszystkich darł, bośmy się bawili, i mało go co tam krowa obchodziła. Robiliśmy górę. Krzyczało się, ty, Fredek! czy ty, Kazek! czy ty, Jędrek! I ten musiał uciekać, a reszta go goniła. I kto pierwszy go dopadł, walił się na niego, a za nim i wszyscy, i robiła się góra.

Uciekał Władek Koziejów, najmniejszy był na pastwisku. Nie chciał, prosił, płakał, obiecywał, że nam ulęgałek przyniesie, że ojcu tytoniu ukradnie’! przyniesie. A gdy już waliliśmy się na niego, wierzgał, darł się, nie zaduście mnie! Nie zaduście!

W straży potem razem byliśmy, w kawalerskich już latach. I raz z wiosną pojechaliśmy do powodzi. A nawet nie była jeszcze wiosna, tylko słonko jakoś tak przygrzało, że lody ruszyły, przerywając wał pod Mikulczycami. Zalało Mikulczyce, Borek, Walentynów. Jak okiem sięgnąć, jedna zgroza. Krzywda ludzka aż do Boga wołała, gdzie jesteś, Panie Boże?! Ściągało się ludzi ze strychów, z dachów, z drzew, przeważnie zmokniętych, zapłakanych, półżywych, bo niektórzy już nadzieję stracili. Jeździliśmy krypą, ale nie wszędzie się dało dojechać, bo albo płoty zawadzały, albo kry się nawaliło, że w żaden sposób się nie dało i trzeba było wpław przez wodę, odpychając nieraz krę gołymi rękami.

Mnie nic, wypiłem od razu pół litra i po powodzi. Władek też niby wypił, ale musiał się do łóżka zaraz położyć, bo bledziutki się zrobił jak opłatek i trzęsło nim. Postawili mu bańki, to jedna w drugą jak pieczęcie czarne. Potem zaczął kasłać coraz gorzej i gorzej.

– Wyjdziesz z tego, Władziu – pocieszałem go. – O, wszystką krew zepsutą z ciebie wyciągnęły.

Potem przystawili mu pijawki. Potem zioła zaczął pić. Ale robił się coraz słabszy i prawie w oczach gasł. Aż któregoś dnia zawołali mnie, że umiera.

– Tchu mi, Szymuś, brak – wyszeptał, a właściwie wybolał z siebie już resztkami głosu. – Jak wtedy na łąkach, pamiętasz? Taka sama was góra na mnie. Nie zaduście mnie tylko, nie zaduście.

Nagle któryś krzyknął, że krowa Kubików uwaliła się i stęka. Którzyśmy na wierzchu tej góry byli, zerwaliśmy się i pędem, ja pierwszy, bo mnie nikt na pastwisku nie przegonił. Za mną Kazek Sroków i Stach Sobieraj, i dopiero reszta. Ale zanim tamci powstawali, byliśmy już przy krowie. Leżała, jakby ją coś przygniotło do łąki, i aż pyskiem tarła po murawie, wydając z siebie takie same steki jak człowiek, gdy się z bólów zwija.

– Zdycha! – krzyknął Kazek i od razu w nogi. A za nim rzucili się inni jak spłoszone wróble, prawie na prześcigi, jeden przez drugiego. Nawet Wacek Kubików rozbeczał się, ale pognał za nimi.

Zacząłem krzyczeć, że może nie zdycha, może coś tylko zjadła, ale przez ten czas już mnie spory kawał odlecieli. Mogłem niby puścić się za nimi i byłbym ich dogonił, niech zdycha. Czy to moja krowa? Ale nie będę przecież uciekał ostatni. Uciekać ostatniemu to jakby się najgorzej ze wszystkich stchórzyło. A nawet jeszcze gorzej, bo się wtedy nie ucieka ze swojego strachu, a z cudzego. No i krowa, choć nie moja, ale przecież krowa. Jakże ją tak odlecieć? I zostałem. Pogroziłem im tylko:

– Tchórze! Tchórze!

