"Kamień Na Kamieniu" - читать интересную книгу автора (Myśliwski Wiesław)V. MATKASzukali akurat do gminy kogoś, co by śluby dawał. Niby był sekretarz od dawania ślubów, ale odkąd wojna się skończyła, pobrało się wszystkiego może ze trzy, cztery pary w gminie, a tak dalej żenili się w kościele. Choć prawnie ślub w gminie był tak samo ważny jak w kościele i tak samo mógł być człowiek szczęśliwy albo nieszczęśliwy po takim ślubie gminnym jak i po kościelnym. A prócz tego konia z unrry łatwiej przydzielili, jak ktoś w gminie się ożenił, czy budulec na dom, czy ziarno na siew. No i rozwieść się można było, choćby i na drugi dzień, jakby co nie wyszło. Nie to, co po kościelnym, że klamka zapadła i amen, bo co Pan Bóg związał, tego człowiek nie rozwiąże, i żyj potem z jakąś zgagą całe życie. I niejedni tak żyli, jak pies z kotem, tłukli się, zemścili, to ciągnęło w lewo, tamto w prawo, a musieli żyć do końca, póki jedno wcześniej nie umarło. Choć według mnie to nawet przeciw Bogu takie życie i Bóg powinien sam to rozpędzać. Może się przecież zdarzyć, że się jedno z drugim pomylą, nikt nie wie naprzód, kto jest komu przeznaczony, bo i przeznaczenia się mylą, z przeznaczeniem, jak z dniem, chwalić go dopiero trzeba po zachodzie słońca. To i w tym te gminne śluby szły ludziom na rękę. Pierwszy wziął ślub w gminie, jak tylko front przeszedł, Florek Denderys z Bronką Makulanką, to im gmina wyprawiła ślub, jakiego niejedni bogaci nie mieli, choć się w kościele ożenili. Wywiesili chorągiew na gminie, ściany umaili choiną, podłożyli im chodnik pod nogi z dziesięć metrów przed wejściem, a nad wejściem upięli z wycinanych liter: szczęścia młodej parze życzy urząd gminny. Prócz tego dostali nagrody ileś tam tysięcy złotych, Florek kupon materiału na garnitur. Bronka na sukienkę, konia, krowę, wyprawkę dla dziecka, bo już w drodze było, budzik, żeby do roboty ich budził, jakby kiedy zaspali. Tylko że musieli zaraz na Zachód wyjechać, bo im ludzie we wsi żyć nie dali, tylko kurwa i kurwa na Bronkę, a na dziecko najduch, choć nie narodzone jeszcze było. Toteż długo po nich chętnych nie było, co by w gminie chcieli się ożenić. Zachodzili nawet czy to wójt, czy sekretarz do każdego, gdy się tylko wieść rozeszła, że ktoś ma się żenić, i namawiali, żeby w gminie, w gminie na zapowiedzi nie musi się dawać, nie trzeba drużbów, welonów, aby w księgi się wpisze i po ślubie. A prócz tego łatwiej konia dostać, łatwiej budulec na dom i wszystko łatwiej. A w kościele ksiądz już nie wie, ile brać. Choć śluby niby przed Bogiem. Ale widział kto Boga? Na obrazku tylko i czy to wiadomo, czy to on? To nawet przed wojną było w gminie paru niedowiarków. Choćby Kruk, całe życie nie był u spowiedzi, aż go dopiero baba z córkami zmusiły. I po dworach jak nie tu, to tam, zawsze strajk gdzieś był. I przeważnie we żniwa. Choć i w kopania bywały. A Chrząszcz Wicek z Poddębic siedział nawet pół roku w więzieniu, że buntownik, bo nawygrażał po pijanemu na dożynkach staroście, że się go powiesi na suchej gałęzi, niech tylko przyjdzie sprawiedliwość. No, a kiedy przyszła, to co? Pytają się z powiatu, ile par stanęło na ślubnym kobiercu w gminie. A tu nikt. Jak to nikt?! To nie żenią się u was?! Ano, żenią, żenią, ale wszyscy w kościele. Oj, przyjdzie chyba gminie beknąć, że tak ludzie nie chcą nowych czasów pojąć. Wezmą zwiększą podatki albo węgla mogą nie dać. Nie dać zawsze jest co. A znów z drugiej strony ksiądz z ambony gromił co niedziela te śluby w gminie, że bezbożne, piekłem straszył, potępieniem wiecznym. I tym wszystkim, co by chcieli w gminie się ożenić, nakazywał, że niech się nie ważą, bo ich z ksiąg kościelnych wypisze, a Pan Bóg wypisze ich z ludzkości. A najgorzej, że obśmiewał gminę, ile wlazło, jako dom Boży, że jak gmina gminą, chodziło się do gminy podatki płacić, a ślub sakrament, nie podatek, jeden z siedmiu sakramentów świętych i przez Boga ustanowiony, nie przez ziemską władzę, bo ta pochodzi od szatana. I że w niejednym chlewie czyściej jest niż w gminie, bo od przedwojny ściany nie bielone, a podłoga wejść, to buty aż się lepią, a urzędniki tylko papierochy kopcą i gżą się z urzędniczkami. I idź ty teraz, oblubieńcze, i ty, oblubienico jego, i przysięgnijcie sobie wierność w tej sodomie i gomorze. Co ta wierność wasza będzie warta? I może te gromy ksiądza sprawiły, że wyszykowali w gminie osobny pokój, obielili go, ustroili doniczkami z kwiatkami, wyskrobali podłogę, wstawili nowe biurko, krzesła, rozścielili dywan i zaczęli szukać urzędnika, co by tylko od tych ślubów był. Choć niektórzy mówili, że przyszło z góry takie zarządzenie. Spotkał mnie któregoś dnia Rożek, jak kapustę z pola zwoziłem, bo on wtedy wójtem był, i pyta mi się: – Nie chciałbyś urzędnikiem zostać? Śluby byś dawał. Roboty byś prawie żadnej nie miał, bo nikt się nie chce w gminie żenić. A pensja by ci szła. I w milicji byłeś, to swój byłbyś. Pomyślałem sobie, czemu nie, mam kapustę zwozić, to za biurkiem wolę siedzieć. W Boga też nie byłem pewny, czy wierzę, to co mi tam ksiądz i jego strachy. A przynajmniej ubierze się człowiek, bo już wszystko zaczęło mi się zdzierać. Wypadła gdzieś zabawa, to nie bardzo było w czym iść. Nie mówiąc, że nie było za co wypić, a nieraz nawet biletu za co kupić. Oficerki jeszcze jako tako się trzymały, ale mało kto już chodził w oficerkach. Wojna coraz bardziej oddalała się od ludzi i wszystko paradowało już w półbutach, w garniturach, a jeszcze spodnie modne były szerokie jak spódnice, marynarki jak worki, jakby tak ludzie swobody po wojnie w siebie nabrali. To ja w tych oficerkach i w bryczesach jakbym z innego świata trochę był. Tak że nawet się zastanawiałem, kiedy z milicji wyszedłem, co tu z sobą zrobić. Bo ojciec każdy grosz na chlewy ściskał i nawet jak na papierosy mi dawał, to wymawiał, kopcisz jak ten komin. A z milicji wyszedłem, bo miałem komendantem zostać, a w końcu przyszedł jakiś gówniarz, co nawet w partyzantce nie był, tyle że po szkole. W dodatku wydawało mu się, że w tydzień świat naprawi. A w tydzień łatwiej świat stworzyć niż naprawić. Jeszcze taki świat po wojnie. I zamiast dalej szukać broni, bo się wciąż strzelali, czy choćby przypilnować wagonów z cementem, co poty stały nie rozładowane na bocznicy, aż połowy nie rozkradli, to się czepił Franka Gwiżdżą, że ten bimber pędzi, i kazał mu zbobrować całe obejście. A Gwiżdż potem do mnie, ty skurwysynie, przychodziłeś, chlałeś, żebym grosz od ciebie kiedy wziął, jeszcze ci zawsze na odchodne butelkę do kieszeni wsadziłem, bo mi się wydawało, żeś swój. Czekaj no, dostaniesz ty ode mnie jeszcze kiedy wódki, a pędził i tak będę, i gówno mi zrobita. Niemiec mi nadmuchał, to i wy mi możeta nadmuchać. Na szczęście schował wszystko jakby gdzieś pod ziemię, tak że znaleźliśmy tylko ślady paleniska w dzikim bzie za stodołą. Ale to wytłumaczył się, że świniom kartofle czasem tam paruje, jak w obejściu wiatr za bardzo dmie. I tak człowiek znalazł się ani tu, ani tam, a właściwie nigdzie, tylko znów pole i pole od świtu do nocy. Myślałem nawet, czyby nie wziąć się od nowa za fryzjerstwo. Co prawda był już fryzjer we wsi, Jaskóły szwagier. Przeprowadził się niedawno z miasta, bo mu coś nie bardzo szło, i otworzył zakład w przybudówce u Niezgódki. Choć kiedy przed wojną żenił się z Kryśką Jaskólanką, miał być rotmistrz ułanów. Ale nikt mu tego nie pamiętał. Naprzemieniało się ludzi przez te lata, że co tam jeszcze jeden i z rotmistrza we fryzjera. Skarżyły się tylko chłopy, że łapę ma jak rzeźnik, oprze ją na głowie, to jakby na pniaku, trzeba się mocno w karku trzymać, żeby jej nie skręcił. Do tego mruk jak cholera. Nieraz przez całe strzyżenie słowem się nie odezwie. To co taki fryzjer? Do fryzjera nie tylko strzyc, golić się chodzi, ale i posiedzieć, pogadać, posłuchać. Miały też autobusy niedługo zacząć chodzić do niektórych wsi, to myślałem, czyby się za konduktora nie wynająć. Robota nieciężka, jeździ sobie człowiek i bilety sprzedaje, a ludzie wsiadają, wysiadają, znajomi, nieznajomi, to stale wśród ludzi. A wśród ludzi zawsze to weselej, jeszcze kiedy z jarmarku napcha się pełny autobus, to i po-żartować można, i pokrzyczeć na ludzi, i niejedno się może zdarzyć wśród ludzi. A co się może zdarzyć w polu? Zając przeleci, skowronek pośpiewa, najdzie chmura i zacznie lać? Choć po cichu to najbardziej liczyłem na Michała, że może w końcu przyjedzie, to by coś doradził albo znalazłby mi jakąś robotę u siebie, bo ani do fryzjerstwa, ani do konduktorstwa tak bardzo mnie znów nie ciągnęło. Trzeba by jeszcze po robocie każdą wolną chwilę w ziemi robić, to i tu, i tam. I zamiast człowiek sobie ulżyć, zaorałby się. Zresztą Stasiek jeszcze wtedy siedział w domu, to jego przeznaczeniem była ziemia. Tylko że Michał jakoś nie przyjeżdżał ani znaku nie dawał, chociaż obiecywał, kiedy był ostatnim razem. Miał nawet na dłużej przyjechać. Miał urlop sobie wziąć. Bo wtedy wpadł tylko jak po ogień. I raptem co był? Niecałe pół dnia. Zjedliśmy obiad i tak siedzieliśmy przy stole, kopcąc z ojcem papierosy, a matka statki zmywała. Niedziela to była. A tu nagle przed okno zajeżdża czarna limuzyna. Matka aż się wystraszyła. A do kogóż to? A do nas. Jezus, Maria, Michał! Boże miłosierny, Michaś! Dziecko drogie! Synu! Już myśleliśmy, że się z tobą coś stało! Nie napiszesz ani znaku życia nie dasz. Tyle lat. A tu ta wojna. Ile to ludzi naginęło. I po wojnie wciąż giną i giną. Przyjechałeś, no. Elegancki, w płaszczu, w kapeluszu, skórzane rękawiczki na rękach, wiśniowy szalik pod szyją, dwie walizki wyniósł za nim szofer z tej limuzyny. Ojcu aż głos niepewnie jakoś zadrżał, Michał? Matce łzy się prawie ciurkiem puściły. A szofer aż zatoczył się w progu pod tymi walizkami, postawił je na środku izby. Ale kazał mu zaraz iść i czekać na niego w limuzynie, bo niedługo muszą już z powrotem jechać. Zleciała się dziecisków chmara, oblepiły limuzynę jak gówno muchy, macały ją, głaskały, zaglądały przez szyby do środka. A szofer nic, siedział kamieniem. Dopiero ojciec wyszedł i przepędził ich: – Odstąpta się. To nie krowa, żeby ją głaskać. Podrapieta jeszcze. Przystawali i starsi, popatrując, któż to taki do Pietruszków przyjechał! I nikt nie chciał wierzyć, że to Michał. Dopiero wysłał ojciec Staśka przed chałupę, żeby mówił ludziom, że Michał. Nikt dotąd we wsi takiej limuzyny nie widział. Miał przed wojną dziedzic limuzynę, ale to z połowę tej była i z otwartym dachem, a tu wszystko zakryte i szyby jak w chałupie. Biskup raz przyjechał na bierzmowanie limuzyną, ale też się do tej nie umywała, choć była cała umajona i biskup w purpurze. Wziął od razu pierwszą matkę w ramiona i długo ją przytulał, niech mama nie płacze, no, niech mama nie płacze. Z nami ucałował się tylko po dwa razy, z jednej, z drugiej strony. I zaraz zabrał się do otwierania tych walizek. Naprzywoził matce, ojcu, ale i nam braciom niemało się dostało. Mnie przywiózł skarpetki, krawat, szalik, mydło do golenia. Matce materiał na spódnicę, chusteczkę na głowę, igieł, nici, cynamonu, pieprzu, ojcu machorki, bibułek, rękawice na zimę, Antkowi scyzoryk na dwa ostrza z korkociągiem, Staśkowi organki i obu po koszuli. A prócz tego różnych innych jeszcze rzeczy. Żałował, że na tak krótko tylko wpadł, ale obiecał, że drugim razem na dłużej przyjedzie, może nawet na żniwa, bo już tyle lat nie miał kosy w rękach, a chciałby pokosić, czy jeszcze potrafi. A teraz tylko tak wpadł, dowiedzieć się, czyśmy zdrowi, jak wojnę przeżyliśmy. A odkąd się skończyła, zbierał się i zbierał, ale zawsze mu coś ważniejszego wypadło. Tak że jeszcze urlopu dotąd nie miał, ale przyjedzie, na pewno przyjedzie. Zostało trochę klusek z rosołem z obiadu, chciała mu matka od-grzać, ale nie chciał, że niegłodny jest, zresztą jedli w drodze. I tylko mleka się napił, bo akurat wydoiła matka na południe i ciepłe jeszcze było. Jednym duszkiem wydudlił cały kubek, z pół kwarty, i aż sobie westchnął, że, o, dawno już nie pił takiego prawdziwego mleka, prosto od krowy. A nawet jakby mu się smutno po tym mleku zrobiło, bo zamyślił się przez chwilę. Wtedy matka, że może jeszcze się napije, albo mu w butelkę naleje, to w drodze wypije. Zaśmiał się, niby z tej butelki, choć nie bardzo było z czego. Kiedy uczył się za krawca i przyjeżdżał na niedzielę, zawsze mu matka w butelki mleko szykowała i zabierał z sobą. Ale zaraz wziął matkę w objęcia, ucałował ją w czoło, jakby przepraszając, że się tak głupio zaśmiał. Jakoś trudno mi się było do niego przyzwyczaić, że to Michał. Może przez to, że tak wpadł niespodziewanie, a jeszcze zaraz chciał uciekać. Inna sprawa, że kiedyśmy się to ostatni raz widzieli, tuż przed wojną, to ile to lat? Wtedy też przyjechał niespodziewanie, bo nie w