"Kamień Na Kamieniu" - читать интересную книгу автора (Myśliwski Wiesław)

IV. ZIEMIA

Czasem sobie myślę, co ja właściwie tę ziemię obchodzę? Co ona wie o mnie? Czy choć wie, że jestem? Czy wie, ile nóg po niej nawłóczy-łem? Może nawet się ten świat wkoło zeszło, gdyby każdy krok tak policzyć. Albo i na tamten się już zaszło i dalej się idzie. Skibami, bruzdami, po radlankach, po ścierniskach, w deszczu, w chłodzie, w spiekocie, w męce, wiosną, latem, jesienią, za kosą, za pługiem.

I za czym?

A prócz tego czy wie, ile się człowiek naużerał o nią, ile nanienawidził. Aż sam sobie się nieraz dziwił, skąd się tyle nienawiści w nim bierze? Czyżby na świat już z nią przyszedł? I nienawiść stała się dopiero ziemią?

W każdym razie zanim się jeszcze urodziłem, już się ojciec pra-wował z Prażuchami o miedzę. Nie wierzył w żadną sprawiedliwość ziemską, ale przyszedł raz z pola cały roztrzęsiony i powiedział:

– Jest, nie jest sprawiedliwość, trza tego zbója, Prażucha, podać do sądu, bo ziemia dłużej już tego nie zdzierży.

A poszło znów o to, że podorał nam Prażuch miedzę. No i tak to się zaczęło. Raz ojciec podawał Prażucha, to znów Prażuch ojca, i tak na przemian, czyja ziemia akurat nie mogła dłużej zdzierżyć. Ciągnęło się to latami, bo sądy nie takie znów gorliwe, żeby rozsądzać od jednego razu, no i sędzię muszą z czegoś żyć. A może w ogóle nie do rozsądzenia było, po czyjej stronie jest wina. Tak że sam Pan Bóg by tego nie rozsądził. Bo gdy chodzi o ziemię, nie ma winnych i niewinnych, tylko sami pokrzywdzeni. A sądy jak to sądy, wszystko na jedno kopyto, winni i niewinni, a to nie ta przecież miara. Toteż sądy szły swoją drogą, a ojciec z Prażuchem swoją sobie wymierzali sprawiedliwość. I co Prażuch wiosną podorał, to ojciec jesienią odorał i choć jeszcze te pół skibki za swoją krzywdę z Prażuchowego doorał. Bo niech się nie wydaje zbójowi, że nie ma już kary na niego.

Aż jednego dnia, po którymś kolejnym sądzie, który nic znów nie rozsądził, spotkali się ojciec z Prażuchem na polu. Ojciec na swoim bronował, Prażuch na swoim gnój rozrzucał. Tamten przygadał ojcu, że jak będzie to pole na sądy sprzedawał, to kupi od niego. A ojciec mu na to, że niedoczekanie jego, bo jak nie sądy, to Pan Bóg, ale sprawiedliwość go dosięgnie, i może, zbóju, wreszcie zdechniesz. Wywiązała się straszliwa kłótnia między nimi, aż hen ją było słychać, jakby dwie wsie tak się z sobą kłóciły, dwa folwarki albo niebo z ziemią. Kto był tylko w polu, grzbiet odginał, zatrzymywał pług czy bronę, przystawał i patrzył, gdzież to się tak kłócą. A oni kłócili się, aż skowronki z nieba poulatywały. I nawet to niebo, pogodne dotąd, zachmurzyło się i w oddali zaczęło się błyskać.

W końcu ojciec nie wytrzymał, podleciał do Prażucha i przysiepał mu batem. To Prażuch, nie namyślając się, pchnął ojca widłami. Ojciec upadł, krwią się zalał, a ten jeszcze stanął sobie nad ojcem, wsparł się na tych widłach i zadrwił:

– No, i kto zdechnie teraz, cholero? Czyja sprawiedliwość? I ojciec, prawie już omdlały, ale mu odgroził:

– Czekaj no, ty zbóju, niech tylko mój Szymek dorośnie.

No i kiedy dorosłem, nie było już rady. Razu jednego orałem na tym samym polu, a na swoim Prażuch siał pszenicę. Zleciało się wron i na jego, i na moje pole, i jak to wrony, chodziły i dziobały sobie. Nagle dziad się schylił, złapał bryłę i rzucił, niby na te wrony, co po jego polu chodziły. Ale zerwały się i z mojego. Zezłościło mnie to, bo lubię, żeby wrony szły za mną, kiedy orzę. Zatrzymałem konia i krzyknąłem:

– Zostaw te wrony, dziadu sakramencki! Strasz na swoim polu! A od mojego ci wara!

A ten nie dość, że nie przestał rzucać, to jeszcze zaczął krakać, kra! kra! kra!

– Zostaw, bo ci mordę skuję! A ten dalej, kra! kra! kra!

Podleciałem, trzasnąłem pięścią między ślepia, fiknął kozła, ziarno mu się z płachty wysypało, jeszcze mu na ziemi nogą dołożyłem.

– No i czyja teraz sprawiedliwość? – powiedziałem. Pół pola zaorałem, a on jeszcze nie mógł wstać, tylko stękał i przeklinał. Mówili nawet, że mu coś w krzyżu przetrąciłem, bo prawie do wiosny w łóżku leżał.

Ale przyszła znów jesień i Antek pasł któregoś dnia krowy w łętach kartoflanych, a ten na swoim orał. I jakoś tak jedna krowa w jego pole przeszła. Antek rzucił się, żeby ją zagonić. A ten zostawił pług i konia i z batem do Antka. I tak chłopaka zsiekł, że był cały w sinych pręgach. Potem i tę krowę, co w jego weszła. A nie dość mu było, to jeszcze w nasze pole wleciał i zsiekł tę drugą, co mu nic nie zawiniła. Wrócił Antek z płaczem do chałupy, a gdzie tam jeszcze do południa było, a krowy zsieczone, aż im żmije po skórze porosły.

Wściekłem się już wtedy na całego. Złapałem siekierę, i poleciałem w pole, że zabiję dziada, niech raz się to skończy. Niech nawet zgniję w kryminale. Ale zobaczył mnie z daleka, raz dwa przeprzągł konia od pługa do wozu, pług zostawił, wskoczył, przyciął koniowi i drogą koło młyna uciekł do chałupy. Poleciałem do chałupy za nim, ale była na sto spustów zaparta. Zacząłem walić w drzwi.

– Otwórz, sukinsynie, bo muszę cię zabić! Otwórz, słyszysz?! Nie ma dla nas obu miejsca na tym świecie!

Ale żeby choć pisk myszy zza drzwi mnie doszedł, jakby nikogo nie było. A byli wszyscy. Zajrzałem przez okno, to w okno wstawili cynowy krucyfiks. No i choćby szyby powybijać, to jakoś nie bardzo włazić przez krucyfiks. I podrąbałem im tylko trochę winkla u chałupy.

Unikał mnie odtamtąd jakby morowego powietrza. Ani go na wsi nigdy nie spotkałem. Ani w sklepie. A i w pole kiedy tylko zajechałem, to u niego wszystko było obrobione, jakby diabeł nocą mu obrabiał. Spotkaliśmy się dopiero kiedyś w karczmie. Musiał się mnie nie spodziewać, bo to do południa było, pogoda jak szkło i w żniwa. Po machorkę przyszedł, a ja stałem przy bufecie trochę już podpity.

– Machorki, dziadu, ci się zachciało? – powiedziałem. Skulił uszy po sobie i słowa nie burknął. – A koniczynę palić nie łaska! Albo nakraj se wiśniowych liści! – I do Żyda: – Dajcie mu, Chaimie, kieliszek anyżówki, niech wypije moje zdrowie, jak już żeśmy się spotkali.

Żyd mu nalał, a ten jakby to nie jemu.

– Co, mojego zdrowia nie wypijesz? – Złapałem jedną ręką za łeb, drugą za kieliszek i przez siłę chciałem mu do gęby wlać, a ten wtedy w twarz mi plunął. – Toś ty taki, sukinsynie? Ja z wódką do ciebie, a ty plujesz?!

Poderwałem go omal że pod sufit i rąbnąłem o ziemię, karczma aż zadygotała. Wydał z siebie jakiś jęk jak ostatnie tchnienie. Przestraszyłem się, że może go zabiłem, niemłody przecież był, mogły się w nim stare kości rozsypać z tak wysoka. Ale jakoś się pozbierał. Żyd mu trochę pomógł. I wytoczył się z karczmy prawie na bałyku, pokorny jak trusia. Dopiero na dworze, kiedy wgramolił się już na furę i wziął bat i lejce w ręce, zaczął mnie wyzywać od najgorszych:

– Ty draniu! Ty najduchu! Ty antychryście!

Wyskoczyłem za nim, ale podciął konia. A gdy spory kawał już odjechał, jeszcze się obrócił i odgroził mi:

– Czekaj no, niech tylko moje chłopaki dorosną!

Trzech miał tych chłopaków, Wojtka, Jędrka i Bolka. No i kiedy mu dorośli, choć dopiero najstarszy, Wojtek, zaczął być kawalerem, zaczaili się raz na mnie. Wracałem nocą z zabawy z Boleszyc. A jakby wszystko się przeciw mnie sprzysięgło, zachciało mi się jedną pannę odprowadzić, a prawie już za wsią mieszkała, i przed chałupą trochę z nią postałem. Ale nawet pocałować się nie dała, jakieś takie cielę, usta zaciskała i głowę pod siebie kuliła. I musiałem potem sam wracać, bo chłopaki mnie odeszli. Noc ciemna, że oko wykol, ni gwiazdy na niebie, ni choćby kawałka księżyca, psy tylko w dali gdzieś szczekały. Jeszcze na skróty przez zbrzę wracałem, krzak koło krzaka, głogi, jałowce, leszczyny, to nawet ścieżki pośród tych krzaków mało co było widać. Ale przecież nie pierwszy raz nocą sam wracałem i nieraz gdzie tam z dalsza, to czego miałbym się bać. I pogwizdywałem sobie, o mój rozmarynie, wojenko, wojenko, gęsi za wodą, kaczki za wodą, uciekaj, dziewczyno, bo cię pobodą! Nagle wyskoczyły z tych krzaków Prażuchy i dawaj mnie kołami. Nim zdążyłem po nóż sięgnąć, już leżałem na ziemi prawie martwy. Czułem tylko, jak mnie kopią z wszystkich stron, ale trwało to chwilkę, a potem już nic nie czułem, czy żyję, czy zabity jestem. Aż dopiero rano szedł jakiś chłop tą samą ścieżką i dał do wsi znać. że trup w zbrzy leży.

Ze dwa tygodnie nie mogłem z łóżka wstać. Choć i na leżąco wszystko mnie bolało. Matka wciąż okłady i okłady mi robiła, a na dodatek popłakiwała nade mną:

– Jezu, Szymek, tyle razy cię prosiłam! I do Boga co się wciąż na-modlę! Chcesz do grobu mnie wpędzić? Obiecaj, że to już ostatni raz.

Ale jak obiecać, choćby matce, kiedy poprzysiągłem sobie, że nie daruję. Podpalę, zabiję, a nie daruję. Tylko że niedługo potem przyszła wojna i musiałem iść na wojnę. Co prawda, wojnę raz dwa się przegrało i nim kopania się skończyły, byłem z powrotem w chałupie. Ale jakoś mi się to wszystko z Prażuchami wydało po tej wojnie, jakby na innym świecie było. Bo mnie gorzej ta przegrana wojna bolała niż Prażuchy. I pewnie byłbym im zapomniał. Ale ojciec, że nam znów Prażuch miedzę podorał, kiedy byłem na wojnie, bo dziad liczył, że nie wrócę. No i zrób coś, i zrób coś, bo ziemia już dłużej nie zdzierży. Idź, podaj choćby do sądu. I nie mogłem mu za nic wytłumaczyć, że nie ma teraz gdzie podać. Bo gdzie? Polski nie było, to i sądów nie było. A on swoje:

– Wojnęśta przegrali, to i z Prażuchami mamy jeszcze przegrać?

To któregoś dnia wrzuciłem pług na wóz i choć było już zasiane i u nas, i u Prażucha, a nawet zdążyło już wzejść, odorałem, co nasze, niech dziad wie, że wróciłem.

Na drugi rok był odpust w Lisicach na Piotra i Pawła. Może bym nie poszedł, tylko że nie było gdzie żyta na chleb zemlić, bo we młynach żandarmi jak psy warowali i trzeba było mieć kwit, że się odstawiło kontyngent. Choć nieraz miał ktoś kwit i też mu zboże zarekwirowali i jeszcze sprali po pysku. A w Lisicach miał akurat wiatrak niejaki Pasieńko i miał córkę na wydaniu. Stara panna już była, Zośka miała na imię. Znałem ją z różnych zabawi nieraz zapraszała, żeby kiedy zajść. Ale raz, że do Lisic spory kawał od nas, a dwa, że brzydkie było pannisko, przysadzista, plecy równo z tyłkiem, zęby jak u konia, jeszcze ciągle by się śmiała. Tylko że co się nie robi dla chleba. Pomyślałem, pójdę, wezmę ją na odpust, a stary na pewno zemli pokątnie choć ze ćwiartkę żyta. Nawet trochę z nią pochodzę, niech mu się wydaje, że się chcę ożenić, może wojna tak długo nie potrwa. Kupię jej najwyżej psa, kota na odpuście albo sznur korali, żeby mnie nie wyzywała potem.

Na szczęście kramy były oblepione jakby plastry miodu i w żaden sposób nie mogliśmy się dopchać. Inna sprawa, że nie bardzo mi się chciało pchać, a Zośce wystarczyło, że pod rękę mnie trzymała. Bo z takim kawalerem na oczach całego odpustu, to pewnie wszystko by oddała, a nie tylko psa, kota czy sznur korali. Jeszcze odpust, choć to wojna, był jak mało przed wojną który. Rzędy kramów aż pod cmentarz sięgały. Fur jak na jarmarku. A od ludzi aż zaduch, jakby tak procesje w tę i nazad chodziły i nie wiadomo, która w którą, bo wszystkie pchały się na siebie. A pisków, krzyków, śmiechów, trąbek, gwizdków, kogucików, jakby wcale wojny nie było, tylko odpust na całym świecie. A jeszcze jej powiedziałem, że lubię, kiedy się śmieje, to bez przerwy się śmiała.

Nagle trzech Prażuchów jak trzy sosny wyrosło przed nami. I jak zbóje patrzą na nas spode łba. O, źle może być, pomyślałem. I chciałem ich wyminąć, bo mi w głowie żyto na chleb było, nie bójka. Tylko że akurat z prawej strony stał kram i tłum ludzi przy kramie, z lewej wóz, gdzie czereśnie sprzedawali, a z powrotem przecież się nie cofnę. Puściłem Zośkę przodem, że może jedno za drugim łatwiej uda nam się przejść. Zośkę nawet przepuścili. Najmłodszy tylko, Bolek, kiedy go mijała, zadrwił jej nad uchem:

– Ale se kurdupla znalazł.