A Wackowi Kubikowi poprzysiągłem niucha skuć, bo to jego krowa, nie moja.

Wtem krowa łbem rzuciła, bok się jej wzdął w wielką górę, a w tej górze coś zaczęło się ruszać, jakby chciało wyjść na świat i nie miało którędy. Pomyślałem, że się pewnie cielić będzie, i aż ciarki mi przeszły po plecach. Już bym wolał, żeby miała zdychać. Nigdy nie widziałem z bliska, jak się krowa cieli. Cieliły się u nas krowy, ale ojciec nie puszczał mnie wtedy do chlewa, że smarkaty jeszcze jestem. I tylko matka nosiła mu gorącą wodę, a on w tym chlewie przy zapartych drzwiach coś robił. I dopiero mnie wołał, jak już cielę przyszło na świat, żebym to cielę zobaczył. Kiedyś mu w złości powiedziałem, że wszystko już wiem, widziałem, jak byk właził na krowę, ogier na kobyłę, pies na sukę i wszystko na wszystko, a nawet Stefek Kulawik na gołą Bronkę Siejkównę raz w krzakach nad rzeką. Ale mi odpowiedział, że tamto świństwo, a to męka i muszę dorosnąć.

Rozejrzałem się po łąkach za jakimś ratunkiem, ale nigdzie żywej duszy. Chłopaki gdzieś przepadli, pewnie schowali się za wierzbami czy w wądole. I tylko bociek łaził niedaleko, zapuszczając raz po raz dziób w murawie. Zapragnąłem być tym boćkiem, mógłbym nawet żaby jeść. Ktoś tam szedł za drogą do wsi czy ze wsi, ale z tej oddali nie dało się odróżnić, chłop czy baba, to i nie usłyszałby wołania. A prócz tego mógł się nie znać na krowach. Mógł być szewc czy krawcowa, dróżnik, organista. Aż krowie widać żal się mnie zrobiło, bo zwróciła łeb w moją stronę i choć ślepia miała wzdęte od bólu, spojrzała, jakby mnie pocieszyć chciała. I nawet spróbowała się dźwignąć. Udało jej się tylko na przednie kolana i zwaliło ją jakby z wysokości, aż łąka sieknęła. Musiało ją to wszystkie siły kosztować, bo leżała dysząc, a boki niczym miechy jej chodziły. Można by pomyśleć, że ją jakiś drań tak zgonił. Raz tak rządca zgonił krowę Karwackiego, bo wlazła we dworskie buraki, on na koniu, a krowa kiedy leci, jak babie, wszystko jej się trzęsie. Ale poty ją gonił aż na śmierć zagonił. Wygonił z buraków, to jeszcze przez kartofle gonił, przez koniczynę, lucernę. A dworskie pola to nie chłopskie zagony, tylko od krańca do krańca, i tę jedną krowę miał tylko Karwacki. Na szczęście dał mu potem dziedzic cielę za to, bo dziedziczka się wstawiła za Karwackim, a rządcę w wojnę ktoś ubił.

Nagle jakby straszny ból ją chwycił, bo odkręciła łeb w drugą stronę łąk, aż jej w karku strzeliło. Oczy jej na wierzch wypłynęły, a mnie coś ścisnęło w gardle, płacz, nie płacz. Kucnąłem przy tym łbie i zacząłem ją głaskać. Była cała zgrzana, ręka mi się do jej sierści aż lepiła.

– Jałoś, jałoś, nie płacz – szepnąłem jej prawie do ucha. Chociaż nie wiem, czy płakała. To ja byłem bliski płaczu i sam siebie może pocieszałem, bo jak można inaczej pocieszyć czy krowę, czy człowieka. Niech cię nie boli, powiedzieć, to i tak nie przestanie, chyba, żeby Bóg to powiedział.