niedzielę, jak zawsze przyjeżdżał, ale w środku tygodnia, w środę, albo w czwartek. I jakiś zgorzkniały, smutny. Pytał go się ojciec, pytała się matka, co ci, Michaś, jest? Powiedz. Ale jakby był niemowa, dumał tylko i dumał, i dopiero na odjezdne powiedział, że wojna będzie i żeby się nie martwić o niego, gdyby nie przyjechał. I potem, już w czasie wojny, kiedy wpadł, chciał się ze mną zobaczyć, bo miał jakąś ważną sprawę, ale nigdy mi już nie powiedział, co to była za sprawa. Miałem go się nawet spytać, co chciał wtedy w wojnę ode mnie. Niby wojna się skończyła i nie było co wracać. Ale pogadałoby się chociaż. Tylko że spojrzał na zegarek, podniósł się i że musi już jechać, czas na niego. I tylko powiedziałem: – Myślałem, że sobie pogadamy. A ty już uciekasz. – Jeszcze sobie pogadamy – powiedział. – Wpadnę kiedy na dłużej. Może nawet na urlop bym do was przyjechał. Zobaczymy. A wtedy w wojnę nie trafiliśmy na siebie, w partyzantce, w lesie, byłem, a on też gdzieś musiał być, bo nocą przyjechał, nocą odjechał. Tydzień prawie czekał, że się może zjawię. Nie chciał spać w chałupie, tylko w stodole, w snopkach dziurę sobie wygrzebał. Nie wychodził wcale na dwór, jeść mu do stodoły o zmroku przynosili. A gdyby coś się działo, mieli ojciec, matka czy Antek wyjść na obejście i zawołać głośno trzy razy na psa, Burek! Burek! Burek! I odtamtąd dopiero teraz się zjawił. To przez tyle lat można się od siebie odzwyczaić, nawet brat od brata. Chociaż jak się bratem jest, to już na śmierć bratem. I żeby nie wiadomo co się z nimi stało, to już tego nie odmieni. A on z braci najbliższy mi był, bliższy niż Antek czy Stasiek. Razemśmy w dzieciństwie niejedno spsocili, razemśmy w jednym łóżku spali. I zawsze w jego obronie stawałem, gdy go ktoś chciał skrzywdzić, żebym nawet miał być sam przeciw wszystkim. Bo choć trzy lata był ode mnie starszy, to byłem bitniejszy od niego. Tak że się wyrównywało. A nieraz mogło się wydawać, że to ja jestem od niego starszy, bo byłem i twardszy. Tak na wygląd to niewiele się zmienił. Oczy mu się tylko jakieś ostre zrobiły, że trudno mu w te oczy było prosto spojrzeć, bo jakby nimi ścinał, a dawniej miał łagodne, niebieskie. Ale przez wojnę wszystkim się oczy pozmieniały, jednym ze strachu, innym z niespania, a najwięcej z płaczu. Jeszcze bez przerwy mu latały tu, tam jak zgonione myszy. Nawet na matce dłużej ich nie zatrzymał, choć matka nawierzyć mu się nie mogła, wciąż Michaś i Michaś. I tylko raz jakoś tak cieplej na pisklęta popatrzył, bo wylazły akurat spod kwoki z opałki. Jedno nawet wziął na rękę, ale szybko położył, jakby go sparzyło. I raz jakoś tak się zamyślił na Wieczerzy Pańskiej, może mu się przypomniało, że miał księdzem być. Dziwny mi się wydał, jakiś zaciśnięty w sobie. Gdybym tak nie wiedział, że to Michał, mój brat, może bym i nie czuł, że brat. Mógłbym sobie myśleć, że jakiś kuzyn daleki z ojca czy matki strony, którego się nigdy przedtem na oczy nie widziało, a tylko ze słyszenia się słyszało, że taki jest gdzieś w świecie, ale nawet nie wiadomo, co tam robi, tyle że jest. I oto zjawia się niespodziewanie w któreś niedzielne popołudnie, niczym grom z jasnego nieba, że aż mowę wszystkim odejmuje, a jeszcze zjeść nic nie chce, bo może to jedzenie jakoś by go zbliżyło. A ledwo wszedł, już chce uciekać, jakby go przypadkiem wiatr tylko tu zawiał. Tak że nie było go się kiedy spytać, kim jest, co robi, jak mu się tam wiedzie. Bo pytać się na łapu capu. gdy przez tyle lat nic się o nim nie wiedziało, to już lepiej dalej nic nie wiedzieć. I po prawdzie to nie godzi się tak od pierwszego słowa włazić w czyjeś życie, choćby brata i syna. Bo czy to wiadomo, czy się na ból jakiś nie nadepnie? Albo czy to dalej ten sam brat i syn? Trzeba by najsamprzód siąść w spokoju i posiedzieć, choćby póki słonko nie zajdzie za okno, żeby przez tę przepaść lat przywyknąć do siebie. Bo to jakby się napoczy-nało pługiem dawno nie oraną ziemię. Potem może pomyśleć, od czego tu zacząć, i zacząć od początku, jak Bóg zaczął świat. Spytał go się tylko ojciec, czy kołchozy będą. Ale i na to mu nie odpowiedział, bo jak tylko rozpakował te walizki i porozdawał, co komu, tak od razu zaczął się nas pytać, co u nas i co u nas, i pytał się, i pytał do samego odjazdu. I nie było sposobu, żeby wcisnąć się w jego słowa. Bo jakby był tak spragniony wiedzieć i wiedzieć. Jakby nie przyjechał wcale nas zobaczyć po tych latach niewidzenia, ale żeby jak najwięcej z nas wydrzeć i jak najwięcej z sobą zabrać. Nie usiedział prawie jednej chwili w miejscu, wstawał, chodził i nie było rzeczy. która by go nie obeszła. A jeszcze z pamięci jak z worka wyciągał, co mu się tylko przypomniało, i pytał się, pytał. Nieraz nie poczekał, aż mu się do końca odpowie, i już dalej się pytał. A to czyśmy wszyscy zdrowi, matka, ojciec, my bracia, to tylko matka zdążyła mu odpowiedzieć, że ją w piersiach coraz gorzej kłuje. Pokiwał głową i zaraz, a ileśmy z reformy hektarów dostali, na której placówce, czy nas ktoś nie straszył, żeby nie brać, to znów wojna jak tu przeszła i kto zginął we wsi, a od czego chlewy nam się spaliły i czy mamy zamiar nowe stawiać, drewniane czy murowane, dachówką czy znów strzechą kryte, ile krów mamy, dwie czy więcej, czy cielę mamy, czy myślimy na chowanie zostawić, a koń czy ten sam jest, czy inny, a czy światła nie myślą we wsi zakładać i czemu szkło w lampie takie zakopcone, czy naftą świecimy, czy może jakimś świństwem, i czy żyje jeszcze kościelny Franciszek, a ksiądz czy wciąż ten sam jest, czy inny i czy na kazaniach nie miesza Boga z polityką, i którzy gospodarze baldachim nad nim teraz noszą, i czemuż to wciąż ci sami bogaci, i czy zima była tego roku ciężka, czy śnieg duży, czy rzeka na wiosnę wylała i od kogo braliśmy wodę, jak stok zatopiło, czy studni nie myślimy wykopać, a jak sad, czy stoi jeszcze ta masztanówka za stodołą i co się z nią stało, czy może posadził ojciec jakieś nowe szczepie, czy stary Spodzieja dalej buty reperuje, to kto po śmierci Spodziei teraz reperuje, a pies, czy dalej jest Burek, i jak się ten nazywa, Strucel, zaśmiał się, Strucel, Strucel, i czemuż go tak dziwnie nazwaliśmy, i czy kur, gęsi dużo matka chowa, czy szkód jej tchórz nie robi, czy jastrząb, czy może sąsiedzi, czy stoi nad rzeką ta stara wierzba, czy mają w niej gniazdo jeszcze sikorki i gdzie się teraz chłopaki, dziewczyny kąpią, czy dalej pod Błachem, czy woda głęboka, a gdzie się nam podział ten cynowy krucyfiks z oberwanym ramieniem, stał zawsze na stole, i skąd mamy taki pański stół, i czemu tak w oknach u nas pusto, zawsze pełno kwiatków stało, i czyśmy czosnek w tym roku sadzili, a jaki był rok na czosnek, jaki na cebulę, kapustę, marchew, buraki, i że chyba niedawno matka izbę bieliła, bo tak pachnie wapnem, i czy dalej gotuje takie same dobre pierogi z serem, ze smażoną śmietaną, a młócimy kieratem, czy jak dawniej cepami, i czy stara Waliszka jeszcze żyje, a jej syn, Mietek, czy wciąż tak pije i czy przylatują jeszcze boćki na naszą stodołę, i czemu ojciec tak dycha i dycha, musi tyle palić, a matka czy chleb jeszcze piecze, czy kupowany jemy, i czy na polu naszym miny były, a jak zboże, czy nam się udało, i o każde osobno, jak żyto, jak pszenica, jak jęczmień, owies, gdzie, ile, i czemuśmy prosa nie siali, czy już nie je się jaglanej kaszy, i co się stało ze schodkami, że kamienie tylko leżą, a ja czy dalej w straży jestem i czy mamy motopompę, czy wciąż tę samą sikawkę, a gdzie się teraz zabawy odbywają, czy dalej w remizie, czy biją się, jak się bili, czy może trochę mniej, a do której klasy Stasiek chodzi, jak się uczy, czy ma książki, zeszyty, a czy kuropatwy są w polach, czy są zające, lisy, i czemu drzwi do sieni tak straszliwie skrzypią, wszedł, to myślał, że go wpuścić nie chcą, a kto jest teraz wójtem i czy odstawy nam duże naznaczyli, czy ojciec nie myśli pasieki założyć, choćby ze dwa ule dla siebie, może by na miód z żoną kiedyś przyjechali. Toś ożenił się? Kiwnął tylko głową i od razu się spytał, jak tam Stefka Magierzanka, czy wyszła za mąż, za kogo, czy jest szczęśliwa, czy dalej taka urodziwa, a kto ze wsi do szkół poszedł, kto wyjechał, kto przybył, czy żyje jeszcze Kasperkowa, co polskiego uczyła, a kto rachunków teraz uczy, kto śpiewu, i czy na topolach za młynem wciąż jest tyle wron, zrzucają im chłopaki gniazda i który się najlepiej teraz wspina, bo kiedyś to Szymek, i czemuż to się nam tak kafle od kuchni wybuliły, a czy wciąż się o miedzę z Prażuchami kłócimy i jak się to stało, że już nie, ale nie chciał wysłuchać, tylko dalej i dalej, czy wciąż jeżdżą na sankach zimą z Pociejowej góry, nie goni ich Pociej, czy chodzą jeszcze kolędniki w zapusty i kto jest Herodem, kto diabłem, kto śmiercią i przy wierzbie przy mostku czy dalej straszy, czy może się już diabeł wyniósł, i czy żyje chrzestny Skubida, i za co go zabili, a chrzestna Kaliszyna, i czy mamy jaskółki pod strzechą, ile gniazd, i czy się w żniwa z kimś sprzęgamy, czy sami zwozimy, i czemu zegara sobie nie kupimy, czemu matka taka chuda, czemu ojciec tak posiwiał, czemu Antek, czemu Stasiek, czemu ja, czemu to, tamto, czemu, czemu? Aż ojciec nie wytrzymał i przerwał mu to wypytywanie: – Wszystkośmy ci powiedzieli, czego jeszcze od nas chcesz? A matka dodała błagalnie: – Siadłbyś wreszcie i powiedział ty, co u ciebie. Jakby ocknął się, spojrzał na zegarek i powiedział, że na niego już czas, musi jechać, l od razu wyciągnął rękę najpierw do mnie, bo akurat najbliżej niego siedziałem, potem do ojca, Antka, Staśka, i samą tą ręką tylko się pożegnał, jakby się do jutra, do pojutrza co najwyżej żegnał albo był znajomym dla nas, nie synem, nie bratem. A jeszcze tu się żegnał, a gdzieś patrzył, jakby wcale nie myślał, że się żegna, ale Bóg wie o czym. I dopiero gdy się z matką na ostatku żegnał i matczysko się znowu rozpłakało, ujął jej głowę w ręce, popatrzył jej w oczy i powiedział: – No, niech mama nie płacze. Przyjadę, na pewno przyjadę. Może nawet z nią oboje przyjedziemy. Musicie ją poznać. I odtamtąd znaku życia już nie dał. Napisała matka gdzieś po roku list do niego, ale nie odpisał. Napisała potem drugi, nie odpisał. Chciała znów po jakimś czasie napisać, ale ojciec się zezłościł, że po co tyle pisać nadaremno, niech najpierw na tamte odpisze. A zresztą może ma roboty huk i tylko mu głowę tymi listami zawraca. A robota wiadomo. Choćby tutaj, przyjdą żniwa, to nie ma czasu nawet w tyłek się podrapać, to może i u niego żniwa. Skończą się, to i bez pisania przyjedzie. Nie było go tyle lat i przyjechał. Długo Boże Narodzenie, to na Boże Narodzenie na pewno przyjedzie i może oboje, mówił przecież, że oboje, o, niech matka lepiej myśli, jakie placki upiecze, a listami nic mu nie pomoże, bo listami i dni nie pogoni, nie mówiąc już żniw. Ale nie sprawdziły się pocieszenia ojca i nie przyjechał ani na to Boże Narodzenie, ani na następne. I matka dalej pisała, tyle że już po kryjomu. Zaszedłem kiedyś do stodoły, żeby koniowi siana udrzeć, a pod tylnymi wrótniami, na końcu klepiska, widzę, klęczy matka przy taborku, okulary na nosie i coś pisze. Spłoszyła się, schowała rękę z obsadką pod fartuch i dopiero po chwili odwróciła głowę w moją stronę. – A to ty – rzekła z ulgą. – Przyszłam się tu pomodlić, bo w izbie trudno mi się skupić, a tu cicho. – To nie mogła matka pójść do sadu, tam tak samo cicho, a widniej – powiedziałem, spoglądając razem z nią jakby jednym wzrokiem na kałamarz, którego nie zdążyła schować. – I tu przy szparach widno – odrzekła. Innym znów razem wychodziłem po coś na strych, wsadziłem już głowę w otwór, a tam matka przy szparach w kaletnicy siedzi ze stolnicą na podołku i pisze. To już nie wchodziłem dalej, zeszedłem cichutko, uważając, żeby szczebel w drabinie nie zaskrzypiał. I tak samo gdy w łóżku już zległa, nieraz ją naszedłem, jak te listy pisała, przechylona nad taborkiem z lekarstwami, który stał przy łóżku. Starałem się nie widzieć albo wychodziłem zaraz, że muszę coś tam zrobić, co mi się w ostatniej chwili akurat przypomniało. Nie wiem tylko, kto te listy na pocztę zanosił. Antka, Staśka już w domu nie było. A z obcych kto przychodził do nas, jakoś nikt mi nie nadawał się, żeby mu mogła list zawierzyć. Może ojciec? Tylko że był kiedyś tym listom przeciwny, to jawnie mógł się teraz wstydzić i po kryjomu zanosił, kiedy mnie w izbie nie było. Bo ojciec, odkąd sami zostali i tylko ja z nimi, przylgnął jak dziecko do matki. Ciągle by przy jej łóżku siedział i coś jej tam opowiadał z dawnych czasów. A nieraz nic nie opowiadał, tylko tak siedział, jakby śnięty czy rozespany. I jak kiedyś on wszystkich do roboty gonił, tak teraz matka musiała mu o tym czy o tamtym ciągle przypominać. I nawet o najzwyczajniejszych