Ryknęli wszyscy trzej śmiechem i już byłem pewny, że kosztem Zośki i mnie się uda przejść. Wtem najstarszy, Wojtek, zastawił mi drogę ramieniem i gdzie się ty taki owaki pchasz? Nie widzisz, że stoimy?

– Co mam nie widzieć? Widzę – odrzekłem. I nie namyślając się, trzasnąłem w tę roześmianą jeszcze japę, że nawet nie zdążył się uchylić. Zachwiał się, poprawiłem z drugiej ręki i potoczył się tyłem na wóz z czereśniami. A tam walnął jeszcze łbem o koło i już nie wstał. Podskoczył wtedy Bolek, złapał mnie za bary, chwilęśmy się tarmosili. Zrobiło się zamieszanie. Część ludzi zaczęła uciekać, inni znów się pchali z ciekawości, a niektórzy nawet mieli chęć do bójki się włączyć. Ktoś się darł, jakby zwoływał wszystkich do swojego kramu na łakocie:

– Biją się! Biją się! Ktoś inny:

– Jezusie! Maryjo! Mało im, zarazom, wojny! Ktoś aż się zanosił:

– Zawołajta księdza! Niech diabłów pokropi! Księdza zawołajta! Zośka złapała mnie za marynarkę.

– Szymek! Szymuś! Ty mądrzejszy! Ustąp głupim!

I w tej samej chwili jakiś wielki ciężar spadł mi z tyłu na głowę. Zmiękłem w sobie. W oczach ciemno mi się zrobiło. Ale jakoś utrzymałem się na nogach i strzeliłem pięścią w tej ciemności na oślep przed siebie. Nie trafiłem. Chybnęło mną i żeby nie upaść, poszedłem za tą pięścią bykiem. Głowa mi ugrzęzła w czyimś brzuchu, sieknęło. I przejrzałem. Zobaczyłem, jak Bolek, bo to jego był brzuch, toczy się na kram. Zwalił kram. Posypały się gipsowe figury. Kramarz wiuknął przekleństwami, złapał Bolka za bary i odepchnął go z powrotem na mnie. Wystawiłem pięść, a ten jakby w dyszel wyrżnął nosem, oczy mu się maślane zrobiły. Ale silne było chłopisko, choć najmniejszy z nich trzech. Łbem tylko potrząsnął, jakby mu ktoś wiadro wody wylał na ten łeb. Poprawiłem mu, zachwiał się, ale nie upadł. Gdybym może z raz mu jeszcze dołożył, byłby pewnie amen. Tylko że już Jędrek, z nich najwyższy, odrzuciwszy ludzi, co mu stali na drodze, wyciągnął ku mnie ręce, jakby chciał mnie w siebie wgarnąć i zgnieść. Przychyliłem się i z pełnego rozmachu strzeliłem w sam środek tych rąk. Rozleciały się jak skrzydła. Prawie zawisł na tych rękach. Nagle złapał się lewą za oko i straszliwie zawył:

– Jezuuu! – Kolebał się chwilę z tą ręką przy oku, jakby nie wiedział, upaść czy nie upaść. Pomogłem mu nie takim wcale mocnym ciosem pod łokieć i obsunął się tuż przy moich kolanach, jęcząc: – Moje oko! Nic nie widzę! Moje oko! Ty jebana mać!

Zawahałem się. czy bić dalej, byłbym go najchętniej w ziemię wdeptał. Ale tylko mu tę rękę od oka oderwałem i spójrz tu tym krwawym okiem, sukinsynu, i żebyś na całe życie sobie zapamiętał. Myślał, że go dalej chcę bić, i rozpłakał się:

– Nie bij! Daruj! Z jednej wsi jesteśmy!

Tylko że kiedy ten o darowanie prosił, Bolek zdążył się otrząsnąć i zachodził mnie z boku z wyciągniętym nożem. Byłbym może nie spostrzegł tego noża, ale nagle coś błysnęło, jakby promień słońca odbił się tak ostro od złotego krzyża na kościelnej wieży. A prócz tego jakiś dobry głos jeszcze mnie w ostatniej chwili ostrzegł:

– Nóż! Nóż!

Tylko że za późno było, żeby mu ten nóż wytrącić, bo już się nim zamachnął. Ale zdążyłem jakoś się uchylić i przykopałem mu z całej siły między nogi. Zwinął się w ruską trójkę, a nóż jak wróbel wyfrunął mu z garści. Uniosłem jego bezwładne ciało z ziemi i lewą ręką przytrzymując go sobie za klapy marynarki, prawą zacząłem za ten nóż bić, powoli, w odstępach, bo już sam ledwo trzymałem się na nogach. Choć może mi się tylko wydawało, że go za ten nóż biję, a biłem za tę miedzę tyle razy podoraną, przeklętą. Podrywałem go sobie, kiedy mi się na ziemię obsuwał, i biłem. A on na przemian budził się i zasypiał, budził i zasypiał, jakby wcale już nie czuł, że go biję. Siły zaczęły mnie opuszczać, ale wściekłości było jeszcze we mnie tyle, że gdybym go nawet zabił, chybabym jej nie zadowolił. W końcu krew buchnęła mu ustami.

– Puść go. Dosyć ma – doszedł mnie jakby głos anioła z boku.

I puściłem.

Zwalił się jak kłoda, ale i pode mną nogi się ugięły i o mało razem z nim się nie zwaliłem. Chwilę stałem jak pijany, bojąc się dać choćby kroku, a w oczach jakby iskry mi ktoś krzesał. Wtedy znów mnie doszedł ten anielski głos:

– Chodź, siądź sobie, mój sokole.

Obróciłem głowę i tuż naprzeciw zobaczyłem kram, a za kramem siedzącą kramarkę. Była stara, roztyta, twarz miała całą w dziobach po ospie, ale to jej był ten anielski głos. Uśmiechała się jakoś dziwnie, jakby dwa uśmiechy na jej twarzy się gryzły, może po tej ospie, albo to mnie się tak w oczach dwoiło. Nagle przypomniało mi się, że miałem z Zośką żyto na chleb załatwić. Zacząłem się rozglądać dookoła, ale nigdzie śladu Zośki.

– Nie masz jej co szukać – odezwała się kramarka tym swoim anielskim głosem. – Popiszczała, popiszczała i uciekła. Takie to dzisiejsze panny. O, chodź, odpocznij lepiej. – Wystawiła mi stołek przed kram. Zdjęła nawet chustkę z głowy i rozścieliła na tym stołku. – Szymek ci na imię? Tak żem usłyszała, jak wołała na ciebie. Ładne masz imię. Ściągnj marynarkę, guziki ci poprzyszywam, bo ci wszystkie oberwali.

Wyszła zza kramu i sama ze mnie ściągnęła. I poszła z tą marynarką do sąsiednich kramów. Po chwili wróciła z garścią pełną guzików.

– Są. Będziesz miał ładniejsze, niż miałeś.

Wgramoliła się z powrotem za kram i zabrała się za przyszywanie. Patrzyłem na swoje popuchnięte, pozdzierane ręce, kiedy nagle złapała ze stosu leżącego na kramie wiązkę obwarzanków i rzuciła mi na kolana.

– Naści, posil się, mój sokole. Narobiłeś się. O, narobiłeś. Jest jeszcze siła w narodzie. Nie tak prędko nam dadzą radę. Tylko temu pierwszemu żeś za mało dał, więcej się o koło rozbił. Ale ten ostatni będzie dosyć miał na całe życie. Było na co popatrzeć. A ludzie uciekali, jakby wicher ich tak zmiatał. Nawet paru kramarzy zwinęło swoje kramy. Musieli mieć coś na sumieniu, bo towaru mieli jeszcze dosyć, do wieczora mogliby sprzedawać. Nic się już tam dziś nie utar-guje. Ale warto było przyjechać. Będzie co pamiętać. Bo tak, to lecą te odpusty podobne jak dzień do dnia i co pamiętać? Ile obwarzanków się sprzedało? Samo sprzedawanie to nie odpust. Odpust to albo biskup jak przyjedzie, albo kiedy się pobiją. Dawniej jakoś więcej się bili. Jednego roku w Radzikowie, na świętego Wincentego, jak zaczęli się zaraz po mszy bić, to bili się przez całą sumę i po sumie się bili. I na nieszpory ludzie zaczynali iść, a jeszcze się bili. Któryś zwalił mi się na kram, gębę miał od ucha do ucha nożem przejechaną i wszystkie obwarzanki krwią mi pofarbował. Musiałam potem wiązkę po wiązce przeglądać i zmywać. Choć i tak z połowę trzeba było wyrzucić. A zaczęło się o nic. Najpierw jeden z drugim. A potem to już nie wiadomo, kto z kim, bo się wszyscy ze wszystkimi bili. Ani nawet która strona z którą, bo się strony pomieszały. Tylko jeden kłąb. Wyszedł ksiądz ze święconą wodą i kropidłem, organista, kościelny z krzyżem i dzwon zaczął z wieży bić. Ale doszli ledwo do brzegu tego kłębu i dalej ani rusz. Organista pośpiewał, ksiądz pokropił ich święconą wodą i zawrócili. A ci dalej się bili. Naści. – Znów rzuciła mi wiązkę obwarzanków. – Jedz. I tak już tego się dziś nie sprzeda. A mniej będzie z powrotem wieźć. O, ten to nawet z materią wyrwany. Ale jakoś ci to zaceruję. Na ciemnym i przy guziku, to nie będzie znać. Ładnie ci w tym garniturze. Ale jeszcze ładniej byłoby ci w brązowym. I niebieska koszula. Krawat w grochy. A tej twojej panny nie masz co żałować. Lepiej, że uciekła, bo i tak ci nie była przeznaczona. Za kurtkę tylko cię trzymała, zamiast ducha ci dodawać. Panna musi być, jakby ci z boku wyskoczyła, wtedy możesz z nią się wiązać. A ta stała i piszczała. A w łapę bym którego choć ugryzła albo w nogę kopnęła. Nie miałbyś z niej żony ani gospodyni, ani matki dzieciom. Po chodzie było widać, że nie dla ciebie ona. A kłótliwe by to było. Po pierwszym dziecku już miałbyś jędzę w domu, a pod starsze lata zgagę albo diabła. Byś tylko myślał, gdzie pójść, aby nie być w chałupie. Bóg by cię nie ciągnął, bo Bóg ciągnie dopiero na starość, to musiałbyś mieć inną albobyś się rozpił. Karczma czasem daje ukojenie, ale z karczmą też długo nie pożyjesz. Od karczmy bywa, że droga już tylko do stryka. Choć po prawdzie takiego sokoła żadna długo nie zatrzyma. I nawet żeby nie wiem jak bogata, urodziwa. Zamknij drzwi, okna, zasuń szyber w kominie, przywiąż go nawet różańcem, to i tak wyleci. I co ci przed Bogiem przysiągł, to jakby ślinę splunął, wszystko się w nim odprzysięgnie. Bo on nie dla jednej szczęścia stworzony, ale żeby nieszczęścia roznosić po wszystkich. Zresztą co ci się tam do żeniaczki spieszyć. Nie taki to znów miód. Póki ci wesoło, wesel się. Bo póki wesoło, to i śmierć daleko. Swoje już przeżyłam, wiem, co mówię. A trzech mężów miałam. Źle i dobrze mi z nimi było, choć z każdym inaczej. Ale więcej pamiętam, że trzy razy ich chowałam, niż że trzy razy żenili się ze mną. Szczęście, że miałam swoje obwarzanki, to ledwom jednego pochowała, już się drugi leciał żenić. Bo garnęli się, o, garnęli, jakby przy mnie najlepiej im było umierać. Ale po tych trzech powiedziałam dosyć. Co ja, grób? Mam te swoje obwarzanki, to tu się pojedzie, tam się pojedzie i wystarczy mi, jak się chłopy gdzieś o mnie pobiją. Bo bili się kiedyś, mój sokole, bili, aż ziemia nieraz od krwi czerwieniała, jakby to z niej ta krew. I na noże, i na drągi. I co który miał pod ręką. Raz tak jeden drugiego figurą Matki Boskiej przez łeb zdzielił. I ten, co ta Matka Boska na łbie jego się potłukła, to był mój pierwszy. Tamtego bym wolała, ale tego mi się szkoda zrobiło. On sprzedawał świętych, ja swoje obwarzanki i zawsześmy kramy koło siebie mieli. Ale nie żył długo. Drugiego tak samo miałam z bójki. Rozpędził cały odpust na świętej Sabiny w Wojciechowie i jakoś tak mi się wyrwało, mój ty będziesz. I był. Póki go policjant nie zastrzelił, bo rzucił się na policjanta, kiedy go do kryminału prowadził. A trzeci przystanął sobie, o, tak, w tym miejscu, jak ty, przed moim kramem i powiedział, kupię te wszystkie obwarzanki i jeszcze drugie tyle, ale moją musisz zostać. I zostałam. Tylko że nie mógł przeboleć, że już dwóch przed nim miałam, i co dzień się upijał. A co się upił, to łapał siekierę i wygoń ich, i wygoń, suko, bo jak ich nie wygonisz, to zarąbię ich i ciebie. I coraz gorzej pił. Aż tak kiedyś wróciłam z odpustu i patrzę, a u powały wisi ten mój trzeci. I odtamtąd nie chciałam, żeby się żenili. – Znów złapała ze stosu wiązkę obwarzanków i rzuciła mi na kolana. – Nie żałuj sobie. Z dobrej mąki są. A już myślałam, że nic się nie zdarzy. Suma się skończyła, a tu wciąż tylko, po ile za wiązkę i po ile za wiązkę. A wszystko jakieś takie grzeczne, jak nie kawalery, ale zakonniki poprzebierane. Nie powiem, utarg szedł, ale odpustu, pomyślałam, widać już nie będzie. A ty noża nie miałeś? Trzeba było i tobie nożem, jak on z nożem na ciebie szedł. Pan Bóg by ci odpuścił, widział przecież, że ty jeden, a ich trzech. A w przyrodzenie nie trzeba go było. Bij, zabij, ale przyrodzenie trzeba uszanować, mój sokole. Żeby nie wiem, kto jaki był zbój, przyrodzenie święta rzecz. Bo to jakbyś na samego Boga się zamierzył, który wszystkich nas urodził i kazał nam rodzić innych. A i on, choć Bóg, nie miał jak inaczej na świat przyjść, choć niby z Ducha Świętego, ale co by Duch począł bez Dziewicy? Z przyrodzenia życie, z przyrodzenia śmierć, wszystkie smutki i radości, z niego jeden zły, drugi dobry, ten to, tamten tamto, z niego zdrady i wojny, z niego króle, łazęgi i święci. I co było, i co będzie, z przyrodzenia, mój sokole. A wiesz ty, gdzie sny mają swoje siedlisko? W przyrodzeniu. I stamtąd nocą wyłażą na ciebie i śnią ci się. I co w przyrodzeniu, to i w sercu, i w głowie. Bo przyrodzenie nad nimi jest ustanowione, tak jak wieczność nad chwilką. Bez głowy tyle człowiek, co głupi, a bez serca kamień. A zabijesz przyrodzenie, to jakbyś go znowu z raju wygnał. I już potem go nie ciągnie ani do grzechu, ani do zbawienia. Czasem tam komuś słowik w gardle się zawiąże i śpiewa. Ale to jakby śpiewał nad tym swoim wygnaniem.

