"Kamień Na Kamieniu" - читать интересную книгу автора (Myśliwski Wiesław)

III. BRACIA

Postanowiłem napisać list do Antka i Staśka w sprawie tego grobu. Poszedłem do spółdzielni, kupiłem papier, obsadkę, stalówkę, atrament. Bo kiedy ja do kogo list pisałem? Nie umiałbym sobie nawet przypomnieć. Ani do szkoły z domu nikt teraz nie chodził, to nie były potrzebne. Gdzieś się tylko pusty kałamarz walał z czasów, kiedy matka jeszcze żyła i do nich pisała. Bo ja ani do nich, choć bracia, nie pisałem, odkąd z domu wyszli. Ani oni do mnie. Tak się jakoś układało. Oni w mieście, ja na wsi. Oni swoje życie, ja swoje. To o czym tu pisać? Co we wsi, miałem im pisać, kiedy może nie bardzo chcieli już wsi pamiętać? A pchać się ze swoim życiem w czyjeś życie, choćby brat bratu, co to komu pomoże? Zresztą raz na dwa, trzy lata któryś wpadał, to się mniej więcej wiedziało, co u niego. Ten był za granicą, a ten kupił samochód. Ten dostał mieszkanie, ma trzy pokoje z kuchnią, a ten się z żoną rozszedł i drugi raz się ożenił. Ten ma córkę i syna, a ten tylko syna, ale nie chce się coś uczyć. A co u mnie, no, to kiedy umarła matka, wysłałem im telegram: „Matka umarła. Przyjeżdżajcie”. A za parę lat drugi: „Ojciec umarł. Przyjeżdżajcie”. I to wszystko, co u mnie. Zresztą, gdyby nawet więcej, czy chcieliby, słuchać?

Póki matka żyła, to na każde święta te parę słów musiała do nich napisać. I na każdego Stanisława, Antoniego. I tak czasem, gdy się jej zacniło za nimi albo gdy się który jej źle przyśnił. Czy się mąkę spytlowało, to im paczki słała, a w paczkach i listy. To znów oni, dziękując jej za tę mąkę, wszystkich w domu pozdrawiali. A przy okazji „i Szymka”. I wystarczyło. Braćmi przecież nie przestaliśmy być.

Ale grób to grób, raz na całe życie się buduje, to musiałem się ich spytać, czy chcą razem ze wszystkimi leżeć, bo zaplanowałem osiem kwater, żeby dla nich też było. Czy może wolą tam, u siebie, to bym sobie kosztów darmo nie robił i mniejszy bym postawił. A choć życzę im, niech żyją jak najdłużej w szczęściu, zdrowiu, to przecież kiedyś muszą umrzeć, bo wszyscy, co żyjemy, umrzemy. I niech mi zaraz odpiszą, bo mam miejsce wykupione i cement załatwiłem, i z Chmielem jestem ugadany. Pamiętają chyba Chmielą, przed wojną jeszcze groby stawiał i połowa grobów na naszym cmentarzu to jego. Postawi nam grób wygodny, solidny. Mam mu tylko pójść powiedzieć, że się bracia zgadzają.

Cały wieczór zmitrężyłem nad tym listem. Nie żebym się tak rozpisał, bo ledwo mi niecała strona wyszła. Tylko chciałem im prócz tego grobu coś więcej napisać. Bo głupio jakoś, pierwszy list po tylu latach do nich piszę i na początku „Bracia kochani”, i papier nie taki znów duży, jeszcze w pół złożony, a niecały zapisany. Ale nie mogłem jakoś nic z głowy wycisnąć. Myślałem, myślałem, wypiłem nawet kielicha. To przypomniało mi się, że krów jeszcze nie doiłem. Zapaliłem lampę, wziąłem skopek i tak samo w chlewie, tu mi mleko spod palców strzykało, a ja dalej myślałem, co by im tu jeszcze napisać. Ale nie udało mi się nawet przeciągnąć, żeby choć całuję was i miejcie się z Bogiem, Szymek, wypadło na następnej stronie. Raptem słów mi wyszło, co by w garstce wszystkie pomieścił, a myślenia aż po sufit. Niby mogłem im napisać, ile mnie ten grób kosztował będzie, miejsce, a materiał, a robota. Ale pomyślałem sobie, jeszcze zrażą się i odpiszą, że chcą leżeć tam, gdzie są.

Jakbym do jakiegoś urzędu pisał, nie do własnych braci. A do urzędu wiadomo, trzeba nie tylko uważać, żeby przeciw sobie czasem nie napisać, ale i słowo ze słowem żeby się zgadzały i nie śmiały się z siebie, bo się potem cały urząd może śmiać. I nie za długo, bo kto to będzie czytał. Pracowałem w gminie, to wiem. Początek i koniec przeważnie się czytało, a cały środek był jakby do Pana Boga napisany. Choć w środku bywa, że najwięcej bólu.

Jeszcze jeden magister, drugi inżynier, to im przecież nie napiszę, jak się mówi. Mówić się mówi byle jak i mało co, bo w gospodarstwie robota przed słowami. I po prawdzie, to do kogo mówić? Do pługa, kosy, wideł, motyki, do pola, łąki? A jak już bardzo chce ci się powiedzieć, to do konia powiesz czy do Pana Boga, a najczęściej w myślach do samego siebie. No i wieczorem w domu, po robocie, czasem do Michała. Z tym, że do Michała to to samo co do konia czy do Pana Boga, czy w myślach do samego siebie. Spytam go się, jak tam, byłeś dzisiaj gdzieś na wsi albo zjadłeś te kluski, co ci zostawiłem, albo przychodził tu kto? On jak zwykle nic mi nie odpowie i to wszystko za cały dzień. A nieraz i tego się nie chce, tylko od razu spać, bo uma-chany człowiek jak nieboskie stworzenie.

Choć nie zawsze jest robota. Jesienią deszcz nieraz leje i leje, ani w pole pojechać, ani na wieś wyjść, to aż się prosi, żeby pogadać jak brat z bratem, a nie tylko, ale to leje, leje, i dokąd tak będzie lało? Ale nie chcę go o nic więcej pytać. Bo najwyżej oczy na ciebie podniesie, ale czy usłyszał cię, czy nie, tego nie wiesz. A nieraz te oczy jakby odeszły gdzieś daleko, daleko od niego. To co go jeszcze będę pytał. Czasem tylko żal mi go, brat mój przecież, i wtedy mam ochotę choć go spytać, Michał, powiedz, kto cię skrzywdził? Ale gdyby nawet mi powiedział, nic to nie pomoże ani jemu, ani mnie. To może i lepiej, że nie wiem.

Tak samo gdy ten list pisałem, miałem go się spytać, pozdrowić od ciebie Antka, Staśka? Ale nie spytałem się, tylko im napisałem, i Michał was pozdrawia.

A na drugi dzień wieczorem poszedłem z tym listem do Kuśmierków, po sąsiedzku. Rysiek ich do zawodówki w mieście jeździ, dobrze będzie, jak ktoś młodszy przeczyta. Może nie tak się już teraz co pisze albo błędów narobiłem, a choć bracia, też się mogą śmiać.

– Pochwalony.

– Na wiek wieków.

– Jest Rysiek? Weź no – mówię – Rysiu, przeczytaj mi ten list. Do braci napisałem. Poprawiłbyś, jakby nie tak co było. Dawniej inaczej uczyli, teraz inaczej. Kupię ci za to kiedy loda w niedzielę.

Na to Kuśmierek, który siedział przy kuchni, przedostając się z trudem przez dławiący go kaszel, bo chłop cierpi na astmę:

– Co ty mu loda chcesz kupować. Ćwiartkę mu postaw. Jemu wódka tylko w głowie i kurwy. – I zaniósł się tym kaszlem, aż go Kuśmierkowa musiała w plecy pobić. – O, przyjechał wczoraj ze szkoły, to jak wieprzek spity. Zeszyty, książki, wszystko pogubione. I znów nowe kupuj. Jeszcze usprawiedliwienie mu napisz, że go do młócenia wziąłem. A to bydlę co dopiero z barłoga się zwlekło. Całą noc mu matka kapustę na łeb musiała przykładać, bo mu pękał. Widzisz, jakie ma ślepia jeszcze zaropiałe? Z wiadro wody już wychlał. Żeby do nauki tak. Ale głąb jak nagła śmierć. Szkoda tylko pieniędzy. Ale każą uczyć, bo inaczej ziemi nie przepiszesz. – I nagle jakby ojcowska bezsilność odezwała się w Kuśmierku, zawołał chrapliwie: – Ja się, cholero, z tobą porachuję, tylko mi jeszcze pijany kiedy wrócisz! Jak psa wygonię!… – Ale znów go kaszel stłamsił.

Rysiek coś tam ojcu pod nosem odburknął, przetarł oczy i zabrał się do czytania.

– W głos czytaj! – zapiał Kuśmierek, łapiąc ledwo powietrze. – Po cichu to żadne czytanie.

Rysiek posłusznie w głos zaczął. Po tym pijaństwie widać bał się trochę ojca, bo inaczej nie dałby sobie tak łatwo przykazać. Ale coś nie bardzo mu szło. Chrząkał, dukał, potykał się jakby na wybojach. Aż mnie każde słowo nożem dźgało, bo mi się wydawało, że to ja tak napisałem. Już mu chciałem powiedzieć, daj, na nowo napiszę. Ale pomyślałem sobie, widać jeszcze nie wytrzeźwiał, i zacząłem go popychać:

– Czytaj, Rysiu, czytaj.

Stanął nawet pod żarówką, że mu światło za słabe. Ale dalej było mu za słabe. Aż zaczął się złościć, że żarówka przez muchy obesrana, nie ma komu wytrzeć, a on przecież nie będzie wycierał, bo się uczy. I na ojca, żeby przestał się zanosić tym kaszlem, bo mu myli.

Kuśmierek się cały stężył i nawet gębę sobie ręką zatkał. Ale niewiele to czytaniu pomogło, dalej taczał się po tym liście jak pijany. Nagle stanął i niby to myśląc, zaczął się po kudłach czochrać. Myślał, myślał, aż go się spytałem:

– I.nad czym tak myślisz?

– Grób – bąknął.

– Co grób.

– Chyba źle jest napisane. Przez otwarte u się pisze.

– Do tej pory zawsze przez zamknięte się pisało – powiedziałem. – Chyba że teraz inaczej.

Trochę stropił się. A Kuśmierek, który siedział prawie że uwiędły od powstrzymywania tego kaszlu w sobie, żeby mu w czytaniu nie przeszkadzać, wyprostował się i zawołał głosem aż zbolałym:

– Widzisz go, jak to jucha wie! Znowu widać nie zda! Trzeci rok przesiedzi w jednej klasie, no! Chwała Bogu. A przyjedzie i mi się tu mądrzy, nagła krew! Kukurydzę mi zamiast żyta każe siać. To co ty wiesz, baranie, kiedy nie wiesz, jak się grób pisze! I zostaw tu takiemu gospodarkę. W trymiga ją roztrwoni. Brzuchem do góry będzie leżał i patrzył, jak mu rośnie. Pójdź na cmentarz, leży kto w otwartym grobie?! Ziemią wszystko przysypane, płytami przywalone. Umarli na wieki oddzieleni od żywych. Ten świat od tamtego. I choćby najbliższej rodzinie nie wolno zaglądać, co tam kogo spotkało po śmierci. Bo jak się żyć musi, żeby wiedzieć, co tutaj, tak się musi umrzeć, żeby wiedzieć, co tam. O, przyjdzie i na ciebie kiedyś koniec, chorobo, bo przyjść musi. Zobaczysz, jak ci się będzie leżało w takim otwartym grobie. A nawet nikt nie stanie nad tobą, bo będziesz jak psie ścierwo gnił i śmierdział. Będziesz błagał, żeby wziął ktoś łopaty i cię ziemią przysypał. – Rozżalił się Kuśmierek, ale raptem ten żal w złość się przemienił. – A tu mu, zarazie, jeszcze co miesiąc dwieście złotych na podobiadek i sto na pekaes, to trzysta! A gdzie książki, zeszyty?! I co trochę coś tam wymyślają, na to, na tamto! I na co?! Na co?! – Aż się zaniósł takim kaszlem, że dobrą chwilę dna nie mógł dosięgnąć. Oczy mu w słup stanęły, jakby go nagle odcięło od świata.

– Jezusie Nazareński! Józek! Józek! – zapiszczała Kuśmierkowa. Rzuciłem się i ja, żeby chłopa ratować, choć nie bardzo wiedziałem jak. A i Rysiek zaskomlał:

– Tata! Tata!

Na szczęście przetkało się w Kuśmierku i chłop odetchnął z ulgą. Tylko że patrzył po nas, jakby nas nie poznawał, sponiewierany przez tę krótką chwilę, jakby od koszenia na pochyłym staju.

Szkoda mi się go zrobiło. Wiadomo, ojciec, chciałby jak najlepiej dla swojego dziecka.

– Nie złośćcie się, Józefie – powiedziałem. – Młody, ma do śmierci jeszcze czas.

– A czy ja mu każę, chorobie, umierać? Uczyć mu się każę!

– Nic nie poradzicie. Tak to jest z młodymi, że ani ich do nauki, ani do śmierci nie ciągnie – powiedziałem, bo i chłopaka mi się szkoda zrobiło. Co winien, że nieuk? Pożałowałem tylko, że przyszedłem z tym listem. I już mu dalej kazałem nie czytać.

– Zostaw, Rysiu. Niech już będzie, jak jest. Bo może jeszcze co na gorsze poprawisz. – I zabrałem mu ten list. Na co Kuśmierek jakby dotknięty się poczuł za Ryśka.

– Bo kto tak do rodzonych braci pisze. Trza było zacząć w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Prędzej by się dom rodzinny im przypomniał. I może by ci nawet coś kapli na ten grób.

Nagle Rysiek wyskoczył, że niemodne teraz zaczynać listów od Boga. Uczyli się kiedyś na lekcji listów, to wie. W Kuśmierka jakby piorun trząsł:

– Ty jasna cholero. Pan Bóg ci niemodny?! To na to cię uczę?!

Ale Rysiek też się strachu już pozbył i ostro na ojca. że ma w dupie naukę. Dawać mu, co jego, i się będzie żenił.