rzeczach. Czy żeby krowy napoił, czy sieczki urżnął, czy w chlewie posłał, czy choćby psu miskę z żarciem wyniósł. – A idźże już, idźże – molestowała go nieraz. A on siedział i opędzał się od jej próśb jakby od natrętnych much. – Czego i ty? Jeszcze się napoi, urżnie, pościele, wyniesie. A ty leż, boś chora. – I dalej siedział. Tu już żniwa za pasem, a on siedział, jakby się na zimę zanosiło. – Żyto pewnie już dojrzałe – przypominała mu matka. – Wybrałbyś się w pole popatrzyć, może kosić czas. – Gdzie ci tam dojrzałe. W zeszłym roku o tej porze jeszcze było zielone. To tylko w łóżku jak się leży, wydaje się, że już. Ale w polu czas inny od ludzkiego. A gdy musiał wreszcie wstać i pójść, bo mu nie dawała spokoju, mamrotał coś pod nosem, zły, i nieraz z tej złości złapał kota z przypiecka i wyrzucił go na dwór. – Na myszy, chorobo, nie tu wylegiwać się w chałupie. Albo pustymi wiadrami zadzwonił, że znów nie ma wody, a pić mu się chce. A kiedyś nawet w drzwi kopnął, że skrzypią, jucha, jakby ich bolało. Matce coraz ciężej było z łóżka wstawać. I już tylko wstawała, żeby ugotować czasem albo kurom ziarna sypnąć, gdy ojciec zapomniał. A gdy prała, musiała sobie do balii stołeczek przystawiać i na siedząco prała, a ojciec wodę grzał, nalewał, wylewał, chodził płukać do rzeki, rozwieszał po obejściu czy na strych wynosił. I tylko gdy Antek, Stasiek przyjeżdżali, wtedy na ich przyjazd zdrowiała. Zarzynała kurę, gotowała rosół, gniotła kluski, przepierała im brudy, które z sobą przywieźli. Ale po ich odjeździe robiła się gorzej znowu chora i przez tydzień albo więcej nie wstawała z łóżka, a serce ją bolało i bolało. – Widać śmierć już do mnie idzie – skarżyła się ojcu. A ojciec ją pocieszał, że jakby szła, to najpierw do niego, a on jeszcze nie czuje, żeby szła. I dawał jej różaniec, że niech się pomodli, to zaraz lepiej się jej zrobi. Sam też brał książeczkę, siadał przy niej, ale że nie bardzo umiał czytać, to co trochę zwracał się o wsparcie do niej. – Weź no mi przeczytaj, co tu napisane, o, tu. Nie bardzo widzę. I matka mu czytała: – Bez zmazy grzechu pierworodnego poczęta… – To grzechu tak wygląda? – dziwił się. Ale nieraz złościła się na niego, że przerywa jej i przerywa, i kazała mu z pamięci się modlić, bo co to za modlenie, jak nie wie, co jest napisane. Tłumaczył się, że z pamięci miesza mu się modlenie z innymi myślami i Bóg mu gdzieś w tych myślach ginie, i nie może go potem odnaleźć. I nie zrażał się tą jej złością, a i złość matki też nie była tak bardzo prawdziwa. Może przekomarzali się tak tylko, zamiast wzdychać, żalić się, że zostali sami. Albo inaczej już nie chciało się im mówić, bo i o czym tu mówić, skoro wszystko już sobie powiedzieli. A jeszcze mówić tymi samymi słowami, których się tysiące tysięcy przez życie powiedziało, a życie i tak się przeciw słowom obróciło? Czasem żal mi ich było. Tylko że mało kiedy wracałem prosto po robocie do chałupy. Przeważnie gdzieś się szło, czy na wódkę, czy na panny. I nieraz dopiero o północy się wracało, kiedy oni już spali. A nieraz i nad ranem, kiedy się budzili, no, to ja spać szedłem. Czy jak popił człowiek, to pijany wracał, że mu trudno było w drzwi trafić. A pijany, nie dość, że pijany, to najbliższym obcy. Coś tam do mnie mówili, a we mnie szumiało, mruczało, grało, że mało ich co słyszałem, co mówili. Albo musiałem ich sobie przypominać, że to ojciec, matka i że to nade mną tak molestują boleściwie. Jeszcze matka, jak matka, nawzdychała się, nabłagała, ale choć spokojnie: – Oj, Szymek, Szymek, nie pij, zmień się. Zmień się, synu, nie pij. Ale ojciec, który nie mógł mi darować, że za urzędnika od tych ślubów zostałem, ledwo spostrzegł, że coś ciężej próg przechodzę, od razu jak na pochyłe drzewo, huzia na mnie, że ród hańbię, że z dziada pradziada wszyscy z Bogiem się rodzili, z Bogiem żyli, z Bogiem umierali, że ktoś do Ziemi Świętej nawet się wybierał, ktoś obraz do kościoła kupił, ktoś baldachim nad biskupem nosił, jak biskup przyjechał, a Michał byłby księdzem został, gdyby było za co, tylko ja taki zakała. Bez szkoły, bez święceń, bez Boga, grzeszne śluby daję. – Że też musieliśmy dożyć takiego nieszczęścia. Szatan widać cię, chorobo, opętał. – Ano, jak się z Bogiem nie daje, to trzeba z szatanem, bo z kimś trzeba, ojciec – na złość mu odpowiadałem. – Co my zresztą wiemy, ojciec, o szatanie? Tyle samo co o Bogu. A może Bóg nie obstałby całego świata i musiał się z szatanem podzielić. Co my, ojciec, wiemy? Orzemy, siejemy, kosimy i tak w kółko, to i Bóg nie tak blisko, i szatan daleko. – Ale ludzie się z nas śmieją, ty zarazo! Chcieliście mieć księdza w rodzie, powiadają, to macie. Tylko mu sutannę kupcie. – Sutanna mi niepotrzebna, a na ludzi gwiżdżę. Zazdrość im, że urzędnikiem jestem? – Urzędnik, zła krew. Tfu! To może i spowiadać zaczniesz? Dziecka chrzcić? Umarłych grzebać? Musisz se kropidło tylko sprawić. I chyba wódką będziesz kropił, boby cię święcona woda parzyła. Że też musiał nas Bóg tak pokarać. I za co? Za co? – Rzuć to, synu – wtórowała ojcu matka. – Chcesz nas do grobu wpędzić? I tak niewiele nam zostało. Zmądrzałbyś nareszcie. Opamiętałbyś się. Ożeniłbyś się. – Jak ty chcesz, żeby się ożenił? – ojciec podrwiwał boleśnie. – Przecież księdzu nie wolno się żenić. Innych musi żenić. I która by ci wyszła za takiego fisia? Wymyślił, żeby w ziemi nie robić. O, wrócisz jeszcze, chorobo, do tej ziemi, wrócisz. Machałem ręką na te ojcowe proroctwa, bo niby czemu miałbym wrócić. Ślubu z ziemią nie brałem, to i nic jej winien nie byłem, a przynajmniej w gminie ćwierci tego się nie napracowałem, co bym musiał w ziemi, bo tak jak mówił wójt Rożek, prawie żadnej roboty nie było. Żenić się nikt dalej nie przychodził, to przeważnie siedział człowiek za biurkiem i w sufit patrzył albo przez okno się powyglądało, pogadało z kimś tam, kto przed gminą na coś czekał, czy gazet poczytało. Ale gazetami dnia nie zapełni, choćby takiego przez pół jak w gminie. To nieraz trochę się nudziło. Skończyło się czytać, to nie bardzo wiadomo było, co dalej z sobą zrobić. I tak, aż wybiła czwarta. Z początku jeszcze nikt jakoś nie zaglądał z sąsiednich pokojów, bali się mnie czy może naumyślnie stronili? Czasem tylko wpadł sekretarz, poświdrował oczkami po kątach, spytał się: – Jak tam, panie kolego, nikt się jeszcze nie zgłosił? Starajcie się, starajcie. – I już go nie było. Czasem wójt Rożek zawołał mnie do siebie, gdy mu mowę wypadło powiedzieć na zebraniu do chłopów czy do dzieci w szkole. – Przeczytajcie no, Pietruszka. I jakby co mądrego do głowy wam przyszło, dopiszcie. W milicjiście byli, to tam wiecie, co i jak. Przeciw klerowi aby nie za mocno, boby mnie baba potem z chałupy prześwieciła, jakby jej donieśli. A i chłopy mogłyby się zrazić. No, i błędy poprawcie. Jeszcze chciał, żeby mu na czysto to przepisać i wyraźnie. Bo czytać, jakoś czytał, ale gdy chodziło o pisanie, bazgrał jak kura pazurem. A nawet nie potrafił porządnie się podpisać. Pokazywał mu nieraz sekretarz, jak powinien, żeby jednym ciągiem i z zawijasem, a nie tak literka za literką jakby dziecko w szkole, bo nikt nie uszanuje takiego podpisu. Toteż kiedy tylko zaszło się do niego, walało się na biurku pełno kartek z tymi zawijasami. – Uczę się, widzicie. Ale już się widać nie nauczę. Musiałaby się ręka na nowo człowiekowi urodzić. Nie było to jak przed wojną wójtem być. Taki Kurzeja czy Zadruś trzy krzyżyki postawił i podpisany. Ale teraz nie dadzą. Naród już oświecony. I co tam mieli na głowie? Dziurę w drodze zasypać. A tu teraz i polityka. Nie było co się dziwić, całe życie we dworze za furmana służył, a tu raptem wójtem został, to rękę miał do bata nawykłą, nie do obsadki. Ale jak mu poszło dobrze przemówienie, zawsze ćwiartkę przyniósł. A nie poszło, też przyniósł, na zgryzotę. – Nie poszło, Pietruszka, nie poszło. Dwóch, trzech ledwo w ręce klepało, a reszta łby pospuszczała i patrzyła jak wilki. Nie było to. ja człowiek furmanił. Siedział sobie na dupie, a konie ciągnęły. Do tego pany były, to i było przeciw komu się buntować. A przeciw komu teraz? Gdyby się tak poszło może w górę, zawsze to w górze łatwiej. Bo najgorzej, gdzie najniżej, Pietruszka, a najgorzej tuż przy ziemi. Ech, zasrane, powiadam wam, to wójtowskie życie. A tak wydawało się, że będzie słodko. Jak myślicie, może bym się na traktorze tak nauczył jeździć? Koni już nie będzie. Te, co po wsiach, tylko wymrą i koniec koni. A traktor ma przyszłość. Ale nie zdążył się nauczyć. Zastrzelili go w niedługi czas potem, nie wiadomo za co. Wracał jak zawsze pod wieczór rowerem do domu, bo w czworakach w Bartoszycach mieszkał, i w przekładni coś mu się zepsuło, i prowadził ten rower przez las. A rano znaleźli go ludzie na drodze, miał trzy kule w piersiach i kartkę do kurtki agrafka przypiętą: śmierć czerwonym pachołkom. A ten rower leżał na nim. Jako pierwszym dałem ślub Stachowi Magdziarzowi z Lisic z Irką Bednarkówną z Kolonii. Irka była ubrana w zielonkawy kostium. Stach w brązowy garnitur w paski. Stach miał starą matkę, a Irka we młynie służyła. Stach od wojny nie chodził do kościoła, bo mu ksiądz rozgrzeszenia nie dał. A to za to, że jechał kiedyś ksiądz do chorego z Panem Bogiem, a tu się paliło u Sapieli na Koloniach. Wszystkie konie w polach były i nie było co zaprząc do sikawki. To, nie namyślając się. zatrzymał Stach furmankę z księdzem i przeprzągł konie do sikawki i pojechali. Grzech nie był znów taki wielki, bo ksiądz miał do chorego na koniec wsi tylko, to nic by się nie stało, jakby przeszedł ten kawałek piechotą. Przyszedł wójt, sekretarz i ze dwóch jeszcze urzędników popatrzeć, jak też będę dawał ten swój pierwszy ślub. Trochę głupio się czułem i parę razy język mi się poplątał, ale jakoś poszło. Upiliśmy się potem ze Stachem w gospodzie prawie do nieprzytomności. Bo Irka aby jeden kieliszek wypiła i na drugi już nie dała się za nic namówić. Siedziała jakby zamartwiona i wciąż tylko się pytała, czy szczęśliwi i czy szczęśliwi po tym ślubie będą. Musiałem jej się chyba ze trzy razy przysiąc, że będą. A nawet jedne pół litra z własnej kieszeni za to szczęście ich postawiłem. I byli szczęśliwi, póki Stach nie dostał jakichś wrzodów na żołądku i nie umarł. Raz dwa się nauczyłem te śluby dawać, dać komuś ślub to było dla mnie tyle co zjeść kromkę chleba. Jakbym te śluby Bóg wie odkąd dawał. Zresztą co takiego wielkiego. Powiedziało się najpierw tych parę urzędowych słów. Bierzesz sobie, Piotrze, Janie. Władysławie, Kazimierzu, tę oto Helenę, Wandę, Bronisławę, czy inną za żonę i przysięgasz jej miłość, wierność oraz to, że jej nie opuścisz aż do śmierci. Przysięgam. I ty, Heleno, Wando, Bronisławo czy inna. Przysięgam. Potem założyło się im obrączki na palce, jak mieli obrączki. Potwierdzało się, że związek jest w prawie. Potem jeszcze coś od siebie się dorzuciło. Niech wam się życie różami ściele i szanujcie się, boście są sobie od tej pory najbliżsi z najbliższych. A że mówiłem zawsze od serca i słowa mi prawie same z ust płynęły, to kiedy tylko dawałem ślub, wszyscy w gminie rzucali robotę i przylatywali, żeby choć przez półotwarte drzwi popatrzeć, posłuchać. A gdy jeszcze okno było w pokoju otwarte, to i w oknie robiło się ciasno od głów niczym od doniczek. Bo i ci, co przychodzili do gminy coś załatwić, też chcieli popatrzeć, posłuchać. W biedzie czy w nieszczęściu żebyście zawsze jedno drugie wspomagali. Żebyście złości nigdy sobie nie okazywali, ale byli jak to niebo i ziemia życzliwi dla siebie. Żebyście udręk sobie nie przysparzali, bo i tak wam życie ich samo przysporzy. I nie przeklinajcie się, nie wyzywajcie i niech jedno na drugie żeby nigdy ręki nie podniosło. A gdyby podniosło, niech mu uschnie. I nie dlatego, że tak się mówi. Ale dlatego, że ty, mężu, i ty, żono, jesteście odtąd jakby jednymi rękami tego samego ciała, ona lewą, ty prawą. A ciało wasze jest jedno. Czy któreś z was choroba dopadnie, czy ból zaboli, czy łzy któremuś pociekną, wszystko to wasze wspólne jest. Ani ty nie będziesz mogła powiedzieć, że nie ciebie boli. Ani ty. że to nie ty płaczesz. I żebyście pamiętali, że zawsze młodzi nie będziecie, bo i cóż tej młodości w życiu człowieka? Tyle co kot napłakał, mniej niż wiosny w roku. Ona ci kiedyś się pomarszczy, z ciebie dziad się zrobi, wyłysiejesz albo posiwiejesz, a wtedy najtrudniej być mężem i żoną. Wtedy niektórzy bij, zabij, choć nic sobie nie zawinili. W łyżce wody by się utopili, choć się kiedyś miłowali. Ale pamiętajcie, że niezgoda nikomu jeszcze nie ulżyła, a żyć trzeba, aż się wszystko samo skończy. To lepiej już w zgodzie. Bo nie ożeniliście się tylko na ten krótki czas, póki młodość wasza nie minie, ale póki i starzy być nie przestaniecie. Jesteście odtąd jak to