Zjadłem chyba z dziesięć wiązek tych obwarzanków i nie chciała ani grosza. Tylko żebym przyjechał na odpust do Milejowa na Matki Boskiej Zielnej. Obiecałem, że przyjadę. A Prażuchy odtamtąd jakby w nory się pochowali. Choć czasem ktoś mi doniósł, że się odgrażają, bo głośno było we wsi o tej naszej bójce. Do Bolka mieli nawet doktora przywozić. A stary miał powiedzieć, że jeszcze im za tego doktora zapłacę. Ale niedługo potem w las poszedłem i co tam mnie mogły Prażuchy obchodzić. Myślałem, że już na zawsze koniec z Prażuchami, a miedzę najwyżej się odorze po wojnie.

Ale razu jednego szedłem nocą ojców odwiedzić. Dobrze mi się szło. Cisza, pusto, nigdzie żywej duszy, chałupy we śnie pogrążone ani pies nigdzie nie zaszczekał. Prawie jak za dawnych lat, gdy się nieraz o tej porze od panny wracało. Aż chciałoby się nieba spytać, gdzie ta wojna?

Byłem prawie już w połowie wsi, jeszcze tylko Derenia minąć, Masz-czyka i ojce. Gdy nagle z ciemności, z paru kroków ledwie: Halt! I latarką mi prosto w oczy. Nie namyślając się dałem susa w bok, w zagatę Oryszki, znałem przecież każdy tu zaułek. Posypały się strzały, zadudniły buty. Przeskoczyłem płot, wpadłem na obejście Niezgódki. Pies Niezgódki zaczął wściekle ujadać. A tam znowu: Halt! Halt! I znowu strzały zatargały ciemnością. Przeleciałem od Niezgódki na zastodole do Kwietnia. Na szczęście pies Kwietnia czy nie zdążył się obudzić, czy był taki leniwy, bo nawet nie warknął. Potem przez obejście Gawlika i rozdołem za remizą wyleciałem na Barańskiego. Przyszło mi do głowy, czyby się nie wciągnąć u Barańskiego na wozownię i nie przeczekać. Trochę z dala od drogi i Barański bogacz, toby może mnie tu nie szukali. Jeszcze do Irki Barańskiej jakiś leutnant chodził, to może dalej chodzi. Tylko zapomniałem, że i psa miał Barański diabła. I ten, ledwo się wcisnąłem między bzy i jaśminy, co obejście okalały, rzucił się jak wściekły aż z drugiego końca ku mnie. Do tego ciągnął łańcuch po drucie, to i ten drut, i łańcuch zaczęły ujadać, jakby się razem z psem wściekły. A tam gdzieś, na drodze, od razu tupot butów. Halt! Halt! A od sadów, z przeciwległej strony, seria.

Niewesoło się robiło. Postanowiłem ku rzece się przebić, było niedaleko i może nie zdążyli tam zalecieć. Po zapłociach, po zapłociach chyłkiem, doleciałem do kuźni Siudaka. Tu na chwilę przycupnąłem, nadsłuchując, czy mnie jakieś podejrzane głosy nie dojdą, przeczoł-gałem się na drugą stronę drogi. Wpadłem do zagaty między Żmudą a Gabrysiem. I brzegiem stawu, przez olszyny, wyszedłem na zastodole u Zduna. Już myślałem, że jestem ocalony, bo od Zduna do rzeki tylko łąka, a za rzeką pałyga i las, i, o, tu mnie pocałujta. I nawet sobie siadłem, żeby trochę odsapnąć. Wtem w krzakach coś zaszeleściło, sięgnąłem po pistolet, a tu, jakby jakiś duszek wychynął, nieduziutki kundel i zaczyna mnie obwąchiwać. Miękko mi się na duszy zrobiło, pomyślałem sobie, że i psy są różne. I chciałem go pogłaskać za to, a ten wtedy cap mnie za rękę i jak nie zacznie jazgotać. Toś ty taki, gangreno? Odkopnąłem go, zaskowyczał i dawaj jeszcze głośniej jazgotać. Myślę sobie, nie ma co, spróbuję po dobroci. I zacząłem przemawiać do jego pieskiego rozumu, żeby się uspokoił:

– Dobry piesek, dobry. I nie taki głupi jak inne psy. No, przestań już. Słyszałeś strzały? To za mną strzelają. Jeszcze się naszczekasz, niech się wojna skończy. Po wojnie wszystkim będzie łatwiej, i ludziom, i psom. A tyś suczka czy pies? Coś mi się wydaje, żeś ty chyba pies. Suczka by tak nie szczekała. Suczka małe ma, to przy małych by siedziała. A czyj żeś ty, nie Zduna? Dobrze cię choć karmią? Bo to chytrusy, spod siebie by zjadły, to i psu nie dadzą. Lepiej miałbyś u Jamroza albo u Stajudy. Stajuda świńmi handluje. A Jamrozy wciąż modły zanoszą, żeby Pan Bóg dał im dziecko. A jak się wabisz? Nie Brzęczek? Chodź no do mnie, Brzęczek, pogłaszczę cię, tylko przestań, cholero, jazgotać. Zduny cię nie pogłaszczą, bo i dziecek swoich nie głaszczą, tylko do roboty gonią. No, chodź.

Ale gdzie tam, ciskał się, jazgotał, jakby moje słowa jeszcze gorzej go drażniły.

– Szwabskiś ty czy polski pies? Gonią mnie, jak, cholero, do ciebie mówić? Chyba mówię po polsku. Chcesz mnie zdradzić? A ty wiesz, co się z takimi psami robi? To samo co z ludźmi. Kula w łeb. Polski pies by na Polaka tak nie szczekał. A ty musisz być jakiś mieszaniec albo przybłęda. Idę już, idę, głupia gnido.

Wstałem, a ten jakby złodzieja sobie we mnie upatrzył, zaczął po cholewach mnie kąsać i jazgotał coraz wścieklej. Nagle przez to jego jazgotanie usłyszałem, jakby ktoś po roli gnał i niejeden. A za rzeką raz i drugi błysnęła latarka.

– Widzisz, sukinsynu, coś narobił? Okrążają mnie.

Teraz tylko od górnych pól mogłem się wydostać. Ale to trzeba było wieś okrążyć, żeby znowu nie przez drogę, bo tam pewnie czatowali. Puściłem się ścieżką pod wierzbami, prowadzącą od młyna. A ten jak rzep się przypiął i za mną z tym swoim jazgotem. Czekaj, nagła krew. Choć nie było chwili do stracenia, przycupnąłem i cap gada za łeb. Tak bym nigdy psa nie skrzywdził, prędzej kota. A w dzieciństwie wydawało mi się nawet, że pies pochodzi od człowieka. Gryzł mnie, drapał, skowyczał. Przycisnąłem go do ziemi i obcasem raz i drugi w ten łeb, aż zachrobotało. I w tej samej chwili z parunastu może kroków: Halt! Halt! I seria zabzyczała mi nad głową.

Rzuciłem się w sad Jamroza. Gałęzie cięły mnie po twarzy, po oczach. Kule niczym grad trzepały po liściach. Musiało i jabłek nabić. Zdarło mi czapkę z głowy. Zawadziłem o jakiś pień, wywaliłem się. Wypadłem na pole Mikusa. Jakby na nieszczęście nasiał Mikus akurat lucerny. Jeszcze mu się udała, bo powyżej kolan mi sięgała. Musiałem siłą kroki z niej wyciągać. Jak we śnie, tu leciałem, a przy ziemi nogi w miejscu mi trzymało, a tamci, wydawało mi się, że już, już mnie dopadają. Czułem, że z sił zaczynam opadać. Znów się wywaliłem. Przez chwilę błysnęła mi myśl, żeby już nie wstawać. Niech biorą, niech zabiją, niech się ten sen wreszcie skończy. Ale zerwałem się, a po parunastu krokach skończyła się i lucerna. Paroma susami doleciałem do wąwozu i żeby zmylić ślady za sobą, wdrapałem się na skarpę. Potem ominąłem z daleka obejście Karwackiego, żeby czasem psa nie zwabić. I od figury świętego Floriana skręciłem ku chałupie Prażuchów, obok których akurat prowadziła koleina w górne pola.

Zwolniłem nawet trochę kroku. Popatrzyłem w okna Prażuchów, ale bez żadnej nienawiści, i zwyczajnie, jak się myśli o ludziach w nocy, pomyślałem, że pewnie chrapią. Noc już z lekka zrzedła i gwiazd z nieba sporo już ubyło. Wtem z naprzeciwka doszło mnie jakby przytłumione szwargotanie. Skoczyłem za węgieł chałupy Prażuchów. Wychyliłem głowę. I jak koleina opuszczała się w dół, zobaczyłem wychodzące z ciemności trzy postacie. Szli noga za nogą, ale najwyraźniej w moją stronę się zbliżali, bo coraz więksi byli i coraz wyraźniej-sze stawało się to ich szwargotanie. Uciekać z powrotem w tej rzedniejącej nocy za późno już było, mieliby mnie jak na dłoni. Ale i schować się nie było gdzie. Ani płota Prażuchy nie mieli, ani żadne drzewa czy krzaki tu nie rosły. Chałupa, stodoła, chlew prawie w szczerym polu. A najgorsze, że w każdej chwili ich pies mnie mógł zwąchać. I aż dziwne mi się wydało, czemu jeszcze nie szczeka. Mieli przecież psa. Może na suki poleciał? Ale to lada chwila wróci i wtedy koniec.

Podsunąłem się bliżej drzwi, zastukałem lekko w okno. Przywarłem do szyby, próbując dojrzeć poprzez ciemność, czy się coś w środku nie rusza. Ale okno było jakimś łachem zasłonięte. Zastukałem znowu, trochę głośniej. Tamtych szwargotanie już się pod obejście zbliżało. Wreszcie nie głośniej niż pisk myszy zaskrzypiało coś za drzwiami. Poruszyłem klamką. Ale cisza. Chociaż czułem, że ktoś stoi za tymi drzwiami, bo cała chałupa jakby nagle się wsparła o te drzwi. Poruszyłem znowu klamką. I wtedy doszedł mnie strwożony głos starego:

– Kto tam?

– Swój. Otwórzcie – bardziej tchnąłem, niż rzekłem. No, i prędzej mógł się kogoś zza grobu spodziewać niż mnie, to nie poznał mnie. Odsunął zasuwę, wychylił skudlony łeb, ślepia mu się jak u wołu zrobiły i raptownie drzwi z powrotem zaparł. Ale spodziewałem się tego i od razu przesadziłem nogę za próg. A choć się całym ciałem położył na tych drzwiach, przeparłem go, aż się w głąb sieni zatoczył.

– Czego? – wycharczał.

– Zamknijcie – rzuciłem. – Szwaby pod chałupą.

Wtoczyłem się do izby. Walnął mnie w nos zaduch jakby kiszonej kapusty. Na kuchni stała ledwo tląca się lampa, widać co dopiero zapalona, bo najstarszy, Wojtek, jeszcze szkło na niej pasował. Spojrzał na mnie, jakby miał się już schylić po siekierę, ale nic nie rzekł. Wysunęli spod pierzyny łby Jędrek i Bolek i patrzyli nie wiedząc, wyskakiwać z łóżek czy jeszcze poleżeć.

– Pochwalony – powiedziałem dysząc.

Ale żadne nie odburkło, tylko patrzyli jak wilki spode łbów, wyczekując czegoś najgorszego. Wreszcie Wojtek zostawił tę lampę, siadł przy stole, ale wciąż spięty, bo aż ręce na stole położył, a tam chleb i nóż. Wtedy z łóżka w najciemniejszym kącie uniosła się stara i jakby najgorzej z nich nieprzejednana, rzekła:

– Po co tu ten szatan przylazł?

– Ano, chciałem go nie wpuścić. Ale przeparł mnie – Prażuch, próbował się tłumaczyć, że nie jego wina. I tak, jak stał, boso, w gaciach, i w koszuli klapnął na ławie, a ręce jakby przetrącone wsparł bezradnie na kolanach.

Wtedy tamci dwaj w łóżkach, Jędrek i Bolek, rozwścieklili się i huzia na ojca:

– Nie mógł to ojciec choćby tłuczka złapać i w łeb pierdolnąć? Stoi tłuczek przy drzwiach!

– Trza się go było, skurwysyna, najpierw spytać, kto, zanim mu ojciec otworzył!

– Gonią mnie – powiedziałem. – Chcecie, to możecie mnie wydać.

Pospuszczali łby i żadne choćby półsłowem się nie odezwało. Tylko Wojtek złapał nagle chleb i nóż ze stołu i ukrajał sobie wielką kromkę. Zaczął rwać zębami kęsy, jakby nie wiadomo jaki głód go sparł. Tamtych w łóżkach senność naszła. Opadli, podciągnęli pierzyny po brody. Knot się w lampie upalił, zaczął skwierczyć, światło, dotąd blade, jeszcze gorzej przybladło. Ale nikt się nie ruszył, żeby wstać podkręcić. A nawet jakby wszyscy czekali, kiedy zgaśnie i pogrążą się w ciemnościach. I gdy się zdawało, że już, już jest na granicy, odezwała się znów stara ze swojego kąta:

– Podkręć trochę Wojtek.

Wojtek wstał, podkręcił i na powrót siadł przy stole, ukrajał sobie drugą kromkę, ale już niedużą, można by ją na raz w gębę wepchnąć. Dłubał teraz palcami, jakby pestki słonecznika. I wtedy znów się stara odezwała:

– Siądź sobie. Zostało trochę kapusty z obiadu. Wstanę ci przy-grzeję. – Spuściła nogi z łóżka, nadziała chodaki i opasując się zapaską westchnęła: – Nie powinniśmy się rodzić, kiedy nie umiemy żyć.

A w niedługi czas potem wszyscy trzej, Wojtek, Jędrek i Bolek, przyszli do mnie do oddziału. I wszyscy trzej zginęli. Jędrek w napadzie na pociąg pod Dębową Górą. Wojtka dopadli rannego, gdyśmy próbowali się wydostać z kotła w Maruszewie i powiesili go przy drodze do Kawęczyna. A Bolek osłaniał nasz odwrót z olechowskich lasów. Dostał serią po nogach, nie mógł już uciekać. Jeszcze się wystrzelał do ostatniego naboju i nie miał się czym dobić, to owinął sobie szyję paskiem od empika i kręcił, kręcił, aż się na śmierć zakręcił.