Zabrałem się i wyszedłem, bo co mi w czyjeś sprawy zaglądać. Niech się sami kłócą.

Na drugi dzień przepisałem list na nowo, bo był cały poświniony od Ryśkowych łap. I dopisałem im, że gdyby mieli zamiar przyjechać, to niech wezmą woreczki na mąkę, bo akurat spytlowałem i ładną mam mąkę. Tak tylko napisałem, bo wcale nie wierzyłem, że przyjadą, a list się przez to zrobił trochę dłuższy.

Chyba po miesiącu przyszedł list od nich, że przyjeżdżają, w najbliższą niedzielę. Nie wiedziałem, wierzyć czy nie wierzyć. Ale wysprzątałem izbę. Oblekłem pościel. Przyniosłem ze strychu pierzynę po matce, bo była największa. A choć w jednym łóżku mieli spać, to dwie poduszki im dałem, żeby głowy mieli osobno. I słomę w sienniku zmieniłem. Dwa snopki cepami wymłóciłem, żeby mieli nie zmierzwioną. Choć mi z trudem przyszło ustać na tych moich kulasach. Musiałem sobie sieczkarnię pod plecy podciągnąć i się na niej oprzeć, bo nie dałbym rady. I nawet im suszonej macierzanki przeciw pchłom pod prześcieradło pokładłem, jak robiła to matka.

Wykąpałem Michała, ogoliłem go, dałem mu świeżą koszulę, krawat, brat i dla nich przecież. Stało w izbie wiadro na popiół, stare już, dziurawe, ale zawsze jakoś było szkoda go wyrzucić, to z tej okazji, że przyjeżdżają, bez żalu wyrzuciłem. Zmieniłem żarówkę na jaśniejszą. Niech im poświeci trochę jaśniej, pojadą, to wykręcę. Zabiłem koguta na rosół. Miałem kluski robić, ale pomyślałem sobie, lepiej kupię makaron. Do kupowanego są przyzwyczajeni, mogą im domowe nie smakować. Kupiłem też pół litra, bo trzeba z braćmi po kieliszku wypić. I nawet zdjąłem ze ściany Pana Jezusa wśród apostołów i wyniosłem do komory, bo sobie przypomniałem, że Stasiek coś nie bardzo z Bogiem. Zacznie mu jeszcze docinać. A mnie nie będzie jak go bronić, bo tu Bóg, a tu brat. Niech tam. Czego się nie robi dla rodzinnej zgody.

Przyjechali. Ale ledwo co w próg weszli, dzień dobry, dzień dobry i od razu zaczęli się ze mną kłócić. A to, że nie ma u mnie na czym usiąść, tylko wciąż ta sama stara ława i jedno krzesełko. Że stół ten sam od wojny jeszcze. Że podłogi czego sobie nie sprawię? Czego sadu nie założę? Czego się nie żenię? Gospodyni mi potrzebna! Na księżniczkę czekam? Czego to. czego tamto? Czego? Czego? A o śmierci ani słowa. Jakbym w ogóle do nich tego listu nie napisał.

Tak mnie to ścięło, że mało co się odzywałem. I z tego wszystkiego zapomniałem ich się nawet spytać, co u nich? I te pół litra wódki, co kupiłem na ich przyjazd, nie przyznałem się, że mam. Bo i po co? Pić pod kłótnię? Może zdarzyć się kiedyś jakaś lepsza okazja. Wtedy się i napijemy, i pogadamy jak bracia.

Bo gdy się bracia raz na tyle czasu z sobą spotykają, powinni mieć o czym pogadać. O, niejeden dzień, niejedną noc można by przegadać. Gdyby nawet się nie chciało, to od czego są słowa? Słowa same poprowadzą. Słowa wszystko na wierzch wywleką. Słowa i z najgłębszej głębi wydrą, co gdzieś boli i skowycze. Słowa krwi upuszczą i od razu lżej się robi. I nie tylko obcych, ale i rodzonych braci słowa potrafią odnaleźć dla siebie, że się znów braćmi poczują. Choćby się roznieśli w różne i dalekie strony, słowa ich zawrócą z powrotem do tego jednego ich życia, z którego, jak ze źródła, się poczęli. Bo słowa to wielka łaska. Cóż ma tak naprawdę człowiek więcej prócz słów dane? I tak nas wszystkich czeka kiedyś wieczne milczenie, to się jeszcze namilczymy. Może przyjdzie nam ściany z bólu drapać za najmarniejszym słowem. I każdego słowa nie wypowiedzianego na tym świecie do siebie będziemy jak grzechów żałować. Tylko że będzie za późno. A ileż takich słów nie wypowiedzianych zostaje w każdym człowieku i umiera razem z nim, i gnije z nim, i ani mu potem w cierpieniu nie służy, ani w pamięci. To po co jeszcze sami sobie zadajemy milczenie?

Choć może to była moja wina. Bo kiedy ich zobaczyłem, nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć, i powiedziałem zwyczajnie: – O, przyjechaliście.

Jakby z pola przyjechali, z jarmarku w mieście, z drugiej wsi. A przecież ze świata przyjechali. I kiedyśmy się to ostatni raz widzieli? Na pogrzebie ojca. Stasiek był wtedy jeszcze na studiach. W jakiejś wyszarzałej paltocinie, w butach prawie bez obcasów, rękawiczek nawet nie miał, chudy, wymizerowany, wsadziłem mu parę złotych na odjezdne w kieszeń, to mnie aż chciał w rękę pocałować. Spod ust mu ją wyrwałem. A teraz zażywny, rumiany, podbródek na kołnierz mu się aż wylewał, przód głowy cały wyłysiały, tylko z tyłu i z boków trochę dawnej czupryny. W pierwszej chwili nie wiedziałem, Stasiek, nie Stasiek. Ale udałem, że się nic a nic nie zmienił, i słowem mu nie wypomniałem, czemu taki łysy. Przywitałem jak brata.

Antek już żonaty był. Miał nawet przy sobie zdjęcie żony. Ledwośmy ojca przysypali, wyciągnął z portfela i żeby mu powiedzieć, czy ładna? Nie bardzo mi się podobała, ale co miałem powiedzieć. Ładna.

I tak samo mu nie wypomniałem, czego nie dał znać, bym mu choć życzenia posłał.

Wtedy też nie pogadaliśmy nic z sobą. Raz, że pogrzeb, to wypadało o ojcu pogadać, bo to jego był dzień. Należało mu się choć tych parę słów od nas za całe jego życie. A po drugie, Stasiek miał jakiś ważny egzamin następnego dnia, Antek znów gdzieś służbowo wyjeżdżał i spieszyło im się. Tak że wypiliśmy tylko pół litra na smutek, zjedliśmy po kawałku kiełbasy. I pojechali.

Zresztą kiedy ojciec, matka żyli, to tak samo wpadł który, to zawsze jak po ogień. Przyjechał, przespał się i rano go nie było. Albo tego samego dnia jeszcze, rano się witał, po południu żegnał. Był, znikł. Jakby z bata ktoś strzelił. Ani się nie czuło, że był.

I na drugi już dzień matka zaczynała znów tęsknić, kiedyż to Antek, Stasiek przyjadą. I dalej się martwiła, czy się któremu co nie stało, bo tak dawno nie byli. A gdy jej ojciec przypominał, że przecież co dopiero w niedzielę był Antek czy Stasiek, nie dała się oderwać od swojego zmartwienia.

– Ano, był, był. Ale co to było za bycie. Serek nawet nie zdążył się odcisnąć, byłby sobie wziął.

Czy pytał się ktoś we wsi potem, był Antek czy Stasiek? To nie wiadomo było, co powiedzieć, byli, nie byli? Powiedzieć byli, ale się spieszyli, to to samo, co by się powiedziało, nie byli, ale przyjadą, przyjadą.

W świat gdy wyruszali, tak samo jakby co dopiero byli i znikli. Mogłoby się wydawać, że gdzieś na wieś tylko wyszli, w pole pojechali, ale wrócą. Ojciec się nawet długi czas zapominał i wciąż chciał, żeby mu który co pomógł albo żeby go w czymś wyręczył.

– Może by Antek… Może Stasiek…

Potem się przyzwyczaił i już tylko przed spaniem czasem, siedząc jak wół spracowany, ni stąd, ni zowąd nagle się odezwał:

– Coś nie piszą długo.

A matka coraz częściej ich imiona zaczęła w pacierzach wypominać.

Pierwszy wyruszył Antek. Starszy był te parę lat od Staśka, to mu się może pierwszemu należało. Stasiek dopiero dorastał, a Antek na panny już chodził. Narwany był, to prawda. Ale żeby aż tak nagle? To nawet umierać tak nie wypada. Do południa jeszcze orał kartofle pod lasem, a na popołudnie przyniósł mu Kulawik z poczty list. Wrócił z pola, otworzył, przeczytał i rzekł:

– Jadę.

– I gdzież to? – spytał się ojciec.

– W świat. – I aż zatańczył po izbie z uciechy.

– W świat, mówisz? – ojciec jakby się przesłyszał.

– W świat, mówię. W świat! W świat!

– I kiedyż?

– Pociągiem, tym o piątej.

– To przecież ci nawet koszuli nie zdążę wyprasować! – Matka ręce załamała.

– A po co mi koszula? Ta na sobie mi wystarczy.

– Ale byś się choć wykąpał. Przyniosłabym balię, wody bym nagrzała.

– Tam się wykąpię. O, pisze Wojtek, że się w łaźni kąpią.

– Ale butów nawet nie masz jak się patrzy. A może i ubranie jakieś by ci się uszyło.

– Tam mi dadzą i buty, i ubranie.

– Ale sprzedałoby się cielę, to wziąłbyś sobie trochę grosza. I placek może bym ci upiekła.

– Co ty mu chcesz placek piec – ojciec się obruszył, ale bardziej gorzko niż gniewnie. – O piątej ma pociąg, nie słyszałaś? A cielę jeszcze nie urosło. Trza ze dwa tygodnie poczekać.

– To mógłby. Świat mu nie ucieknie. A nie tak, co dopiero z pola wrócił. – Rozpłakało się matczysko.

– I co tam w tym świecie będziesz robił? – Kiedy trzeba było, ojciec umiał być twardy.

– Co? O! – Potrząsnął tym listem. – Pisze Wojtek, że do kina co dzień chodzą. A robić, tylko osiem godzin robią i jeszcze im płacą za to.

– Może byś do spowiedzi poszedł, synu – zaczęła go matka przez łzy prosić. – Kiedy w świat szli, zawsze się spowiadali na ostatek. Może tam nie będziesz miał gdzie? Albo ci nie dadzą?

– Mówisz, że do kina chodzą? – rzekł ojciec jakby sam do siebie, bo nie bardzo wiedział, co to kino.

Zawitało i do naszej wsi zaniedługo kino. Już od rana, kiedy miało przyjechać, gromada narodu wyszła na skraj wsi i czekała, żeby to kino powitać. Ktoś nawet patykiem na śniegu wyrysował: „Witamy kino w naszej wsi”. Myśleli ludzie, że to będzie samochód albo chociaż landara w dwa konie. Nikt z początku nie chciał wierzyć, że to kino: Dwóch ludzi na furze i jakieś paczki. Do tego koń chudy, aż mu żebra przez skórę wystawały. A zamiast siedzenia snopek słomy jakimś łachem nakryty. I latry w furze wyciarane, jakby gnój przedtem w nich wozili. A furman i ten drugi pijani, że ledwo na oczy patrzyli. Zaczęli przybijać na remizie ogłoszenie, to nie mógł ani jeden, ani drugi w gwoździa trafić i dopiero chłopaki im przybili. Ale zeszła się na to kino prawie cała wieś, bo to zima, roboty niewiele, jeszcze stójka chodził przedtem i bił w bęben, że kino przyjedzie. Tak że chyba drugie tyle, co w remizie, stało na dworze, bo nie mogli się pomieścić. Jedni drugim zasłaniali, ale stali. Psuło się co trochę, ale stali.

Wybrał się i ojciec zobaczyć, co też tak Antka w ten świat ciągnęło. Nie powiedział, co widział, tylko potem czasem mu się wyrywało:

– To przez to kino, przez to kino wszystko.

– No, a kto tu będzie robił, jak ty w świat pojedziesz? My już coraz starsi z matką. A Stasiek za mały do pługa czy kosy. Za trzy, cztery lata dopiero.

– O, jest Szymek! – Antek rzucił się, jakby giez go ugryzł.

– Ano, jest – ojciec na to. – Ale jakby go nie było. Ani on do ziemi, ani ziemia do niego.

– Ziemia! Ziemia! Mam już potąd tej waszej ziemi! Tam przynajmniej się czegoś nauczę! A czego mnie ta wasza ziemia nauczy?!

– O, ziemia też nauczy, jak się tylko kto chce od niej uczyć. Ale jedź, jedź. Żebyś tylko nie musiał na kolanach wracać.

I pojechał. Zagniewany, rozżalony na ojca, matkę, Staśka, na mnie.

Choć mnie akurat wtedy w domu nie było. W milicji byłem i pojechaliśmy na wsie rewizje robić u chłopów za bronią. Trzasnął drzwiami aż się wapno z sufitu posypało. Ojciec zerwał się i krzyknął jeszcze za nim:

– Nie trzaskaj mi tu, kiedy dom już nie twój!

Wróciłem gdzieś po tygodniu, przemoknięty do ostatniej nitki, zmarznięty na kość, utytłany w błocie po kolana i zmachany gorzej niżby po najgorszej orce. A tu ojciec mnie jeszcze w drzwiach przywitał:

– O, jest nasz policyjant. Naścigał się ludzi, że ledwo nogami powłóczy. Chcieliśmy mieć księdza w rodzie, a dał nam Pan Bóg policjanta. I za jaką karę?

Nic nie powiedziałem. Postawiłem karabin w kącie przy drzwiach i klapnąłem na ławie. Rogatywki nawet mi się z głowy zdjąć nie chciało. Woda mi po twarzy ciekła, matka mnie prosiła, zdejmijże tę czapkę, zdejmij kurtkę, ściągnij buty, a mnie sen jak w powrozy całego owijał, ciało, wolę, oczy. Czułem na plecach pod koszulą, jak mnie wszy od ciepła zaczynają swędzić. A nie miałem siły ręką sięgnąć, żeby się podrapać.