Przeciągnęła znów ten łeb jak głaz po murawie na moją stront:. Jedno oko, to od spodu, miała całe ziemią zalepione, a tym drugim też mnie pewnie nie widziała, bo jakby ktoś nim zabełtał, takie mętne było. Jeszcze muchy obsiadły to oko wianuszkiem, jedna koło drugiej, to już całkiem jej widok zasłoniły. Machnąłem ręką, ale ledwo parę się zerwało, a reszta dalej siedziała przyssana, wiadomo, muchom za nic czyjś ból, nawet do bólu się potrafią przyssać. Zezłościło mnie. zerwałem czapkę z głowy i trzasnąłem w to oko, i od razu w nim przejrzało. Tylko że w tej samej chwili rzuciła nagle łbem. jakby chciała i mnie od siebie odtrącić. Na szczęście zdążyłem uskoczyć, boby mnie zwaliła. I zaparła się racicami o łąkę, aż ziemia trysnęła. Wydawało się, że może teraz wydusi tę bolącą górę z siebie. Ale znów się okazało, że ponad jej siły, i znów ją przywaliło do łąki. Wtedy zaryczała, ale tak żałośnie, że wszystkie krowy wokół łby popodnosiły, spoglądając strwożone w jej stronę. A ta góra od nowa zaczęła ją wzdymać, coraz większa i większa, i nagle przypomniało mi się, że jak krowa taka wzdęta, a nie ma już ratunku, to bok się jej przebija.

Kozik nawet miałem. Na pastwisku bez kozika to jakby bez ręki. I nie jakiś zwykły kozik, ale wbiło się go w drzewo, to aż dzwonił, rzuciło się w ziemię, to po rączkę wchodził. Przez ten kozik byłem z dużo starszymi od siebie za pan brat. Choć niektórzy byli cztery i pięć lat ode mnie starsi, prawie kawalery. I wiedzieli już wszystko, co wiedzą dorośli. Nieraz dech aż zapierało, gdy się ich słuchało, i krowy za to kazali sobie zaganiać. A co młodszych nawet odpędzali albo tytoń kazali sobie od ojców przynosić, tylko mnie jednemu nic nigdy nie kazali.

Wyciągnąłem go z kieszeni, otworzyłem ostrze i stanąłem nad krową z uniesioną ręką. Wiedziałem, gdzie się dziurę robi, że w dołku przy tylnej łopatce. Ale nie mogłem jakoś sobie powiedzieć, no już. Ręka mi drżała i w środku cały drżałem. I tylko ten kozik ściskałem coraz mocniej i mocniej. Wtem krowa znowu zaryczała i tak samo żałośnie jak za pierwszym razem, aż mnie strach zadławił. I tak jak stałem z tym kozikiem, buchnąłem na kolana przy jej wzdętym brzuchu i zacząłem się w głos modlić. Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławion owoc żywota Twego. I dalej płacz mi słowa przerwał. Przylgnąłem głową do jej brzucha, a łzy nie tylko z oczu, ale z całej twarzy mi ciekły. I może nawet skapywały gdzieś tam w głąb jej brzucha. Bo kiedy dziecko płacze, cały świat płacze. I kto wie, czy to nie od tego płaczu wtedy stałem się dorosły. Choć może być i tak, że dał Pan Bóg człowiekowi jeden płacz, jak jedno serce, jedną wątrobę, jedną śledzionę czy jeden pęcherz. I trzeba ten płacz z siebie wypłakać, żeby mógł człowiek odróżnić, kiedy jest jeszcze dzieckiem, a kiedy już stał się dorosły. Inaczej będzie się ciągnął człowiekiem aż do końca życia i do końca życia będzie się człowiekowi wydawało, że jest wciąż dzieckiem. I niektórym się wydaje.

Choć nie byłem wcale beksa. Jak nawet płakałem, to przeważnie do środka, a po wierzchu nikt by po mnie nie poznał, że płaczę. Tylko wtedy, nad tą krową Kubików, jakby coś się tak we mnie na oścież otwarło, że musiała się i krowa dziwić, że to nad nią ktoś płacze, bo kto by tam nad krową płakał. Jeszcze u Kubików, wiecznie gównami chodziła oblepiona, a nie było nawet komu zgrzebłem jej przeciągnąć. Bo stary Kubik jak nie w karczmie, to gdzieś na wiecu, a Wacek tylko batem umiał. Albo może tak nadsłuchiwała, czy to nie w niej coś płacze, bo zrobiła się spokojna, jakby cielić się przestała.