Prażuchowa umarła w niedługo po wojnie, gdy już stało się pewne, że żaden nie wróci. Wiedziała, że nie żyją. Ale póki wojna trwała, jakby wciąż wierzyła, że wrócą. Kiedy pierwszy, Jędrek, zginął, zaczęło ją serce boleć i mało co już w gospodarce robiła, tylko wszystko Prażuch. A jak potem Wojtek, potem Bolek, a jeszcze wojna bez nich się skończyła, to nie wytrzymało jej to serce.

Prażuch za to żył i żył. I ani nie zdziwaczał, ani gospodarki nie zapuścił, choć miałby prawo i każdy by zrozumiał. Zawsze w porę zaorane, w porę zasiane, w porę zżęte, zwiezione. I w izbie, kiedy się nie poszło, zamiecione, pozmywane, świeża woda w wiadrach i mleko w gliniakach odwarzało się na serek albo już serek okapywał. A poduchy na łóżkach aż liśniły z białości. I każdej wiosny kwoka w opałce pod stołem nasadzona na jajach. A przyszła Wielkanoc, to bielił nie tylko sień, izbę, ale całą chałupę na zewnątrz. I nawet płot z faszyny uplótł dookoła obejścia, choć przez tyle lat nie mieli płotu. A robił pranie, to czyste, brudne, wszystko prał, co tylko w komorze było, z siebie, z synów, z kobiety. Obwiesił tym praniem podwórze, to mógłbyś pomyśleć, że sad tak nagle u Prażuchów zakwitł. Prócz tego czytać, pisać się nauczył, bo chodzili nauczyciele po chałupach i uczyli starych ludzi czytać, pisać.

Zaszedłem czasem go odwiedzić, to musiałem siąść i wysłuchać, jak mu idzie to czytanie, albo mu posprawdzać, czy błędów w pisaniu nie robi. Z rachunkami tylko mu nie bardzo szło. Ale z rachunkami i młodym nie każdemu idzie. Bo do rachunków trzeba się urodzić. I ani koń, krowa, pies, kot, ani żadne inne stworzenie nie mogłoby się poskarżyć, że im źle u Prażucha czy też w gównach leżą. Ani po nim samym nie było nic widać, żeby coś go gryzło, prócz starości. Choć nieraz taka chęć do życia bywa rozpaczą. I może się zdarzyć, że przez to człowiek dłużej żyje, niżby wiek mu pozwalał, i dłużej, niżby mu się chciało.

Zajął się i moją gospodarką, gdy mnie po tym wypadku wzięli do szpitala i chodził nie gorzej niż koło swojej. Nie musiałem się martwić, co tam się beze mnie dzieje. I stworzenie miało zawsze jeść dane. I Michał chodził nakarmiony, obleczony. I w izbie od czasu do czasu zamiótł, posprzątał, napalił. A co najważniejsze, w polu było obrobione. Nie wszystko sam robił, boby nie dał rady jednymi rękami i u mnie i u siebie. Ale przynajmniej przypilnował, doglądnął, zarządził. A raz w miesiącu, w niedzielę albo przy jarmarku, odwiedzał mnie w szpitalu. I nigdy z gołymi rękami nie przyszedł. Zawsze coś w koszyczku przyniósł, to sera kawałek, paręnaście jabłek, papierosów czy jajko święcone na Wielkanoc, czy opłatek i kawałek kiełbasy na Boże Narodzenie. A kiedy miał umrzeć, tak samo przyszedł i powiedział, że mi nie będzie mógł dalej gospodarki doglądać, bo już musi umrzeć. Co noc słyszy, jak go syny wołają i kobieta za nim płacze.

Czwartek to był, a w sobotę poszedł do księdza, żeby olejami świętymi go namaścił, bo wyznaczył sobie, że w niedzielę po południu umrze, a nie chciał księdza aż na drugi koniec wsi do swojej śmierci fatygować. No i mogło księdza nie być. Miał od dawna do tej śmierci przygotowaną dębową trumnę, czarne ubranie, kamasze, koszulę, krawat. Rano stworzenie obrządził, dał psu, kotu, zamiótł izbę, wybił muchy, zlał mleko do woreczka na serek. Potem się wykąpał, ogolił, ubrał i zawołał Strugałę, żeby przyszedł mu gromnicę zapalić. A ostatnie słowa jego były:

– Testament, Stasiu, leży za obrazem Jezusa. Wszystko jest tam rozpisane, co komu, a serek, jak ocieknie, weź sobie.

No i moja gospodarka na łasce i niełasce została. Bo nawet z najbliższych sąsiadów, jak się potem który nią zajął, to każdy aby tylko opędzić i dla siebie jak najwięcej wyciągnąć. Wróciłem, to jak na pobojowisko. Nie wiedziałem, w co ręce najpierw wsadzić. W wozie rozwora pęknięta, latry gdzieś porozwłóczone. Z psa tylko buda została, bo nawet łańcuch się na coś komuś przydał. A zaszedłem do stodoły, to sąsieki prawie puste, za to wróbli zatrzęsienie. Jakbym pod młyńskim stawidłem nagle stanął i woda z góry tak na mnie waliła. Jazgot, wrzask, mało nie ogłuchłem. I nie bardzo się mnie wystraszyły, takie były rozbestwione. Tylko te, co na klepisku, zerwały się, chociaż jakby do ostatniej chwili nie wiedziały, czy muszą się mnie bać. Rzuciłem laską za nimi, ale gdzie wróbli dosięgniesz, poszybowały pod sam dach. A laska walnęła o deski, spadła do sąsieka i musiałem jeszcze przez ogrodzenie przełazić za nią. Wściekłość mnie taka ogarnęła, że zadarłem głowę i zacząłem kląć, wyzywać, wy takie! owakie! psiekrwie! A bo to usłyszały? Trza by jerychońskich trąb, żeby się przedrzeć przez ten jazgot, wrzask. A poza tym wróbli mowa inna i człowieka inna, to i tak by nie pojęły. Czekajta wy, cholery jasne!

Wypadłem poszukać bata. Ale znajdź bat, jak cię dwa lata nie było. Poleciałem do sąsiada.

– Pożycz no mi, Franek, bata.

– Co, w pole ci już pilno jechać? Dopieroś ze szpitala przyjechał.

– Nie w pole, a na wróble.

– A cóż ty batem wróblom zrobisz?

Zaparłem wrota, stanąłem na środku klepiska i wspierając się jedną ręką na lasce, drugą dawaj tym batem wywijać, a strzelać, a prać aż pod same krokwie i uaa! uaa! darłem się, ile sił w płucach. Zakotłowało się, zakłębiło. Jakby jakiś nagły wir zaczął je wymiatać z sąsieków, spod strzechy, nie wiadomo zresztą skąd, i zbijał wszystkie w jedną ogłupiałą ze strachu chmarę, szeleszczącą tysiącami skrzydełek. Wicher gdy nieraz po sadzie zawieje, liście na drzewach tak słychać. Nie wróble, ale burza, zamieć. Aż się stodoła rozdygotała. A ja uaa! uaa! i tym batem. A tam tarmosiło nimi, gnało w tę i nazad, górą, dołem, aż się musiałem przykulać, bo i przeze mnie. Rzucało nimi to na wrota, ale wrota zaparte, to ku niebu, ale tam dach, to o ściany. A w ścianach, chociaż dziury jak pięści, bo stodoła leciwa, jeszcze przez odłamki w wojnę podziabana, to gołąb mógłby się przecisnąć, cóż dopiero wróbel. Ale w takim ogłupieniu każdy wróbel chmara wróbli, a chmara wróbli nie przeciśnie się dziurą na jednego. Czuć aż było smród rozgrzanych piór w powietrzu, jak smród plew, gdy się zboże wieje. Ale to nie plewy, skąd plewy? To strach wróbli tak plewami śmierdzi, gdy się zbiją w gromadkę i przed wróblą śmiercią uciekają.

Laska mi wypadła z ręki, ale jakby cud się stał, nogi same mnie trzymały. A nawet nie czułem, żeby mnie bolały, bo wcale nie czułem, że mam nogi. Kuśtykałem tylko w tę i nazad po klepisku i uaa! uaa! Gardło mi jak studnia w czas posuchy wyschło i ręka od bata zaczęła ustawać. Ale i one tam w górze też się widać pomęczyły, bo zaczęły jakby miejsca szukać, gdzie by choć na chwilę osiąść. I ani bat ich mój już tak nie straszył, ani moje krzyki. O, nie dam wam się, pomyślałem, żebym nawet miał tu paść. I złapałem cepów, stały w kącie przy sąsieku, i dawaj tymi cepami wywijać, tłuc w klepisko, walić we wrótnie, w ogrodzenia, w słupy. I ta burza, zamieć od nowa się rozpętała. Już nie gnały jedną zbitą chmarą, ale na kłęby się porwały, na strzępki, na osobne wróble. I tarmosiło nimi już we wszystkie strony, nawet przeciw sobie. Powiedziałbyś, że nie wróble, ale wróbli kurz, wróbli strach, wróbla śmierć tak się miota po stodole. I w tym kurzu, strachu, śmierci waliły o ściany, krokwie, bonty i pacały na ziemię niczym zgniłe jabłka z jabłoni. A czasem jakby pniem stodoły ktoś ze wszystkich sił potrząsnął i wtedy to już grad. Choć reszta dalej uciekała i może im się wydawało, że wyrwały się na wolność ze stodoły, przeleciały jako wróble duchy przez dach, ściany i w przestworzach szybują, coraz dalej, coraz wyżej od tych moich cepów. Bo w takim ogłupieniu nawet wróblom może się wydawać nie wiadomo co. Spadło parę i na mnie, ale co to wróbel, choćby trupem spadał. Ledwo kłaczek pierza. Zresztą wściekły byłem i tymi cepami rozmachany, to choćby kamienie spadały na mnie, czułbym, jakby to spadały wróble.

Siły zaczęły mnie opuszczać, cepy mi się poplątały, walnąłem się bijakiem w głowę. I w tej samej chwili jakby ktoś nogi spode mnie usunął i musiałem się słupa przytrzymać, żeby nie upaść. Dociągnąłem się do worka z otrębami i klapnąłem na tym worku zmordowany, zziajany jak zgoniony pies. A one dalej tam w górze latały i się zabijały, nie tak gęsto już, ot, jak ostatnie krople deszczu. I kiedy już przestały latać, jeszcze jakiś pojedynczy się oberwał i pacnął w sąsieku czy na klepisko.

Wściekłość mnie już opuściła i nawet zacząłem żałować, bo co mi w końcu wróble winny. Ale cóż poradzić, że padło na wróble? Mógłbym tak samo chałupę przewrócić czy złapać siekiery i wyrąbać sad. Bo musiałem widać coś takiego zrobić, żeby jakoś dojść z sobą do zgody. Co ja teraz byłem? Nie dość, że od nowa ucz się chodzić, to i od nowa żyć zaczynaj. A jak tu żyć, kiedy wszystko w ruinie. Jedna krowa, no, to chociaż cielna była, ale drugą aż żal było doić. Ciągnąłeś ją za cycki, a ta łeb skręciła i patrzyła, za co ją tak męczysz. I mleka ledwo garnuszek na rano, garnuszek na wieczór, to wszystko. Konia, żebym nie znał, że to mój koń, tobym wcale go nie poznał. Żebra aż mu skórę przebijały. Wziąłem go za kantar i dopiero wstał. I nawet w pustym wozie chwiał się, jakby miał za chwilę się zwalić. Trzeba by go choć przez tydzień owsem podpaść, to by może nabrał trochę siły. Ale skąd wziąć owsa, kiedy zapola puściusieńkie. Musiał sieczkę jeść, i to z pożyczanej słomy. A tu jeszcze żniwa się zaczęły.

Miałem ze dwadzieścia kur, wzięła je na przechowanie Makulina, to ile to jajów, choćby co drugi dzień jaje od kury liczyć. Miała mi za to kwiatki w oknach podlewać. To z kwiatków badyle zostały, a na kury miał przyjść pomór i akurat moje powyzdychały. Dała mi dwie swoje za tych moich dwadzieścia i kwokę mi na wiosnę obiecała.

Z płotu ode drogi, choć nie brakowało ani jednej sztachety, połowa została.

Miałem sieczkarnię, myślałem ją kiedyś na motor przerobić, ale ktoś sobie pożyczył. Schodziłem prawie wszystkich sąsiadów, bliższych, dalszych, w końcu aż pod młynem u Przytuły ją znalazłem, to jeszcze jak w zdrowego chorobę mi wmówił, że mu sam ją pożyczyłem, zanim do szpitala mnie wzięli. Nie chciało mi się już kłócić. Było tak, nie było, niech tak będzie.

Wisiała kosa pod okapem stodoły, ani śladu po kosie. Wisiały przy kosie grabie, tak samo gdzieś znikły.

Poszedłem do Stajudy, bo to on ostatni gospodarką moją się zajmował, już mi o nic nie chodziło, tylko czy gnój na pole mi wywiózł, bo gnojownik był do dna wybrany. A jakże, wywiózł, rozrzucił, przyorał, zaklinał się. Ale jakoś mu tak dziwnie oczy latały i ani razu na mnie nie spojrzał, tylko cały czas po ścianach, po ścianach. I musiałem uwierzyć. Bo przecież nie pójdę się ziemi spytać, powiedz, ziemio, wywiózł sukinsyn?

A w izbie to po mysich gównach jak po rozsypanej kaszy szło się, szur, szur. Złapałem miotłę, zacząłem zamiatać. Nagle słyszę, coś w wiadrze chrobocze. Zaglądam, mysz. I skądżeś się tu wzięła? Zdumiało mnie, bo przecież wiadro dla takiej myszy, to jak studnia dla człowieka. Nie da rady bez drabiny ani wejść, ani wyjść. I też musiałem uwierzyć, że z wody się zalęgła. Woda wyschła, mysz została. Ale wypuściłem ją, bo co będę głupią mysz za wszystko zabijał.

W Matce Boskiej nad łóżkiem, spojrzałem, szyba wytłuczona. Pod łóżkiem pełno butelek po wódce. U sufitu żarówka wykręcona. Dobrze, że za dnia wróciłem, to jeszcze zdążyłem pójść nową kupić. Tylko że gdy ją wkręciłem, okazało się, że światła nie ma, bo nie było komu rachunku zapłacić i prąd mi wyłączyli.