Naprzewracaliśmy się stodół, chlewów, piwnic, strychów, wozowni, nie mówiąc o chałupach. A stodoły akurat po żniwach, pod dach pełne, w piwnicach kartofle, marchew, buraki, strychy sianem zapchane, a tu jeszcze dzień i noc bez przerwy lało, jakby potop miał nastać. I do tego gdzie się poszło:

– Macie broń?

To każdy jak baranek.

– Broń? A na co nam, panie milicjancie, broń? Czy to człowiek wojskowy? Nawet by nie wiedział, jak się z tym obchodzić. Z pługiem, kosą, grabiami tak, bo do tego nas, Pan Bóg przeznaczył. Nie do broni. I do kogo mielibyśmy strzelać? Wroga już nie ma. Sami swoi wszędzie. A między swoimi, jak kto nawet na kogo zawzięty, to się wyprzezywa, nazemści, naodgraża. Tam czasem kłonicą. Ale kłonica nie broń. Zresztą dawno wojna była? Naprzeżyliśmy się strzelania, że wystarczy każdemu do śmierci. Teraz jeszcze bąk bzyknie koło ucha, to się człowiekowi zdaje, jakby w niego kula trafiła. Dosyćśmy się namodlili, napłakali, żeby już przestali. A kiedy przestali, mielibyśmy my strzelać? O, ziemia na nas czeka. Też się nacierpiała. Umęczona, jak my wszyscy. Niech nam ten Pan Jezus czy ta Matka Boska na tym obrazie świadkują, że nie mamy broni.

Ale wystarczyło rękę wsadzić za tę Matkę Boską czy Pana Jezusa i pistolet się wyjęło. Do pieca się zajrzało, a w piecu karabin. Kufer kazało się otworzyć, a pod chustkami naboje, granaty. Czy na strych się poszło. Niedzielny garnitur wisi u krokwi, jakby na mszę świętą tylko czekał, a trącić go było, to żelazem się odzywał. Już nie mówiąc, że w sianie, w łachach, w cebuli, w strzesze, w beczkach ze zbożem, w starych butach, wszędzie się coś znalazło. Bo gdzie nie chowali. W psich budach, w sieczkarniach, w żłobach u krów, koni, w starych drzewach, w dziuplach.

U jednego w stodole pod zbożem znaleźliśmy prawie cały magazyn. Czego tam nie było. Karabiny, pistolety, zwykłe, maszynowe, wszystko to naoliwione, obwinięte w gałgany. Hełmy, pasy, menażki, plecaki, mapy ruskie, niemieckie, kilkanaście taśm naboi, butów ze dwadzieścia par.

– Skąd to macie? – Ze zdziwienia aż się człowiek głupio pytał, bo wiadomo, skąd mógł mieć.

– Z trupów, panie. Mało tego po polach leżało? Miało ‘się marnować? A do ziemi szkoda.

– Było zarządzenie, żeby broń oddawać?

– Ano, było.

– To czemuście nie oddali?

– A jak przyjdzie znów się bić?

– Niby z kim?

– Kto by nie był. Jakby tylko znów na naszą ziemię przylazł.

U innego, też w stodole, znaleźliśmy cztery ciężkie karabiny maszynowe i parę skrzynek naboi. U innego motocykl z przyczepą, a w przyczepie pełno broni. Bo najczęściej w stodołach chowali, jakby przekonani, że w zbożu najniewinniej. To nieraz trzeba było snopki zrzucać do trzeciego i czwartego pokładu. I to sami, bo chłop nagle udał, że go isjasz pokręcił. U innego tak musieliśmy gnój sami wyrzucać, bo chłop uciekł z chałupy, kiedy nas zobaczył. Zachodzimy znów do innej chałupy, tylko starowina na łóżku, kot przy niej i nikogo więcej.

– O, dobrze, że przyszliście, zbawiciele moi! Bo mi ten judasz zięciaszek karabinów tu nawsadzał pod pierzynę, aż boki mam poodpa-rzane. A sama się boję ruszyć, mogą powystrzelać.

Pięć furmanek nazbieraliśmy tej broni. Zazdrość aż człowieka brała, że tyle tej broni, a w partyzantce za byle pistolet nieraz życie musiał ktoś oddać.

Mało kogo się karało, bo niby za co karać. Wojna ponazostawiała sama ludziom tej broni, to ją by trzeba karać. Tylko że jak ukarać wojnę? Zresztą dosyć było do karania takich, co się ich z bronią w ręku złapało. Poszło się choćby w pola, to prawie zawsze przyprowadziło się dwóch, trzech, co na zające polowali. Nikt już wnyków nie zastawiał, bo i po co, jak mieli karabiny, pepesze, pistolety maszynowe? A co tam tych zajęcy mogło się po takiej wojnie ostać? Kicnął czasem gdzie jaki, to się jak na cud patrzyło. O, zając, zając! A on nawet do zająca mało co podobny, bo albo uszy odstrzelone, albo noga urwana i kuśtyk, kuśtyk jak tercyjarz, nie zając.

Prawie każdy z bronią wtedy chodził. Nie mówiąc już, że na jarmark ktoś jechał czy na wesele, czy po drzewo do lasu, to musowo pistolet pod siedzeniem albo w reptuchu z obrokiem.

Raz w szkole musieliśmy zrobić rewizję, bo nauczycielka dała znać, że chłopaki na przerwach za dziewczynami z pistoletami gonią. Innym znów razem wpada Tomala na posterunek, blady, roztrzęsiony, i woła, ratujcie! Co się stało, Wojciechu? Ano, budzi matka Tomka, żeby wstawał, bo do szkoły czas, a ten wyciąga spod poduszki pistolet i że zastrzeli, jak go będzie budzić. Musi wyspać się. A do szkoły już więcej nie pójdzie. Albo pastuchy na pasionkach, to każdy z pistoletem za pazuchą. I dzień w dzień strzelanina na łąkach, jakby wojna się tam jeszcze nie skończyła. A potem przylatuje ojciec, matka na milicję, że krowa postrzelona albo że bez rogów do chałupy wróciła, bo do rogów cholerniki celowali, jakby już nie mieli do czego.

I żeby tylko na łąkach. Ale nieraz w środku wsi. Mało miał kto zadrę do kogo, to dawniej by go wyprzezywał w najgorszym razie podpalił, a teraz wyciągał pistolet i strzelał. O panny, o długi, o miedzę, o wszystko się strzelali. O jakieś krzywdy jeszcze ojców, dziadów. A jak nawet nie wprost do siebie, to nad głowami strzelali, pod oknami, po dachach, jak gdzie była dachówka czy blacha, albo ktoś tam komuś latry w wozie podziurawił czy psa zastrzelił.

Czy jak na Rędzinówce się zdarzyło. Wpadł sąsiad do sąsiada na obejście z pepeszą i wystrzelał mu wszystkie gęsi, kury, kaczki, a na ostatek po wrótniach stodoły pociągnął. To ten się potem zemścił za to na jego sadzie. Pouwiązywał do drzewa po dwie, trzy kostki trotylu z lontem, ze spłonką, popodpalał lont od papierosa. A sam wyszedł na górkę i patrzył, jak te drzewa jedno po drugim wybuchają. Poszliśmy obejrzeć, to jakby najgorsza wojna przez sad przeszła. No i trzeba było obu zamknąć. Choć niektórzy mówili, że wariaci. Ale gdzie wariaci, jak się wszyscy naokoło strzelali. I nie tylko jeden z drugim, ale wsie ze wsiami. Raz musieliśmy aż wojsko do pomocy wzywać, bo myśleliśmy, że banda najechała.

Po paru miesiącach miałem dosyć milicji. Zniszczyłem sobie tylko oficerki. Prawie w nowiuteńkich wróciłem z partyzantki, a nie poznałby, że to te same. Trzeba było i w gnój wejść, i w błoto, i w wodę. A to były buty, że tylko do kościoła się nadawały. Prócz tego myślał człowiek, że się nie narobi tyle co na roli, a tu dzień, noc goń, szukaj, rewiduj jak ostatni łachudra, jeszcze cię wszyscy zemszczą naokoło. A tej broni zamiast ubywać, to jakby w polach ludziom wciąż rosła.

A już najgorzej na zabawach. Przestali się nożami rżnąć i tylko na pistolety. Nie było zabawy, żeby się nie postrzelali, a co druga trup. I winnych nie ma. Nie wiadomo, kto strzelał, kto zabił. Wszystko baranki Boże. Tańczyli, śpiewali, prócz muzyki nic nie było słychać, to może już zabity na zabawę przyszedł? A ile okien nastrzelanych, lamp. beczek z piwem, butelek, bębnów, skrzypiec. A na postrzelonych skrzypkach, wiadomo, już nie zagra. Bębnowi łatę można przyszyć i będzie dalej bębnić. Ale postrzelone skrzypki trup. zabite. Jak człowiek. O, bawili się wtedy ludzie. Z tej radości, że po wojnie. Zabawa szła po zabawie. Nie było niedzieli bez zabawy. A nieraz tej samej niedzieli w dwóch, trzech wsiach naraz. Muzykanty przyjeżdżali aż pociągiem skądś z dalekich stron, bo na tyle zabaw nie starczyłoby tutejszych. Tutejsi zresztą wciąż grali jak przed wojną. A kto by tańczył teraz jak przed wojną. Inne tańce były w modzie.

Nieraz nie wiadomo było już, gdzie jechać. Stąd znać dają, stamtąd dają, tam strzelają, tu strzelają. A na posterunku tylko nas wszystkiego pięciu milicjantów i jeden rower. I przecież posterunku pustego nie zostawi.

– Spisz? – rzucił ojciec już udobruchany.

– Nie śpię – powiedziałem, choć nie wiem, może spałem.

– To spójrz na izbę.

Spojrzałem, ale nic takiego mi się w oczy nie rzuciło.

– Niby co? – spytałem.

– Antka nie ma – ojciec z żalem.

– Gdzie jest?

– W świat pojechał.

A po Antku w parę lat pojechał Stasiek. Choć się wydawało, że z nas czterech braci Stasiek jest ten przeznaczony przez samego Boga, żeby w ziemi zostać. I że go nigdy żadna siła z niej nie wyrwie. Od maleńka deszcz, nie deszcz, zimno, wiatr, spiekota, a on zawsze w pole z ojcem. Orał ojciec, to szedł przy nim i mu bat niósł. Smyrgnij, Stasiu, bo coś, jucha, nadstaje. I wedle przykazania ojca Stasiek smyrgał. Siał ojciec, to i jemu musiał choć chusteczkę matczyną zawiązać u szyi i nasypać trochę ziarna, żeby też siał. Kosił ojciec, to za każdym razem, kiedy stawiał kosę na sztorc i osełką pociągał, Stasiek mu ją za stylisko podtrzymywał. A gdy trochę podrósł, sam wziął kiedyś kosę i od razu zaczął kosić, jakby kosił już od urodzenia. Mnie, Antka, Michała musiał ojciec długo uczyć, i jak stanąć najpierw trzeba, jak kosę uchwycić, jak iść niewielkimi równymi krokami i jak nią machać, i jak żyto, jak pszenicę, jak jęczmień, owies, jak pokładzione i jak proste. A ile przy tym się nazłościł. Ile musiał się kosy napodbijać, naostrzyć. I nam ile bąbli na rękach przy tej nauce narosło. A Stasiek jakby już z tym wszystkim na świat przyszedł. Wziął kosę i kosił.

– O, Stasiu to dopiero będzie kosiarz, niech tylko nabierze więcej siły. – Patrzył ojciec za koszącym Staśkiem, jakby we wschodzące słońce patrzył. – Nikt z was nie dorówna Stasiowi. A i mnie pewnie prześcignie. Całe życie koszę, a nie ciągnę tak równiutko. Ani kosa mu nie tyrpie, ani szczyźnia nie zostawia. A rękami, wydaje się. jakby wodę zagarniał. A idzie, jakby go ziemia sama posuwała. Tak to jest, kiedy kogo Bóg na co przeznaczy. Od razu widać, choć dziecko. A odpocz-nijże. Stasiu! Siądź sobie! Wody napij się! Albo se bryłami do wróbli porzucaj! Jeszcze się nakosisz, nakosisz!

Albo razu jednego martwił się ojciec, że co to jest tej ziemi, czym tu będzie nas, czterech synów, obdzielić, wtedy Stasiek jak prawdziwy gospodarz, co na wszystko znajdzie radę:

– Dokupimy ziemi, tata. Mówił tata. że Kaczocha chce swoje dwie morgi sprzedać, bo do młyna idzie za młynarza. To byłoby o dwie morgi więcej!

– Do młyna za młynarza, powiadasz – ojciec jakby nad czymś się zamyślił. A po chwili rzekł: – Ano, dwie morgi kawał pola. O, kawał pola. I akurat jest przy naszym. Tylko by się miedzę zaorało. – I od razu poweselał. Klepnął się w kolano i do matki: – To co? Może byśmy chleba zjedli po kromce? Poszłabyś przyniosła bułkę.

– To ostatnia – przypomniała matka.

– Ostatnia, nie ostatnia. I ostatnią trzeba kiedyś zjeść – rozochocił się ojciec, jakby wypił sobie miarkę, tak mu przypadły te dwie morgi Kaczochy.

Poszła matka i przyniosła chleb. Ukrajała każdemu z nas po sporej kromce, nikogo ani na okrucha nie krzywdząc i nie wyróżniając. Zawahała się tylko przy ojcu. ale ukrajała i jemu, z tym. że dużo cieńszą. Siebie pomijając.

– A ty co? – sprzeciwił się ojciec. – Jak święto, to dla wszystkich. Albo moją weź. Ja tam mogę się obejść bez chleba.

Sięgnął do kieszeni, wyciągając kapciuch, po czym powolutku, myślami daleki od tego. co robi, zaczął zwijać sobie skręta. A gdy tak powolutku zwijał ojciec skręta, wiadomo było, że w środku w nim kwitnie. Bo smutnemu mało kiedy chciało mu się zapalić. I puszczając kłąb dymu na izbę, powiedział do matki:

– Ukraj Stasiowi jeszcze kromkę. Będziesz dziecku chleba żałowała, jak ma smak na chleb. Szymek, Antek już nie rosną, a Staś dopiero zaczyna. Albo mu tę moją daj, jak ty nie chcesz.