drzewo za oknem. Rósł akurat przed gminą wielki klon, co jeszcze pamiętał czasy, kiedy gminy tu nie było, tylko stare czworaki, gdzie składowali chorych na cholerę. Latem w jego cieniu chowali się ludzie przed słońcem, którzy przyszli coś do gminy załatwić, to nieraz i trzeba było ich uciszać, bo rozgadywali się jakby na jarmarku. Cicho tam! Ślub się daje! Tak ty. mężu, jesteś jakby pień tego drzewa, a ona jego gałęzie. Odrąbiesz gałęzie, uschnie pień, podrąbiesz pień, uschną gałęzie. Życzę wam szczęścia, zdrowia i dorodnych dzieci. A teraz się pocałujcie. Potem szło się na wódkę z nowożeńcami, bo choć przeważnie biedni w gminie się żenili, to zawsze na ten kieliszek zaprosili. Za wszystkie śluby, jakie dałem, raz tylko byłem na porządnym weselu. Żenił się Józek Kowalików z Zośką Siekierzanką. Starzy wieprzka zabili, orkiestrę sprowadzili, zaprosili trochę osób z rodziny, z sąsiadów, no i mnie. Ale nie tak chodziło o ślub młodych, tylko że stary Kowalik miał za dużo ziemi jak na tamte czasy i wciąż mu wytykali, że kułak i krwiopijca, bo parobka jeszcze trzymał. Choć parobek wcale sobie nie krzywdował, a nawet jak go się pytali, mówił, że mu lepiej jest u Kowalika, niż miałby na swoim. Mógłby się Kowalik zresztą tym kułakiem i krwiopijcą nie przejmować, ale jak mu z roku na rok zaczęli przykładać coraz większe planowe, to chłop w końcu nie wytrzymał. Przyleciał któregoś dnia do gminy i żeby zabrali sobie ziemię albo się powiesi. – Nie chcę ziemi! – Rękami wymachiwał. – Nie chcę, kiedy ma mnie krzywdzić! Zabierajta ją sobie! Orzta, siejta, kośta i odstawiaj-ta, ile chceta! O, pisało w królowej Sabie, że przyjdzie czas, a chłopy same będę ziemię oddawać! To widać przyszedł! No, i wtedy wójt Rożek doradził mu, że po co zaraz ziemię oddawać czy się wieszać. Ma syna, Józka, niech go weźmie ożeni, aby raz dwa, bo terminy lecą, i gospodarkę się na dwóch rozpisze. Z kim? Z byle kim, która jest na podorędziu. Potem nie będzie pasować, to się młodzi rozejdą. Ślub nie kościelny, gmina nie kościół, a Szymek Pietruszka nie ksiądz. A w księgach będzie jak wół stało, że jest dwie gospodarki średniorolne, a średniorolne nie wadzą nikomu. Bo łatwiej się choćby trzy razy ożenić i trzy razy rozwieść niż planowe o metr zmniejszyć. I wybrali na to rozpisanie gospodarki Zośkę Siekierzankę za żonę dla Józka, bo przez płot akurat mieszkała i biedniutka jak mysz kościelna była. A za takiego bogacza jak Józek mogła co najwyżej marzyć, żeby za mąż wyjść. To jej wszystko jedno było, w kościele czy w gminie, na całe życie czy na rozpisanie gospodarki tylko, z zapowiedziami czy bez, w welonie czy w zwykłej sukience, przed księdzem czy przede mną, boby mogła i przed diabłem w piekle, aby tylko z Józkiem. Wcisnął mi Kowalik pięćset złotych do kieszeni, żeby nie wygłaszać im mowy, tylko ich ożenić i szlus. A nie minęło trzy miesiące, już parł, żeby się rozwiedli. Tylko że Józek wtedy stanął dęba i nie. Nie po to się ożenił, żeby się rozwodzić. Wziął Zośkę za żonę, nie za służącą, i skrzywdzić jej nie da. A ziemia rozpisana, to go może ojciec w tyłek pocałować. Najwyżej pójdzie na swoje i niech ojciec sam swoje obrabia. Ale póki stary żył, a żył długo, nie miała Zośka słodkiego życia. Nigdy inaczej na nią nie powiedział, tylko ta dziadówka, ta wywłoka, ta znajda. A nieraz i z chałupy ją wypędzał, że nie tu, a tam, za płotem, jej dom. Nawet kiedy im się dziecko urodziło, nic to starego nie skruszyło. Żeby choć kiedy popilnował czy zabawił, czy jak to inne dziadki, co to pośmieją się i pogaworzą z wnusiem, i naopowiadają mu różnych dziwów o świecie. Jeszcze ciągle dogadywał. – Musi być nie twoje, Józek, bo jakoś nic a nic do ciebie niepodobne. A śmieje się tak samo świdrowate jak Heniek Skoblów. A Zośka żeby choć staremu powiedziała kiedy, gdzie wy macie sumienie? Najwyżej do komory czy do sadu wypadała, żeby sobie popłakać, a Józek za nią i pocieszał ją. Bo co, miał bić ojca? Dopiero gdy śmierć przyszła na starego i Zośka jak koło ojca chodziła koło niego, wziął ją kiedyś za rękę, gdy mu poduszkę poprawiała, i rzekł: – Zły byłem człowiek, Zosiu. A ty byłaś święta. Niech mi Bóg nie przebaczy, ale ty mi przebacz. I Zośka jak ojca rodzonego ciało jego po śmierci wymyła. I jak po ojcu na pogrzebie płakała. Zajdę czasem do nich telewizji pooglądać, to jak dwa gołąbki, choć już posiwiałe. Zosieńko, Józieńku. I jedno za drugim by w ogień skoczyło, a wnuki już mają. Siądź, odpocznij sobie, ja zrobię. Małoś to się narobiła? Nic mi się nie stanie. Stanie ci się, nie stanie. Tak samoś się narobił. Masz, napij się zsiadłego mleka. I nawet we żniwa, gdy robota z ludzi pot i przekleństwa wyciska, u nich Zosieńko, Józieńku. Jakby sobie przyśpiewkę do życia śpiewali. Niedawno wzięli nawet ślub kościelny, bo ich ksiądz nachodził i nie dawał im spokoju, że co im szkodzi, żeby i Bóg dołączył się do ich szczęścia. Przecież nie będzie im wadził. Trzy lata dawałem te śluby, potem mnie przenieśli na planowe odstawy, gdzie roboty było huk, bo nie tylko zboże, ale i żywiec, mleko, a najwięcej pisania, i z roku na rok coraz więcej. A przy ślubach raz na jakiś czas ktoś przyszedł się ożenić, to wszystko. Czasem, ma się rozumieć, podrzucali mi jakąś robotę, żebym się nie nudził. Coś posprawdzać, przepisać, podliczyć. Albo przyszły kiedyś książki do gminy, a bibliotekarka akurat poszła rodzić, to zapędził mnie sekretarz, żeby spisać te książki, obłożyć, ponaklejać numery, poprzy-kładać piecząki, że gminne, poustawiać na półkach. To znów nie miał kto chłopów popilnować przy naprawie drogi do młyna. A jesienią przyszły deszcze czy na wiosnę odwilż, to nieraz w dwa konie nie dało rady przejechać, bo błoto wyżej osi. No to kto? Wiadomo, każdy po uszy zagrzebany w robocie, a ksiądz siedzi za biurkiem i w sufit tylko patrzy. No, to panie Szymku, może pójdzie pan. I tak dzisiaj nikt nie przyjdzie się żenić. A choć pilnowanie niby nie robota i można było w cieniu pod krzakiem poleżeć, bo chłopy i bez pilnowania robiły, to już tak przyzwyczaiłem się do biurka, że mogłem w sufit tylko patrzeć i wcale mi się nie wydawało, żebym nic nie robił. Nieraz sobie przyspał człowiek, jak go słonko przez okno za mocno przy-grzało albo jak popił poprzedniego dnia. Albo przyszedł ktoś, pogadało się. Czy się samemu gdzieś poszło na pokoje pogadać, czy do dziewczyn pozalecać. O, było wtedy dziewczyn w gminie jak pszczół w ulu. Bo niejedna tylko po to przychodziła do gminy pracować, żeby męża szybciej złapać i jakiegoś urzędnika. To gdyby człowiek chciał, mógłby nawet się ożenić, i niejeden raz. Tylko po co, jak to samo bez żenienia się miał. Jeszcze przepadały wtedy dziewczyny za nylonowymi pończochami, to za parę takich pończoch żadna mu się nie oparła. Wyciągnęło się, pokazało, chcesz, Agnisiu, Józiu, Róziu, żeby twoje były? To przyjdź wieczorem tam a tam. Bo coś takiego było w tych nylonowych pończochach, że jak tylko dziewczyna zobaczyła, oczy jej się mąciły, głos jej miękł i o mało ci do rozporka nie sięgła. Inna sprawa, że jak która miała krzywe nogi, to w takich pończochach jakby się jej prostowały, znów za grube cieniały, a za cienkie robiły się w sam raz. I nawet w urodzie twarz przez te pończochy traciła na znaczeniu, a nogi wysuwały się na pierwsze miejsce. A już pokazała się która w kościele w takich pończochach, to cały kościół, zamiast patrzeć w górę, patrzył w dół i wszystkie baby miały już do końca zmarnowaną mszę, a niejeden chłop pół na pół był od Boga odwiedziony. Kupowałem te pończochy u jednej handlarki, która od czasu do czasu przyjeżdżała do wsi z różnymi rzeczami. Znałem ją jeszcze, gdy w milicji byłem, i raz ją na stacji zatrzymałem, bo było podejrzenie, że drożdżami na bimber handluje. Przeszukałem jej toboły i miała akurat jedną parę takich pończoch, wiozła dla kogoś. – To przywieźcie i mnie, kupię. Może bym nawet parę par kupił – powiedziałem. I odtamtąd przywoziła. Raz kupiłem wszystkie pary, jakie miała, chyba ze dwanaście sztuk, i na różne stopy, duże. małe, średnie, i w różnych kolorach, mysie, lisie, jak palona słoma, jak razowy chleb, a wszystkie cie-niusieńkie niby babie lato. – Wszystkie biorę – powiedziałem. – O, to musi być pani. Tyle par – powiedziała. – Są szczęśliwe na tym świecie. A jaką ma stopę? – Niby kto? – No, dla której bierze, narzeczona czy żona, nie wiem. – To się okaże. – Bo tu są różne i mogą nie pasować. A to taka cienizna, że zadrapać paznokciem i już oczko leci. Musi ręce mieć wypielęgnowane. Krem powinien jej kupić. Mam i kremy. Bo mi potem z dziurami będzie chciał oddawać. A nie wzięłabym. Tyli świat przyjechać, jeszcze stracić. – Będą pasowały. Nie na tę, to na tę. Co się z góry martwić. – Ano, to nie moja sprawa. Przywieźć jeszcze? – Przywieźć, przywieźć. Schowałem te pończochy na strychu w życie, w słomianej beczce. Wsadziłem, jak się tylko dało głęboko, żeby czasem ojcu nie zachciało się ich znaleźć, jakby przyszedł patrzeć, czy żyto nie zawilgocone. Choć czy zawilgocone, czy nie, nie trzeba znów tak głęboko sięgać, nieraz po wierzchu wystarczy przegarnąć albo wsadzić aby samą dłoń i potrzymać trochę, i od razu jakby nad parą ją potrzymał, gdy zawilgocone. Byłem pewny, że lepiej ich nie mogłem schować. W dawnych czasach w zbożu w beczkach ludzie nieraz majątki chowali, dolary, ruble, a w wojnę broń. Bo zboże najmniej podejrzenia budzi. Co może być niewinniejszego od zboża? I komu by się chciało grzebać do samego spodu, jak w takiej beczce mieściło się z dziesięć korców. Ale przychodzę któregoś dnia po robocie do domu, a moje pończochy, widzę, rozłożone na stole jakby na kramie do sprzedania. – Skąd te pończochy? – aż zatrzęsło mną. A ojciec, siedzący obok łóżka przy matce, spokojniutko jakby nigdy nic: – A urosły nam w życie na strychu. Zaszedłem popatrzeć, czy nie zawilgocone, no i narwałem, żeby matce pokazać. Ale matka nie wierzy. Może tobie uwierzy. Powiedzże jej, że pończochy. Bo i co by to innego mogło być? Nylonowe. Teraz w takich tylko chodzą. Ciekawe, wiela też może para takich kosztować? Pewnie z korzec żyta. I to patrz, ile ich urosło. I nie siane, nie gnojone. Widać nie opłaci się już żyto. Trza nam będzie z żyta na pończochy się przerzucić, skoro nam Pan Bóg tak poszczęścił. Jak świat światem, zawsze z żyta tylko żyto rosło, a tu u nas taki cud. Już chciałem zgarnąć te pończochy, trzasnąć drzwiami i pójść, gdzie mnie oczy poniosą. Ale spojrzałem na matkę, leżała z głową odwróconą do ściany, jakby się wstydziła, i żal mi się jej zrobiło. Pomyślałem sobie, niech tam. Wziąłem talerz, nalałem sobie kartoflanki z garnka, siadłem na stołeczku pod kuchnią, bo stół był cały przez te pończochy zajęty, i zacząłem jeść. Ojciec dalej ględził, co z czego urosło i jakie to nas szczęście od Boga spotkało, aż w końcu wszystko mu się poplątało, że już sam nie wiedział, czy pończochy z żyta, czy żyto z tych pończoch. Ale nic się nie odzywałem. Bo i co mógłbym powiedzieć? On swoje wiedział, ja swoje. Niemłody człowiek był, to nie szło już na piękne oczy tylko. A i dziewczyny już nie były takie głupie jak przed wojną. Mało która leciała już na morgi. Bo i co to za szczęście morgi? Naharujesz się jak dzień długi i tak dzień za dniem, a szczęście aż na tamtym świecie dopiero. I nie takie znów pewne. A tu, jak cię widzą, tak cię piszą. To wolały się ubrać niż cnotę obnosić. Jeszcze wciąż się słyszało, że pozabierają ludziom te morgi, to do wspólnych mórg po co komu cnota? Rozdałem tych pończoch, że gdyby tak wszystkie jednej się dostały, miałaby do końca życia w czym chodzić i nie tylko od niedzieli. A jeszcze wciąż by ją widzieli w nowych. Nieraz cała pensja na te pończochy mi poszła, jak handlarka przyjechała, że tyle co na papierosy zostawało. Inna sprawa, że marnie płacili i gdyby człowiek nie zjadł w domu, nie utrzymałby się z pensji. A na tyle par, co rozdałem, jedna tylko mnie zawiodła. Jeszcze przy ślubach gdy robiłem, przyjęli do gminy taką jedną z Łanowa. Łanów wieś ze cztery kilometry od naszej, za lasem, ale w gminie Żabczyce. Pracowała w podatkach, Małgorzata jej było. Z początku mało mnie co obchodziła. Ma się rozumieć, widywaliśmy się prawie co dzień, bo trudno się w gminie nie widywać, drzwi wejściowe jedne, korytarz też jeden i wszyscy na jedną godzinę przychodzili, wszyscy wychodzili. Ale przechodziłem koło niej jak urzędnik koło urzędniczki. Dzień dobry. Dzień dobry. Nic więcej. Jakaś nieprzystępna mi się wydawała. Każdą inną pannę mógł człowiek klepnąć, uszczypnąć czy otrzeć się gdzieś w przejściu o nią i wiedział, że się nie obrazi. A ją bałby się, żeby w gębę nie strzeliła. Może dlatego, że była po małej maturze. A mała matura znaczyła wtedy więcej niż dzisiaj studia. O, jest paru na studiach z naszej wsi i co? Nawet czapki to