Miałem zegar, budzik, zepsuty, co prawda, stał zawsze na dziewiątej godzinie. Ale była przynajmniej ta dziewiąta godzina. Spojrzał człowiek i wiedział, że to ma zrobić, tamto zrobić, pójść, pojechać, przywieźć, zdjąć, wyrzucić, nakarmić, wydoić, a czas i tak ma każdy w sobie, nie musi mu go zegar podpowiadać. Ale i tak zepsuty przydał się komuś. Nawet na kalendarz ktoś się połakomił, choć miał już parę lat. Wisiał pod pasyjką na ścianie i tak już przyrósł, że szkoda mi go było wyrzucić. Prócz tego czasem coś się w nim wpisało, a to umarł kto, a to grad, a to krowa była u byka. Może przysłowia się komuś spodobały, bo pod każdym dniem było jedno przysłowie. A kto nie wie, jak żyć, to mu takie przysłowie nieraz i doradzi.

Miałem wiadro, com świniom żarcie w nim zanosił, też go nie było. Było dwa taborki, został tylko jeden.

A najgorzej narzędzi fryzjerskich było mi szkoda. Aż wyprzezywa-łem od najgorszych tego, co wziął. Żeby skonać nie mógł. I liczyłem, może znów bym zaczął strzyc i golić chłopów, choć był fryzjer na wsi. Żmuda Olek. Ale przyszliby i do mnie, nie młodzi, to starzy, i trochę grosza na początek zarobiłoby się.

Albo kask strażacki, już takiego kasku nigdzie dziś nie spotka, z grzebieniem, z okapem, z paskiem pod brodą guzami nabijanym i złoty. Wisiał na gwoździu w komorze. Przecież na łeb sukinsyn takiego kasku nie założy, bo gdzie by w nim poszedł? Do pożaru? Toby wszyscy na niego patrzyli, zamiast gasić. A parad już nie ma i grobu Chrystusa na Wielkanoc już strażaki nie pilnują.

Albo książeczka do nabożeństwa, dostałem ją od matki, kiedy umierała. Cztery miała tych książeczek, ilu nas synów. I za każdego z innej się modliła. Z jednej za Staśka, z drugiej za Antka, z trzeciej za Michała, i z tej za mnie, od swojej matki jeszcze ją dostała. Tyle wszystkiego, co po niej miałem. Leżała w szufladzie w stole. I jak się taki sukinsyn może modlić z kradzionej książeczki? Wysłucha go Bóg?

Miałem piłę do drzewa, w sieni stała, też ktoś wziął. Miałem pelerynę od deszczu, dziurawa, bo dziurawa, ale zawsze czy w pole pojechać, czy padało, czy stworzenie do rzeki wygnać, napoić, też znikła.

Motyczka do dziabania chwastu, nowiuteńka prawie, wiosną przed tym wypadkiem ją kupiłem, nawet trzonka z motyczki.

A ile rzeczy dopiero w jakiś czas potem mi się przypomniało. Kobiałka, co święcenie w niej zawsze nosiłem, przypomniała mi się dopiero na Wielkanoc, gdy nagotowałem już jajek, żeby pójść poświęcić.

Czy tłuczek do tłuczenia kartofli dla świń. Stał za drzwiami w sieni, dobrze pamiętałem, dwa razy na dzień go stamtąd brałem i dwa razy z powrotem tam stawiałem. I nie rok czy dwa, ale jeszcze za ojca i matki. Tłuczki się zmieniały, a miejsce to samo było, za drzwiami w sieni. Tylko co pamięć pomoże. Czasem lepiej wcale nie pamiętać, bo jak się pamięta, to powinno być.

A zaszedłem na strych, wisiał worek z piórami na żerdzi, stara z Michała kapota, inne łachy, osiem wiązek czosnku, chomąto, dwa postronki, to tylko żerdź została.

Miałem prawie pełny worek pytlowanej mąki, ze trzy ćwierci metra, żółciuteńka jak słońce, nawet jajów nie musiałem wbijać, gdy się kluski gniotło, to ni mąki, ni worka.

Wisiały dwa serki u krokwi w słomianych plecionkach, myślałem, będzie jak znalazł, gdy krowa przed cieleniem mleko utnie, to ktoś nożem plecionki poucinał i zostały wiechetki.

Gdzie zresztą nie spojrzałem, czegoś brakowało. Tak że już mi dalej patrzyć się nie chciało. Po drodze ze strychu do izby zobaczyłem tylko, że nie ma przetaka, choć na gwoździu przy drabinie wisiał. Nie ma sierpa, a wisiał przy przetaku. Nie ma tego, tamtego, a w drabinie dwa szczeble wyłamane.

Klapnąłem na łóżku, żeby jakoś myśli zebrać. Choć łatwo powiedzieć, zebrać myśli. A są chwile, kiedy człowiek by najchętniej rozgonił swoje myśli na cztery wiatry. I zamienił się w stół czy w taborek. I był sobie tym stołem czy taborkiem, póki nie przeminie. Bo to jakby piasek przesypywał z jednej ręki do drugiej i tak w kółko, bez końca. A choćby całe życie przesypywał, bata z niego nie ukręci. A gdyby i ukręcił, to na kogo? Szymonie, Szymonie, wydało mi się, jakby ktoś mnie wzywał. Ale nie chciało mi się usłyszeć kto. Patrzyłem na izbę albo to izba tak na mnie patrzyła, a w moich oczach tylko się martwo odbijało. I wtedy przyszedł kot.

Stanął w progu, zamiauczał i hyc mi na kolana. Zapomniałem nawet o nim. Ale jeszcze o kocie pamiętać. Zresztą, prawdę mówiąc, nie lubiłem go. Próżniak był jak nagła krew i na myszy trzeba było go siłą wyganiać, bo mało kiedy z własnej woli poszedł. A wracał po tych myszach, to wyposzczony, złachany, jakby to jego tak myszy objadły, i patrzył, żeby mu choć skórkę z chleba rzucić. Na przypiecku by wiecznie siedział i spał. Nieraz aż cholera mnie brała, że tam myszy hulają po stodole, a ten tu śpi i może mu się jeszcze coś śni. Ale chyba koty snów nie mają, bo jakby koty, to i inne stworzenie, konie, krowy, psy. świnie, kury. gęsi, króliki, czemuż to kot miałby być wywyższony? I niechby tak to wszystko śniło co noc w gospodarce, to nie dość, że tyle stworzenia, jeszcze drugie tyle snów, zwaryjowałby. Wystarczy, że człowiek śni, a i tak czasem za dużo.

Nieraz cały dzień przespał, całą noc, a jeszcze rano nie chciało mu się zbudzić, aż dopiero gdy pod kuchnią podpaliłem i dogrzało mu do skóry. Ale też nie od razu zeskakiwał. Przeciągał się, wyginał, ogon to w słup prężył, to pod siebie zwijał, aż nie wytrzymywałem, za łeb go i na ziemię. Albo od razu do stodoły zanosiłem, zapierałem wrota, i tu twoje miejsce, cholero, niuchaj, czujesz myszy? To łap. Ale nie minęło nieraz pół godziny, już skrobał z powrotem do drzwi. No, i jak było nie wpuścić. Próżniak, bo próżniak, ale bez kota jakoś pusto w chałupie, jak bez psa w obejściu, bez krów, koni w polach, a bez ptaków pusto na niebie. Przyjdzie wieczór, to jak nawet coś mruczy żywego, też miło. Wsłucha się człowiek w to jego mruczenie, to mu się wydaje, że ktoś śpi na drugim łóżku albo że matka gdzieś w najcichszy kąt wtulona szepce te swoje pacierze.

Myślałem, że przepadł przez te dwa lata, jak mnie nie było. I nawet bym go bardzo nie żałował. A tu odpasł się, potłuściał. Gdyby nie to, że był kocur, nie kocica, można by pomyśleć, że kotny i kocięta go tak rozepchały. I miauczał jakoś grubiej. I ogon mu się zrobił puszysty jak u lisa. I łeb mu się prawie w jedno z resztą zrósł. Aż mi trudno było uwierzyć, że to ten sam dawniejszy mój kot. Ale kota swojego bym nie poznał? Bury, ślepia zielone, ogon do połowy biały. Nikt nie miał takiego we wsi. Pogładziłem go po grzbiecie, to jakbym po nagrzanej słońcem murawie pogładził.

Leżał sobie na moim podołku niczym z pieca co wyjęty chleb i słychać było, jak myszy w nim grają. Musiał się ich dobrze naćkać, bo czułem pod ręką, jak się w nim kotłują, rozpychają, gżą. A jego wielki brzuch tylko wzdymał się i opadał, wzdymał i opadał. I mruczał skądś z głębi. Mogło się wydawać, że tylko ten brzuch w nim żyje, a reszta leży sobie na moim podołku zdechła i szczęśliwa. A moja dłoń, którą go głaskałem, jakby niebem była nad tym jego zdechłym szczęściem.

Prześmierdły aż był tymi myszami. Może dla mnie ich się tak naćkał, żeby się odkupić za te wszystkie lata próżniactwa. I głupio mi się trochę zrobiło, że w szpitalu, ile razy ktoś mi się pytał, czy mam kota, mówiłem, że miałem, ale go zakatrupiłem, bo próżniak był. Chociaż mało się o kotach mówiło, bo cóż to za stworzenie kot, żeby o nim mówić. Bury albo czarny, łowny albo próżniak, to wszystko. Więcej już o psach jest do mówienia czy o gołębiach. A najwięcej o koniach. O koniach niech kto tylko zaczął, zaraz wszyscy o koniach. Konie takie, siakie, stare, młode, robotne, narowne, karę, siwe, gniade, wronę, bułane, cisawe, konopiate, srokate, kasztany, deresze. I tak nieraz cały dzień o tych koniach. Bo o koniach każdy mógł więcej niż o sobie i więcej niż o dzieciach, babie, gospodarce, więcej niż o świecie. I wszystko jedno, czy prawda, czy nieprawda była. Mógł ktoś nie wierzyć, ale słuchał z innymi. Bo kiedy człowiek do łóżka przykuty, a niektóry już u drzwi tamtego świata, to dla niego bez różnicy wierzyć czy posłuchać. Nieraz światła już do snu zgasili, a tu jeszcze w ciemnościach dalej o tych koniach, jakby się te konie między łóżkami pokładały każdy przy swoim gospodarzu.

Leżał z nami jeden adwokat, bo tak to wszystko chłopy ze wsi. Ale i on lubił posłuchać. I nie tylko o koniach, ale o wszelkim stworzeniu. Nawet książkę gdy czytał, a ktoś zaczynał opowiadać, odkładał ją i słuchał, jakby ciekawiej było niż w książce. Obok mnie, po mojej lewej ręce leżał. Coś miał z kręgosłupem i w oczach gasł. Ale nigdy nie poskarżył się, że go coś tam boli. Spać tylko nie bardzo już mógł i budził się gdzie tam jeszcze przed świtem. I czatował, kiedy i ja się zbudzę. Żebym tylko rękę przez sen na wierzch wyciągnął, już mnie dochodził jego przytłumiony jak spod ziemi szept: – Nie śpi pan, panie Szymonie?

Mam jeszcze z partyzantki czujny sen, no i wypoczęty byłem, tobym mysz usłyszał. Zresztą też budziłem się wcześnie, kiedy wszyscy jeszcze spali. I tylko leżałem z zamkniętymi oczami, ale głowę już miałem pełną myśli. I nawet o nim czasem sobie myślałem, że tak lekko oddycha, a to śmierć tak w nim oddycha.

– Może pana zbudziłem?

– Skądże. W domu byłbym już na nogach.

– I co by pan robił?

– O, jest co robić. Jeść stworzeniu trzeba by podawać. Wszystko kwiczy, ryczy, rży, gdacze, że nie wiadomo, komu najpierw. A najgorsze świnie, jeszcze surowego nie zjedzą, tylko gotuj im, i najbardziej ze wszystkiego żarte. W gospodarstwie, panie Kazimierzu, bo Kazimierz mu było, dzień nie od słońca się zaczyna, a od głodu stworzeń. To dopiero potem słońce wyłazi na niebo, kiedy już stworzenia mają podawane. Tylko tu się człowiek tak próżniaczy. Ni żyje, ni umiera. Nie wiadomo, po co spać idzie i po co się budzi.

Wiedziałem, że lubi o stworzeniach słuchać, i sam go nieraz na te stworzenia naprowadzałem, bo czułem, że mu ulgę to sprawia. Toteż zaraz mi się pytał:

– A dużo ma pan świń?

– O, jest ich, jest, panie Kazimierzu. Samych macior dwie. To jak miot się uda, nieraz do dwudziestu z jednej, do dwudziestu z drugiej i żadnego nie sprzedaję, wszystkie na chowanie. Wejdzie człowiek do nich z żarciem, to nogi nie ma gdzie postawić. Bielusieńko, jakby tak bzu w chlewie narozrzucał. A przypną się do cycków, to tylko ssanie wszędzie słychać, cię, cię, cię. Jakby sieczkę gdzieś rżnęli albo deszcz po ścianach siąpił. A maciora nic, leży rozwalona pośród tego bzu, mógłby pan pomyśleć, że zdechła. Brzuch otwarty na oścież, ślepia przymrużone i prawie nie oddycha. A te kwiczą, łażą po niej, wyrywają sobie cycki. Gorzej zajadłe niż psięta. Ale musisz pan wiedzieć, że cycek cyckowi nierówny, choć wszystkie jednej matki. W jednym więcej mleka, w drugim mniej. Ten jędrniejszy, tamten flak. A i prosięta rodzą się nierówne, to cherlawe, grymaśne, tamto znów pazerne. To takie pazerne potrafi nieraz trzy cycki obdoić. I biją się tak o te cycki. Szczęście, że nie mają pazurów. Bo gdyby tak miały, darłyby się do krwi. A maciora góra mięsa i sama pokora. Czasem tylko nogą fiknie, jak które za bardzo ją swędzi, i leży, póki do ostatniej kropli jej nie wyssą.

– A ptactwa dużo pan ma?