Znowu nad czymś się zamyślił i w tym zamyśleniu zaczął nagle złorzeczyć na Kaczochę:

– Zaraza, za młynarza zachciało mu się. Myśli, że tam mu pszenne bułki same będą spadać do gęby. A tam trzeba wory nosić. Cały Boży dzień z zadartym tylko łbem i na gołębie grucha. A w polu, co chce, rośnie. Trza sumienia nie mieć, żeby ziemię tak zapuścić. Któregoś tu roku tak gruchał, gruchał i zapomniał, że jesień minęła, i nie zasiał. Zresztą zasieje, nie zasieje, to i tak perz tylko wschodzi. Ojciec jego taki sam był, ale chociaż buty ludziom reperował, a ten tylko grucha. Trza by najpierw ją odperzyć. Zaorać jesienią, potem znowu wiosną. I to wcześnie, nim się soki ruszą. Bo jak perz już pójdzie, to nic go potem nie zatrzyma. Zeżre ziarno, zeżre ziemię. Trza by pługa z głębokim lemieszem gdzieś pożyczyć i dostać się gangrenie do samych korzeni. Potem broną pojechać. Ale broną wszystkiego nie zbierze. Po bronie poszlibyśmy wszyscy i rękami wyzbierali. Potem gnoju by się nawiozło. Poleżałby trochę. Znowu by się zaorało. A potem zasiałoby się łubin.

– Matko Boska! – wykrzyknęła matka. – To ileż by ta ziemia musiała nie rodzić?! I na co łubin, jak gnój!

– A bo gnoił kiedy drań? Ziemia na śmierć zagłodzona, dostanie trochę suszy, to jakby się po kościach szło.

– Bym tam łubin – nie chciała się matka dać przekonać. – Posiać żyto od razu, pszenicę, posadzić kartofle, kapustę!

– Łubin, mówię, to łubin! – zezłościł się ojciec, wstał ze stołka i przeszedł się w tę i z powrotem po izbie, bogatszy o te dwie morgi Kaczochy. – Choroba, ziemi mnie tu będzie uczyć. Dla ciebie ziemia to aby po wierzchu. A ziemia i w głąb. Nic perzowi nie da rady, jak się go z korzeniami nie wypleni.

– Tylko do pługa z głębokim lemieszem trzeba by drugiego konia, tata – wtrącił Stasiek. – W jednego nie da rady.

– Ano, trza by. – Zaiskrzyły się ojcu oczy podziwem dla Staśka. – Dobrze, żeś przypomniał, Stasiu. Może by się od Kuśmierka pożyczyło. Wziąłby sobie potem naszego. Alboby mu się we żniwa odrobiło.

– Ja tam do niczyich żniw nie pójdę! – Antka poderwało. – Wystarczą mi nasze! Nie będę niczyim parobkiem.

– Ten raz tylko – ojciec dobrotliwie. – Cóż by ci się stało? Nikt nam konia za darmo nie pożyczy. Nie będziesz chciał kosić, to możesz odbierać. Zawsze nie będziemy mieć jednego konia. Dwie morgi więcej, to trza by pomyśleć i o drugim koniu. Mniej ziemi mają i dwa konie irteją. Grosza się uskłada.

– Aż czego? – zaperzyła się matka. – O, poszwy łata na łacie, a nie ma za co nowych kupić. Antkowi trza ubranie, bo mu łokcie wyłażą. Staś buty ma podarte. I bym już krowę wolała niż konia. Mleka by choć więcej było.

– Krowy się swojej dochowamy. A konia trza kupić. W jednego nie da rady tyle ziemi obrobić. A pożyczać więcej nie będziemy. Ten raz tylko. Ty wiesz, co to dwa konie w gospodarce? – Ojciec się na dobre rozmarzył. – Batem tylko smyrgniesz i wio! Nie ma dla nich głęboki lemiesz czy pod górkę. A zwozisz zboże, to na trzy pokłady. A z jarmarku jedziesz, to wszystkich pomijasz, tylko kurz za tobą. Czy na wesele cię ktoś zaprosi, to w dwa konie zajeżdżasz jak pani. A w jednego, jakby się w dziurawym ubraniu wybrał. Bo po drugiej stronie dyszla też dziura. Dwa konie to to samo co dwie zdrowe ręce. A jeden, jedna zdrowa, a druga uschnięta albo ci ją na wojnie oberwało.

– Kasztankę kupmy, tata! – wyrwał się uradowany Stasiek.

– Cicho bądź, gówniarzu! – Antek rzucił się na Staśka. – Niech go ojciec nie słucha. We wsi same kasztany! Ogiera kupimy! I karego, ojciec! Kary ogier to dopiero koń.

– Kiedy w gospodarce kobyła lepsza, synu – ojciec zaczął przekonywać Antka. – Pokorniejsza. Nie znarowi ci się, ile włożysz na furę, to ciągnie. Ustaje, a ciągnie. A ogier, niech mu coś się zwidzi, to możesz go bić, zabić, wywali ci wóz, a z miejsca nie ruszy. I z kobyły źrebięcia się dochowasz.

– Ale ogier to szatan, ojciec. Jeszcze kary. – Antek się rozpalił. – A batem go trącić, to wiatr. Moglibyśmy go Szatan nazwać.

– W imię Ojca i Syna – obruszyła się matka. – Konia Szatan nazywać! I to nasz koń miałby być? Czy ty dobrze masz w głowie,

Antek?

– Kobyłę, tata! – molestował Stasiek. – Mielibyśmy źrebiątko.

– Ogiera! – zaperzył się Antek. – Bo jak nie, to nie tknę się niczego! Żniwa, kopania beze mnie! I wyjadę w świat!

– Kobyłę, tata – Stasiek o mało się nie rozpłakał. Ale matka nagle jak nie wrzaśnie:

– Czysta powaryjowali?! Kobyła, ogier! A ja muszę na sól, naftę ciułać, bobyśta po ciemku siedzieli i nie osolone jedli. O, chleba ostatnią bułkę wam przyniosłam! Mąka się już kończy! Kartofli mało co! Jeszcze konia Szatan chcą nazwać! Chryste Panie! Musiał was ten szatan opętać! Powiedz im co, Szymek, tyś mądrzejszy! Co się nic nie odzywasz?!

A ja się nie odzywałem, żeby mi ojciec znów nie zaczął wypominać tej kasztanki, co ją w partyzantce miałem. Kiedyś mu się nieopatrznie pochwaliłem i odtamtąd nie dawał mi spokoju.

– Trza ją było do domu przyprowadzić! Choćbyś tyle miał z tego wojowania.

I nie było mu jak przetłumaczyć, że nie nadawała się do gospodarki. A prócz tego padła mi, to co miałem przyprowadzić?

– A, boś tak, jucho, o nią dbał. Takie stworzenie ciągnąć pod kule. A do gospodarki przyuczylibyśmy ją. Najpierw by się ją zaprzęgło do pustego wozu. Dyszel trza by było szmatami owinąć, żeby się nie poobijała. Alboby się bryczki od księdza pożyczyło. Niechby w bryczce trochę pochodziła. Potem by się ją sprzęgło z naszym gniadym. Stary jest, nie dałby jej brykać. A potem do brony, żeby nie od razu za ciężko. A brykałaby, ścięłoby się ją raz, drugi batem. I zobaczyłbyś, jak by potem w pługu chodziła.

Wszystko by zaprzągł do gospodarki. A ja, pierwszy raz, gdy na jej grzbiet siadałem, bałem się, że się złamie pode mną. Nogi miała wysokie jak z półtora rażą u zwykłego konia. Pysk wąski, nieduży, szyję długą jak łabędź. A kiedy szła, choćby nie wiem po jakich wybojach, po roli, po korzeniach, po lesie, nie czuło się nic prócz kołysania, jakby w chmurze czy na poduszkach w karecie człowiek jechał albo go malutkiego matka w kołysce bujała.

Podarowali nam ją w jednym dworze, razem z siodłem i szablą, bo chcieli jakoś się przysłużyć w tej wojnie, a nie mieli synów, tylko same córki. A cóż córki w wojnę? Poopatrywały nam rany, poprały nam szmaty, pograły nam trochę na fortepianie, pośmiały się z nami, a kiedyśmy odchodzili, wyleciały za nami na dziedziniec i się popłakały. Choć miło się rozstawać, gdy ktoś za tobą płacze i białą chusteczką mokrą od łez ci macha, a ty na koniu i z szablą przy boku. Czułem się niby ten ułan z obrazka w strażackim kalendarzu. Brakowało tylko powiedzieć, nie płacz, wrócę, to się z tobą ożenię.

A tę kasztankę przyprowadził dziedzic i rzekł:

– Wybrałem najlepszą z całej mojej stadniny, niech służy ojczyźnie. Spojrzałem i wydało mi się, jakbym gdzieś już ją widział. Podszedłem, klepnąłem ją po pysku, rzuciła łbem, zarżała.

– Stój. – Objąłem ją za pęcinę. Nie grubsza była niż moja ręka przy nadgarstku. I szła tak równiutko w górę, do samego kolana.

Nieraz marzyłem, żeby taką kasztanką wierzchem się przejechać. Nie ciągle koń w wozie, koń w pługu, w bronie, w radlę. Koń z łbem do ziemi opuszczonym. Koń męka, I człowiek nad nim z batem.

Za gówniarskich lat, gdy czasem pojechałem do rzeki wypławić naszego gniadego, próbowałem sobie nawet wyobrazić, że oto pode mną koń wiatr smukłonogi, a ja pędzę przez wieś, przez pola, gdzie oczy poniosą, na złamanie karku, aż mi w piersiach dech zapiera. Tylko że gdzie naszemu gniademu do wiatru było. Nogi pozrywane, kopyta jak kamienie młyńskie, łeb nad ziemią zwieszony. I człap, człap. Bo, jak każdy chłopski koń, chodził wedle chłopskich kroków i ani go piętami, ani batem nie dało się szybciej popędzić. A do tego spracowany zwykle jak nieboskie stworzenie, myślał tylko, żeby nażreć się i uwalić. I to pławienie w rzece pewnie też uważał za koński dopust Boży.

Zachodziłem nieraz w głowę, co tu zrobić, żeby choć na jeden raz odmienić go w prawdziwego konia. Bo może był kiedyś takim koniem, zanim zaczął u nas robić. Czytało się w książkach o takich koniach.

Nie było kiedyś ojca w domu, pojechał z sąsiadem na jarmark do miasta. Wystrugałem sobie dzidę z leszczynowego kija. Napchałem worek sieczką, uszykowałem siodło. Z drutu od starego wiadra zrobiłem ostrogi i przymocowałem trokami do pięt. Wyprowadziłem gniadego ze stajni, ustawiłem go przy wozie i z wozu, bo inaczej nie dałbym rady, zarzuciłem mu to siodło na grzbiet, siadłem i jedną ręką trzymając się jego grzywy, w drugiej dzierżąc dzidę, ruszyłem na wieś. Na razie stępa, tak jak gniady chciał. Zleciała się gromada chłopaków i idąc za mną zaczęli pokrzykiwać, judzić, dodawać mi otuchy. Baby, chłopy, kto tylko szedł drogą, przystawał’ i patrzył jak na jakie widowisko.

– To przecie Pietruszków gniady. Nile poznałbym, gdyby nie ten cudak na nim.

– I gdzież ty jedziesz, do panny może?

– Zbzikował, choroba, no?

– Dopiero co na wiosnę z topoli zleciał. Oj, mają z nim Pietruszki utrapienie.

– Bo nie biją. Trza bić, póki czas, bo inaczej zbój potem wyrośnie.

– Hej, co to, w kawalerię się bawisz? Niech no ojciec wróci, da ci, chorobo, kawalerię!

Wciąż jechałem stępa, a wydawało mi się, że koń w smugę wyciągnięty, kopytami ziemi nie dostaje i pędzimy ponad wsią, a wszyscy ludzie pod nami w dole malutcy jak mrówki. Coś tam krzyczą, rękami wymachują. A niech krzyczą, wymachują. I aż w piersiach mnie rozpierało.

– No, gniady – szepnąłem do ucha gniademu. – Pokaż im.

I najpierw leciutko, aby na próbę, zakłułem go pod boki drucianymi ostrogami. Jakby się zawahał, czy ma stanąć, czy iść dalej. Nikt go dotąd nie dźgał tak dziwnie pod boki, skąd miał wiedzieć, co to znaczy. Batem go się tylko prało. Zakłułem ciut mocniej, ale też nie zmienił kroków, tylko dalej człap i człap. Łeb mu opadł jak nad dyszlem, ledwom grzywy dostawał. Znowu go zakłułem, ale żeby choć go dreszcz przeleciał. Nic. Już chłopaki zaczęli mi coraz głośniejszymi krzykami pomagać:

– Szybciej, Szymek! -Jazda, Szymek! Naprzód, Szymek! Hurrra, Szymek!

Nie chcesz tak, to inaczej spróbujemy. I zacząłem go dzidą pod brzuch łechtać. Ale tylko ogonem się omajtnął, jak od bąków, i szedł, jak szedł. Bo pewnie myślał, że go bąki tak koła, a na bąki był, o, wytrzymały. Bąki, wóz, bat, pług to przecież końska dola.

– No, gniady. Prędzej. Ludzie na nas patrzą – zacząłem go prosić. – Dam ci owsa potem. Samego, bez sieczki. Nażresz się jak nigdy. Aby odbij się trochę od ziemi. – I dawaj go kłuć już raz po raz ostrogami pod boki. Czułem, że mi te ostrogi pięty do krwi zdarły jak przyciasne buty w drodze do kościoła. Ale kłułem, kłułem i prosiłem na przemian, bo mnie wstyd dziesięć razy gorzej bolał niż pięty.

Chłopaki zaczynali już tracić wiarę we mnie, widząc, że moje ostrogi nie dają rady gniademu. Szli, ale coraz słabiej krzyczeli. Próbowali mi radzić, żebym może podostrzył trochę te ostrogi albo z grubszego drutu zrobił. A niektórzy, że jak chcę, to pogonią kijami gniadego.

I wśród starszych ludzi, przyglądających się mojej jeździe, śmiali się już, podkpiwali, szydzili:

– Trza mu było igłę wsadzić pod ogon, to by może poleciał!