Wtem coś się w niej poruszyło i ta góra, na której skłoniłem głowę w tym płaczu, zaczęła się nagle zapadać. Zerwałem się na nogi, a krowa łeb prawie w pion zadarła i jakby zaczęła się przesuwać po łące do tyłu. I już nie stękała, a rzęziła. Skoczyłem do tyłu, a tam z zadu, jakby z wielkiej dziupli, wysunął się już czubek pyska, a za chwilę cała głowa. Nie wiedziałem, że tak trzeba, ale chwyciłem obiema rękami za tę głowę i zacząłem ciągnąć, ile sił. I tak urodziło się cielę. Było takie same krasę jak matka i całe oślinione.

Wołali na łąkach potem na mnie Chrzestny. Chrzestny i Chrzestny. Przylgnęło to do mnie i tak już zostało. Nie obrażałem się, bo o co? A nawet tak się potem ułożyło, że tylko ten jeden raz byłem dotąd chrzestnym. Nie żebym był nigdy nie proszony. Wiele razy mnie prosili. Mógłbym mieć chrześniaków bez liku. Tylko co by oni ze mnie mieli, że byłbym ich chrzestnym? Tak jak cielę Kubików miało co? Nawet nie potrafiłbym powiedzieć, co się dalej z nim stało, czy na chowanie Kubiki zostawili, czy sprzedali, czy zarżnęli albo może padło. A choć nie wypada odmawiać, gdy cię za chrzestnego proszą, postanowiłem, że nie będę nigdy chrzestnym. I gdyby to ode mnie zależało, zniósłbym na zawsze chrzestnego, chrzestną. Ma człowiek jednego prawdziwego ojca i jedną prawdziwą matkę, po co mu jeszcze jakieś farbowane. Do ołtarza go zaniosą, a potem żeby kiedy choć karmelka czy żeby cię po głowie jedno z drugim kiedy pogłaskało. Czy żeby taki chrzestny postawił ci, jak dorośniesz. Wołasz, chrzestna, chrzestny, a obcy jesteś dla nich.

Chrzestna moja, no, to młodo umarła, kiedy jeszcze w kołysce leżałem, i nie mówię o niej. Ale chrzestnego za całe życie widziałem na oczy dwa razy, nie licząc, kiedy do chrztu mnie podawał. Pierwszym razem już kawaler prawie byłem. Przyszedł jakiś obcy chłop w niedzielę po południu do nas, na zabawę się akurat wybierałem, a matka, ojciec, o, Franek! I ten Franek przywitał się z nimi, potem mnie rękę podał, to ścisnąłem jak rękę, a ojciec, matka, to chrzestny twój, pocałuj chrzestnego w rękę. Obruszyłem się, że nie będę chłopa w rękę całował. A wtedy ten chrzestny:

– To ten mój chrześniak? Jak to urósł. No, no. Już kawaler.

Ze Zbąszynia pochodził czy z Suchowoli, nawet nie wiem. Poznał go ojciec, kiedy zduna szukał. Kuchnia nam dymiła, a jakoś nikt z bliższych zdunów nie potrafił zaradzić. Przychodzili, rozbierali, od nowa stawiali i dalej dymiła. I ktoś ojcu powiedział, że jest zdun w Zbąszyniu czy w Suchowoli, co nie ma dla niego kuchni, żeby nie zaradził. Pojechał ojciec, umówił go. I ten kiedyś przyjechał. Nie rozbierał, nie stawiał, trochę tylko pogrzebał i ciągnęło potem jak wicher. Z tej uciechy tak popili obaj, że wziął go ojciec na chrzestnego do mnie, bo akurat czas było mnie chrzcić.