– O, jest tego, jest. Kur, gęsi, kaczek i innych. Zatrzęsienie. Ale lubię ptactwo. Rano jeszcze drzwi pan od chlewa nie otworzy, a tam szum, jak poczują tylko, że to pan. A kiedy im otworzę, to jakby zastawę we młynie otworzył. Wali to przez pana, pod panem, nad panem. Jedna chmura pierza. I całe obejście zaraz w.pierzu, ziemia, niebo. Pies nawet jak próbuje szczekać, to przydusi go, to pierze, że jakby skądś zza muru szczekał. A gdakania, gęgania, kwakania, gulgotania jeszcze więcej niż pierza. A niech to wszystko zacznie ziemię dziobać, to aż ziemia drży, jakby grad w nią walił. Wyjrzy cielę z chlewa, i się zaraz chowa. Chcesz pan konia zaprząc, to go musisz pan przez ten wrzask siłą ciągnąć. Mam indyki, mam perliczki. Ale perliczki jak perliczki. Spokojniutkie, struchlałe, jakby zagubione między innym ptactwem. Nie pchają się, nie wadzą. Bo kury to hołota. Tyle, że jaja znoszą. Przyjdzie zima, jaja drogie i się jakoś wyrównuje. Mam nawet dwa pawie. Trzymam je, bo się ludzie już przyzwyczaili we wsi mówić, tam gdzie te dwa pawie. Czasem ogon któryś z nich rozwinie, to i tęczę swoją mam. Jest na co popatrzyć. Choć prawdę powiedziawszy, nie wiem, ile tego mam. Bo nie liczę. Zresztą jak policzyć, gdyby nawet się chciało? Rusza się to, skacze, dziobie, bije, trza by ze sto oczków mieć. Jeszcze niech tak słonko obejście zaleje, to się wszystko mieni. Nieraz jak do stu uda mi się doliczyć, to już dalej mi się nie chce. Bo i po co ja to liczę, myślę sobie? Przybędzie mi co od liczenia? Niech sobie żyją nie policzone. Wiedziałbym, ile mam, to musiałbym się zamartwiać, gdyby mi tak gęś czy kura, czy kaczka zginęła. I chodź wtedy, szukaj po czyichś obejściach, po sadach, po zagatach, zastodolach i wypytuj się ludzi, czy kto gdzie nie widział. A we wsi nie ma gdzie tak szukać. Chałupa przy chałupie, wszyscy w kupie. To trzeba by sąsiadów posądzać. Bo kiedy coś zginie, sąsiedzi najbliżsi. Choć może po to są sobie ludzie sąsiadami? A gdy jeszcze w niezgodzie z sąsiadami, to tym bardziej najbliżsi. Alboby trzeba potrzaski na tchórze zastawiać, żeby mógł się i sąsiad czasem złapać. Choć i tchórzem nie należy w takich razach gardzić.

Poniedziałek był, poprosił mnie z rana, żeby i jego ogolić. Bo w poniedziałek wypadał dzień targowy i od rana wszyscy na sali szykowali się do odwiedzin. Ledwo świt w okna zajrzał, już szeptali, wzdychali, odmawiali pacierze. A niektórzy gdzie tam jeszcze przed świtem się budzili, jakby do obrządku stworzeń czas już było. Tak że gdyby chciał ktoś dłużej pospać, to w poniedziałek się nie dało. Gdzieś skrzypnęło łóżko i zaraz wszystkie łóżka zaczynały skrzypieć. Choć przeważnie kto się pierwszy budził, zaraz budził wszystkich:

– Hej, budźta się, chłopy! Poniedziałek dzisiaj!

I od razu ruch, harmider. I nawet gdy kto chorobą czy kalectwem był przykuty do łóżka i nie wstawał, to jakby w poniedziałek miał cud się z nim stać i też się szykował. Wszyscy myli się. golili, czesali, a kto nie mógł sam, to jeden drugiego, golił, czesał, mył. Później, kiedy już zacząłem wstawać, to ja wszystkich goliłem. Miałem huk roboty w każdy poniedziałek. Bo nie było takiego, przy którym by nie trzeba coś zrobić. Temu choć się baki trochę wyrównało, temu wąsów przystrzygło, żeby każdy wiedział, że na kogoś czeka. A choć do niektórych nikt nigdy nie przyjeżdżał, poniedziałek to był taki dzień, że mógł wreszcie przyjechać. Konia mógł przyjechać kupić czy prosięta sprzedać, a przy okazji przyjść odwiedzić.

I tylko o tym od samego rana w poniedziałek się gadało, przyjedzie, nie przyjedzie. Przyjedzie, nie przyjedzie. Mogliby przyjechać, mają byczka do sprzedania, po co go tak długo trzymać. Więcej zeżre od krowy, a mleka i tak nie da. Poorali, posiali, to co mają do roboty. I jabłek nie ma tak na drzewach, oj, nie ma. jak to w zeszłym roku, aż gałęzie się łamały. Mówiłem, z raz jeszcze pokropić. I choroby mszyce wszystek kwiat objadły. To chyba przyjadą. Buraków ani marchwi nie siało się w tym roku, mieli tylko kartofle wykopać, to pewnie wykopali. Trza im teraz młócić? W zimie się wymłóci. O, wrócę i wymłócę. W polu by o jednej nodze było trudniej, ale młócić da się i o jednej, aby ręce zdrowe. Ano da się, da się, choć lepiej maszyną. Mówiłem jej, najmij, jak nie dajesz rady. To pewnie najęła. Bo u mnie, jak co powiem, kamień w wodę. A kogóż wy dzisiaj chcecie nająć? Myślicie, jak przed wojną? To mogła nie nająć. Mieli zaraz po dożynkach przyjechać. Nie było ich zeszłym razem i przed zeszłym nie było. i przed przed zeszłym, odkąd tu leżycie. Bo ziemia nie chce ich tak puścić. W zimie by na pewno przyjechali. Co jest w zimie do roboty? Podajesz stworzeniu i się grzejesz przy kuchni. A co to, wy nie wiecie, co ziemia? Złapie was za nogi, ręce albo wpół i trzyma. Jakby jej tak do tego łba pstrego przyszło, żeby jajów trochę zebrać, śmietany, serek choć nieduży, toby miała z czym przyjechać. Grosz się w domu zawsze przyda. Czy soli kupić, czy cukru, czy octu. Chodzi teraz pekaes, drogę wyasfaltowali, to się tylko w okna patrzy i jedzie. Może choć przyjadą powiedzieć, byczek czy jałoszka. Poradzić się, chować czy nie chować. Ksiądz im przecież nie poradzi, bo co się ksiądz zna na cielętach. Oj, bieda bez głowy w domu, bieda. A mówiłem, niech mnie tylko zabraknie, jeszcze zapłaczecie. Kto wam gęsi do wody wygoni, kto wnusia przypilnuje, kto wody nagrzeje, gdy z pola wrócicie? Kto?

Ale ja was już nie będę słyszał. Płaczcie sobie, płaczcie. Przyjadą, przyjadą. Czego by mieli nie przyjechać? Chciała sobie jakieś buty kupić i Jasiowi palto. Oj, stroi się, stroi. Dziadówką ją wziął, a teraz na całą wieś pani. Dom chcą nowy stawiać, tylko blachy na dach nie mogą nigdzie dostać, to może za blachą przyjadą. Obiecują mi pokój dać osobny, mają być firanki w oknach, dywan na podłodze. W kwiatki chcą malować. Jak myślicie, ładnie będzie w kwiatki? Całe życie w bielonym się mieszkało, to może dychawica się przyplątać. Może po obrączki przyjadą. Daleko do Bożego Narodzenia, a na Boże Narodzenie chcą wziąć ślub. To od razu by się ich pobłogosławiło. Bo może człowiek już nie wróci? A bez błogosławieństwa nie szczęści się w życiu. Dałem im w zeszły poniedziałek przez sąsiada znać, przyjedźcie co rychlej, ja bym mógł poczekać, ale śmierć nie zechce. O, śmierć jak caryca. Nie uprosisz jej, żeby choć ten tydzień jeszcze poczekała, żeby choć do następnego targu, bo ich coś musiało zatrzymać. Nawet tak to niezgorszy z niego chłop, tylko pijus, oj, pijus. Jak się wczoraj nie schlał, to na pewno przyjedzie. Musi po towar dla geesu. Już go trzy razy wyrzucali, ale nie mają drugiego. Powiedziałem, moja ziemia, moja ojcowizna, moje wszystko, i ta psina, i te grabie, i ten bociek na dachu. A ty coś, przybłędo, przyniósł? Dziesięć palców niemrawych i od jednej ręki. O, i te ślepia szklane, co by wiecznie spały. Jeszcze nie chcesz mnie szanować? Nic nie dam. Dam na kościół, dam na biednych, a tobie ani piędzi. To mnie sprał, że aż pies nade mną skamlał. Ty dziadu, do grobu ci już czas. Tam jest twoja ziemia, twoja ojcowizna, twoje wszystko. A ona tylko, Mięciu, nie bijże tatusia. Tatusiu! Tatusiu! Ale myślę sobie, daruję, jak przyjadą. Co bym miał nie darować. Nie zabiorę przecież z sobą do grobu. To może przyjadą. Da im Bóg znać i może przyjadą. Nigdy mściwy nie byłem. To przez tę ziemię wszystko. Ziemia się zbiesiła. Ziemia już nie ta. Widać ziemia z nami umrze, Wojciechu. Będziecie jej dosyć mieli w rękach, w nogach, pod plecami, w oczach, w siwiźnie. Śniło mi się tak łońskiego roku, że stałem na miedzy, a ziemia na mnie szła. Szły owsy, jęczmienie, pszenice, żyta, szły i gołe role. Szły chłopskie tuż przy pańskich łanach. Wyłaziły skądś zza nieba i szły jakby pułki, armie, kompanie, bataliony, szły pole za polem i mijały mnie, i dalej szły, odchodziły, znikały. Szły pola sąsiadów, szło mojego szwagra, szło moje. Poznałem z daleka, swojego bym nie poznał, aż niebiesko było w nim od chabrów. Rozłożyłem ręce. Gdzie?! Wróć! Stań! wołam. Wczepiłem się garściami w kłosy, ale wysmykiwały mi się jak piskorze. Buchnąłem na kolana. Wróć! Ale przeszło, minęło i się obudziłem. Co mieliby nie przyjechać.

Kupiłem im samochód, to tylko brrry! i już są. O, gdyby tak Pan Bóg deszcz chciał zesłać, toby przyjechali. W deszczu lubi się nieraz najgorzej zapomniane przypomnieć. Jeszcze kiedy się rozpada, to pada i pada, a tobie wciąż się coś przypomina. Słota, ludzie mówią. Ani krów na taką słotę nie wygoni. Ani orać nie pojedzie. Siedzi się w chałupie, szyby zamoknięte, a tu leje i leje, jakby z nieba na ziemię i z ziemi na niebo. Chałupa przy chałupie, a każda osobno, każdy człek osobno. Niby można by stołek naprawić, bo mu noga wypadła. Albo do sąsiada pójść. Ale tam tak samo leje, bo w całej wsi leje. I w Sąśnicach leje, w Walencicach leje, w całym świecie leje. Przestańcie, co was z tym deszczem akurat napadło. Kopania, niech ludzie spokojnie wykopią. Bo w deszcz cię jakoś tak od środka drze, że byś nawet z wrogiem się przeprosił. Raz tak z jednym się w deszcz przeprosiłem. Przez dwadzieścia lat bij, zabij. Ale siedzę w chałupie, ani na świat wyjrzeć, bo leje i leje, i sumienie mnie ruszyło. Pójdę, pomyślałem, co się mamy gniewać. Zachodzę, a on, chciało wam się w taką słotę? I tak bym z wami przed śmiercią się przeprosił. To siadajcie, jak przyszliście. O, jakie to zamglone z tamtej strony. Wyjrzyjcie, macie lepsze oczy. Moje już tak nie widzą. We wsi to bym poznał. Dymy by się snuły po dachach, w kościach by mnie rwało. Może to ostatni poniedziałek? Panie Boże, daj deszcz.

Nigdy nie zdarzyło się dotąd, żeby ktoś umarł w poniedziałek. Umierali we wtorki, środy, czwartki, piątki, soboty, a czasem w niedziele, ale w poniedziałki zawsze żyli. Minęło popołudnie. Przewalił się targ.

– Coś pan książki dziś nie czyta, panie Kazimierzu? – powiedziałem. Bo leżała jakaś książka otwarta do czytania na szafce i trochę mnie zdziwiło, że nie czyta, bo nie było dnia, żeby nie czytał. Miał tych książek pełną szafkę i nawet na oknie parę ich leżało. Nieraz całą książkę potrafił za dzień przeczytać. Zaczytał się, to nie słyszał, co się mówi do niego. Aż się dziwiliśmy, że chce mu się tak czytać i czytać. Bo z całej sali on jeden czytał. Czy to oczów nie szkoda? Czy go głowa nie rozboli? A wreszcie i po co? Naczyta się człowiek, naczyta, a potem i tak to wszystko do ziemi z nim pójdzie. Z ziemią co innego. W ziemi się narobi, ale ziemia zostaje. A z czytania żeby choć linijka czy słowo.

Zmierzch zaczął zapadać. Przyszła siostra, jakoś tak dziwnie na niego spojrzała i wyleciała. Za chwilę przyszedł lekarz, potrzymał go za rękę i tak samo wyszedł. Znów przyszła siostra, zrobiła mu zastrzyk. Spytała go się, czy mu pić się nie chce. I przyniosła mu kompotu.

Chciał ktoś światło zapalić, ale powiedziałem, że nie pora jeszcze. Czytać nikt nie czyta, to i ciemno nie jest.

Nic nie było po nim widać. Choć się mówi, że gdy człowiek ma umrzeć, widać po nim już na dwa dni przedtem. Ale tak po prawdzie, to co miało być widać? Zawsze jak poświata blady, to już bledszy nie mógł być. Chudy jak, nie przymierzając, wiór, to i chudszy nie mógł być. A oczy jakoś mu się tak w zapadającym zmierzchu rozmazały, że trzeba by się nachylić nad nim, to by może coś dojrzał. I tylko ta książka na jego szafce otwarta do czytania, po którą nie chciało mu się sięgnąć, żeby choć ją zamknąć, mogła być jedynym znakiem, że umiera.

Siadłem sobie przy nim na brzegu łóżka i aż dziwne mi się wydawało, że tak nic po nim nie widać, a umiera. Cisza się zrobiła na sali, choć dwunastu nas było. Nikt się słowem nie odezwał, nie zakasłał, nie westchnął i jak kogo nawet co bolało, to w sobie zadusił. Choć niejeden mógł zaraz po nim umrzeć. Ale tak już było, że gdy ktoś umierał na sali, wszyscy z nim choć trochę umierali, odkładając swoje własne śmierci. Ktoś gdzieś w kącie zaczął szeptem różaniec odmawiać, ale w takiej ciszy słowa jak kamyki padały na salę.

– Niech pan nie słucha – powiedziałem. – Na wsi się zawsze na przedwieczerz modlą.

I wziąłem go za rękę, jak się dziecko bierze, gdy się je przez kładkę na rzece przeprowadza. A miał nawet tę rękę jak dziecko, wychudłą, że dwie by się takie zmieściły w mojej łapie. W pewnej chwili ścisnął mnie tak mocno, zachłannie, jakby w przepaść spadał, aż się i ja poczułem gdzieś do łokcia z nim umierający.

– Panie Szymonie – doszedł mnie toczący się po nierównościach jego szept. – Pan był na tamtym świecie. Jak tam jest?