– Albo spirytusu ćwiartkę wlać do pyska, niechby mu się najpierw odmieniło!

– Szkoda spirytusu, samemu lepiej wypić! A odmienić, najlepiej po szaleju by mu się odmieniło! Mógłby skrzydeł dostać!

– Napluj mu do uszu, inaczej nie posłucha!

– Przestań go dźgać, chorobo! Krew mu z boków aż ciecze! Co ci to stworzenie winne!

Wtem po skórze gniadego dziwne mrowie przeszło, jakby z głębi brzucha. Wyprostował łeb, nastroszył uszy i nawet raźniej zaczął iść. Już myślałem, że zrozumiał.

– No, gniady – szepnąłem mu czule i trąciłem go lekko ostrogami. A ten jak nie wierzgnie zadem, aż mnie z grzbietu zrzucił na kark.

A opadł zadem, już przednimi kopytami poszedł w górę, wytrokował łeb. Ułapiłem się obiema garściami jego grzywy. Dzida z ręki mi wypadła. Śmiech buchnął na drodze. A ten znów zadem, ale gdzie tam wyżej niż za pierwszym razem. Mało nura nie dałem jak z wierzby do wody. Na szczęście zatrzymałem się na jego karku. A ten znów przednimi kopytami odbił się od ziemi. Prawie świecą stanął. Pysk rozdarł, zęby na wierzch wywalił i zarżał jakby od wieków tłumioną wściekłością, za wszystkie chłopskie konie, pokorne jak on. Siodło mi się spod tyłka usunęło. Nogi z ostrogami gdzieś w boki poleciały. I zawisłem przez chwilę w powietrzu, uczepiony tylko jego karku. Opadł, ale nie na długo. Zakręcił się, przysiadając zadem omal że na ziemi, i znów strzelił w górę. I wyżej. I zarżał. Jeszcze głośniej. Aż poczułem, jak się w nim bebechy zabełtały. Krew, wściekłość, ból, jakby jakąś tamę przerwało. Ludzie na drodze coś krzyczeli. A ten znów się w niebo rzucił, a przednimi kopytami aż zagrzebał po powietrzu, jakby jeszcze wyżej chciał się wznieść. I zębami jakby chciał uszarpać kawał tego nieba. I już rozszalały rzucał się raz za razem to łbem, to zadem na przemian, że prawie na ziemię wcale nie opadał.

Nagle jakimś wściekłym szarpnięciem wyrwał mi kark z uścisku i jak jabłko z jabłoni oberwałem się na ziemię. Wierzgnął jeszcze na próbę, czy dalej na nim tym rzepem bolącym nie siedzę. A potem szerokim kołem okręcił się raz i drugi, płosząc przerażonych ludzi. Zarżał pełnym ulgi rżeniem. I poszedł jak burza, tylko kurz za nim.

Ludzie podlecieli do mnie. Zaczęli mnie podnosić. Ale nie chciałem niczyjej pomocy i sam się podniosłem. Nie mogłem tylko krzyża wyprostować ani głowy skręcić w żadną stronę. I na jedno oko mało co widziałem. No i te ostrogi miałem całe we krwi swojej i gniadego. A jeszcze Michał skądś się wziął, bo nie było go, gdy wyprowadzałem gniadego ze stajni, w pole z matką plewić poszedł, i rozpłakał się nade mną, jakby nie dość mi wstydu było.

– Szymuś, nic ci nie jest? Szymuś, nic ci nie jest? – ślimarczył się. Kucnął nawet przy moich stopach i chciał mi odwiązywać te okrwawione ostrogi. Mało go nie kopnąłem ze złości.

– Zostaw. Nic mi nie jest. I nie becz.

A gniadego, dopiero kiedy ojciec wrócił z jarmarku i najpierw mnie sprał, nawyzywał, poszliśmy w pola szukać. Pasł się w czyjejś koniczynie niedaleko Boleszyc. Ale jak nas zobaczył, zarżał i odleciał parę pól dalej. Kazał mi ojciec zostać, za miedzą się schować, i sam próbował go podejść. Ale co się zbliżył, to on dęba i z kopytami na ojca. Aż zaciągnęliśmy wóz. Wzięliśmy chomąto, reptuch z obrokiem. I dopiero dał się zaprząc do wozu.

To pewnie i tę kasztankę wyobrażał sobie ojciec na podobieństwo gniadego. Nie najeździłem się na niej wiele. Wpadliśmy w zasadzkę, dostała serią po nogach. I resztę musiałem sam w łeb dobić. Siodłośmy z niej tylko zdjęli. Całe nabijane mosiężnymi guzami. Strzemiona jak ze złota. No i skóry tyle, parę par by butów podzelował. Szkoda było zostawić. Myślałem nawet, żeby znaleźć mu drugą kasztankę. Szukaliśmy po wsiach. Ale wszystko pozrywane, zarobione, umęczone. Gdzieś we dworze to by znalazł. Ale tak akurat się składało, że nie po drodze nam dwory były.

Szło to siodło z nami prawie całe lato. Przez wsie. lasy. pola. Nikt nie wiedział po co. I nikomu się już dłużej nie chciało go dźwigać. Trzeba było rozkazem wyznaczać. Ty trochę ponieś, teraz ty. teraz ty, teraz ty weź od niego. Przeklinali, buntowali się. Po cholerę, komendancie, to niesiemy? Ano, żebym wiedział. Pieprznąć gdzie i niech ktoś znajdzie. A jak znajdzie nie ten, co trzeba? I tak szło. Czasem głowę się na nim złożyło. Czasem przysiadł człowiek, podumał. Bo w takim siodle inaczej się duma niż na pniaku czy murawie. W końcu jechał jakiś chłop drogą, wrzuciliśmy na furę. Może przyda wam się. jak nie teraz, to po wojnie. A za to, jak przygoni nas znów w te strony, na zsiadłe mleko do was zajdziemy.

Szablą tak samo się nie nawojowałem. Bo co z szablą w lesie, gałązki obcinać? Dziedzic mówił, że jeszcze jego prapradziad Turków nią prał. I może prawdę mówił, bo żeby z pochwy ją wyciągnąć, to jeden musiał między kolanami trzymać, a drugi ile sił ciągnąć, taka była zardzewiała. Chciałem ze względu na dziedzica choć jednemu draniowi łeb rozpłatać albo łapę uciąć, żeby miał i dziedzic swoją radość, że się biła i za jego życia za ojczyznę. Ale zawsze za daleko było. I tylko kulami można ich było dostać. Tak że parę razy wyciągnąłem ją. żeby mi o tych Turkach coś opowiedziała. Ale jak to żelazo, pytasz się go, a ono żelazo. I parę razy na prezentuj broń, gdyśmy z naszych któregoś chowali. A kiedy padła mi kasztanka, nie bardzo umiałem już z tą szablą chodzić, całą cholewę mi obtarła. Pomyślałem sobie, możeś ty dobra była. moja szablo, na Turków, ale w tej wojnie toś ni krzyż, ni kropidło. A będę cię dalej na prezentuj broń przy pochówkach wyciągał, to pochowam wszystkich. I powiesiłem ją na drzewie w lesie. Może gdzieś tam dotąd dynda.

No, ale szablę jakoś ojciec mi darował, bo co z szablą w gospodarce. – Bili Turków, powiadasz? To za wiarę naszą. Trza było do kościoła gdzieś ją zanieść, niechby tam wisiała, nie na drzewie.

Tylko ta kasztanka i siodło nie mogły mu wyjść z głowy. Choć z kasztanką miałem przynajmniej tłumaczenie, że zabili. Ale siodła przecież nie zabili.

– A ty wiesz, co takie siodło warte? Tyle skóry i guzy, i strzemiona, mówisz, jak ze złota. O, nielichy kawał ziemi by dokupił. Takie siodło. Takie siodło. Ale ciebie zawsze tylko panny, zabawy, bitki obchodziły, nie ziemia. Nie będziesz całe życie po wsi wystawał i na organkach grał. Ta wojna też ci się trafiła jak ślepej kurze ziarno, żeby tylko nie robić.

– Nie tak znów jak ślepej kurze, ojciec. Trza się było narobić i jeszcze krwi upuścić!

– Ale przyjdzie was obdzielić i czym?!

– Mnie tam ojciec może nie obdzielać. W świat pójdę – odgryzałem mu się, gdy mi już za bardzo dopiekł.

I po prawdzie nosiłem się z taką myślą, jak tylko L partyzantki wróciłem. Ziemia mnie nie ciągnęła, a jeszcze po tych paru latach swobody to już całkiem nie widziałem siebie za pługiem czy z kosą. Żałowałem nawet, że wróciłem. Trzeba było od razu, jak niejeden z chłopaków, do wojska iść czy do miasta, czy tak gdzieś, aby dalej. Tylko że nie wrócić po tym wszystkim do domu, nie odwiedzić ojca, matki, braci, wsi, to jakby się ta wojna wcale nie skończyła, brud, wszy, nie przespane noce, zabijanie. Myślałem zresztą, pobędę z miesiąc, dwa, odeśpię się, pozapominam, co nie trza, odetchnę i dopiero potem. Nie tak łapu capu.

Ale ledwo w próg wszedłem i tyle co ucałowałem się z wszystkimi, siadłem, a ojciec od razu, wyglądamy cię i wyglądamy, już myśleliśmy że nie wrócisz, a tu wiosny tylko patrzeć, trzeba będzie orać, siać. Nic nie powiedziałem, ściągnąłem oficerki, matka wody mi nalała do miednicy i też nic jakoś nie powiedziała, nawet mi się nie spytała, jak ci tam było? Tylko łzy jej po twarzy pociekły. Potem kucnęła przy tej wodzie, rozmieszała ją i zaczęła mi nogi obmywać.

A ojciec dalej swoje. Pług trzeba będzie wyklepać, bo się lemiesz o kamień wyszczerbił. Konia gdzieś do kowala zaprowadzisz, bo Siu-daków kuźnię pocisk rozbił i nie ma komu teraz kuć. Ale może po innych wsiach kują. Jedna podkowa całkiem mu odpadła, a reszta zdarte do kopyt. Idzie, jak na saniach by się ślizgał. Gnoju nie mieliśmy kiedy z chlewów wyrzucić, tak tu biło i biło. A trza będzie choćby pod kartofle wywieźć i póki jeszcze ziemia ścięta, bo niech tylko roz-wilgnie, to nie wjedziesz na pole. I dobrze, jak gnój trochę przemarznie, poleży. Nie tak od razu gnoić i orać. O, spójrz na sufit, leje nam się. I już tego nie obieli, trza będzie tynk zdzierać. Odłamek w strzesze dziurę wywalił. Zacznie tylko padać, to musi matka cebrzyk podstawiać. Przyniesłoby się skądś drabiny, tobyś poszył. I stołu nie mamy. Siedzieliśmy w dole, to co tu kto chciał, to robił. Brali i palili, nie tylko stoły, ale drzwi, wozy, stodoły. Wszystkie sady pościnali. Na ziemianki było im potrzebne. Chodzą teraz ludzie i szukają swojego. Tobyś może też pochodził. Buty dobre masz. Zjeść i na podołku można, ale jakoś tak bez stołu w izbie, jakby środka nie było. Albo co innego może znajdziesz. Wszystko teraz się przyda. O, bogachna była wojna. I ile czasu tu stała. Toby nam się coś od niej należało, a nie same nieszczęścia. Chlewy nam się spaliły. Widziałeś? Walnął pocisk, poszedł ogień i po chlewach. Dobrze, że stworzenia zawczasu się wyprowadziło. Pilnowali Stasiu z Antkiem na przemian. A że wiatr wiał, dzięki Bogu, w drugą stronę, stodoła i chałupa ocalały. Bobyśmy pod gołym niebem teraz żyli. Pies nam się z łańcucha urwał i przepadł gdzieś, zaraza. A bez psa, jak bez ręki w gospodarce. Trza wciąż uszy nadstawiać, czy się złodziej nie podkrada. A tak był, zaszczekał i odgonił. Albo cię choć zbudził, jak nie dawał rady. Byś się może dowiedział, czy się suka gdzie nie oszczeniła. Na psów wojna czy nie wojna, a juchy się parzą. Pan Bóg jeden wie, cośmy tu przeżyli. Okna tośmy z kawałeczków posklejali, a to trza było deskami zabić. No, co tak myślisz i myślisz? Dopieroś przyszedł i już myślisz.

– Nie wiem, może gdzieś wyjadę?

– I gdzież? – Ojca poderwało.

– Do wojska może?

– Toś się mało nawojował?

– Wojna się, ojciec, jeszcze nie skończyła. A ja mam porucznika.

– I któż cię mianował?

– W lesie.

– Iii, to jaki tam mianowany, jak w lesie. A tak żeś na niby. Chłopa by tam kto mianował. Chłop był i będzie do ziemi tylko mianowany. Tu jest twoje miejsce.

– I co bym tu robił?! – zniecierpliwiłem się, bo mi się to wszystko jakieś obce wydało. I ta izba. I ojciec. I to, co ojciec mówił.

– Jakże to?! – Głos ojca stał się drżący, jakby miał za chwilę wściekłością czy płaczem wybuchnąć. – Mało tu jest do roboty? Nie wiadomo, w co ręce wsadzić. Od początku trza zaczynać. Ale jedź! Jedź! Jedźta wszystkie! Niech ta ziemia zdycha!

I nie zatrzymałby mnie ojciec, żeby nie wiem nawet co. Tylko że akurat szkołę otworzyli, a Śląskowi buty z nóg zleciały i nie miał w czym chodzić. Za oknem chłopaki gwizdali, wołali. Idziesz, Stasiek?!

Już późno! A ten siedział z nogami w słomiakach i płakał. Jeszcze siódma klasa, szkoda, gdyby nie skończył. Niby chodziły już do siódmej klasy w wojnę. Ale co mógł się nauczyć w takiej szkole w niewoli? I wszystko zapomniał. Spytałem go, kto był pierwszym królem Polski, nie wiedział, kto królem chłopów, nie wiedział, kto Kościuszko, powiedział, że król.