A drugim razem spotkałem go już w wojnę na targu w Płockach. Pojechaliśmy sprzątnąć jednego sukinsyna. Był przed wojną woźnym magistrackim, a w wojnę zrobił się Niemiec. I w każdy dzień targowy po targu łaził w niemieckim mundurze, z pistoletem u pasa i zabierał babom jaja, masło, serki, kury, mak. Jeszcze kiedy był w dobrym humorze, płacił, ma się rozumieć, po urzędowej cenie. A wiadomo, co to urzędowa cena. Za kurę co za jaje. Choć mało kiedy był w humorze i przeważnie nie płacił nic, nawet z koszykami drań zabierał. A jak która baba próbowała mu nie dać, właził buciorami w to wszystko, co miała rozłożone do sprzedania, deptał te jaja, serki, masła, śmietany, roztrącał, przewracał, a babę sprał, skopał i od kurew po polsku jeszcze wyprzezywał. Wracały baby z targu, to zamiast nieść jakieś grosze, na sól, nici, naftę, zapałki, płakały. Raz, drugi go ostrzegliśmy, dostał nawet kuflem od piwa w karczmie, że cały krwią się zalał, ale nie pomogło. Trzeba było zabić.

Poszliśmy we trzech, ja, Brzoza i Smutny. Nie, Smutny wtedy już nie żył. Musiał to być Jarząb. Bo Jarząb lubił chodzić na wyroki. Nie ma zabaw teraz, mówił, to dobrze, jak się choć jakiego sukinsyna sprzątnie. A oko miał jak sosna prościuchne. Człowiek, ptak czy zając, kogo tylko w tym oku przymrużył, mógł się żegnać z tym światem. Tylko rozkazów nie lubił i nie było dla niego szarż ni oficerów.

Kiedyś po jednej strzelaninie gdzieś nam się zawieruszył. Poszli chłopaki ciała jego szukać, że może zginął, to trzeba pochować. Ale nie znaleźli. Myśleliśmy, może go złapali? Ale przecież by ktoś widział. I to nie Jarząb, żeby dał się złapać. Nosił zawsze kulkę w kieszeni na piersiach i w każdej wolnej chwili wyciągał ją i w palcach wałkował albo podrzucał na dłoni, że była wyślizgana na złoto. I śmiał się, że dla siebie ją tak pieści, jakby co, a nie da się złapać. To zaczęliśmy myśleć, że może był szpicel. Ale Jarząb szpicel? W końcu pojechało dwóch chłopaków na rowerach, bo została żona z trojgiem dziecek, to trzeba jej powiedzieć, że zginął na polu chwały. Zastali ją przy studni, wodę wyciągała. Ale zanim jej powiedzieli, że zginął, na wszelki wypadek spytali się, czy nie wie, gdzie jest? Kobieta się zmieszała, nie wiedziała, kto oni, i zaczęła kręcić, że za robotą pojechał, to znów za jakąś lafiryndą, a ją z dziećmi zostawił, z gospodarką. Już nie daje sama rady, i zaczęła nawet płakać.

Chłopakom też się nijak zrobiło. Ale słyszą, ktoś w stodole młóci, łup cup, łup cup. To pytają się, a kto młóci, a ona, że jakiś tam powinowaty, i do izby ich na zsiadłe mleko zaprasza. Chłopaki nie w ciemię bite, mówią, że chętnie, ale wpierw pójdą się spytać, może ten powinowaty coś wie. Otwierają wrótnie, a to Jarząb sam młóci.

– Młócisz, Jarząb? – mówią.

– Ano, jak widzicie, młócę – mówi.

– Myśleliśmy, żeś zginął, Jarząb – mówią.

– Jakbym zginął, to nie młóciłbym – mówi.

– Nieładnie tak, Jarząb, uciekłeś z oddziału – mówią.

– Wcale nie uciekłem – mówi. – Przyszedłem tylko kobiecie wymłócić, bo kto jej wymłóci.