– To było dawno, panie Kazimierzu. I wojna była. A w wojnę może być inaczej i na tamtym świecie. Wojna zresztą nie rozróżnia, ten czy tamten świat. To może mi się tylko wydawało. Chce pan, opowiem panu o królikach? Jakie pan woli, angory czy kłapouchy? Bo ja wolę angory. Kłapouchy duże króle, ale to na mięso, jak kto chce hodować. A angory bielusieńkie, czysto lubią i oczka im się tak czerwono świecą. Dotkniesz pan sierści angory, to jakbyś pan brzasku dotknął, chmury, nieba. I tak sobie myślę, że zacznę hodować, kiedy wrócę ze szpitala. Na początek wystarczy mi jedna para. Potem się rozmnożą. Z jednej pary bywa ze trzy mioty w roku, po sześć, siedem małych. A za rok znów trzy mioty i po sześć, siedem małych. A za rok to samo. Bo króliki, jak się zaczną mnożyć, to się mnożą i mnożą. I jeść wszystko jedzą, trawę i łupiny. Odwiedzi mnie pan kiedy, to zobaczy pan. A jedzą, to im pyszczki mamroczą, jakby się tak przemawiały z sobą. Chociaż trawę inaczej słychać i łupiny inaczej. Trawę drobniuteńko niczym mżawkę jesienną, a łupiny jakby gruby, ciepły deszcz majowy. Zasłucha się człowiek, to by słuchał i słuchał. A zasłucha się głębiej, to nawet usłyszy, jak biją źródła, pszczoły miód zbierają, chmury trą się o niebo i jak się ziemia dookoła kręci, a człowiek razem z nią. Choć niby nic takiego, króliki mamroczą. Ale nieraz ażby się położył człowiek między nimi niczym w sianie, na łące, nad rzeką, w cieniu gdzieś pod drzewem i rozpłynął się w tym ich mamrotaniu, w tych źródłach, pszczołach, chmurach, i dał się nieść tej zmachanej wkoło ziemi. Bo jest coś takiego w królikach, że i dookoła, i w panu wszystko łagodnieje. Może ta ich białość to sprawia. Bo czy widział pan kiedy bielszą białość od króliczej sierści? Ani sad, gdy kwitnie, nie jest taki biały, ani pierzyny, gdy się wietrzą w słońcu, ani gęsi, gdy za wodą płyną. Może się wydawać, że to coś nie narodzonego jeszcze i przez to takie bielusieńkie, bo się świata nie dotknęło. Bierze pan takiego królika, wyciąga go pan z reszty, żeby sobie na kolanach posadzić, to jakby go z ciepłego łona pan wyciągał. Drży to, broni się, drapie czasem, jakby tak się bało na ten świat przyjść. A głaszcze go pan, to i w swojej ręce czuje pan ten strach, że się od tej pańskiej ręki ta białość na zawsze zabrudzi. Choć niby nic takiego, pan królika głaszcze, a królik sobie drży. Trzeba tylko go trzymać drugą ręką za uszy, bo kicnie panu z kolan i pusto się pod ręką panu zrobi, gorzej pusto, niżby go tam przedtem na pańskich kolanach nie było. I już go pan nie złapie. Zmiesza się z innymi królikami, zachachmęci wśród białości. A białe z białym miesza się jak woda z wodą, piasek z piaskiem. To wśród tylu białych jak pan odróżnisz jednego białego? Odróżnił kto kiedy kroplę w wodzie czy ziarnko wśród ziarnek?

Poczułem dziwny chłód w swojej ręce, w której jego dłoń trzymałem. Ni chłód świeżo odoranej ziemi, ni chłód jabłka zerwanego o rosie.

– Chyba umarł – powiedziałem niepewnie, jakbym się to jego chciał spytać, czy umarł. A wszyscy na sali wstrzymali oddechy, jakby razem z nim na chwilę umarli. Albo może tak czekali, czy coś mi odpowie. Wreszcie któryś nie wytrzymał i się niby zdziwił:

– Umarł? – A pewnie nie dlatego, żeby nie uwierzył, ale że wypada się choć trochę śmierci zdziwić, bo takie jej prawo.

– Ano, umarł – ktoś rzekł prawie z ulgą.

– No i umarł – ktoś westchnął z dalszych łóżek, jakby westchnął: – No i wieczór.

– Ano, wieczór – ktoś potaknął, bo cóż innego można śmierci, jak tylko potaknąć: – Ano, umarł.

Wyswobodziłem ostrożnie rękę z jego dłoni i przesiadłem się na swoje łóżko.

– Zapalcie może światło – ktoś jakby się nagle zląkł. – Zapalcie światło.

– Po co? Czytał już nie będzie.

– A choć żeby mu powieki zamknąć.

– A może nie umarł? Może nie umarł. – Z łóżka w samym rogu sali zerwał się stary Ambroży, nikt go nigdy nie odwiedzał i nogę w kolanie miał uciętą. Złapał laskę i kuśtyk, kuśtyk, prawie bliski płaczu, jakby chciał tę śmierć jeszcze zatrzymać. – Może nie umarł. Popatrzcie no dobrze. Ręce zimne to jeszcze nie śmierć. Nogi zimne to jeszcze nie śmierć. Śmierć to ho! ho! Nie wystarczy powiedzieć, że umarł. Powie się to czy tamto, a tak wcale nie jest. Powie się dzień, a tu noc. Pan Jezus tak samo niby umarł, a nie umarł. Potrząśnij-cie nim! I jakże ja się teraz odpłacę Stolarkowi za swoją krzywdę? Ech, Stolarek, Stolarek. Już pół pola prawie nie mam. Skóra i kości moje pole. Gałąź uschnięta moje pole. Potrząśnijcie nim. Adwokaty nie mrą tak rach, ciach. Może usnął tylko? Śmierć, to i język musi umrzeć, i co na sumieniu musi umrzeć, wszystko musi umrzeć. Nawet nosem nie siąkniesz, kiedy żeś umarły. Obiecywał. O, jak tu leży teraz, obiecywał. Tylko że biednemu zawsze wiatr w oczy. Czemuś biedny? Boś głupi. Stolarkowe pole już jak wieprz spasione i dalej się woruje zbój. Śmiga tylko batem na konie, a konie jak to konie. Nie myślą, jego, moje pole. Jeszcze ojciec jego mojemu się worywał. Ale co miał mój zrobić, jak za jego stały adwokaty. A mój miał tylko złości pełną głowę i pacierzy pełną gębę. To na przemian modlił się i klął, modlił się i klął, a tamten się worywał. Parę koni zresztą miał, a mój jednego, to w jednego nie odorze, co dwoma się worze. Odorywał mój, odorywał, a pola ubywało. Aż razu jednego wściekł się i batem sprał Stolarka. To rzuciły się Stolarkowe adwokaty jak kruki na ojca i już potem długo nie żył. Zresztą żyć i patrzeć, jak ci ziemi ubywa, to co to za życie. Zapiszę ci wszystko, synu, tylko weź kiedy siekiery, mówił ojciec. Bo we mnie jakoś nie było tej siły, co by swoje obroniła. Widzisz, przysiepałem batem Stolarkowi, nawet mu tam krzywdy wielkiej nie zrobiłem, bo w kapocie był, a już muszę umierać. Ale ty batem nie próbuj, weź siekiery. Bat to jeno złość i rzemień, a na adwokaty nie poradzisz, bo to jakbyś byka witką bił. To i oni nie dość, że prawo, to z diabłami trzymają. A nie masz większej siły, jak się prawo z diabłami skuma. Wtedy tylko siekiery złapać i zabić. Choćbyś miał sczeznąć w kryminale. Ale lepiej sczeznąć niż żyć przeciw prawu i diabłom. Pan Bóg ci odpuści, bo kiedy o ziemię chodzi, Pan Bóg zawsze odpuszcza. Na tej ziemi się urodził, na niej żył, na niej umarł, to wie, co to ziemia. I Bóg ojciec jego też nie pan był, tylko zwykły cieśla. Taki sam jak u nas we wsi Kosiorek czy Bzdęga. Kosiorek nam nawet chlewy stawiał, a Bzdęga koła robił. A gdyby ci Pan Bóg nie odpuścił, to ziemia ci odpuści. Bo Pan Bóg nieraz wszystkiego nie widzi z tych swoich wysokości, a ziemię wszystko boli. Choć byłoby lepiej od siekiery, gdybyś miał i ty za co przekupić adwokatów. Sprzedaj włókę, konia, krowę, weź zapożycz się, a przekup. I idź jak równy z równym na adwokaty ze Stolarkiem. Bo takiego jak nawet zadziabiesz na śmierć, to syny jego wstaną, syny synów wstaną, wstaną wnuki, prawnuki i będą się do końca świata w twoją ziemię worywać. Tylko musisz sobie takiego adwokata znaleźć, co by z mocniejszymi diabłami trzymał niż te Stolarkowe. Bo między diabłami, jak i między ludźmi, są tak samo więksi i mniejsi. Z małymi nie trzymaj. Mały diabeł to tyle samo co małe cielę, małe buty, małowiele. Trzymaj zawsze z większymi. Choćby nie wiem, ile chcieli. Choćbyś duszę miał sprzedać. Bo co ci po duszy, jak nie będziesz miał ziemi. Dusza sama, bez ziemi, to jakby ciało jej nie chciało i Pan Bóg ją wygnał. Weź pozdejmuj obrazy ze ścian, krucyfiks obłam młotkiem i niech taki stoi, święconą wodę wylej do cebrzyka, a ty upij się i klnij, a diabeł sam do ciebie przyjdzie. Krwi mu z palca upuścisz, on ci swojej upuści i wtedy drzyj, Stolarek. Szkoda, że już nie doczekam, byśmy obaj poszli. Ty byś w okno zastukał. Hej, Stolarek, mam i ja swojego adwokata! Teraz się zmierzymy! Zobaczymy, czyj mocniejszy! Jak dwa braty, łóżkośmy przy łóżku w szpitalu leżeli! I z lepszymi diabłami niż te twoje trzyma! Lucyfera zna! Belzebuba zna! Ancychrysta zna! Wszystkich najważniejszych diabłów zna! Całe piekło zna! A te twoje diabły zafajdane siurki! A praw ile zna! Ze sto razy tyle, niż te twoje znają! Wszystkie prawa zna! I na ciebie zna prawo, ty zbóju! Nogę mi ucięli, ale nie żałuję. Drugą dałbym sobie uciąć, żeby tylko ci odpłacić. No, Stolarek, wyjdź przed próg, to ci jeszcze więcej powiem! Przyjeżdża w niedzielę! Zajrzyj se przez okno do mojej chałupy! Popatrzysz, jak se wódkę pić będziemy, kiełbasę jeść będziemy! Moja baba mu kurę ugotuje! A będziemy się śmiali! Cha! cha! cha! Hi! hi! hi! Z ciebie tak będziemy się śmiali! Koniec twój, Stolarek! Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy! A wiesz, co mi powiedział?! Z jakimś tam Stolarkiem mielibyśmy nie wygrać! Nawet diabeł nam, Ambroży, nie będzie potrzebny. Wystarczy nam zwykła sprawiedliwość. Tak powiedział. Śmiał się nawet, że co tam te Stolarkowe adwokaty, takie diabły z nich jak z pcheł osy. Przeżegna ich i bździny z nich nie zostaną. Cha! cha! cha! Tak się śmiał. Hi! hi! hi! Tak się śmiał. O, jakże się śmiał. Diabeł mu aż w oczach migał. Spytałem go się, czy go nie przekupić, to przekupię, a niech się tak nie śmieje. Nie mam za co, ale sprzedam włókę, konia, krowę, zapożyczę się, a przekupię. Mógł Stolarek przekupić, to i ja mogę. A niech się nie śmieje, bo aż groza wieje. Ech, tylko ci się powiesić. Stolarek. Wybierz drzewo se, Stolarek. Jeszcze mi się pytał. Stolarek się nazywa? Stolarek. I ojciec jego Stolarek! I dziad Stolarek. Niech tylko stąd wyjdziemy. Obiecywał. Ale nie ma widać prawa na Stolarka, nie ma Boga, nie ma diabła. Oj, nie ma, nie ma. – Cichojcie, nie płaczcie.

I zaraz dwóch łapiduchów jak byki przyjechali wózkiem i zabrali adwokata. Potem przyszła Jadzia salowa, prześcieliła łóżko. Powiedziała, no i nie ma biedaka. Zajrzała tu, tam, czy czegoś nie zostawił. Było trochę drobiazgów, jak po każdym umarłym, zebrała to w fartuch. Stał kompot, co nie zdążył go wypić, spytała się, czy ktoś nie wypije. Ale nikt nie chciał, to wylała do umywalki. Blat szafki przetarła szmatą. Zdjęła starą kartę od gorączki, powiesiła nową. Chciała zabrać i książki, ale powiedziałem, żeby zostawiła, może ja przeczytam. Kiedyś nawet wziąłem tę, co otworzoną na szafce zostawił, i zacząłem czytać. Było tam o takim jednym, co chodził i się o stolarza pytał. Ale jakby mu nie bardzo chodziło o tego stolarza, tylko że nie wiedział, co się ma pytać, to się o stolarza pytał. Pomylony jakiś czy co? Bo o stolarza to się człowiek pyta, jak chce drzwi, stół, skrzynię, zrobić. Przyszedłby do naszej wsi, każde dziecko by mu powiedziało, gdzie stolarz. Kalembasa Józek, przy drodze do młyna, trzecia chałupa za figurą, akacja w podwórzu.

Parę kartek tylko przeczytałem i dalej się nie dało. Bo na łóżko po nim przyszedł jakiś gówniarz, co chciał być od razu moim dobrym znajomym i od rana do wieczora trajkotał mi nad uchem. Łeb cały w bandażach, nogi obie połamane, po pijanemu na motorze się rozbił, a jeszcze się cieszył, że mu się udało ojcu uciec od roboty. Gęba mu się nie zamykała, słuchał kto czy nie słuchał. I najchętniej o swoich narzeczonych opowiadał, choć przeważnie same świństwa. Z którą, gdzie, kiedy, jak. Na leżąco, na stojąco, z przodu, z tyłu, na klęczkach, w kucki, w głowach, w nogach. Aż żal się robiło tych narzeczonych.

Kiedyś go jedna odwiedziła, to miła, ładna panna. Przyniosła koszyk jabłek, każdego z nas poczęstowała, mnie nawet dwa kazała sobie Wziąć, a jedno sama mi na szafce położyła. I w ogóle wydawało się, jakby ojca, dziadka, stryjka, wujka przyszła tu odwiedzić, a nie tego grzdyla. I nawet chodziła z tym koszykiem jabłek pomiędzy łóżkami jakby zawstydzona, że sama jedna pośród tylu chłopów. Choć jakie tam chłopy, pomarszczone, zgrzybiałe, siwe, łyse, w gębach resztki zębów, w oczach resztki wzroku, a poniektórzy jedną nogą już na tamtym świecie. Ale też jakby się jej wstydzili, niby brali te jabłka od niej, a każdy wzrok spuszczał, żeby nie patrzyć na jej goliznę, bo jakby zamiast tych jabłek piersi swoje rozdawała, tak ją ten bydlak przed wszystkimi tutaj narozbierał.

