"Kamień Na Kamieniu" - читать интересную книгу автора (Myśliwski Wiesław)II. DROGASzła u nas przez wieś droga. Nie najlepsza, pewnie, jak to przez wieś. Dziury, doły. Wiosną czy jesienią błoto, latem kurz. Ale ludziom wystarczyła. Raz na jakiś czas tu i tam się wyrównało, trochę się kamieniem posypało i jakoś się jeździło. I na jarmark do miasta można było nią dojechać, i do każdej wsi w sąsiedztwie, i czy na wojnę, czy w świat ktoś wyruszał, tak samo go zaprowadziła. A prócz tego, że była dla wszystkich, każdy miał jeszcze kawałek tej drogi na własność dla siebie, wedle tego, jak obejście jego. f przed każdą niedzielą czy świętem latem ją zamiatał, jesienią skrobał błoto, zimą śnieg odgarniał, kiedy napadało, popiołem posypywał, żeby ktoś się nie przewrócił przed jego chałupą. A na Zielone Świątki zawsze się ją tatarakiem maiło. Szli ludzie do kościoła, to im tatarak chrupał pod nogami, a pachniało jakby w gaju i mówiło się, że to droga tak pachnie, I prawie każdy miał przy niej swoją ławkę czy kamień. Mógł wieczorem wyjść usiąść, z sąsiadami pogadać, zakurzyć czy choćby w ciemne niebo nad sobą popatrzeć. Boga o to i owo się popytać. I tylko robaczki świętojańskie mu migały. Ludzie, krowy, gęsi, wszyscy środkiem chodzili, bo nie było ni lewej ni prawej strony. Mogłeś konia z wozem na brzegu zostawić i pójść do gospody na oranżadę czy piwo, a trafiła się ćwiartka, to wypić jednego, a koń sobie stał. Czy z pola ze zbożem wracałeś, a ktoś z naprzeciwka jechał, to się przystanęło wóz przy wozie, jakby ramię przy ramieniu, i nikt ci nie trąbił, żeś mu drogę zastawił. I tak samo do wieczności odchodziło się tą drogą, bo nie było innej. Tyle że baby wylatywały z chałup i zaganiały swoje kury, gęsi na obejścia. Chłopy trzymali psy przy budach, żeby nie szczekały. Furmanki na skraju przystawały. Kosiarze kosy z ramion opuszczali. Matki wynosiły niemowlęta przed chałupy. A nawet pijany ściągał czapkę ze łba i trzeźwiał. A po obu jej stronach rosły akacje. Szedłeś, kiedy kwitły, to aż cię zatykało. Okna na noc trzeba było zamykać, bo budziłeś się rano z rozbolała głową. Kurzyły chłopy wieczorami machorkę na ławkach czy ‘kamieniach, to jakby akacjowy kwiat kurzyły. Psy na złodziejów węch traciły i leżały otępiałe przed budami. Czy stanąłeś z panną pod taką kwitnącą akacją, to nawet niewiele jej musiałeś mówić. Dzisiaj zostało we wsi trzy, może cztery akacje. Pościnali, jak zaczęli nową drogę budować. Bo akacje dawniej na wozy się sadziło. Miałeś akację przed chałupą, to miałeś i wóz. No. może bez dyszla i latrów. Bo na dyszel najlepszy młody dębczak, a na latry sosnowe calówki. Ale miałeś rozworę, stołki, rycony, podoski, śnice, podełgę. wagę, orczyk, kłonice, luśnie, no i koła. A na koła to już nie ma lepszego drzewa od akacji. Nawet z dębu się nie równają. Za twarde i lubią pękać. A koła w wozie najważniejsze. Tylko że na gumowe przyszedł teraz czas. Namawiają i mnie, żebym sprawił sobie gumowe koła. Koń by miał lżej i na wóz dużo więcej można wziąć. Albobyś go chociaż przekuł i założył mu gumowe okładziny na podkowy, bo asfalt dziabie. W żniwa po cztery pokłady snopków chłopy na gumowych kołach zwożą. Dawniej w dwa konie nie dałoby rady, a teraz w pojedynkę i ciągnie. Droga sama cię pcha. Mają niektórzy ziemi co by za paznokciem i mają gumowe koła. Albo starzy, wydawałoby