No, to wybrałem się któregoś dnia w pola, że może mu znajdę jakieś buty. Mówili, że tyle trupów leży. A ile trupów, to pewnie i butów. I nie ma się co brzydzić. Czy trup gorszy człowiek od żywego? Też kiedyś żył, a że teraz nie żyje, to i ci, co teraz żyją, będą kiedyś nie żyli. Choć trochę nieładnie trupowi zdejmować, bo ani go się spytać, dasz se zdjąć te buty, tobie i tak na nic? Ale mają zgnić, to niechby lepiej Stasiek do szkoły w nich chodził, i gdyby taki trup to wiedział, może by się nawet ucieszył, że w jego butach dalej ktoś chodzi.

Sporo ich leżało, i ruskich, i niemieckich. Ale wszyscy już rozzuci. Cały Boży dzień łaziłem, a trafiłem tylko na jednego w butach. Już się ucieszyłem, powiedziałem mu nawet, zdrastwujtie, bo Ruski był. Ale podszedłem bliżej, to się okazało, że w zelówkach dziury i jeszcze cała pięta z lewego oderwana. W dodatku niewiele był starszy od naszego Staśka. Leżał twarzą do nieba, z otwartymi ustami, jakby jakieś słowo mu w tych ustach zamarzło, może mama. Wyciągnąłem mu spod pleców pałatkę i przykryłem go, niech go chociaż wiatr po gębie nie siecze.

Niektórzy leżeli po dwóch i po trzech w kupie, jakby przylgnęli do siebie, żeby cieplej im było. Niektórzy, wydawało się, że posnęli tylko, umachani tą wojną jak żniwami, a buty sami sobie zzuli, żeby nogi im trochę zelżały. Wiadomo, wojna w nogi najgorzej daje się we znaki. Nieraz by od pasa w górę jeszcze człowiek bił się, a nogi ustają. Nieraz jeszcze drze się hurrra! a nogi już umarłe. I nieraz wojnę nie tyle kulami, co nogami się wygrywa. Bo wojna i nogi to jakby dwie przyrodnie siostry.

Byłem na wojnie, tośmy mało co strzelali, tylko szliśmy i szliśmy, ale nie w tę stronę, co trzeba, to na darmo szliśmy. A nawet o końcu wojny tak człowiek nie marzył, co żeby buty choć na trochę zzuć i gdzieś w chłodnym strumyku zamoczyć nogi.

Który miał jeszcze onuce, skarpetki, to mu może nie tak zimno było. Ale który golusieńkie, to aż bolało patrzeć. Też mnie kiedyś pędzili boso po śniegu, to wiem, jak śnieg boli. Można było z tych ich gołych nóg jak z ksiąg czytać. Z mrozu opuchłe, popękane do krwi, zdarte od marszów, od butów, sine i umarłe. Choć i z żywych nóg człowieczych da się różne męki wyczytać i więcej nieraz niż z oczu, z twarzy, z mowy, z płaczu.

Czasem śnieg już zawiał te nogi i tylko same palce z zawiei wystawały. To znów na brzuchu któryś leżał i gołymi piętami jakby w niebo bił. Albo od pasa wystawał, od pępka czy od przyrodzenia, a te nogi gdzieś tam w tym śniegu w głębi rosły jak korzenie ciała jego.

Jednego spotkałem pod krzakiem tarniny, jakaś wyższa szarża, pagony miał całe ze złotych warkoczy, to i buty powinien mieć porządne. Tylko że mu nogi po same kolana oberwało i nie bardzo nawet wypadało żałować tych butów, choć były pewnie z giemzy, na sztywni-kach, a z noskami w szpic. Urwałem sobie tylko trochę tarek sponad jego głowy, bo tarki przemarznięte najsmaczniejsze.

A innego spotkałem, to myślałem, że żywy. Przed ziamianką siedział, wsparty na plecaku, z karabinem na podołku, w hełmie i na organkach grał. Nawet mi się wydawało, że jakąś znajomą melodię. Ale pochyliłem się nad nim, to organki miał zakrzepłe w krwi, jakby tak dmuchnął krwią zamiast powietrzem. Też nie miał butów na nogach. Choć gdyby miał, nie zdjąłbym mu, bo jakże to, gra człowiek na organkach, a ty, zamiast słuchać, buty mu zdejmujesz? Sam grałem, to wiem, że jak się człowiek zagra, możesz go z ciała obrać, a nie będzie czuł, bo jest wtedy samą duszą. Grzbiet mi się od roboty nieraz nie chciał odgiąć, ledwo z pola wróciłem, to zamiast się uwalić i spać, przed chałupę wyszedłem i grałem. I najdłuższy sen nie przyniósłby mi takiej ulgi jak to granie. Nieraz światła we wsi pogasły, psy na suki leciały, a ja grałem i grałem.

Śnieg był wszędzie wydeptany, że po ścieżce można było do każdego trupa dojść. O, chodziło już przede mną wielu, jak po lesie za grzybami, i ze wszystkich wsi w okolicy.

Spotkałem nawet znajomego z Łozin. Wieś cztery kilometry od naszej i też mieli front u siebie, nie gorszy niż u nas, a aż tu go zagnało.

– Jakiś szynel porządniejszy by się chciało znaleźć – powiedział. – Ale wszystko przez odłamki posiekane albo niemieckie.

– A butów czasem nie spotkaliście? – spytałem.

– Butów? Masz na nogach buty. Ho! ho! I to oficerki.

– Nie dla siebie. Dla brata. Nie ma w czym do szkoły pójść.

– Toś za późno przyszedł. – I wyciągnął półlitrówkę z bimbrem. – Masz, napij się, boś zsiniał. Bez wódki to tu nie ma co chodzić. Raz, że można uświerknąć, a po drugie, mogą ci się potem śnić te nieszczęśnik!. Jak front tylko ruszył, to było tu butów. Mogłeś sobie wybrać, jakie chciałeś i do nogi. Węższe, szersze, sznurowane, z cholewami i na sprzączki. Czarne, żółte. Gwoździami nabijane i na gumach. Nawet nie gorsze od twoich się trafiały. Ale teraz wszystko zzute. Może gdzieś by jeszcze znalazł, ale to trza nie po ścieżkach chodzić. I dobrze, jakbyś miał saperkę. Bo nieraz tylko głowa na wierzchu, a do butów trzeba kopać. I musisz się pospieszyć, bo jak tylko zelżeje, będą grzebać. Sołtysy już zapowiadali po wsiach. Może gdybyś tak pod las poszedł, tam mogą jeszcze leżeć w butach. Tylko że tam miny, bracie. Butów możesz nie znaleźć, a rękę, nogę stracić. Albo zginąć dla butów, jak się wojnę przeżyło? Masz, napij się jeszcze.

Nie było rady, pożyczyłem Staśkowi swoich oficerków, bo przecież nie mógł nie iść do szkoły. Szkoła była jak pierwsza komunia. Wszyscy szli. I tacy, co na dwóch, trzech klasach ją kiedyś skończyli. I tacy, co nigdy nie zaczęli chodzić. Nieuki, kawalery, żonaci, dzieciaci. Wyglądał jak bociek w tych oficerkach, prawie z kolanami się w nich chował. Ale kto by tam patrzył, duże, małe, aby całe. Z początku jak na szczudłach chodził, parę razy się nawet wywrócił, ale potem jakoś się rozchodził, wyrobił sobie krok posuwisty, kolan mało co zginał i całkiem mu to zgrabnie szło, choć niełatwo chodzić w oficerkach, jak nie są na nogę. Ma się rozumieć, w prawdziwych oficerkach. Bo ludzie na każde buty z cholewami, aby tylko się świeciły, mówią oficerki. I na każde, co na nogach oficera. A prawdziwe oficerki nie po cholewach się poznaje i nawet nie po szarżach. Prawdziwe oficerki muszą być zrobione z giemzy, a noski, zapiętki, sztywniki ze skóry jak blacha i noga musi się co do milimetra z butem zgadzać. I nie tylko w stopie, ale na podbiciu, w kostce, w łydzie, wszędzie, jakby to twoja własna skóra była wyprawiona. Możesz od samego urodzenia chodzić jak łamaga, może ci nawet Pan Bóg kazać chodzić tak, a nie inaczej, a założysz oficerki i od razu jakby ci inne nogi przyprawili. Bo nie dość, że masz nogę od czubków palców po kolano obutą, to jeszcze zapiętki trzymają ci piętę jakby w kleszczach, a sztywniki łydę i musisz chodzić, jak ci oficerki każą.

Kurosad z Oleśnicy, który mi te oficerki robił, każdą nogę mierzył mi osobno i w paru miejscach. W samej tylko łydzie trzy miary brał, nad kostką, w środku i pod kolanem. Jeszcze osobno na gołe ciało, osobno na bryczesy. Inna sprawa, że takiego szewca jak Kurosad ze świecą by szukać. I dla „Orła” robił, a co to „Orzeł”, wiedział nie tylko Kurosad. Weszło się do niego, to nie poznałby, że do szewca, dywan, fotele, lustra, a Kurosad za kontuarem i słucham szanownego pana. I tylko esesmanom robił, partyzantom i dziedzicom. A już w oficerkach nikt mu nie dorównał. Przymierzyłem, stanąłem przed lustrem, strzeliłem obcasami, to mi się wydało, że zginąć w takich oficerkach inna śmierć niż w zwyczajnych butach czy boso. A Kurosad aż zamlaskał:

– Tylko jeszcze ostrogi i na koń! Na koń!

Siedziałem całe do południa w chałupie, z nogami w słomiakach, i czekałem, póki Stasiek ze szkoły nie wróci i nie odda mi tych oficerków. I dopiero po południu mogłem na wieś wyjść. Ale do południa myślałem, że się wścieknę z nudów. Bo nawet na drogę przez okno nie dało się popatrzeć, bo okno wiecznie zamarznięte, i trzeba było dopiero oko sobie wychuchać, żeby coś zobaczyć. Tylko że mi ojciec nie za bardzo dał się nudzić. Zaraz mi chomąto przyniósł.

– Masz siedzieć i nic nie robić, to napraw.

Potem to, potem tamto. Potem jeszcze coś. I tak co dzień. Aż zrobiłem się jakiś osowiały, że mi się nic mówić do nikogo nie chciało. Przyszedł ktoś, pytał się, jak ci tam w tej partyzantce było, a mnie i o partyzantce nie chciało się mówić, tylko ojciec mnie wyręczał:

– Ano, odkąd wrócił, tak myśli i myśli. A co tu darmo myśleć. Czego nie zrobisz, to i nie wymyślisz. O, myśleli, myśleli i co wy-myśleli? Świat jaki był, taki jest, a z myślenia jeszcze więcej chce się myśleć, a mniej robić.

Czasem chciałem się już zerwać, trzasnąć drzwiami i pójść, gdzie oczy poniosą. Ale jak pójść boso? No, i z tego wszystkiego zacząłem chłopów strzyc i golić. Na szczęście przyniosłem sobie z partyzantki brzytwę, nożyczki, pędzelek, mydło do golenia i zacząłem chłopów strzyc i golić. Zaraz po przyjściu ostrzygłem ojca, Antka, Staśka, bo chodzili ja barany zarośnięte, i całkiem mi to nieźle poszło. Potem spotkałem kiedyś Bartosza na wsi. Chłop już po siedemdziesiątce, ale z krwi i kości wojskowy, w carskim wojsku jeszcze służył i całe życie na jeża się strzygł. A tu widzę, idzie zarośnięty niczym święty Józef i po kudłach się harcuje.

– Nie poznałem was, Bartoszu – mówię.

– Bo jak żeś miał poznać. Strzygłem się po wojskowemu. A tu widzisz.

– I czemuż się tak harcujecie?

– Wszy, wszy, mój złoty. Gryzą, psiekrwie, spać nie dadzą, żyć nie dadzą. Modlisz się i też cię gryzą. Ale jak mają w takich kudłach nie gryźć. Jeszcze chałupa nam się spaliła i śpimy z bydlętami w chlewie. Może byś mnie ostrzygł, dałbym ci koguta?

Szkoda mi się chłopa zrobiło. Lubiłem ich nieraz posłuchać, jak opowiadali swoje dzieje z wojska, a służyli aż na Kaukazie w kirasjerach.

– Przyjdźcie jutro do południa – powiedziałem. – Siedzę w domu, bo Stasiek w moich oficerkach do szkoły chodzi. Tylko jakąś szmatę przynieście, żeby było czym was okręcić.

Strzyc się nigdy nie uczyłem, ale co to za sztuka. Nie takie rzeczy się robiło, choć się człowiek nie uczył. Nie uroda zresztą była ważna, ale głowa swobodna. Kto by chciał się przekonać, mógł zobaczyć po Bartoszu, jaką ulgę im sprawiłem. I oko od razu weselsze, i pierś oddechu nabrała, i prościutcy, jakby im odjęło ze dwadzieścia lat. Przejrzeli się w kawałku lusterka, to aż krew w nich dawna wojskowa zagrała.

– O, zuch żeś, panie dzieju. Nie darmo byłeś w partyzantce. Kto wojować potrafi, to wszystko potrafi.

Potem ten i tamten, kiedy zobaczyli Bartosza, i kto mnie na wsi tylko spotkał, i nawet sami zaczęli przychodzić. Ale co się dziwić, prawie u każdego coś spalone, nie chałupa, to stodoła, chlewy. Konie jak nie pozabierane, to zabite. Krowom z braku karmy schły wymiona. A na polach miny. To każdy rad by chociaż kudłów ze łba się pozbyć, żeby poczuć się wolny. A fryzjera we wsi nie było. Był za okupacji, przyjezdny. Jan Basiak się nazywał. Za wysiedleńca się przedstawiał, wydawało się, że swój. Odkuł się, wynajął izbę u Madeja od drogi i powiesił szyld, fryzjer męsko-damski, ondulacje trwałe, wodne, Jan Basiak. I baby we wsi powaryjowały, panny, zamężne, matki dzieciom. Ścinały warkocze i wszystkie na te ondulacje przechodziły.

Pierwsza Gabryśka Siudaków. Miała warkocze jak pszenne powrósła, a zrobiła się na czupiradło i zaraz zaczęła się puszczać z gefreitrem z posterunku. Sprał ją kiedyś Siudak, inna sprawa, że aż jej skórę do krwi poprzecinał, bo biczyskiem ją prał, to się poskarżyła temu swojemu gefreitrowi i gefreiter sprał Siudaka. Chłop z miesiąc z łoża nie wstawał. Jeszcze przyszło mu karę zapłacić, że awanturnik. Odtamtąd bał się Gabryśki jak diablicy, choć jego własna córka. A ta im po głowach wszystkim łaziła.