– A możeś ty szpicel, Jarząb? – mówią.

– Jakbym był szpicel, tobym miał parobka. Parobek by młócił, a ja bym was wydawał – mówi.

– Zbieraj się, idziemy, Jarząb – mówią.

– Zbiorę się, jak wymłócę – mówi. – Z pół kopy pszenicy jeszcze mi zostało. O, i ten owies dla konia.

Ci za pistolety, a ten ich cepami po łbach. Potem ręce im powykręcał, pistolety odebrał.

– Powiedzta, że żyję. I szpiclem nie jestem. A teraz idźta do chałupy, niech wam kobieta da się mleka napić. I spieprzajta. Przyjdę sam po dobrej woli, a zmusić mnie nie zmusita.

Weszliśmy do karczmy, żeby napić się po jednym. Jarząb miał bat w ręku i baranicę na głowie dla niepoznaki, że furman. A Brzoza został na targu i miał nam dać znać, kiedy się ten drań magistracki zjawi. Nie chcieliśmy wszyscy trzej zostawać, boby mogło się w oczy rzucać. A prócz tego Jarząb zawsze musiał się napić, kiedy szedł zabijać. Mówił, że i ręka wtedy szybsza, i oko celniejsze, ale może nie wszystko mówił. Zresztą i bez zabijania nie wylewał za kołnierz. Tyle że nie lubił pić sam i musiał zawsze znaleźć sobie takiego, co go trapiło coś, a on jak ksiądz mógłby ze słowami pociechy do niego. Bo gdy coś trapi, trzeba się napić, wtedy i pociecha pewniejsza.

Tak też było, kiedy przyszedł do oddziału Smutny. Jak do brata Jarząb przylgnął do niego. Bo Smutny co dopiero się ożenił, a już musiał w las uciekać, zostawiając młodą żonę samiutką w chałupie. Stąd i pseudonim Smutny. Chłop postawny, wysoki, włosy falowane, czarne, brwi krzaczaste, to chyba i ta żona musiała być ładna. Niektórzy mu jej zazdrościli, choć nic o niej nie mówił, a Jarząb od razu dawaj go pocieszać:

– Jeszcze się nażyjesz z nią, bracie. Też mnie tak spierało. Do nocy nieraz nie mogłem dotrzymać. A bywało, że na polu ją, w roli, czy kto szedł, czy nie szedł. Nieraz szczęść Boże nam mówił. A teraz czasem pójdę, to drzewa jej urąbię. koniowi pod kopyta zajrzę, czy nie zgubił podkowy, zgrzebłem go przeczeszę, powiem, gdzie co siać, sadzić, a ciągnie mnie na siebie, to mówię, wojna teraz, Walerciu, wroga trza nam bić, zostawmy se kochanie na potem. Z inną może chciałoby mi się. Bo niby to samo, ale zawsze trochę grubsza albo trochę cieńsza i stęka inaczej. A z własną zgryzoty już was tylko łączą. I szczęście, że Pan Bóg je daje, bo co byście razem robili? Jak się za łby nawet nie bierzecie, to tyłkami się do siebie w nocy odwracacie i pierzyną jeszcze się przetyka, żeby nie parzyło. Z własną, bracie, to jakby sam z sobą. Ty czy ona jedno ciało, zmachane. to zmachane, złe, to złe. Lepiej już się wódki napić i to samo będzie. A prócz tego zrobiło się już troje dzieci, robić jeszcze czwarte? Kto wie, jaki los go potem czeka? Może nieszczęśliwe będzie? Myślisz, że inaczej bym do partyzantki przyszedł? Na cholerę mi to. Wszy mnie jedzą, chodzę niewyspany, może jeszcze zabiją. A tam nikt mnie nie gonił, nie przychodził po mnie, kontyngenty oddawałem, świnie krowy pokólczykowane. Okna na noc zawsze zasłonięte. Czego nie dawali, nie śpiewało się. Nawet żandarm mówił mi, Herr Sadziak. gut, gut. Ale dłużej się nie dało.