nie zdejmie, tylko chce, żeby jemu się pierwszemu ukłonić, bo uczony. Jeden Jasiu Kułagów, miły, grzeczny, zawsze przystanie, rękę poda, spyta się, co słychać. Będzie z niego człowiek. Podobała mi się, nie powiem, a jeszcze zawsze była ładnie ubrana, zawsze nowa bluzeczka, sukieneczka, żakiecik. A prócz tego w niepo-godne dni przychodziła z parasolką, bo ze wszystkich dziewczyn w gminie jedna ona miała parasolkę. I pewnie stąd poszła plotka, że z przewodniczącym żyje, bo skąd by na to wszystko miała. A akurat wójtów wtedy zmienili na przewodniczących i po wójcie Rożku przez krótko wójtem był Guz, a po nim już przewodniczącym niejaki Leon Maślanka. Nie był z naszej wsi, miał tylko od nas żonę, Józkę Stajudziankę, a sam pochodził nie wiadomo skąd. Było go się spytać, co robił w czasie wojny, to kręcił jak kota ogonem. Z powiatu go przysłali, żeby wybrać go na przewodniczącego. Nie bardzo mi się chciało wierzyć, żeby ona z Maślanką. Nie wyglądała na taką. A mogę o sobie powiedzieć, że znam się na ludziach, życie nauczyło mnie, komu wierzyć, a komu nie wierzyć. W partyzantce nie wierzyłem nikomu, a to było ważniejsze niż celne oko, zimna krew czy serce z kamienia. I może przez to tylko nie zginąłem. Bo tak naprawdę wierzyć da się jedynie umarłym. I też nie wszystkim, bo trafiają się tacy, których i śmierć jakby miała coś z oszukaństwa. Choć z drugiej strony czemu miałbym jej wierzyć. Nie znałem jej przecież, a w ludzkich plotkach zawsze jest coś prawdy. Może się tylko tak potrafi maskować. A za przewodniczącym niejedna się w gminie uganiała, w końcu to przewodniczący i zawsze mógł zaszkodzić. Bo cóż by innego w nim widziały? Nieduży, grubawy, a jeszcze wciąż się pocił. Ale przymilny to on umiał być. Z rana, kiedy obchodził pokoje, każdej coś miłego powiedział, do tej się uśmiechnął, tę w rękę pocałował, tę pogłaskał po włosach jak ojciec. Jeszcze nosił wielki pierścień z czerwonym okiem na palcu, niby pamiątka po ojcu, to każdej tym pierścieniem pod oczy błyskał. Tylko że kiedy przyjeżdżał ktoś z powiatu, zdejmował ten pierścień z palca i chował go do biurka. Mówili niektórzy, że to nie żadna pamiątka po ojcu, tylko świńmi w czasie wojny handlował i majątku się dorobił. Wszystko jedno, jak było, ale po takim Rożku, u którego co drugie słowo było kurwa, bo co miał w głowie, to i w mowie, ten prawie za dziedzica mógł być. To mogła się i ona na niego skusić. Pomyślałem, trzeba spróbować, co mi szkodzi. Skoro taka, to nie będzie trudno. Może on, mogę ja. Zobaczymy, kto lepszy, choć tyś przewodniczący. Założę na siebie niedzielny garnitur, to żebyś ty dwa nawet założył, nie będziesz nigdy tak wyglądał. A jeszcze trzeba mnie było widzieć w oficerkach. Tyś miał kiedy na nogach oficerki? Byś wyglądał w nich jak cebrzyk na taborku. A o mnie mówili, że w ułanach mógłbym służyć. I może bym służył, gdyby się inaczej wszystko ułożyło. Wielki mi przewodniczący. Gdyby cię tak chłopy mogły wybrać, jak to wójtów kiedyś wybierali, to najwyżej mógłbyś stójką zostać. A pierścień, nie myśl sobie, też kiedyś nosiłem i gdzie tam większy od twojego, oko miał jak z dziesięciokilowy karp. I nie ze świń, ale z dziada pradziada, od pokoleń, ty ciulu. Dostałem w udo przy skoku na wagon pocztowy w Lipiennikach. Zawieźli mnie furmanką do dworu, że tu najbezpieczniej mi będzie. Położyli mnie pod samym dachem w facyjatce, że w razie czego nie tak łatwo mnie tu znajdą. Ale daj Boże całe życie w takiej mieszkać. Fa-cyjatka, a gdzie większa od mojej izby. I na całej podłodze dywan, u sufitu świecznik, na ścianach rogi z łosi, jeleni. A na kanapie, na której leżałem, mogłaby rodzina spać. Jeszcze miałem tuż przy głowie okno i na park wychodziło, to i ptaszki mi od rana do wieczora ćwierkały. I w ogóle jakby wojny wcale nie było. W razie czego miało być, że jestem kuzyn dziedziców i na suchoty chory. Czemu nie, mogłem być i kuzyn. Byłem już kominiarzem, kiedy trzeba było wyrok na burmistrzu w Niegolewie wykonać. I zakonnikiem, gdy musiałem się z miasta wydostać, a wszystkie drogi były obstawione. I nawet w trumnie jako umarłego raz mnie przewozili, że niby do rodzinnej parafii na rodzinny cmentarz pochować mnie wiozą. To kuzyn dziedziców żadna sprawa. Jeszcze jak się leży i tylko twarz i ręce ma człowiek na wierzchu. Twarz miałem nie najgorszą, no i wychudzoną, to nawet pasowała do suchotów. Do tego dali mi okulary, żeby w razie czego założyć i książkę czytać. Ale mgłę tylko przez nie widziałem, bo wzrok mam do dzisiaj jak jastrząb. A książki ani razu nie otwarłem, choć leżała tuż na szafce. Zaraz też przyszła pokojówka z wodą. z mydłem i ręcznikiem i najsampierw mi wszystkie palce u rąk porządnie wymoczyła, potem mi wokół paznokci obrzeżki ciała powycinała, aż mi krew ciekła. Spytałem jej się, na co to? To że pani tak kazała. A paznokcie omal że równo z palcami mi przycięła, że jak potem chciałem się podrapać, to się tylko łaskotałem. I na ten, o, środkowy palec wsadzili mi pierścień, wielki, złoty, z okiem, jak mówiłem, jak u dziesięciokilowego karpia. Ręka mi się zrobiła od tego pierścienia jak nie swoja, że bałem się nią ruszyć, i bez przerwy trzymałem ją sztywną na kołdrze. A oblekli mnie w dziedzicową koszulę, to przez pierwszą noc oka prawie nie zmrużyłem. Bo i jak tu spać w czymś takim, co więcej do komży podobne niż do koszuli? Koronki, falbanki, a materii, że by dwoje się zmieściło. I na szafce obok położyli mi złoty dziedzica zegarek. Kochanemu Maurycemu od kochającej Julii, było na kopercie wyryte. Z początku wydawało mi się, jakbym śnił. Ale raz dwa się przyzwyczaiłem i potem z żalem myślałem, że trza będzie znów wrócić do lasu. A to nie tak łatwo, gdy leży sobie człowiek jako ten kuzyn dziedziców, do łóżka jedzenie mu podają. A żeby od kuli jeszcze leżał, ale każą mu na suchoty. A co to za choroba suchoty? Franek Marciniak przed wojną chorował na suchoty, to masła smarował na kromkę drugie tyle co kromka, a ile sadła psiego wypił, ile jaj, śmietany, sobie od ust odejmowali, żeby tylko jemu, aż młodsze Marciniaki dopominały się, że też chcą chorować na suchoty. Bo wyglądał jak pączek w maśle. Czasem nawet przychodziło mi do głowy, że mógłbym być naprawdę kuzyn dziedziców, czemu nie. Choćby ten Maurycy wyryty na zegarku. Tylko kto była ta Julia? Bo ani dziedzicowi, ani dziedziczce nie było Maurycy, Julia. I raz tak mi się ich życie układało, a raz inaczej, ale zawsze szczęśliwie. Bo przecież by nie mogli dać sobie złotego zegarka, gdyby byli nieszczęśliwi. A choć pewnie w proch się dawno obrócili, to to szczęście ich dalej tykało w zegarku. A było się dobrze wsłuchać, to czyściutko, jakby gdzieś tam dalej dzwony biły nad nimi o porannej rosie. Aż mnie to zastanawiało, bo może czas nie idzie wcale naprzód, ale kręci się jak wskazówki zegarka i wszystko jest wciąż w tym samym miejscu. Od tego leżenia przytyłem i zaczęli się trochę bać, że nie bardzo na suchoty wyglądam. Może byłoby lepiej, żebym na co innego zachorował. Tylko że nic nie odstraszało tak jak suchoty, jeden tyfus tylko lepiej. Ale jakby tak na tyfus, to mogłoby się roznieść i by przyjechali i wszystkich do szpitala zabrali, a dwór na cztery spusty zamknęli. Za to do kuzyna robiłem się coraz podobniejszy. Pokojówka, która z początku odnosiła się do mnie, jakby jej tylko roboty przybyło,’ przynosząc mi teraz jedzenie nie warczała już: – Obiad. Ale obiad jaśnie panu przyniosłam. Śniadanko przyniosłam. Podwieczorek przyniosłam, a jaki smaczny. O, już lepiej jaśnie pan wygląda. Na kolację będą maślane rogaliki, herbata, szynka, twarożek, ciasto ze śliwkami. I jakoś coraz częściej się we mnie wpatrywała. Aż sobie pomyślałem, może i jestem jaśnie panem, trzeba się przekonać. I któregoś dnia, kiedy stawiała tacę z jedzeniem na szafce obok, sięgnąłem ręką pod sukienkę i po udzie do góry, na szczyt, a na tacy tylko naczynia zadygotały. _ Och – westchnęła pisklęcym głosikiem – co jaśnie pan taki prędki. Niech tacę chociaż postawię. – I jak pisklę, co wyjdzie pierwszy raz z gniazda na gałąź i drży, żeby nie zlecieć, bo fruwać nie umie. przykuliła się na tej mojej ręce. Poszedłem potem w las, to mi się bić nie chciało, tylko myślałem i myślałem, po co się właściwie człowiek bije? Nie lepiej by mu było leżeć w takiej facyjatce. Dopiero wypościłem się, schudłem i znowu mi się chciało bić. Najpierw któregoś dnia śmielej się jej ukłoniłem i zamiast samego dzień dobry powiedziałem jeszcze panno Małgorzato. Dzień dobry, panno Małgorzato. A za parę dni dodałem: – Ładnie panna Małgorzata dziś wygląda. – O, dziękuję – powiedziała. – Jakiż pan jest miły, panie Szymonie. – I choć zawsze poważna i jakby z góry na wszystkich patrząca, wyraźnie się spłoszyła. A za jakiś czas, deszcz akurat padał tego dnia, zatrzymaliśmy się na werandzie, żeby przynajmniej ten największy przeczekać, bo lunęło jak z cebra, i zaczęliśmy pogadywać, jak to w deszczu, że już od tygodnia tak leje, że jak będzie tak dalej lało, to wszystko wygnije. A że wciąż nie ustawało, to ją zaprosiłem, żeby kiedyś wpadła popatrzeć, jak będę ślub dawał. No, i zaniedługo żenił się Lis Wojtek z Kryśką Sobieszczanką. Zleciały się jak zawsze prawie wszystkie urzędniczki z gminy i urzędników przyszło paru. Zajrzał i sekretarz. A w otwartym oknie od podwórza ciasno się zrobiło od głów, jakby tak z jednego ciała wszystkie wyrastały. Nie liczyłem, że przyjdzie. Aż tu nagle zobaczyłem ją stojącą za innymi w półotwartych drzwiach i serce mi zabiło mocniej. Zaprosiłem wszystkich do środka, niech mają Wojtek z Kryśką chociaż obcych ludzi tłum na swoim ślubie, kiedy nie przyszli ani ojce, ani nikt z rodziny. Wojtka zresztą lubiłem, choć był sporo lat ode mnie starszy, a Kryśką była już gdzieś w szóstym miesiącu, bo brzuch miała jak bęben, i trochę się wstydziła tego brzucha. Ale powiedziałem jej: – Nie wstydź się, Krysiu, człowieka masz w sobie, nie gada. I taką im mowę wygłosiłem, że prawie wszyscy płakali. Nie mówiąc dziewczyny, ale i niektórym chłopom oczy się porobiły, jakby za długo pod słońce patrzyli. Spłakała się Kryśką, spłakał się Wojtek. I w oknie się spłakali. Choć nic smutnego nie mówiłem. O szczęściu mówiłem. Że szczęścia trzeba szukać w sobie, a nie naokoło. Że nikt go człowiekowi nie da, jak sam sobie go nie da. Że szczęście jest nieraz bliziutko, może w tej ubogiej izbie, gdzie się całe życie żyje, a ludzie Bóg wie gdzie go szukają. Że niektórzy w sławie i bogactwie go szukają, ale na sławę i bogactwo nie każdego stać, a szczęście jest jak woda i każdemu chce się pić. Że nieraz jest go więcej w jednym dobrym słowie niż w całym długim życiu. Kryśki ojce się wyrzekli i wygnali ją z domu, Wojtek ojca nie miał, a matka już rok, jak pomarła. Że można być sławnym i bogatym, a nie być szczęśliwym. I opowiedziałem im o jednym królu, który miał wszystkiego w bród, ale nigdy mu się nic nie śniło. Bał się przez to chodzić spać, bo kiedy położył się do łóżka, to jakby do trumny się położył. Choć łóżko było ze szczerego złota i pod puchową pierzyną spał, i tak samo poduszki miał pod głową puchowe. Sprowadzali mu największych doktorów, jacy tylko gdzie byli, wyczyniali nad nim najróżniejsze czary, dawali mu różne zioła pić, okładali go kwiatkami, woniami, muzyka mu bez przerwy grała i sześć gołych dziewczyn wokół niego tańczyło, a żeby mu się choć stokrotka na łące przyśniła. Nic. Każda noc królewska – dziura. Leżał krzyżem, w worku chodził i nawet zdjął głowy złotą koronę brylantami wysadzaną, a założył z tarniny. I bez przerwy się modlił, a do różnych już Bogów. Bo jedni mu radzili, żeby do tego, bo ten miłosierniejszy od innych i tak samo król, a tamtego znów wiara była wielkim snem, to mógłby mu coś użyczyć choć na jedną noc. Wznosił kościoły, przytułki, mył nogi ubogim i każdy mógł wejść do jego pałacu jak do swojej chałupy, a nikt nigdy z pustymi rękami nie wyszedł. W końcu na wiór wysechł i już brat jego szykował się po kryjomu, żeby go zastąpić, bo królestwo skurczyło się przez ten czas jak pięść i dalej się kurczyło. Bo jak chłop chłopu pole, tak jemu sąsiedzi to królestwo ze wszystkich stron podorywali, i nie tylko wiosną, jesienią, ale ciągle. I już coraz gorzej z nim było, a służba nawet podglądnęła, jak gadał sam z sobą, śmiał się, krzyczał, wygrażał sobie pięścią, tupał nogą. Myślał, czyby w przepaść się nie rzucić, bo jakież to życie, gdy się człowiekowi nic nie śni, choć królewskie. To jakby pół na pół tylko żył, bo w dzień żył, a na noc umierał. A jeszcze umieraj tak przez lata, gdy ten jeden raz ciężko umrzeć. Aż dowiedział się o nieszczęściu królewskim jeden chłop. Nie wróż ani zielarz, tylko przygnał kozę na jarmark do miasta. Stawił się przed królewskim obliczem i rzekł: – Najjaśniejszy królu, jest lekarstwo, żeby ci się śniło. Ty