Przez to puszczanie się z gefreitrem nawet kaprysić się nauczyła i kaprysiła jak hrabini, choć była zwykła dziewucha. Kazała se futro kupić, oficerki, musiał Siudak sprzedać krowę. A już u fryzjera nieraz i pół dnia potrafiła przesiedzieć. A co gorzej ludzi gorszyło niż gefreiter, to że głowę myła u fryzjera, bo kto to widział, żeby chłop mył babie głowę. Fryzjer chodził koło niej jak koło jajka i dogadzał, jak umiał, i wciąż tylko panno Gabryjelo, panno Gabry-jelo. Aż z tych ondulacji został się na szpicla. Kiedy front się zbliżał, nagle z dnia na dzień znikł. A Gabryśka wyjechała na Zachód i tam wyszła za mąż za jakiegoś urzędnika. Przyjechała tu któregoś roku na grób ojca, matki, ale nikt jej już młodości nie pamiętał. Bo i co pamiętać? Świat inny, wieś inna i więcej niż połowa ludzi z tamtych lat na cmentarzu. Leżą sobie i co im tam Gabryśka. Z tamtego świata nic nie znaczy, że jakaś tam Gabryśka puszczała się z gefreitrem kiedyś na tym świecie.

Mnie samemu nieraz dziwne się wydaje, gdy pójdę na cmentarz, że tyle tu ludzi leży, co ich wtedy strzygłem, goliłem, a już nie pamiętają. Kiciński Stanisław. Kiedy siadł i powiedziałem, tylko się nie ruszajcie, to prawie skamieniał. Nie mogłem mu potem ni w lewo, ni w prawo głowy skręcić. Musiałem przykucnąć, odginać się, przyginać. Prosiłem, złościłem się, chociaż trochę, Stanisławie, bo was nie ostrzygę. O, spójrzcie na tego apostoła na Wieczerzy Pańskiej. Ten trzeci na lewo od Pana Jezusa. Spójrzcie, no. Za to kiedy wstał i przejechał się ręką po ostrzyżonej głowie, rzekł:

– Jakby się człowiek drugi raz na świat narodził. Bóg ci zapłać, Szymuś.

– Macie tu lusterko, przeglądnijcie się.

– Co tam się przeglądać, czuję.

Czy Mitręga Wincenty. Niech w Bogu spoczywa. Przejrzał się w tym kawałku lusterka, wypadł z izby bez jednego słowa, a w niedługi czas wrócił z pełną bańką bimbru.

– Miałem sobie portki kupić, a babie spódnicę, ale pijta, chłopy, bo nam się ta cholerna wojna dopiero skończyła. Twoje zdrowie, Szymek! – Przechylił bańkę, dudlał, dudlał. A kiedy odstawił, to już nie miał siły następnemu podać, tylko klapnął na progu i zasnął.

Naschodziło się nieraz chłopów, to Stasiek ze szkoły zdążył wrócić, a ja nie mogłem się wyrobić. Obsiedli izbę, gdzie kto mógł, na łóżkach, na progu, a niektórzy na stojąco czy w kuckach pod ścianami. I ćmili, aż czarno się robiło od dymu. Matka się skarżyła, że ją w piersiach ściska, i co trochę wietrzyła. Ale ojciec miał raj. bo każdy go częstował i przynajmniej do syta się napalił. Przyniosłem dwa pniaki, położyłem deskę, bo nawet z drugich wsi zaczęli przychodzić.

Z początku miałem ruchy trochę sztywne. Ale kto siadł z łbem od tylu miesięcy nie strzyżonym, brudnym, pełnym nieraz wszów, to był tak przejęty, że co tam mógł czuć moje ruchy. Siebie tylko czuł. Ciarki po niektórym szły, jak po koniu, kiedy bąk mu się w szyję wgryzie, gdy mu grzebieniem po kudłach zajechałem. Niektóremu skóra jak blacha na łbie się napinała. Niektóry oczy aż zaciskał. Albo krzesełka się łapał obiema rękami, jakbym mu miał głowę ściąć, nie kudły. Albo się zacinał i słowa przez cały czas nie wymówił, aż dopiero po wszystkim, razem z ulgą. A niektórzy nawet kolejkę przepuszczali, byle tylko odwlec. Można by pomyśleć, że ich chrzczę, nie strzygę.

Z głowy na głowę szło mi coraz lepiej. Już nie strzygłem na jedno kopyto, ale się pytałem, dłużej, krócej, na bok czy do tyłu. I cieniować się nauczyłem, i karki wygalałem, aż błyszczały. I baków robiłem dwa rodzaje, prosto i na skos.

Potem trafiło mi się kupić maszynkę do strzyżenia od jednego Ruskiego za dwa litry bimbru. Też był trochę fryzjer, ale wojna się skończyła i wracał do domu. To mi znów handlarka przywiozła butelkę wody kolońskiej. I już się pytałem, skropić wodą kolońską? Ma się rozumieć, ze skropieniem drożej kosztowało, to nie każdy chciał. Kupiłem prześcieradło, matka mi porobiła szmaty pod szyję. Miałem powodzenie, że hej! Szyld tylko powiesić. A przy tym opowiadało się o partyzantce, to nikt się nie nudził, żeby nawet pół dnia musiał czekać.

I pewnie by mnie to fryzjerstwo wciągnęło, bo minęła zima, przyszła wiosna, Stasiek mi już oficerki oddał i boso latał do szkoły, a ja dalej strzygłem i goliłem. Myślałem nawet, czyby nie wynająć od Madeja tej izby po Basiaku. Madejowa chałupa na szczęście ocalała, dach trochę ucierpiał i szyby wytłukło. Ale już ją Madej jako tako ponaprawiał. Może by się człowiek ondulacji kiedyś nauczył. Trwałe, wodne, Szymon Pietruszka. Nie gorzej niż Jan Basiak. Fryzjerstwo niezły fach i ile lżejszy od ziemi. Najwyżej by się na kurs poszło. Alboby się i bez kursów załatwiło. Fryzjerów też wojna przetrzebiła. W mieście trzech ich było, a został tylko jeden.

W dodatku żniwa się zbliżały. A żniwa to było przekleństwo dla mnie. Świt, noc, bydlę z człowieka. Kosa cię aż w skroniach rwie. Pot zalewa ci oczy. Słońce nie po niebie, a po twoim grzbiecie pnie się ode wschodu i po twoim grzbiecie złazi do zachodu. Jakby pazurami wczepione w twoją skórę. Bo nie słońce to, słońce jest nad rzeką, na łące, w sitowiu, a to jakieś wielkie świecące ptaszysko, co się zawzięło na ciebie. I co chcesz się trochę odgiąć, to cię łup z tyłu w głowę dziobem. Jakby ci przypominało, że życie twoje w dole, nie w górze, że życie twoje to ten wieczny łan nie skoszony, przez który idziesz i idziesz, kosą machając. I żebyś chociaż wiedział, że go kiedyś skończysz. Ale dopiero ze śmiercią.

Tak samo gdy na wojnę szedłem, cieszyłem się, że mnie żniwa ominą, bo akurat się zaczęły. Ojciec skoro świt poszedł w pole z kosą, a ja miałem za nim przyjść i w dwie kosy mieliśmy kosić. A tu akurat Gunia przyniósł mi z poczty powołanie. Zapomniałem z tej uciechy kosy z sobą zabrać, tylko z tą kartą poleciałem w pole, żeby ojcu obwieścić:

– Wojna, ojciec!

Ojciec zdziwiony mi się spytał:

– Co, bez kosy idziesz? Miałeś z kosą przyjść.

– Wojna, mówię. – I potrząsnąłem mu tym powołaniem przed oczyma. – Niech ojciec przeczyta.

– Co mam czytać. Jakby wojna była, toby było ją słychać. A słychać co? – Zadarł głowę i niby nieba zaczął nasłuchiwać, ale z nieba dolatywał tylko głos skowronków. – O, skowronki tylko słychać. Tak pewnie gadają. Dawno tamta była? Już by druga miała być? I o co? Kiedy wojna, to musi być przedtem jakiś znak na niebie. W tamtą krzyż się od południa nocą palił. No, bierz się do roboty. Pokosisz moją kosą, a ja snopków powiążę.

Wcisnął mi kosę w ręce, a sam rozłożył powrósło, zniósł garście, przywalił kolanem, skrępował i snopek był gotowy. A po prawdzie snop, bo lubił, żeby snopek był na chłopa.

– Czego stoisz? Bierz się. Musimy to skończyć.

Potem zawiązał drugiego, trzeciego. Ale raptem jakby się zmachał, siadł sobie na jednym z tych snopków i zamyślił się. Myślał, myślał, parę snopków by już przez ten czas zawiązał i dopiero gdzieś przy ósmym czy dziewiątym rzekł:

– To pójdziesz?

– Chyba trzeba. – I przysiadłem na drugim obok niego. – Wszyscy idą. Franek Dudów i Kasperek, i Niezgódka Jędrek, i inni.

– To ty jeden mógłbyś nie pójść. Na wojnie i tak jednego nie widać, tylko wojnę. Jeszcze was ostrzygą i w mundury obleką, to jakbyście jednej matki wszyscy byli. Pomieszata się jak liść z liściem, drzewo z drzewem, kto by was tam rozróżnił.

Znowu się zamyślił. Słońce pięło się pod górę, coraz mocniej grzało. I ze zboża już chłód nocy opadł i tak samo zaczynało grzać. Niebem bociek przelatywał.

– O, bociek – powiedziałem, żeby coś powiedzieć.

– I kto tu będzie robił – powiedział – zanim Antek, Stasiek dorosną? Czterech synów i z żadnego wyręki. A choćby te żniwa, gdzie jeszcze do końca. I może znów nie nasza ta wojna;

– A czyja?

– Bo o co mielibyśmy się bić? Orzemy, siejemy, kosimy, komu mielibyśmy wadzić? Wojna świata nie zmieni. Namordują się tylko i dalej będzie, jak przed wojną było. A najwięcej znów chłopów w ziemi nazostaje.

I nikt ich nawet pamiętał nie będzie, że się bili i za co. Bo po chłopach nie pomniki i nie księgi, ale łzy zostają. W ziemi zgniją, a ziemia też ich nie pamięta. Ale jakby ziemia chciała wszystkich pamiętać, musiałaby nie rodzić. A ziemi przeznaczenie rodzić.

– To może o to ta wojna, ojciec, żeby ziemia mogła rodzić. A jak o to, to i nasza wojna.

– Ziemia rodzi, czy wojna, czy nie wojna. Tylko Pan Bóg może jej zakazać rodzić.

– Nawet Romciu złodziej idzie – powiedziałem. – Z samego rana poleciał do spowiedzi. A teraz w karczmie pije. Mówi, łzy swoje, bracie, piję, a to wolno mi. Ale w nocy ma iść kogo okraść na ostatek. Bo nie mógłby taki święty iść zabijać, mówi.

Myślałem, że tym Romciem ojciec się nastraszy i powie:

– Może nas, zaraza? Trza go było podpytać. Ale nie obeszło go to wcale i powiedział:

– A jak cię zabiją? Moje i matczyne ręce same na to wszystko pole?! – I rozrzucił te ręce, jakbyśmy mieli pola po nieboskłon, a była niecała morga w tym kawałku.

– Szczęść Boże! – ktoś zawołał z drogi. Ryży Wałek z kosą na ramieniu. – Syn z ojcem, aż miło popatrzeć! Ładne macie żyto!

– Panie Boże zapłać!

– Nie zabiją. Nie zabiją, ojciec. Prędzej Romcia. Mówi, że to jego ostatnie złodziejstwo i porządny się stanie.

Uspokoił się trochę ojciec, oczy spuścił z pól pod stopy. Wziął kłosa, roztarł go na ręce, zdmuchnął plewy i patrzył na mieniące się ziarno, jakby sobie w myślach z niego wróżył, do pary, na szczęście, czy nie do pary, na nieszczęście.

– Niech nawet nie zabiją, to kto wie, ile się ta wojna może trzymać. Tamta cztery lata się trzymała.

– Tamta była za cara, a ta będzie krótka. Wygramy i wrócimy. Chmara chłopów idzie, i z naszej wsi, i z innych. A w tamtą komu się chciało iść za cara. Car obcy, ani grzał, ani ziębił.

– Obcy, ale mogłeś losu nie wyciągnąć i zostałeś w chałupie. A bogaty, to mógł nawet los przekupić i poszedł kto inny. A kto się uparł, to i los go nie zmusił. Zanim kozaki po niego przyjechali, to już wisiał na drzewie. I choć potępiony, ale między swymi został. Tylko że takim to ani na wojnę, ani nic im się nie chciało. Albo nogę pod koło podstawił, wóz mu ją przejechał i potem choć kuśtykał, ale w swojej ziemi, nie po świecie. Albo oko wykolił, a bez oka nie wezmą. A w domu, czy jednym, czy dwoma, to samo się widzi. I znowu nie ma tak co widzieć, na pamięć się wszystko zna i najciemniejszą nocą do wszystkiego trafisz. Mówi się, noc jak oko wykol, a ty trafisz. A spać i tym jednym da się jak dwoma, i płakać jak dwoma. Prędzej ojca, matki słuchali niż wy dzisiaj. Albo ten mały palec od cyngla wystarczył. Udziabało się i nie wzięli. Przyłożyło się chleba z pajęczyną, trochę pobolało, a potem było, że w sieczkarni ucięło, jak sieczkę koniom rżnąłeś. Mało to chłopów bez palców do dziś chodzi i nigdy na wojnie nie byli, tylko im w sieczkarniach ponaucinało. Bo co tam jeden palec, jak ma człowiek dziesięć. Krawcowi on potrzebny, żeby miał czym igłę z nitką trzymać. Bogaczowi, bo musi wciąż pieniądze liczyć. Księdzu, gdy mu przyjdzie z ambony grzeszników wytykać. Ale w ziemi całymi rękami się robi, po łokcie, nie palcami. To jeden mniej, jeden więcej, aby robić się chciało.