Jarząb zginął przy napadzie na więzienie w Oleszycach. A Smutny też się nie dał mu pocieszyć. Jednej nocy wybrał się zobaczyć, jak tam jego młoda żona, sama zostawiona. Radzili mu chłopaki, nie chodź. Smutny. Radził mu i Jarząb, chcesz za dużo wiedzieć, bracie, a możesz się dowiedzieć nie tego, co trzeba. Upij się już lepiej.

Noc była gwiaździsta, psy go we wsi znały, to tylko poniektóry szczeknął przez sen. A ich psa zastrzelił żandarm, jak robili rewizję, to mógłby nawet złodziej przyjść i nie miałby kto zaszczekać. Zapukał do okna. odczekał, aż ona tam wstanie i niby ta poświata zjawi mu się za szybą w bielutkiej koszuli, i nie uwierzy, że to on, ale jak i ona, poświata. Potem do drzwi się rzuci, żeby mu otworzyć, i wpadnie w jego nadstawione ramiona. Bzy wokół pachniały, przy chałupie rósł krzak koło krzaka.

Drugi raz zapukał, trochę głośniej, ale jakoś w chałupie nic się nie ruszało i nikt nie zjawiał się w oknie. Jeszcze trochę postał, posłuchał, popatrzył i ruszył do drzwi. Były nie zaparte. Wlazł, powiedział w ciemności, pochwalony, powiedział, to ja, jesteś tu gdzie, Wandziu? Ale tylko kwoka zakrzekorzyła w opałce pod stołem, bo pewnie myślała, że ktoś przyszedł małe jej wybierać.

Trafił jakoś na lampę, zapalił, rozgląda się, a jego Wandzia w łóżku z jakimś śpi A snem tak głębokim, że poświecił po nich, to żeby jednemu czy drugiemu choć oko mrugnęło. I pierzyna skopana, a oni goluteńcy, jak ich Pan Bóg stworzył. Tamten miał choć tyle wstydu, że leżał na boku i skulony, zimno widać mu było albo może, że nie w swoim łóżku. Poznał w nim Felka, starszego drużbę ze swojego wesela. A ona brzuchem do góry, rozkraczona jak czeluść, wygnieciona, pobryzgana, jedna pierś tu, druga tam i za całe nakrycie czerwone korale na szyi, co jej na odpuście przed weselem kupił.

Na stole dwie butelki po bimbrze, jedna do dna wypita, druga do połowy, plasterki kiełbasy, kiszone ogórki i chleba nakrajane jak na zrękowiny. A prócz tego jajecznicy se usmażyli i z jednej patelni widać jedli, bo dwie łyżki o patelnię się wspierały. A łachy ich po izbie na ziemi się walały. Jej spódnicę aż pod kuchnią znalazł i może mu tę jajecznicę nawet bez spódnicy smażyła.

Krzyżem ich przeżegnał, wyciągnął pistolet, zastrzelił ją, jego, jak leżeli na śpiąco. Zamiauczał kot na przypiecku, zastrzelił i kota. Wisiał Pan Jezus nad łóżkiem, miał serce na wierzchu, zastrzelił to serce. Wylazły kurczęta spod kwoki, wydeptał kurczęta, a kwokę zastrzelił. Wszystkie szyby w oknach powystrzelał. Wszystkie garnki, talerze. Strzelił nawet w wiadro z wodą. A gdy się nastrzelał, siadł przy stole, wypił, co mu zostawili, potem trochę pośpiewał. Na moim weselu wszystkim brakło tchu, bo moje wesele do białego rana, oj, danaż moja, dana, śmierci po kolana, bólu po kolana, a moja gęba od ucha do ucha jak piec roześmiana, a ze mną i Ty, Panie Boże, niech ci będzie dana. Potem ściągnął zabitego drużbę Felka z łóżka, a położył się na jego miejscu przy zabitej żonie i też się zastrzelił. j Jarząb podniósł się od stolika, żeby przynieść drugą ćwiartkę, bo J jakoś Brzoza nie dawał nam znać, a przy pustych kieliszkach siedzieć podejrzane mogło się wydawać. Karczma pełna ludzi, wszyscy piją, to wiadomo, i szpicle muszą być. Wtem ktoś mnie z boku cap za łokieć.