przeprowadź się do mojej chałupy, będą ci się moje sny śniły, a ja se pomieszkam w twoim pałacu bez snów. Na koniec im powiedziałem, że z mężem czy żoną łatwiej szczęście znaleźć niż samemu, i pożyczyłem Kryśce syna. Skąd mi się to wszystko wzięło, sam nie wiem, bo co ja właściwie wiedziałem o szczęściu, a dzisiaj jeszcze mniej wiem. Ale może szczęście to coś takiego, co się tylko do gadania nadaje, ale wiedzieć, nigdy nie będzie się wiedziało. W każdym razie widać nie najgorzej im poszło, bo mi wszyscy w gminie winszowali. A jakiś chłop, co przez okno od podwórka słuchał, a przyszedł po zapomogę do gminy, spytał mi się, czy znałem tego króla, i nie mógł się nadziwić: – Oj, umiesz ty, synu, mówić, umiesz. Gdyby jeszcze dało się w to wszystko uwierzyć, coś mówił. Ale i posłuchać miło. No, to byłem pewny, że i jej się musiało podobać. Ale znikła, jak tylko ślub się skończył. Spotkałem ją na drugi dzień dopiero, w korytarzu. – O, biedny król – powiedziała, kiedy mnie zobaczyła. – Czy naprawdę tak nic mu się nie śniło? Nie wiedziałem, drwi czy tak jej się powiedziało, bo nie miała co. Trochę mnie to zabolało, ale puściłem mimo uszów. – Mam coś dla panny Małgorzaty – powiedziałem, bo postanowiłem skorzystać z okazji i dać jej pończochy. – A co? – zaciekawiła się. – A to niech panna Małgorzata wejdzie do mnie do pokoju. Weszła, jakby trochę podniecona z ciekawością. Wyciągnąłem te pończochy z biurka, a jeszcze je zapakowałem w kolorowy papier. – I cóż to takiego? – Pończochy. Nylonowe. Rozwinęła pakunek. – O, jakie śliczne. Dziękuję. Ile jestem panu Szymkowi winna? – Nic. To w prezencie dla panny Małgorzaty. Zmieszała się. – Ależ, panie Szymku. Nie mogę tak. Proszę mi powiedzieć ile. Ja naprawdę. Nie, nie. W takim razie nie wezmę. I nie wzięła. Tak mnie to zezłościło, że po robocie poszedłem do sklepowej Kaśki i dałem jej te pończochy. Choć akurat jej jednej nie musiało się nic dawać. Wystarczyło, że się do niej przyszło, a wiedziała zawsze po co. Bo gdy czasem nie miał człowiek gdzie pójść, to szedł do niej. Czy nieraz poszedłby nie wiadomo gdzie, żeby jak najdalej od tego wszystkiego, to szedł do niej. Albo czy ci tak dopiekło, że nie chciało ci się nigdzie pójść, to do niej się jeszcze chciało. Czy nie miało się ni siły, ni ochoty, żeby pójść do innej, to poszło się do niej i to samo było. Bo z innymi trzeba się było nawystawać, naumizgiwać, naodprowadzać, naobiecywać, a nieraz i stracić. A do niej się poszło po paczkę papierosów czy zapałki, nachylił się człowiek nad ladą i szepnął: – Zostań dzisiaj dłużej w sklepie, Kasiu. A- w niej serce od razu na wierzchu. – To już weź se te papierosy czy te zapałki. I nie płać. Musiała cię znowu któraś z tych twoich zdzir rzucić. Wielkie mi urzędniczki. Jakby nie wiedziały, na co mają. A na to samo, co wszystkie. I tak robaki kiedyś zjedzą. A nie mydło, żeby się wymydliło. I czegóż to się tak, cholery, boją? Że im ksiądz rozgrzeszenia nie da? To niech nie mówią wszystkiego. Co nie powiedziane, to jakby nie było. A na twoim miejscu, Szymuś, znalazłabym se jakąś zwykłą dziewuchę. Nie musi być znów taka mądra, aby tylko stała murem za tobą. Tyś sam mądry, to i tak każda będzie przy tobie głupia. Co ci przyjdzie z urzędniczki? Nawet w gębę jej nie walniesz, boby ci pisku narobiła. Takie piszczą jak cholery. W kinie kiedyś widziałam. Nawet ją nie bardzo walnął. To ci tak piszczała, że aż se zatkałam uszy. I czegóż w tę i nazad tak piszczysz? Kładź się, bo chłop chce, i nie udawaj, że ty nie chcesz. Albo zacznie ci się latać i co zrobisz, uwiążesz? Siedzieć osiem godzin na dupie, to się dupa może wściec. A jak dupa się wścieknie, to gorzej niż głowa. Głowa, to najwyżej trzy po trzy się plecie. A dupa zawierucha. Oj, starzejesz się, Szymuś. Mój Boże. Choć dla mnie zawsze będziesz kawaler pierwsza klasa. Powiedz mi która, to jak przyjdzie do sklepu, nic cholerze nie sprzedam. Wynocha, ty zdziro! Jedź se kup do miasta! Wielka mi urzędniczka. Pierników by se kupiła. A gówno se kup! Była jak opoka, choć zwykła sklepowa. A choć wydawała się nieraz głupia jak trzy ćwierci, to więcej rozumu miała niż sto mądrych. No i uda, tyłki, że dwie mogłyby się nimi obdzielić i miałyby co nosić. Rozebrała się, to nie poznałby, że sklepowa. Piersi to jakby ze cztery miała. Rozwalały się po niej od pachy do pachy, od szyi po brzuch niczym dynie na zagonie. I czy to na workach z solą, cukrem, kaszą, czy na podłodze, układała się jakby w rozesłanym łożu, bo nie lubiła byle jak. – Czekaj no, niech się rozbiorę. Nie będę przecież mięła sukienki. – I rozbierała się jakby w noc poślubną. – Pogładź mnie po piersiach najpierw. Lubię, jak mnie ciarki kłują. I chcę, żebyśmy długo. Sklepu i tak już nie otworzę, to gdzie będziemy gonić. Było tyle godzin otwarte, mogli se przyjść kupić. Goni się, goni, a potem żałuje, że już. A ty przyjdziesz znów za miesiąc, dwa albo i nie przyjdziesz. Mówią, że zgrubiałam. I tam. Nieprawda. Co? Powiedz, zgrubiałam? – Ale czasem jakby coś ją napadało i ni stąd, ni zowąd pytała się: – Jest życie pozagrobowe, jak myślisz, Szymuś? – Oj, ty Kaśka, Kaśka. Sklepowa i w takie bajdy wierzy. Jakby było, toby było, jak to tutaj jest. – Mądryś ty, Szymuś. Wartyś dzisiaj. Hę! hę! hę! Tylko mi dziecka nie zrób, żebym potem nie musiała płakać przez ciebie. A zresztą jak chcesz. Och, ty, ty. Aleś, Jezuuu! – Mam coś dla ciebie, Kasiu – powiedziałem. – Zamknij sklep. – Zgłupiałeś?! – rzuciła się jak osa. – Dopiero ta pora! A patrz, ile jeszcze chleba mam do sprzedania. Prawie dwie półki. Sczerstwieje mi do jutra i co? – Nie będzie innego, to i czerstwy kupią. Zamknij. – Co cię tak przypiliło? Nie możesz do wieczora poczekać? Długo? Chcesz, żeby mnie jutro znów od kurew wyzywali. Przyleci ta jędza Karaska i będzie, ty kurwo, znowuś wczoraj zamknęła i nie miałam chłopu do kapusty chleba! Trza gdzie napisać, trza gdzie napisać, bo to już do Boga niepodobne! Kiedy tylko dupa ją zaświerzbi, zamyka, jakby nie było godzin wywieszonych. A piszta se! O, mam was tu. Przyjdź sama sprzedawać, czarownico. Postoisz dwie godziny na tych swoich giczołach, to i ciebie zaświerzbi. Powinna już dawno zdechnąć, pieprzona. A jej chłopa tak samo mam, o. Kapusty bez chleba nie chce zryć, a przyjdzie do sklepu i dałabyś co, Kasiu, i dałabyś co, Kasiu. Co wam dać, mówcie wreszcie! Co masz pod sukienką. O, kupcie se paczkę papierosów, wystarczy wam. Mało to się, myślisz, nasłucham? Nieraz to mi się wydaje, jakbym miała sukienkę aż dziurawą. A baby jeszcze gorsze od chłopów. Coś zgrubiałaś, Kaśka. A puściłam się i zgrubiałam, gówno wam do tego. Coście chcieli? Mówcie. Nie marudzić mi tu, tu nie poczekalnia ani kościół. Jeszcze ci potrafią powiedzieć, że się nie nadajesz na sklepową. A nie ma czego w sklepie, to tyś winna, bo w gazetach piszą, że wszystko jest. Gzisz się, zamiast jechać po towar. Octu żeby nie było? Tego żeby nie było? Tamtego żeby nie było? Nieraz to mi chce się złapać miotły i walić po łbach. A tu podaj każdemu, nasyp, zawiń. Albo będą wybierać i wybierać, a ty stój i patrz. To nie, tamto nie, a w środku aż cię skręca. Byłby sklep mój, tobym na zbitą mordę wywaliła i w chałupie se wybierać. A tu jeszcze poradź, Kaśka. Co byś poradziła? A czy to mi za radzenie płacą? I co tu jest do wybierania? Brać, co jest, bo i tego nie będzie. Chleb, to ten chce wypieczony, a temu szukaj nie wypieczonego. I przewracaj nieraz wszystkie bułki, bo przywiozą albo wszystek wypieczony, albo wszystek nie wypieczony. A nie miej wydać choćby pięciu groszy, to będzie ci dźwięda jedna z drugą stała i szpilę wbijała, masz już wydać, no jak, masz już wydać. Wydajże, bo dokąd będę stała! A co wam, zaprzeć chcę? Majątek mi pięć groszy. Ze swojego mam wam wydać? Bym tak chciała każdemu wydawać, tobym dawno z torbami poszła. A myślisz, że nie gadają, że i z tobą się gżę? Byś tak łatwo u mnie nie miał, tobyś dawno się ożenił. A tak przyjdziesz, zrobisz, co swoje, i na co ci się żenić. O, idź napij się jednego do gospody i ci zleci. Sprzedam chleb, to zamknę. Napijesz się jednego, to nawet lepszy jesteś. Hę! hę! hę! Nie tak gonisz. – Nie złość się – powiedziałem. – Przyniosłem ci coś. – Mnie? Ejże? O, to ci widać fest dopiekło. Albo mnie tak tylko kusisz. – Nie kuszę. Masz tu. Pończochy nylonowe. – Coś ty? – nie chciała uwierzyć. – O, Jezu! Jakie cuda! – Przyjechała handlarka i kupiłem ci. Będziesz miała do kościoła. Rozwinęła te pończochy i zaczęła jakby wstążki przymierzać do włosów, ramion, tuląc je, głaskając. – Do kościoła to niektóre już chodzą w takich – powiedziała. – I w kościele tłum, nie ma jak na nogi patrzeć. Tu, w sklepie, będę w nich chodziła. Niech cholerom gały na wierzch powyłażą. Będą się pytały, a skądże, Kaśka, masz takie pończochy? Od narzeczonego. To masz narzeczonego? A mam. I nie szkoda ci ich do sklepu? Co mi ma być szkoda. Podrą się, to mi nowe kupi. To bogaty musi być? A bogaty. Pobierzemy się, to nie będę już w sklepie sprzedawała. Najbogatsze nie chodzą na co dzień w takich, a ja będę chodziła. I niech szlag ich trafia. – Tylko że kto za ladą zobaczy, co na nogach masz? – Nie zobaczy? Alem głupia, no, nie pomyślałam, A to będę wychodzić drzwi zapierać za każdym, bo, cholery, mało kto za sobą zaprze. Jak dzień długi, tak drę się, zapierać i zapierać. Aż mnie gardło już boli. Albo muchy będę pędzić. Choć wiszą niby lepki, ale widać gównem smarowane. Co się która przylepi, to fruuu i już odlepiona. Chyba zamknę ci ten sklep. Wartyś. Ech, ty, ty, co ja bym dla ciebie nie zrobiła. Tylko co wywiesić? Przyjęcie towaru nie, bo się jutro z rana zlecą, co przywieźli? Niech będzie, poszłam do biura. A koło tamtej przechodziłem znowu jak urzędnik koło urzędniczki… Dzień dobry. Dzień dobry. Nic więcej. Aż któregoś dnia wychodzę po robocie z gminy i widzę, idzie wolno przed siebie, a ociąga się, jakby na kogoś czekała. Miałem już ją ominąć, kiedy nagle przystanęła obracając się ku mnie. – Czyżby pan był na mnie obrażony, panie Szymku? – spytała, a głosem jak jedwab mięciuchnym. – Obrażony? Skądże. Na pannę Małgorzatę? – zaprzeczyłem trochę za gorliwie. – Bo jakby mnie pan unikał. Przepraszam, że może przykrość panu wtedy sprawiłam. Ale tak mnie ten król jakoś rozśmieszył, że doprawdy. – Nie ma o czym mówić. Zapomniałem już, – I odprowadziłem ją aż za mostek za wsią. A że w najbliższą niedzielę straż pożarna zabawę urządzała na polanie w lesie, to się jej spytałem, czyby ze mną nie poszła. W lesie, to i od Łanowa niedaleko. A przyszedłbym po nią i po zabawie, ma się rozumieć, bym ją odprowadził. Chętnie się zgodziła. Tylko żebym po nią nie przychodził, sama przyjdzie, a znajdziemy się na zabawie. Znów nadzieja we mnie odżyła. Tancerz byłem pierwsza klasa i niejedną dziewczynę samym tańcem udało mi się zbałamucić. A już polki, oberka nikt tak nie tańczył w okolicy. Choć po wojnie pojawiło się wielu młodszych tancerzy na zabawach i umieli różne fokstroty i inne wygibusy, ale polki, oberka nikt tak. Tango, walczyk też mi nieźle szły. A najlepiej lubiłem „Na falach Dunaju”. Tylko że jak się chciało dojść z dziewczyną do porozumienia raz dwa, to najlepiej polka czy oberek się do tego nadawały. W tangu czy walczyku trza za dużo gadać. I wymyślaj, co nieprawda, jak wiadomo, co byś chciał. A nie będziesz nic gadał, to dziewczyna gotowa pomyśleć, żeś ciul. Okazało się, że nie lubi ni polki, ni oberka, i tańczyliśmy same wolne. Za to jakby się trochę przytulała do mnie. Tylko że co z tego, kiedy jakaś dziwna siła nie dała mi ani ręką drgnąć na jej plecach. Miała nawet pod karkiem wycięcie w sukience i mogłem niby to przypadkiem spróbować ją pogładzić po tym listku gołej skóry, a może by się mocniej przytuliła, bo zawsze co przez skórę, to nie przez sukienkę. Ale moja ręka jak przylepiona leżała tam, na jej plecach, cały czas w jednym miejscu. A znów w tej ręce, co trzymałem jej dłoń, wydawało mi się, jakbym pisklę trzymał, i bałem się, żeby go nie zadusić. Pomyślałem sobie, trzeba wypić, bo inaczej nic z tego. Parę razy krok z tego wszystkiego pomyliłem, a nigdy mi się to nie zdarzało. Co prawda, powiedziała mi, że nie przypuszczała, że tak dobrze tańczę. Też nieźle tańczyła. Ale co mi z tego, jak nie o to mi szło. Przyniosłem pół litra z bufetu i talerz kanapek. Liczyłem tak z pół ćwiartki, że ona wypije. Nie za dużo, nie za mało, w sam raz, jak znałem dziewczyny. Ja ćwiartkę i pół, to będziemy po równo. Ale okazało się, że i wódki nie pije. – Choć pół kieliszeczka, panno Małgorzato – próbowałem ją namówić. – Dobrze pannie Małgosi zrobi. Co to za zabawa, jak się nie wypije? Tyle samo pójść wtedy na zabawę co i na nieszpory. Niech panna Małgosia popatrzy, wszyscy piją. I dziewczyny piją. Jedni piją ze zgryzoty, a drudzy na zdrowie, a