się, tylko im się modlić o spokojną wieczność, a zmieniają drewniane na gumowe. Patrzeć, a i Karpiel na tamten świat się zwinie i nie będzie kołodziejów. Mechaniki nastaną. Kto ci wtedy choćby dzwono wymieni, gdy spróchnieje, kto piastę wytoczy? I z czego? Były dawniej akacje, to było z czego. Ale była i droga. Kręta była, to prawda. Jak to droga. Musi to i tamto ominąć. Figurę, staw, chałupę. Wszystko to powyprostowywali, wyasfaltowali. Zakręty porobili długie i okrągłe, prawie się nie skręca, tylko prosto jedzie. Na niejeden taki zakręt całe pole poszło. Albin Mucha miał pole przy drodze, siał grykę, seradelę, a teraz ma zakręt. Czasem w niedzielę wyjdzie na ten zakręt i wali laską w asfalt, tu było moje pole! Zakopali mi go, cholery! Albo siądzie przy rowie i spisuje auta, co jeżdżą po tym jego polu. Nie można powiedzieć, szersza jest ta droga ze trzy razy od dawniejszej i jeździ się po niej jak po stole. I świata się trochę na niej widzi. Najwięcej w niedzielę. Szkoda tylko, że takie drogi nie mają nazw jak rzeki. Bo wieś nasza przy tej drodze jakby przy wezbranej rzece. Patrzą ludzie, a ona płynie i płynie. I nawet jakby na dwie wsie wieś naszą rozdzieliła. Po tej i po tamtej stronie. Matka dziecka nic wyśle do sklepu, gdy sklep nie po tej stronie. Sąsiad do sąsiada pożyczyć konia, pługa, kosy woli nieraz dalej pójść, aby przez tę rzekę nie przechodzić. Pastuchy gonią krowy na pastwiska, to z tamtej osobno i z tej osobno, a kiedyś wszyscy razem. Na zebraniach też ci z tej i tamci z tamtej swoje strony trzymają. Czy sąsiad z sąsiadem niech z naprzeciwka wyjdą przed chałupy, to nie zbliżą się ku sobie, jak to dawniej, żeby zakurzyć, pogadać. Tylko każdy kurzy po swojej stronie i każdy ze swojej paczki. I gadają jakby głuchy do głuchego. Zresztą co można pogadać, gdy jeden na jednym brzegu, drugi na drugim i bez przerwy auta po ich mowie jeżdżą. Mniejsze można jeszcze przekrzyczeć, ale ciężarówce nie dadzą nawet słowom z gardła wyjść. No, i tych akacji szkoda. Żal za gardło ściskał, gdy się takie stare drzewa waliły pod piłami jak patyki. Człowiek się urodził z nimi, rósł z nimi, to myślał, że i umrze z nimi. Z wiosny jakoś to było. Zimno, mokro, błoto. Gdzieniegdzie śnieg na polach jeszcze leżał. Przyjechali z motorami, piłami i zaczęli ścinać. A ludzie wychodzili i patrzyli, bo cóż mieli robić? Starzy, młodzi, smarki, matki z dziećmi na rękach, jak się na brzeg rzeki wychodzi, gdy woda na powódź przybiera. Albo gdy łuna nocą na niebie i tyle wiadomo, że gdzieś się pali, ale pomóc za daleko. Niejednemu łza się w oku zakręciła, niejednemu Bóg się z ust wyrwał, niejednej matce dziecko na ręku zakwiliło, bo i dzieciom jakby ktoś wycinał świat z oczu. Tylko że potem, jak się okazało, że mają te akacje sprzedawać, żal minął i wszyscy rzucili się do kupowania. Nie obyło się bez kłótni, przekupstw i posądzeń. Niektórzy całymi dniami warowali przy akacjach. Niektórzy dziewuchy wysyłali, żeby pokręciłym tyłkami koło robotników. A kto nie miał dziewuchy, obłaskawiał ich wódką, kiełbasą, czym się dało. Ktoś nawet przybił obrazek Anioła Stróża na jednej akacji, żeby mu jej pilnował. Ktoś powiesił kawałek czerwonej wsypy na innej, że to jego. A Boleś Wałek psa uwiązał, bo miał upatrzoną taką jedną na szafę na ubrania. Ale w nocy ktoś psa zatłukł i przewiązał go