– Tyś chyba Pietruszków?

Nie oglądam się, ale głos jakby skądś znajomy.

– Co, chrzestnego nie poznajesz? – I przysiada się na miejsce po Jarząbie, a pijany jak świnia. – No, tych Pietruszków za spółdzielnią? Miałyśta bociany na stodole. Kuchnię wam przed laty poprawiałem.

– Idźcie, idźcie, nie tegoście zgubili, co szukacie. – I cały czas w drugą stronę patrzę. A ten odwraca się do sali i na cały głos, i w piersi się bije:

– Chrześniak mój! – A mnie po ramieniu klepie. – Tylko nie chce się do chrzestnego przyznać!

Na te słowa w karczmie gwar jakby przycichł i czuję, że wszyscy ze zgorszeniem na mnie patrzą, cóż to za wyrodek, żeby do chrzestnego się nie przyznać.

Wrócił Jarząb z ćwiartką, pyta mi się, kto to? Ja, że nie wiem, jakiś się przypieprzył i się za chrzestnego mojego podaje.

– Nie przypieprzył, nie przypieprzył, tylko chrzestny twój! A tyś mój chrześniak, Pietruszków. Przynieśta kieliszek i chrzestnemu.

W środku już mnie roznosiło, nie wiedziałem, co robić, w końcu nachyliłem się i tłumaczę po dobroci:

– Stulcie pysk. Nie żaden Pietruszków, tylko Orzeł. A ten jak nie wrzaśnie:

– Jakiś ty znów Orzeł?! Pietruszków, o, na tych swoich rękach do ołtarza cię niosłem. Matki, ojca się zaparłeś?

– Nie zaparłem, tylko takie czasy, zrozumcie. Walnął pięścią w stolik, aż szkło zadygotało.

– Czasy czy nie czasy, Pietruszków! I twój chrzestny jestem!

– Jak twój chrzestny, to spytaj go się, czy ci kiedy co kupił – Jarząb wnerwił się. – Gówno ci kupił! Jak i mój! Tak samo nigdy nic! Wszystkie ony chrzestne, cholery, takie same! Chcesz, żeby mu dołożyć?

– Daj spokój. Niech mu będzie, że chrzestny. – I nawet nalałem mu w swój kieliszek wódki, że się może uspokoi. Ale jeszcze gorzej się rozochocił i dawaj mi wykrzykiwać znowu od Pietruszków. No, to już nie wytrzymałem, złapałem jak gąsiora za szyję i krzyknąłem prosto w gębę:

– Orzeł! – I ścisnąłem, aż mu oczy na wierzch wyszły. Jakichś paru ludzi zerwało się od stolików, ale Jarząb zagrodził im drogę, hola, wsadził rękę pod kurtkę i siedli z powrotem.

– Pietruszków, ty zaprzańcze – dławił się już prawie, ale jeszcze złapał mnie za kurtkę i jak topielec się trzymał.

– Orzeł. – Wściekłość mi rozum odebrała i coraz mocniej go ściskałem. Bufetowa krzyk podniosła, że żandarmów zawoła.

– Przyłóż mu. Nie żałuj chrzestnemu – podjudzał mnie Jarząb. A w tym czasie Brzoza wpadł do karczmy i zaczai znaki dawać,| że tamten sukinsyn już chodzi po targu. ‘

– Puśćcie mnie chrzestny! – krzyknąłem. Ale nie chciał puścić. Nie namyślając się trzasnąłem go między oczy, krew mu z nosa pociekła i te oczy maślane się zrobiły.

– Pietruszków – wyrzęził.

– Orzeł. – I mu poprawiłem.

– Nie bij. Już nie bij. Niech ci będzie Orzeł.