prócz tego każdy jeszcze pije ze swojej przyczyny. Wódka ludzi trzyma. Ma człowiek większą chęć się bawić, a trzeba by umrzeć, miałby większą chęć umrzeć. Bo po wódce śmierć z zabawą jakby się schodziły. W partyzantce gdybym nie pił, nie wiem, czybym tańczył tu dzisiaj z Małgosią. A wypił sobie człowiek, to wchodził między kule jak między wikliny. Na trzeźwo nieraz by mu ręka od sumienia drgnęła. A wypił, to sumienie sobie, ręka sobie. O, sweterka panna Małgosia nie wzięła, a wieczory już chłodne. Rozgrzałaby się panna Małgosia. I w głowie trochę szumku nie zaszkodzi. To nie żaden wstyd wypić kieliszek. Gorszy wstyd nie wypić. No, Małgosiu? Ale zaparła się i nie. I od razu, że już musi do domu wracać, bo późno się robi, i jak chcę. to nie muszę jej odprowadzać, sama pójdzie. Nie, to nie, myślisz, że cię będę prosił. Ciekawe, czy Maślanka też cię musi prosić. Ale odprowadzić cię odprowadzę, wiem, co do mnie należy. Przechyliłem butelkę i wypiłem sam całe pół litra. A potem i butelkę, i kieliszki, i resztę kanapek wyrzuciłem w krzaki. Niby co tam dla mnie było pół litra. Zwykle litra się na łepek piło i dopiero po litrze dusza się robiła jak otwarta na oścież stodoła, jak źródlany strumień, że mogłeś całe swoje życie w garści ścisnąć. Kiedyś nawet po litrze założyłem się o drugiego litra, że ogolę się i nie zatnę. U Kudły Wieka piliśmy. Załatwiłem Kudle zmniejszenie planowych, bo przy planowych już wtedy pracowałem. A nie było porządnego lusterka, tylko kawałek z czegoś odtłuczony. I tego kawałka nikt nie chciał mi potrzymać, bo wszystko pijane i bali się, żeby czasem ręki do nieszczęścia nie przyłożyć. Bełkotali, próbowali mnie odwodzić, a ja pociągnąłem brzytwę na pasku, gębę namydliłem i dawaj. Nie waryjuj, Szymek, po pół litra nikt się nie ogoli, a co po litrze, gębę se tylko poszkaradzisz, z brzytwą nie ma żartów. Z brzytwą, z kosą, z Panem Bogiem. Choć Pana Boga da się czasem przebłagać. Ale brzytwa, gdy ręka niepewna i oko zbełtane, to tylko góry. doły dla niej. a człowiek ma na gębie same góry. doły, że też gęba ludzka musi być tak naćkana. Nie wystarczyłoby to samo oko gdzieś pośrodku czoła, żeby patrzył nim, pił nim, jadł, gadał, smarkał i płakał, gdy potrzeba. A ty masz jeszcze dołek w brodzie i żuchwy ci wystają. Przynieśta już tego litra, niech się nie goli, lepiej wypić niż na krew patrzeć, krew tyko z wieprzka miło płynie, a z człowieka każdej kropli szkoda. Dwoiłem się sobie, czasem mało co się widziałem, a i brzytwa w tym lusterku, nie lusterku trzęsła się, jakby i ona się bała. Ale ogoliłem się i ani razu się nie zaciąłem. I dawać tu tego litra. A wtedy te głupie pół litra tak mnie jakoś wzięło, że jakbym po górach, dołach szedł, a jeszcze ziemię ktoś pode mną naumyślnie huśtał. A raz ją widać mocniej huśnął, bo się zatoczyłem, że gdyby ona mnie nie podtrzymała, pewnie bym się zwalił. – Upił się pan – powiedziała. – Niech pan mnie już dalej nie odprowadza. – To tylko nogi, panno Małgosiu – powiedziałem. – Ale głowa jasna, o, jak ten księżyc nad nami. A księżyc był jak krowie wymię, że gdyby tak pociągnąć go za cycki, polałyby się na nas strugi poświaty. – Mógłbym nawet na kraj świata iść z panną Małgosią i nie zabłądzilibyśmy. I gdzie by panna Małgosia tylko chciała, bliżej, dalej, mnie tam wszystko jedno, mogę i do lasu, mogę do wieczności. Potem zacząłem coś o partyzantce jej ględzić, że mam siedem ran w sobie. Ma się rozumieć, dawno zagojone. Ale czasem, tak jak dzisiaj, czuję, jakby krew z nich ciekła. Chciałaby, tobym mógł jej pokazać i o każdej opowiedzieć. Potem próbowałem liczyć, ilu Niemców zabiłem. Ale coś nie mogłem się ich więcej niż pięciu doliczyć. Zaciskałem ich sobie u lewej ręki na palcach, ale co doszedłem do piątego palca, urywali się jakby w studni. Aż mi się dziwne wydawało. Nastrzela-łem się, nastrzelałem i pięciu? Czyżby pozmartwychwstawali? A prócz tego czułem, jak złość we mnie wzbiera, że idę i idę, i na darmo idę. A ona ani się słowem do mnie nie odezwie. I z tej.złości pewnie wyrwało mi się, że z Maślanką może, a ze mną nie. A co on lepszego ode mnie? Nawet w partyzantce ciul nie był, tylko świńmi handlował, a inni krew za niego przelewali. Skąd wiem? W gminie mówią, w gminie nic się nie ukryje. Zresztą ci, co mówią, to samo robią, to nie ma się co przejmować. Świętą chyba nie chce zostać? Bo i po co? Zestarzeje się i będzie żałować. I co to za przyjemność świętość? Że się wisi potem na obrazie w kościele czy że rozdają człowieka po kolędzie albo sprzedają na odpustach, albo że w kalendarzu jest się wypisanym. Ale to jakim świętym trzeba by na to być. I musiałoby się innego świętego wypchać, bo i tak po czterech, pięciu na jeden dzień przypada. A nie będzie dla najświętszych już niedługo miejsca. To nie opłaci się. Jeszcze nie wiadomo, czy to tylko tu człowiek nie uchodzi za świętego, a tam może się będzie w piekle smażył. Bo skąd my wiemy, co tam? No, panno Małgosiu, długo tak będziemy szli? Las się niezadługo skończy. Ale mogę iść dalej, jak chce dalej. A chce, to mogę się z nią ożenić. Bo mi dawno pora. Ludzie już gadają, ożeniłbyś się i ożeniłbyś się. Niech powie, czy zostałaby moją żoną. Szczęścia jej nie obiecuję, bo go we mnie nie ma. Ale jakoś będziemy żyli. Choćby jutro mogę się z nią ożenić. Ślub nam sam dam. I mowę taką nam wygłoszę, że jeszcze po śmierci będą nas wspominać. Na pogrzebie wójta Rożka, tego, co go zastrzelili, wygłosiłem mowę, to wszyscy płakali. A taki z powiatu przyjechał, to jąkał się, dukał i o Rożku nic, tylko cały czas o wrogach. Aż wstał Rożek z trumny i powiedział mu, spieprzaj. Wy mówcie, Pietruszka. I nie płakać mi tu, bo chcę słuchać. Taki już był, w gębie niewyparzony, ale dusza człowiek. A będzie chciała, to możemy się nawet w kościele ożenić. Nie wiem, czy Bóg jest. Ale jak jest dla niej, będzie dla mnie. Uszyłby mi krawiec garnitur, jej krawcowa sukienkę. No, panno Małgosiu? Szła jak cień i cały czas milcząca. Nawet mi się wydawało, że to nie ona idzie, tylko las, a ja do lasu tak plotę, co mi ślina na język przyniesie. I może to z tej niepewności, czy to ona, czy nie, złapałem ją nagle wpół i szepnąłem: – Małgosiu. Strzeliła mnie w gębę, wyrwała mi się z pijanych objęć i zaczęła uciekać. – Małgośka, nie uciekaj! Nic bym złego ci nie zrobił! Nie uciekaj! – zacząłem krzyczeć. I puściłem się za nią. Ale gnała jak sarna. A pode mną ziemia się rozhuśtała i zaczęła się w kółko kręcić. Nogi mi się poplątały. Niby za nią leciałem, a we wszystkie strony mnie ciągnęło. Raz i drugi o coś zawadziłem, aż mnie droga z siebie na bok wyrzuciła. Niech to jasny szlag! – Małgośka! Stań! Zatrzymaj się! Już cię więcej nie dotknę! Myślałem, że i ty chcesz! Stań! – wydawało mi się, że nie tylko ja, ale cały las za nią woła, i księżyc nad lasem, i noc. – Małgośka! Cień jej coraz bardziej się oddalał, rozmazywał, aż zniknęła mi zupełnie. Przystanąłem na chwilę, że może droga mi się w oczach uspokoi, to ją gdzieś tam dojrzę, zawołam, a wtedy musi stanąć. Czy może się tym uciekaniem zmacha albo ją strach obleci. Droga się od księżyca rozświetliła jak smuga, ale gorzej jeszcze pusta się zrobiła. Nie wiedziałem, iść czy nie iść. I ruszyłem dalej za nią. Ty głupi baranie, przywidziało ci się, że to Kaśka sklepowa. Tamtej możesz, o czym ci się zechce, pleść, jeszcze powie ci, żeś mądry. Aleś ty mądry, Szymuś. Gdybym choć świerć była taka mądra, już bym dawno swój sklep miała. I bym sprzedawała, co by mi się chciało. Chleba ani soli bym nie sprzedawała. Chleb niech same se pieką. A po sól do miasta. – Małgośka! – zacząłem się znów drzeć po lesie. – Nie bój się mnie! Wytrzeźwiałem! Wtem tuż z prawej strony usłyszałem, jakby jakieś drzewo płakało. Nie wiem, dąb czy buk to był. Wyciągnąłem nawet rękę i wtedy zobaczyłem ją, wtuloną w to drzewo. – A, to ty – powiedziałem. – No, nie płacz. Nie ma o co. Nie spasowaliśmy do siebie, to wszystko. Chodź, odprowadzę cię do domu i pójdę sobie. – Nie chcę, żebyś mnie odprowadzał! Nie chcę! – wyrzuciła poprzez łzy. – Myślałam, że choć ty inny jesteś. Myślałam, że tylko taki się wydajesz. Już ci prawie uwierzyłam. – I nagle oderwała się od tego drzewa i zaczęła uciekać. Ale dalej jej nie goniłem. A leć, pindo, ani mi się śni cię gonić. Każda by tylko chciała, żeby człowiek był inny. A jaki ma być inny? I czy może być inny od siebie? Jest taki, jaki jest, i już musi taki być. I wróciłem na zabawę. Dopiero teraz zacząłem się bawić. Kto się tylko napatoczył, wszystkim stawiałem, swoim, obcym, wrogom, znajomym. Chciał się kto napić czy nie chciał, ale musiał. Z Szymkiem się nie napijesz? Nawet orkiestrze na kolację pójść nie dałem, tylko przyniosłem im wódki, kanapek i graj-ta. I grali same polki, oberki, bo tak sobie zażyczyłem. Darli się niektórzy, że chcą tango, walczyka, bo już sił nie mieli. A ja nie, polka, oberek i oberek, polka. I orkiestra mnie słuchać, mata tu jeszcze pięć stów! Przyleciał wodzirej, że co się tak rządzę, czy to moja zabawa? To zerwałem mu z ramienia wstążki i sobie przypiąłem. I ja teraz wodzirej, a ty won! Bo jak nie, to szum zrobię, że nie będzie co zbierać. Ciesz się, że mi jest wesoło, bo nie daj, Panie Boże, jakby było mi smutno. Mógłbym zabawę pieprznąć w las, na łby. Żadna panna już nie chciała ze mną tańczyć, że pomęczone, tchu im po tych polkach, oberkach brak. I co tak wciąż polki, oberki? Coś wolnego by zagrali. Polki, oberki już niemodne, a ja się uparłem, żeby polki, oberki. A to mam was gdzieś, siedźta i pietruszkę siejta, jak wam polki, oberki niemodne. – Chodź, Ignaś. – Zacząłem ciągnąć Ignasia Magdziarza, który kiwał się pijany na pniu, jakby miał za chwilę się obsunąć. – Pokażemy tym zasrańcom, czy polki, oberki już niemodne. Ty będziesz panną, a ja kawalerem. Chodź. A znudzi ci się, to się pomieniamy, ja panną, a ty kawalerem. Tylko mi po palcach nie depcz i na przytup z raz mnie podrzuć. Zresztą możesz być nawet dwoma pannami czy dwoma kawalerami, mnie tam wszystko jedno. Jeden wyższy, drugi niższy, jeden gruby, drugi chudy, ryży, łysy, ślepy jeden, a kulawy drugi, pies mu mordę, Ignaś, lizał, mnie tam może wcale nie być, abyś tylko hulał ze mną. A będziesz chciał, to ożenię was. Co, nie mogę? Mogę chłopa z chłopem, babę z babą, psa z suką, wołu z osłem i kogo będę tylko chciał, nawet wszystkich ze wszystkimi. Muzykantów będę chciał, to ożenię skrzypka z harmonistą, klarnecistę z puzonistą, a bębnistę z bębnem, nie wierzysz? To napij się, boś za mało wypił, a tu trzeba wierzyć, Ignaś, trzeba wierzyć. Choćbyś nigdy nie widział, to uwierzyć musisz. Pijesz wódkę i nie uwierz, że pijesz, to jakbyś wcale nie pił. Drygają, drygają, a tu hulać trzeba na okrągło. Na okrągło świat się kręci, na okrągło się żyje, na okrągło się pije. A ten tylko się kiwał i z płaczem powtarzał: – Nie mogę, Szymuś, nie mogę. Ani panną już nie mogę być, ani kawalerem, tylko rzygać mi się chce. A hulać zapomniałem. O, dawne czasy, Szymuś, dawne czasy. Miłe były dawne czasy. To machnąłem na niego i sam zacząłem hulać. Krzyczeli, nie rozpychaj się! Waryjat! Upił się jak świnia. A ja ręce w górę jak gałęzie jabłoni, jak dwa skrzydła orła i uhaha! Hej! Uhaha! Popychali mnie, szarpali, próbowali mnie siłą zepchnąć z desek. Ale jak się raz i drugi zamachnąłem tymi swoimi skrzydłami, to się dziura wokół mnie zrobiła szeroka na całą zabawę, a głęboka, że dna nie było widać. I tylko gdzieś po bokach piski, krzyki. A ja dalej hulałem. Nie wiem nawet, kiedy pusto się zrobiło na polanie i orkiestra grać przestała. Ale co mi tam, miałem w sobie orkiestrę, skrzypki mi rżnęły gdzieś przy brodzie, harmonia zaciągała od boku do boku, bęben w brzuchu bił, puzon w uchu wył, a klarnet dzióbkiem z serca pił. Świt już przez las prześwitywał, rosa z nieba na ziemię opadła, pobudziły się ptaszki i powietrze od ich śpiewów aż drżało, a ja dalej hulałem, sam na całej polanie, sam na świecie, jakby na pobojowisku. Bo ze wszystkich ludzi tylko Ignaś Magdziarz leżał pijany przy tym swoim pniu, a tak wszędzie butelki po wódce, deski ze skrzynek, potłuczone kieliszki, talerze, papiery. Dostało mi się potem za swoje od Maślanki w gminie, że niby gminę zhańbiłem. I pewnie przez to mnie przeniósł w niedługi czas potem ze ślubów na planowe dostawy. Ale najgorzej strażaki na mnie warli, bo zbierali na motopompę i mieli na zabawie zarobić, co im brakowało. A przeze mnie stracili, bo ludzi wystraszyłem i więcej niż połowa •wódki im została i kanapek z pół fury. Choć jak mogli stracić, kiedy wydałem całą pensję? A prócz tego rozniosło się, że się żenię. Jedna zabawa i już się żenię. Ech, ludzie, ludzie. To bym dotąd ze sto razy musiał się ożenić. A tu nawet się nie zaczęło, już się skończyło. Ale żenię się, to żenię, gadajta sobie. Będę się