Kiedyś, pamiętam, nie bardzo jeszcze umiałem kosić i kosiliśmy żyto, ojciec szedł pierwszy, ja za nim, i naumyślnie zajechałem kosą o kamień i cała kosa poszła. Ale nawet się na mnie nie zezłościł. Popatrzył tylko na wyszczerbione ostrze i rzekł:

– O, jeszcze ci nie bardzo idzie. Ale nic, jedne, drugie żniwa i nauczysz się. Mnie tak samo nie od razu szło.

I tak zawsze, kiedy już mi nawet dobrze szło, a kosiliśmy na dwie kosy, on pierwszy, ja za nim, to jakby wciąż czuwał nade mną, żeby mnie te żniwa nie zniecierpliwiły.

– Cóż ty chcesz całe staje za jednym pokosem powalić! Gdybyś żyć tak chciał, jak kosisz, zabrakłoby ci sił już w połowie życia. A chęci jeszcze prędzej. Zwolnij trochę, to dopiero początek.

Bo u mnie pierwszy pokos był zawsze zły, mściwy. Nieraz aż ziemia spod kosy tryskała. I szeroki, jak tylko mogłem rękami zamachnąć. A choć silny byłem jak koń, to już przy drugim pokosie opadała ze mnie złość i mściwość, przy trzecim pot mi oczy zalewał, przy następnym już musiałem przystanąć i przynajmniej kosę osełką pociągnąć, żeby trochę odsapnąć. Bo nie da się długo kosić złością i mściwością. Żeby dobrze kosić, trzeba tak samo zaczynać, jakbyś był w połowie staja, i kończyć, jakbyś dopiero zaczynał. Tak kosił ojciec. Nieduży był, a gdy rok był urodzajny i wybujało, to nie większy od żyta czy pszenicy, a kiedy kosił, to pole jakby go samo posuwało, krok za krokiem, miarowo. I przez cały łan tak, krok za krokiem, miarowo. I przez całe żniwa tak, krok za krokiem, miarowo. I jakby to nie on kosę, ale kosa jemu ręce skłaniała do tego żyta czy pszenicy i od tego żyta czy pszenicy odginała. On jej tylko przyzwalał.

Czasem mi się jeszcze teraz wydaje, kiedy koszę, jakbym za nim wciąż szedł i kosił. I nawet się z nim porównuję, czy tak samo koszę jak on, kiedy żył. Czy tak samo pole mnie posuwa, krok za krokiem, miarowo. Czy tak samo kosa ręce mi skłania i sama się odgina, a ja jej tylko przyzwalam. Ale chyba mu nigdy nie dorównam. Bo to trzeba się urodzić, żeby kosić tak jak on. Nie wiem też, czy Michał, Antek, Stasiek by mu dorównali, choć byli lepszymi synami ode mnie. Ale to trudno mówić, co by było.

Michał, który był z nas czterech braci najzdolniejszy i miał iść na księdza, niewiele się nakosił, a już w świat poszedł. Choć do wojny na każde prawie żniwa przyjeżdżał, żeby pomóc. Tyle że nie bardzo mu ojciec dawał kosić i przeważnie grabić mu kazał albo kłóska zbierać. Zostaw, Michaś, gdzie ty tam do kosy, bąbli tylko se narobisz. Szy-mek co innego, silny jest jak koń, to jedną ręką mógłby kosić, gdyby mu się chciało. Tak że nawet nie miał kiedy nauczyć się dobrze kosić.

Antek kosił już nieźle, nie tak jeszcze miarowo jak ojciec, ale jakby szybciej puszczał kosę i krócej ją odchylał. Tylko że o byle co się złościł. Wystarczyło, że zboże było trochę pokładzione czy pokłuł go oset. I nigdy nie starczyło mu cierpliwości, żeby za jednym rozpędem dojechać do końca pokosu. Musiał choć na chwilę przystanąć, rozejrzeć się po polu, po niebie, albo szedł się wody z kanki napić, bo mu było zawsze za gorąco. Ale jakoś nigdy go ojciec słowem nie pogonił.

– Nie pij tak tej wody, bo z sił opadniesz! – czasem tylko wołał za nim. Albo gdy po chrzęście zboża pod Antkową kosą poznawał, że przytępiała, mówił: – Podostrz trochę.

A Antkowi w to graj. Bo choć nigdy sam nie wiedział, kiedy trzeba kosę podostrzyć, to ostrzyć lubił, jak pić wodę czy rozglądać się po polu, po niebie. Lepiej nawet ostrzył, niż kosił. Osełka mu chodziła w ręku, jakby witką śmigał, aż z kosy skry się na pole sypały. A ojcu twarz się rozjaśniała, kiedy Antek kosę ostrzył. I niby że to z lęku, upominał go dobrotliwie:

– Skra, Antoś, niech ci w zboże nie poleci. Byśmy nawet nie zdążyli zadeptać. A z naszego i na inne pola by poszło. Dla ognia nic miedze nie znaczą ani co twoje, moje.

Może tym ostrzeniem mamił Antek ojca. Albo czekał ojciec, aż Antek do pełni sił dojdzie, i wtedy mu powie, czy lepiej kosi już ode mnie, czy na odwrót i jaki będzie kiedyś kosiarz z niego.

Na razie wiadomo było, że najlepszym kosiarzem będzie kiedyś Stasiek. Bo Stasiek pierwszy raz wziął kosę do rąk i od razu rozkraczył się jak ojciec. Jak ojciec popluł w ręce. Jak ojciec szedł krok za krokiem, miarowo. I nie odsapnął, póki nie dojechał do końca pokosu. A był na równi z żytem wzrostem.

Chociaż co tu mówić, który by z nas lepiej kosił. Trza by życie przeżyć, dopiero by zobaczył. A my nawet nigdyśmy się wszyscy czterej nie spotkali przy żniwach. Nie wiadomo, jak by to wypadło, gdyby jeden szedł za drugim, za nim trzeci i czwarty. Michał, Antek, Stasiek, ja, i to samo żyto czy pszenicę wszyscy byśmy kosili w ten sam dzień, o tej samej porze, przy tym samym słońcu. I niechby ojciec nas sądził.

– I po co ja żyłem – nieraz skarżył się. – Czterech synów, to myślałem, przyjdzie śmierć, każę się na pole wynieść, a wy staniecie z kosami do jednego łanu. I powiem, szczęśliwe było moje życie. Dzięki ci, Panie Boże.

Bo którejś niedzieli po południu wrócił Stasiek ze wsi i rzekł jak Antek przed laty, że jedzie.

– Gdzież to? – spytał ojciec, bo może myślał, że tylko na zabawę Stasiek do Bartoszyc albo do Przewłoki jedzie. Może pannę już ma i nie wie, jak inaczej powiedzieć.

– W świat – powiedział.

– To ty też w świat? – Ojciec niby zdziwił się, ale jeszcze nie dawał wiary. – I gdzież to ten świat?

– W Polsce – rzucił Stasiek opryskliwie, choć nigdy się tak przedtem do ojca nie odzywał. Zawsze lubił z ojcem być, z ojcem iść, z ojcem gadać.

– W Polsce – powtórzył ojciec, jakby nie bardzo ogarniał, gdzie to. – O, to wielki i szeroki świat. Łatwo w nim zabłądzić, jak kto nigdy nie był. I jak potem wrócisz?

– Nigdy już nie wrócę.

– Nie wrócisz? – ojciec cały czas spokojnie. – No, a co tam będziesz robił w tej Polsce?

– Będę Polskę budował. – I się cały aż zjeżył.

– Chlewy mieliśmy budować – nie dawał ojciec za wygraną. – Budulec już mamy prawie zgromadzony. I mularze umówieni.

– Co tam chlewy. Polska teraz ważniejsza. Niech ojciec idzie i przeczyta. Wisi ogłoszenie na remizie. I przez radio mówili. Zapisaliśmy się, Antek Tomalaków, Bronek Dudów, ja…

Nie dał ojciec Śląskowi dokończyć. Zerwał się, doleciał do drzwi, stanął w progu i rozkrzyżowawszy ręce o futrynę, trzęsącym się głosem zawołał:

– Nigdzie nie pojedziesz! Nie dam! Zabiję, a nie dam! Niech do piekła pójdę! Niech sczeznę, a nie dam! Za coś mnie tak, Boże, pokarał?!

Stasiek w bek. Matka, która w łóżku już zległa, też zaczęła pochlipywać. A ojciec, oszalały, włosy rozleciane, twarz skurczona, stał w tych drzwiach rozkrzyżowany i wołał:

– Nie dam! Nie puszczę! Miałeś być gospodarzem! Mieliśmy ziemi dokupić! To Bóg cię przeznaczył, żebyś został! Tutaj jest ta twoja Polska. I nigdzie! Nigdzie!

Ale ręce powoli zaczęły mu się obślizgiwać po futrynach, choć się wydawało, że w tej złości wyrwie je ze ściany. Może nawet dom obali i przygniecie nim to swoje nieszczęście. I tak samo głos mu zmiękł. I słowa coraz trudniej mu się wymawiały. I jakby coraz bez-radniejsze. Już nie krzyczał, skarżył, żalił się. W końcu klapnął na progu, siwą głowę na piersi opuścił i rozpłakał się.

Zwlokła się z łóżka matka. Wsunęła wychudzone nogi w chodaki. Obwiązała się zapaską i zaczęła się krzątać.

– Trzeba ci będzie dać ze dwie koszule. Tylko nie chodź w jednej dłużej niż tydzień, bo trudno potem doprać. Może wziąłbyś sobie serdak ojca? Zimno ci tam będzie. W świat byłby sweter lepszy. Ale już wyrosłeś i na łokciach podarty. Chyba żeby się coś kupiło, to ci potem wyślemy. Napisz tylko, gdzie jesteś. Masz tu po Antku zimowe skarpetki. Jeszcze całkiem dobre. Na piętach ci tylko poceruję. Bo w onucach może by się śmiali z ciebie. Daję ci tę małą poduszeczkę, żebyś miał tam głowę na czym złożyć. Może by ci chleba dać z pół bułki? Zawsze co swój chleb, to swój. Nie wiadomo, jaki wam tam będą dawać. A tu masz czosnku parę główek. Gdybyś się przeziębił, pokrajesz drobniutko i na chleb posypiesz. A tu cebulę, głodny będziesz, to sobie usmażysz czy tak surową z chlebem zjesz. Jest kawałek słoniny w komorze, też go sobie weź. My się jakoś obejdziemy. Wypadałoby ci dać z osełkę masła, ale z czego zrobić, jedna krowa cielna, a druga jałowa, ledwo na podbitkę starczy. Tu ci szałwię daję, jakby zęby cię bolały. Tu skrzyp, jakby krew ci z nosa leciała, skrzyp od razu ci zatamuje. Tu masz trochę kwiatu lipowego. A tu rumianek na gardło. Naparz sobie i płucz, jakby cię bolało. Pieniędzy ci nie damy, bo sami nie mamy. Chyba żeby się gdzieś pożyczyło. Albo daj mu, Szymek, ty, jak masz, parę złotych. Odda ci się. A tu masz książeczkę do nabożeństwa. Pomódl się tam czasem, jakby źle ci było. I mszy w niedzielę nie opuszczaj. Będę się i ja tu modliła za ciebie. I napisz, jak ci tam, w tym świecie, jest. I przyjedź, kiedy umrę.

Chyba z pół roku nie pisał. Myśleliśmy już, że coś się stało. Matka z tej zgryzoty jeszcze gorzej na zdrowiu podupadła. Ojciec chodził osowiały i robić mu się nic nie chciało. A kiedy wreszcie napisał, to list był parę zdań, że wszystko dobrze, że robi i uczy się, jak tam zdrowie matki i że niedługo przyjedzie, choć nie wie jeszcze kiedy. Ale nie przyjechał. Przysłał tylko fotografię. Chudy, wymizerowany, w furażerce. Mało co podobny do dawnego Staśka. Matka mi kazała ją wetknąć w róg ramy Matki Boskiej, która nad jej łóżkiem wisiała, i patrząc na niego, z dnia na dzień gasła.

Przyjechali obaj z Antkiem dopiero na pogrzeb matki. Ale jeszcze tego samego dnia po pogrzebie pojechali, bo spieszyło im się. I tak zawsze już było. Wpadł który albo obaj, to ani z nimi pogadać, ani się ich spytać, co tam, jak tam, bo spieszyło im się. I o byle co zaraz się kłócili, że stół od wojny wciąż ten sam, że podłogi nie wstawiłem, a nawet że muchy żarówkę obesrały, że to, że tamto, jakby ich ten dawny dom tak bolał, a przecież był to dalej ich dom.

Tak samo gdy w sprawie tego grobu przyjechali. Pyskowali, rzucali się, a ja nic. W końcu wziąłem woreczki, co na mąkę przywieźli, i poszedłem do komory im nasypać. Nie miałem im co dać prócz tej mąki. I pojechali.

Nie wiedziałem, jak teraz pójść Chmielowi powiedzieć, że mniejszy grób będziemy stawiać. Ugodziliśmy się już na osiem kwater. Chmiel wszystko pomierzył, wyliczył. Nawet mu zadatek dałem. I tak tylko na wszelki wypadek jeszcze się wstrzymałem, póki nie odpiszą, że zgadzają się. Bo nie chciałem bez nich. Grób i dla nich przecież. Będą leżeć, mają prawo się zgodzić. Miałem tylko przyjść i powiedzieć Chmielowi, że zgodzili się.

Chcą, nie chcą, trzeba z nimi liczyć, pomyślałem sobie. Dobre były kiedyś chłopaki. Może ich tam tylko świat trochę rozprażył. Przyjechali, to garnitury, płaszcze, kapelusze na nich jakby prosto z igły. Stasiek nawet z parasolem. Antek w okularach, ze skórzaną walizką. To trudno się dziwić, że im do śmierci niepilno. Ale me teraz, to kiedyś albo może na starość. Bo na starość różnie bywa. Śmierć zaglądnie w oczy, to wtedy i magister człowiek, i inżynier człowiek. Wtedy z życia niby z drzewa jesienią wszystkie liście opadną i jak goły pień człowiek zostaje. Wtedy już nie w świat go ciągnie, ale z powrotem, do tej ziemi, gdzie urodził się, z której wyrósł, bo to jedyna jego ziemia na tym świecie. I nawet grób w tej ziemi jakby domem mu był.

No i poszedłem, powiedziałem Chmielowi, że zgodzili się.