A nie dość, że rozbierał te swoje narzeczone, to jeszcze się z nich śmiał. Aż się nieraz klepał z tego śmiechu po nogach, po gipsie. Jak głupi do sera się śmiał, sam do siebie się śmiał. A choć nikt nie był od tego, wszyscy patrzyli na ten jego śmiech, jakby szedł w swoim pogrzebie. Bo gdzież to się tak śmiać na łóżku jeszcze niewystygłym od śmierci. Może nawet nie wiedział, bo za głupi był, że w tym śmiechu, • i pośród tych gołych narzeczonych, tylko dalej po tamtym umiera. A stare chłopy widzą świat na przestrzał i widzieli to.

Zresztą czy to prawda, że tak różnie można? Ani ogier z kobyłą, ani pies z suką nic takiego nie robią. Miałby człowiek? I po co? W końcu tak czy siak, na to samo wychodzi. Też byłem kawaler i może więcej dziewuch przepuściłem od niego, ale zawsze po ludzku.

Czasem tylko w kącie przy drzwiach stary Albin zapiszczeli z uciechy, gdy tamten czy to rękę wkładał między nogi którejś z tych swoich narzeczonych, czy ona jemu. Ale Albin w krzyżu byli złamani i leżeli jak pień, a ręce i nogi leżały przy nich jak zrąbane gałęzie. To już tylko pragnieniem ich było, żeby się przed śmiercią z babą jeszcze przespać. Złorzeczyli wciąż na swoje życie, na swoje kalectwo, na swoje dzieci i na wszystko. I salowej Jadzi morgę obiecywali odpisać, żeby im choć kiedy rękę wsadziła pod kołdrę, niechby tuż przed śmiercią, kiedy będą umierać. A salowa Jadzia śmiała się, że śmierć pewnie milsza niż taka tam jej ręka, spracowana, spierzchnięta i niemłoda przecież. Bo salowa Jadzia umiała się śmiać nawet z najsmutniejszych rzeczy. Inna od choler by wyzwała, a ona się śmiała. Inna by zapłakała, a ona się śmiała. Było nieraz na sali jak w grobie, a weszła salowa Jadzia, coś powiedziała i wszyscy się śmiali.

Co się dziwić, tyle lat wśród nieszczęść, bólów, śmierci, jęków co ona, i wyrzucaj tylko gówna, szczyny, sprzątaj, prześcielaj, wynoś, przynoś, to się człowiek nauczy ze wszystkiego śmiać. A prócz tego jeszcze się bez przerwy wszyscy z nią żenili, starzy, młodzi, wdówce, żonaci, choć każdy ni z tego, ni z tamtego świata. Niejeden o własnych siłach nie mógł powstać, niejeden na bok się przewrócić, bez nóg, bez rąk, robili pod siebie, gęby mieli pokraczne i dusze pokraczne, bolało ich wszystko, a niech się tylko Jadzia zjawiła na sali, zaraz by się każdy z nią żenił. Niektórzy jakby dziś się z nią żenili, a jutro umierali. A ona nikomu nie była przeciwna, nikomu nie mówiła nie, tylko się śmiała.

Zaczął się z nią nieraz któryś żenić, to z własną babą by się tak nie żenił, boby go po pysku wytrzaskała. A salowa Jadzia każdemu się do woli żenić z sobą pozwalała i z każdym jakby z własnym chłopem się śmiała. Nigdy jej nie było smutno, nigdy źle. Tyle że jak chciał ją który wieźć do ślubu, to się go pytała:

– A czym mnie powieziecie? Może zwykłą furą w ugnojonych deskach? A ja inaczej nie pojadę jak tylko karetą i czwórką białych koni.

A obiecywał który, że wielką panią by u niego była.

– To wy byście wielkim panem wpierw musieli być.

A zaklinał się któryś, że by jej ptasiego mleka u niego nie zabrakło.

– Ptasiego mleka może nie, ale wszystkiego innego. A kusił ją któryś, że ma złote ruble w sąsieku zakopane, to jak wróci, odkopie i wszystkie jej będą.

– Wpierw idźcie i odkopcie, bo wam może już syny dawno odkopały. A inny ją męczył, żeby może nad ranem, kiedy wszyscy śpią.

– Nad ranem już księżyca nie ma i z gęby już śmierdzi. A wzdychał któryś, żeby Pan Bóg dał mu choć na chwilkę z nią wyzdrowieć, kupiłby dzwon do kościoła.

– To wpierw kupcie dzwon, żebym usłyszała, jak dzwoni. A chwalił się któryś, że choć stary, ale z nią by mu się młodość przypomniała.

– To niech wam się wpierw przypomni, boby potem mogło być za późno i byśmy się wstydzili.

A chciał któryś, żeby mu się dała choć za pierś pomacać.

– I cóż wam z tego przyjdzie? Dzieckiem już nie będziecie i mleka wam nie puści.

A żalił się któryś, że go boli aż do niej, ale ni ręką, ni nogą ruszyć już nie może.

– Ano, sami widzicie. A bez ruszania nie ma kochania.

A zęby który do niej szczerzył, gdy mu kaczkę podstawiała, choć się wyszczać nie mógł.

– Najpierw się wyszczyjcie, bo jak by potem było.

A umierał który, to siedziała przy nim i mu wymawiała:

– Mieliście się ze mną żenić, a wy umieracie. Ano, śmiałam się, bo śmiałam, ale pojechałabym z wami nawet zwykłą furą, w ugnojonych deskach.

Może przez to i za mąż nie wyszła, że się z nią żenili i żenili, potem umierali, to jakby wdową stale była. Też się nieraz pośmiałem, że gdyby nie te nogi albo gdybym wcześniej pannę Jadzię spotkał, musiałaby zostać moją żoną. Utracjusz nie jestem, panna Jadzia też stateczna, byłaby z nas para. Ale nic straconego, niech wrócę do domu, to kiedyś ją odwiedzę, przyniosę jej kurę, jajek, serek, wtedy pogadamy. Gospodarka by miała gospodynię, ja żonę, bo i bracia mnie męczą, żebym się ożenił. Bo co teraz gadać z takimi nogami, może się już chodzić nie będzie, a nosić by mnie panna Jadzia nie dała przecież rady, choć silne ma ręce.

Kiedyś, jeszcze na samym początku, oblekała mnie i ujrzawszy ślady ran na moim ciele, aż ręce załamała:

– O, Jezu! A któż to panu Szymkowi tyle ran nazadawał?!

– Różnie, panno Jadziu, trochę na zabawach, trochę w partyzantce.

– I pan Szymek wszystko przeżył?! Boże miłosierny! – I żeby jej choć jedną z tych ran opowiedzieć.

– To niech panna Jadzia wybierze sobie, którą – powiedziałem dla żartu. I wybrała sobie na ramieniu, niewielką, tyle że rozrosłą odtamtąd przez te wszystkie lata. No i opowiadaj jej, jak to było.

Chowałem się u jednego znajomego w Jemielnicy przez zimę. Wieś daleko od traktów. Od południa lasy. Jeszcze zima nie taka sobie zima, ale zawiane dookoła, że tylko saniami można było dojechać. Zwierzyna z lasów pod chałupy podchodziła. Wyszło się przed próg, a tu sarna pyskiem w śniegu po obejściu gmerze, zając kić, kić, a kuropatwy fruuu! jakby śnieg się z dachu nagle tak osypał. To czego się bać? Przeniosłem się nawet ze strychu do komory spać. Aż tu którejś nocy buch! buch! do drzwi i otwierać! Ale zanim im te drzwi ktoś otworzył, już je sami sobie kolbami wywalili. I mnie prawie z łóżka wzięli. Tyle, co zdążyłem portki wciągnąć, bo od razu mnie tymi kolbami po plecach, po głowie i naprzód! Jakby im się czegoś tak strasznie spieszyło.

W dwoje sań przyjechali. Ale trzech zostało i mnie prowadziło, a reszta tymi saniami pojechała przodem. Nawet mi nie dali butów wdziać, bo już pewnie trupem dla nich byłem. Tylko boso, w portkach i w koszuli gnali mnie i gnali śladami po tych saniach z tamtymi. Stopy mi do śniegu przywierały, próbowałem od czasu do czasu stopę o stopę rozetrzeć. Ale zaraz któryś łup mnie z tyłu. Choć i tak mnie tłukli, zimno było i dla rozgrzewki pewnie. A może gorzej im nawet zimno było niż mnie, bo co rusz któryś z nich ręce zabijał o boki. Choć w szynelach, w butach, w pilotkach pod hełmami, w rękawicach, ale jak kto nie przyzwyczajony, to mu zimno i bez zimna. Jeszcze ręce bez przerwy na żelazie trzymali, a od żelaza gorzej ciągnie niż od ziemi.

Z początku szedłem jak po rozżarzonych węglach i czułem, że daleko nie zajdę. Chciałem aby za wieś kawałek, tam, myślałem, rzucę się na nich i niech mnie zabiją, gdzie sam będę chciał, a nie gdzie oni i nie wiadomo jeszcze gdzie. Zresztą po co iść gdzieś dalej, jak i tak do tego samego. Ale za wsią jakoś szkoda mi się zrobiło, że to już, i pomyślałem sobie, jeszcze choć kawałek. Nóg będę żałował, tak i tak zabite, a dobry i kawałek. Sanie z tamtymi coraz dalsze były, wydawało się, że w śnieg się zapadają i za chwilę znikną. A ci z tyłu wciąż mnie tłukli, że za wolno idę.

W końcu, żeby nie czuć, że po śniegu idę, zacząłem sobie myśleć, że po szczyźniu idę. Bo po szczyźniu tak samo kłuje i boli, ale przynajmniej ciepło w stopy. Choć jak się umie chodzić, to nic wielkiego iść po szczyźniu. Trzeba tylko nogi posuwać na płask, a nie stawiać z góry. Wtedy można pędzić, gnać i uciekać, gdy cię gonią. I coraz mniej jakoś czułem, że po śniegu idę, tylko to szczyźnie coraz więcej pod stopami czułem, ziemię czułem nagrzaną od słońca, wyschniętą na popiół. A nawet kosy gdzieś dzwoniły od osełek. I rozpalone zboża w płuca biły. I przez chwilę w górze nad sobą usłyszałem skowronka. Ale że któryś z tych psubratów też go musiał usłyszeć, strzelił mi nad głową i skowronek zamilkł.

Zrobiło mi się sucho w gardle, jakby od zaduchu tych zbóż i ziemi, i schyliłem się, żeby nabrać sobie śniegu w garstkę. I wtedy któryś walnął mnie z całej siły z tyłu w głowę. Zwaliłem się jak długi i myślałem, że nie wstanę. I nawet chciałem, żeby mnie dobili. Ale nie tak łatwo z nimi. Nie lubią, kiedy sobie śmierć ktoś sam wybiera. Muszą doprowadzić go tam, gdzie oni mu ją przeznaczyli. Choćby to ta sama śmierć była. Zaczęli pyski drzeć jak wilki, tłuc mnie, kopać i wstałem. Ale coraz gorzej mi się szło. Aż mi się nogi w kostkach łamały. I każdy krok mnie dźgał, jakbym na gwoździu stanął. To zacząłem sobie myśleć, że musiało być ostu pełno w zbożu i po oście to cholerne szczyźnie tak kłuje i boli. Albo może sierpem żeli. A po sierpie idzie się tak po szczyźniu, jakby było gwoździami nabijane. To znów, że mnie ojciec skądś z drugiego końca woła, żeby przynieść mu osełkę, i do niego idę. To, że krowy moje w pańskie krzywdy polazły i ćpią buraki, a ja z duszą na ramieniu pędzę do nich, ile tchu, przez to szczyźnie, żeby je zagonić. A kto by w takich chwilach patrzył, że go w stopy kłuje i boli, gdy strach w gardle ściska, że tam lada chwila rządca zajmie te krowy, zanim zdążysz dolecieć. To, że z chłopakami biegi sobie po szczyźniach urządzamy, kto pierwszy do miedzy doleci. No i ja wygrałem.

A oni, psubraty, pewnie już myśleli, że jestem zamęczony, bo skąd by mogło im do głów przyjść, że całą drogę po tych szczyźniach idę, w środku lata, w środku żniw, skoro gnali mnie po śniegu. W końcu sami widać już porządnie zmarzli, bo zaczęli ręce zabijać, chuchać w garście, przytupywać nogami. A zaraz z lewej strony było zbocze porośnięte jałowcami i w dole tego zbocza jar głęboki, kręty. Ale tak byli już pewni, że bez bicia nie ruszę się dalej, że któryś wyjął nawet flaszkę i zaczęli pociągać. A przy tym jakieś świństwa musieli sobie gadać, bo nagle jakby na komendę zarechotali. A jeden nawet pogrzebał w rozporku i zaczął szczać. I w tej samej chwili skoczyłem w stronę tego zbocza. Zanim posypały się strzały, już turlałem się między jałowcami. Potem jak wór spadłem w jar. A dla nich za spadzisto było, żeby gonić mnie. I tylko stali i strzelali. Ale ledwo jedna kula, ta w ramię, mnie trafiła, a tak wszystko w śnieg, w jałowce, w drzewa. Nic jej zresztą nie czułem, dopiero później, gdy już byłem ocalony.

Odtamtąd zaczęła mi Jadzia z jedzeniem podchlebiać. To mi mięsa większy kawałek na obiad przyniosła. To kartofli więcej. To zupy drugi talerz. I kiedy tylko pojawiła się na sali, zawsze mi się pytała, czy nie głodnym, czy mi pić się nie chce, czy może papierosów nie mam, to poleci i przyniesie. I nieraz za swoje poszła i przyniosła. A czasem niby tak tylko wpadała na salę po coś tam, a przy okazji kołdrę mi poprawiła, bo się panu Szymkowi na podłogę zsunęła, poduszkę roztrzepała, bo jeszcze głowa pana Szymka rozboli od takiego leżenia na ubitym. I po kryjomu coś tam zawsze pod tę poduszkę do zjedzenia wetknęła.

– Tylko niech pan Szymek w nocy zje, jak już wszyscy będą spali – szeptała niby do tej poduszki. – I na tego pod oknem uważać, bo śpi jak zając.

Albo nieraz schylając się pod łóżko po kaczkę szemrała mi do ucha:

– Jutro będą kotlety na obiad. To jednego będzie miał pan Szymek na wierzchu, jak wszyscy, a drugi w kartoflach schowany. Nie grzebać tylko, boby mogło się wydać. A ten stary w rogu ma ślepia jak jastrząb. Nogę mu ucięli, ale widzieć wszystko widzi. Swoje zje i na czyjś talerz jeszcze patrzy. Ale i tak mu nie pomoże. A pan Szymek musi żyć, to i musi jeść. Na niedzielę upiekę placek ze śliwkami, bo ma siostra przyjechać, to i panu Szymkowi przyniosę.

A razu jednego przyniosła mi pomarańczę. Pierwszy raz w życiu jadłem pomarańczę. Tak że na coś przydały się te moje rany.