zapierał, to jeszcze gorzej będą gadać. Inna sprawa, że jakby potulniejszy się trochę zrobiłem. Pokpiwali sobie ze mnie, a ja nic. I mało do innych pokojów zachodziłem, tylko siedziałem przeważnie u siebie. Zresztą nie chciałem jej spotkać, bo pewno jej opowiedzieli, co wyprawiałem na zabawie. A nie miałem zamiaru na nowo zaczynać. Trudno, nie udało się, niech każde idzie w swoją stronę. Dzień dobry. Dzień dobry. Nic więcej. Ale jakby coraz więcej gadali, że się żenię. I ten, i tamten, i kto mnie tylko spotkał. I że coś się zmieniłem, jakoś ludzi unikam, nie zajrzę, nie odwiedzę. A najgorzej dziewczyny, te to już jak żmije. No, i co, lepsza taka po maturze niż po siedmiu klasach? Tak samo z przodu daje? Wolałeś zawsze szersze w tyłku. Widać ci się odmieniło. I co u niej za piersi, phi. Jakby dziecka jej wyssały. Bo chyba żeś się nie zakochał? Ty i zakochać! Chyba że jak pies w suce. Kto by ci tam zresztą wierzył. Tobie nawet jak dzień dobry mówisz, to nie wolno wierzyć, bo się dzień nieszczęściem może skończyć. Oszukaniec. A głupia dziewczyna i tyle. Jeszcze przyjdzie jej na ciebie płakać. Wydawałoby się, że po szkole, a też się daje jak pierwsza lepsza zwodzić. Mamisz ją tam pewnie pięknymi słówkami, a ona myśli, że się z nią ożenisz. Ożenisz się na jedną nockę, póki za inną nie polecisz. A choćby nawet, to co by za życie z tobą miała? Aniś ty gospodarz, ani urzędnik. Wsadzić, wyjąć, to jedno potrafisz. O, do tego toś ty dobry. Tak omotasz, że nie wiadomo kiedy, a już w środku jesteś. Aż gdzieś tam, gdzie ni gorzko, ni słodko. I ani cię stamtąd wypchnąć, ani wyrwać, bo się jak korzenie po ciele rozchodzisz. A potem zamartwiaj, się, dziewczyno, czy cię z bachorem w brzuchu nie zostawił. Czekasz, kiedy cię mdlić zacznie. Kiedy kiszonej kapusty, kwaśnych jabłek ci się zachce. Latasz do kościoła, żeby Bóg ci darował. I prosisz go o miesiączkę, jakbyś o szczęście prosiła. O, daj, Panie Boże, choć krwi kropelkę mnie nieszczęśliwej. Już nigdy, przenigdy. Ale ledwo ci minie, już byś go, drania, z powrotem w siebie brała. Bo strach tak łatwo daje się zapomnieć, a Bóg jeszcze łatwiej. Na te swoje siedem ran ją pewno wabisz, ty podlecu? A skończy się i tak w łóżku albo byle gdzie. Powinnam ci oczy wydrapać. Ale niech ci ona wydrapie. Ja się dosyć napłakałam. Oj, głupia, głupia. Doniosło się też do ojca i matki, że się żenię, i wyglądało, jakbym krył się z tym przed nimi. Widziałem, że jakoś dziwnie popatrują na mnie. Ale myślałem, że przez to, że wracam prosto z gminy po robocie do domu, nie piję i w pole chętnie pojadę. I może ze strachem wyczekują, czy długo to potrwa. Aż któregoś dnia siedzę przy stole, jem kapuśniak, miałem w pole jechać orać, gdy nagle matka odzywa się z łóżka, że ludzie gadają, że się żenię. A choć ukrywam przed nimi, to tak się cieszy, tak się cieszy. Bóg ją widać nareszcie wysłuchał. I co to za panna? Czy z gospodarskiego rodu? Czy dobry z niej człowiek? I kiedy mamy zamiar się pobrać, bo chciałaby dożyć, żeby się na tamtym świecie chociaż nie zamartwiać o -mnie. I że będzie odtąd za nas oboje się modliła jak za swoje dzieci. I że ten medalik złoty, co go ma na sobie, dla niej będzie. I że śmierć wydaje jej się teraz, jakby zasnąć tylko miała, a bez żalu będzie umierać. No, to ja miałem powiedzieć, że to wszystko nieprawda. Powiedziałem: – Jeszcze nie tak prędko. Musi trochę potrwać. – To przyprowadź ją kiedy, żebym ją poznała. Może wstać bym jakoś dała radę, tobym obieliła. To ojciec już nie pytał się o nią, tylko ile mórg mają? Tak mnie tym zezłościł, że w pierwszej chwili chciałem mu powiedzieć, że nic, że do ludzi się wynajmują robić, a mieszkają kątem tam u kogoś. Ale tak był napalony na te morgi, że mu powiedziałem: – Czterdzieści. – Czterdzieści? – Aż przybladł. – Ho! ho! To bogacze. – Bogacze – potwierdziłem. – I chcą cię? – Czemu mieliby nie chcieć? Czy to wasz syn niewart? – Ano, nikt ci nie mówi, żeś niewart. Tylko że bogacze do bogaczy zawsze ciągną, a biednymi pomiatają. Bugaje? Bugaje? Ano, słyszało się. Ale że czterdzieści mórg, nawet żem nie wiedział. Musieli dokupić. I wiela ich na to jest? – Niby na co? – Na te morgi. – Sama jedna. – To jedynaczka? – Nie, jest jeszcze brat, tylko chory na suchoty. – Iii, jak na suchoty, to już nic z niego nie będzie. A parobka chociaż mają? – Na co im parobek? Maszyny mają. – Ano, dzisiaj gdyby nawet chciał, to skąd weźmie parobka. Popochodzili, choroby, do fabryk, do miast, na urzędy. Pójdziesz, to dwa razy dwa nie potrafi zliczyć, a urzędnik. A dawniej sami się prosili do wynajęcia. Choćby do koszenia na dzień, dwa, to nie najmiesz nikogo. I nie wiedzą, ile już za dniówkę brać. I każdy z jedzeniem. A nie zje ci klusków czy kaszy, tylko mięsa mu daj, mięsa. To pewnie, że maszyny lepsze. A krów wiela mają? – Pięć czy sześć. Nie zachodziłem do chlewa. Pomyśleliby jeszcze, że na majątek lecę. – Prawda. Ale lepiej z góry wszystko wiedzieć. A na tyle ziemi mógłbyś z dziesięć chować. I nie chowaj czarno-białych, niby więcej mleka dają, ale woda. Czerwone chowaj. Krówki mniejsze, to i zeżreć, nie zeżrą tyle, a mleko pół na pół ze śmietaną. I byka dobrze, żebyś miał. O, na byku można ładny grosz zbić. Maziarski miał przed wojną byka, to brał pięć złotych od pokrycia albo cztery dni odrobku. Zawiązało się czy nie. I byk jak jest w gospodarstwie, to wiadomo, żeś bogacz. Biedny byka nie trzyma. Świń tak samo chowaj dużo. Na świniach najprędzej grosz zrobisz. Tylko maciorę swoją musisz mieć. Prosięta teraz drogie. Zresztą po co ci na jarmark jeździć i kupować. Czasu tylko namitrężysz. I swoje najpewniejsze. Kupisz jakieś gady i nie będą ci rosły. Wiadomo, co to się kupuje? Niby na oko prosięta, a potem wychodzi, że diabły. Zamiast rosnąć, to się kurczą. I patrz, żeby ci do chlewa ktoś zarazy nie przyplątał. Nikogo obcego nie wpuszczaj. Nigdy nie wiadomo, kto jest co. Choćby sąsiad, to czy to wiadomo? Może mu z oczów dobrze patrzeć, a skąd możesz wiedzieć, czy ci śmierci nie przynosi. Śmierć i w dobrych oczach można przynieść, i na rękach, na butach, a nawet z kieszeni wytrząsnąć razem z paprochami. A niech jedna świnia padnie, ile to nieszczęścia. A co dopiero, jakby pomór na wszystkie przyszedł. Ktoś ci powie, o, jakie to masz ładne świnie. A będzie z zazdrości, to żebyś nie wiem potem, ile zryć walił, będą wciąż jak koty. Bo ci będą zazdrościć, jakże by inaczej. Bogatemu zawsze się zazdrości. Ludzie dzielą się na tych, co im się zazdrości i co im zazdroszczą. Z zazdrości Kain zabił Abla, a Wojtek Denderys przed wojną, pamiętasz, podpalił swojego szwagra. Bo z zazdrości wszystko zło jest na tym świecie. Rząd rządowi zazdrości, król królowi, generały generałom i tak idzie w dół aż do człowieka. A rozejrzeć się po świecie, to i góra górze zazdrości, rzeka rzece, mniejsza większej, czy nawet jabłko jabłku na jabłonce. A mieliby tobie nie zazdrościć. I nie miej nawet ludziom za złe. Komuś musi się zazdrościć. Pszczoły też powinieneś mieć, bo z pszczół miód. A masz miód, to masz wszystko. Mówi się, mlekiem i miodem płynąca. I między drzewami jak tak ule stoją, to i sad weselszy. Chce się częściej zajść, niż gdyby same tylko drzewa stały. Nieraz do ludzi nie będzie ci się chciało pójść, a do pszczół pójdziesz. Z pszczołami i pogadać można, i posłuchać ich. Tylko śliwek nie sadź. Obrodzą, jak to nieraz śliwki, i kto ci będzie zbierał? Będą spadać i sad ci cały zapaprają. Sam nie zbierzesz, choćby i we dwoje z nią. Jeszcze jak mówisz, że urzędniczka, to gdzie się będzie w śliwkach paprać. Rwie się i rwie, a tu nie ubywa. Sadź tylko jabłonki. Najwyżej dwie, trzy gruszki, żeby było dla siebie. Czy ksiądz cię czasem odwiedzi, to go poczęstujesz. Księża lubią gruszki. Czy tak pójść, popatrzeć między liśćmi, czy się któraś już nie zażółciła. Miło taką pierwszą zerwać i przynieść czy dziecku, czy kobiecie. Masz, zjedz, już dojrzała. Owsa nie siej. Chyba że dla koni. Bo z parę koni musisz mieć. Maszyny swoją drogą, konie swoją. Na czterdziestu morgach jedno drugiemu nie zawadzi. A co byłbyś za gospodarz, jakbyś z pary koni nie miał. Pójść choćby do chlewa popatrzeć. Pot i gnój aż w nosie wierci, jakby coś tak kwitło. Koń zarży, to go klepniesz i od razu lżej się robi. Nie ze wszystkim musi się do Boga zaraz. No, i bryczkę chyba będziesz miał? To musisz mieć i konie. Do kościoła w niedzielę to na tylu morgach nie będziesz szedł piechotą. Czy na chrzciny, na wesele cię zaproszą. O, będą cię prosić. Raz twoją za chrzestną, raz ciebie za chrzestnego. A w bryczce nie da się bez pary koni. W wozie można jednym, wóz to wóz. Ale bryczka to i bryczka, i koni para, i dopiero bryczka. I dobrane muszą być. Bo nie zawsze dwa konie to para. Para to jak dwa kasztany albo dwa deresze. A najlepiej jeden kary, drugi siwy. O, kary z siwym, to dopiero para. Jakby ślubna. Siwy jakby panna młoda, a kary pan młody. Albo jakby dzień z nocą szły przy jednym dyszlu. Tylko im ogonów czasem nie podcinaj, niech rosną do ziemi. I grzywy im zostaw. Koń bez grzywy to jak rekrut. I w grzywie cała siła koni. I szleje nie zapomnij im sprawić, a jakby tak jeszcze nabijane guzami! I bat by jakiś giętki ci się przydał. No, i gminę chyba rzucisz? Po co ci być urzędnikiem, jak będziesz bogaczem. – A dajże mu już spokój! – matka już nie wytrzymała. – Jeszcze się nie ożenił. Będzie sam wiedział, co ma robić. Nie pij tylko, synu. I być dobry dla niej. Ojcu głupio się zrobiło, spuścił głowę i tak siedział, ni to nad czymś myśląc, ni to w ziemię patrząc. – To trza może psu jeść zanieść? – powiedział po chwili. – Dawno jadł?! – obruszyła się znów matka. Wtedy sięgnął po machorkę do kieszeni i zaczął sobie zwijać skręta, a gdy go oślinił, rzekł: – Przecież nic nie chcę od niego. Radzę mu tylko. Nigdy go ziemia nie ciągnęła, a tu czterdzieści mórg na niego spadnie. Czterdzieści mórg, ty wiesz, co to jest? To jakby wziął Sochę, Maszczyka, Derenia, Sobieraja i nas i w jedno złączył. Pięć. gospodarek. A gospodarz na to jeden. I kto mu doradzi? Ale bo to cię usłucha? Zrobi, jak się jemu będzie chciało. Wie lepiej niż ojciec i matka. Ty mu tak, on ci tak. Ty chcesz jak najlepiej, a on i tak to w tyłku ma. Albo weźmie jeszcze wszystko puści w trąbę i hulaj dusza. Bo co ziemia dla niego. Od maleńka był nieusłuchany. A zresztą niech robi, jak chce. My i tak umrzemy – rozzłościł się, jakbym się z nim kłócił. A przecież słowa się nie odezwałem. Siedziałem i słuchałem, co mi radził. I nawet żałowałem, że mu powiedziałem tyle tych mórg. Skąd mi aż tyle do głowy przyszło? Nikt u nas we wsi nawet tyle nie miał. Trzeba było powiedzieć dziesięć czy dwanaście góra i już nie dodawać tego brata na suchoty. Albo niechby i brat był, tylko może kaleka i trzeba byłoby go wziąć na dożywocie. Matka i tak by powiedziała to, co powiedziała, a on by najwyżej powiedział: – To tyle samo Wrony mają. I też cię chcą. I byłoby na miejscu. Nie musiałbyś się aż do Łanowa wyprowadzać. Gdzie człowiek się urodził, tam powinien umrzeć. Bo nigdzie już się tak nie przyzwyczai. I Jagna ich robotna dziewucha. I pewnie jej krowę dadzą, bo dwie mają. Myślałem, że może nie uwierzy, bo aż tyle mórg. – Tyle mórg – powie – to by było słychać w okolicy. Winiarski w Boleszycach ma trzydzieści, to go wszyscy znają. I ławnikiem był przed wojną. I ksiądz, dziedzic bywali u niego. I mowy na dożynkach to zawsze Winiarski. Syna na doktora wyuczył, córkę na nauczycielkę. Gdzie by tam cię chcieli, jakby tyle mórg mieli. A z pijaństwa ci się już zwiduje. Pij, pij, to skończysz jak Pietrek Jamrozki. Matkę od kurew wyzywa, kiedy mu na wódkę nie chce dać. A ręce mu się trzęsą jak liście na wietrze. Ksiądz go ciągle z ambony wypomina. I co go odwiezą, to znów przywiezą, i znów pije. Ale może nie tyle mnie uwierzył, co samemu sobie. I kiedy mi się pytał, ile mórg mają, chciał tylko, żebym mu przytaknął. I przytaknąłem mu, że czterdzieści, niech ma, jak tyle chce, niech się wreszcie nażre tej ziemi, niech mu się raz od niej w głowie zakręci, bo aż mnie poniosło. Chciałem mu dokuczyć, a wyszło, jakby go Bóg nareszcie wysłuchał. Ale musiało w końcu dojść do niego, że to wszystko nieprawda, bo odtamtąd ani razu już do tych mórg nie wrócił. Ani czy się żenię, nigdy mnie nie spytał. Ani czy chodzimy dalej z sobą. Zresztą zaczęło mu się w głowie jakby mieszać, a po śmierci matki zamilkł prawie i czasem tylko coś tam się odezwał. Nawet pole go nie obchodziło, to miałby mój ożenek? Kiedyś tylko, już w gminie wtedy nie robiłem, przyjechałem do koszenia i siedziałem zmachany na ławie, gdy nagle mi się spytał: – To już żniwa? – Ano, żniwa. – A dzieci ci już pomagają? Przyprowadziłbyś ich kiedy. Zapomniałem, że to moje wnuki. I tak samo jak wtedy musiałem mu przytaknąć: – Przyprowadzę. |
||
|