do słupa telegraficznego. To znów Mikus kazał swojemu chłopakowi wyjść na drzewo i siedzieć, póki go nie zetną. I tak rozkupili samych siebie. Nie powiem, też sobie jedną upatrzyłem. Z kilometr za wsią rosła, to myślałem, zanim do niej dojdą, zdążę jeszcze kupić. I zachodzę kiedyś, a tu tylko pień po mojej akacji. I wszystkie już, jak droga długa, sprzedane, ścięte i nie ścięte. Mechanicznymi piłami cięli, to przyłożył taką piłę. drzyyzzz i po akacji. I już szedł do drugiej, do trzeciej. A mnie się, głupiemu, wydawało, że jak zwykłą piłą. ciachu. cia-chu. Z całej drogi została tylko stara wierzba przy mostku za kościołem, której nikt nie chciał kupić, bo straszyło koło niej. Wypróchniała w środku, że sama prawie dziura, a pnia tyle, co po wierzchu. Aż się dziwne wydawało, że jeszcze jej gałązki zielone wiosną z czuba odrastały. Powiadali, że diabeł miał w niej kiedyś siedlisko. Pokazywał się podobno ludziom, tylko że nigdy w swojej własnej postaci, ale zawsze za kogoś przebrany, za zbłąkaną owcę, za jeźdźca na koniu, zakonnika w kapturze, kogoś, kto noclegu szukał albo drogi nie znał. A Pięcie z Zamłynia pojawił się za pannę młodą, w długim białym welonie, i ten welon zaścielał całą drogę w poprzek. Chciał ją Pięta minąć, bo od razu mu się coś nie spodobało, panna młoda nocą i przy starej wierzbie. Ale wlazł niechcący na ten welon, a tu nagle welon z niej opadł i ukazała mu się goluteńka, jak ją Pan Bóg stworzył. I do Pięty, teraz musisz się ożenić ze mną. Chodź, zaprowadzę cię na nasz ślub. Ale Pięta chłop nie w ciemię bity, mówi, czemu nie, tylko poczekaj tu trochę, polecę najpierw zadziabię siekierą swoją babę. No to leć! Tak samo dziadek opowiadał, że za swoich młodych lat kiedyś nocą wracał, a tu jakiś pan w cylindrze, w palcie, z laseczką przy tej wierzbie chodzi. Myślał, że to dziedzic spać nie może i wyszedł się przejść. Choć trochę go zdziwiło, że akurat po takiej kostropatej drodze, jakby parku swojego nie miał. Jeszcze nogę zwichnie albo w gówno krowie wdepnie i będzie wstyd dla takiego pana. I nawet go się spytał, pokłoniwszy się jak panu; : – To nie po parku pan dziedzic spacerują? Trza uważać, bo tu dziury, doły. Wtedy tamten do dziadka: – A to wy. Pietruszka. A dziadkowi jakby plaster miodu ktoś do serca przyłożył, że W takiej ciemnicy dziedzic go z nazwiska poznał. A gdy jeszcze wziął dziadka pod rękę i że go do chałupy odprowadzi, to już dziadek pomyślał, czyby złe czasy na panów szły. Najpierw wypytywał się dziadka, co tam we wsi, jak się ludziom żyje, czy nie skarżą się? Takie gadu. gadu. Ale widać dobrze im się gadało, bo kiedy podeszli pod chałupę, to dziadek, że on teraz dziedzica pod pałac odprowadzi. I znów gadu, gadu. I tak się odprowadzali przez pół nocy, to on dziadka pod chałupę, to dziadek jego pod pałac. Aż w pewnej chwili nagle pyta się dziadka: – A nie myślą iść na dwory? Dziadek się od razu spostrzegł, tu cię, jucho, boli, i powiada: – A po co? – No, palić, grabić, mordować! – Iii, wieś pobożna, cicha, pracowita. I dobrze nam z dworami. – Jakże to? – zaperzył się dziedzic. – To nie chcielibyście być panami? – Kiedy i chłopami dobrze – na to dziadek przebiegle. – Tak ustanowione, to tak widać najlepiej. – A ten jeszcze gorzej się zaperzył. I aż laską w drogę zaczął bić, że muszą iść. Przecież tyle ich pany nakrzywdziły, a i dalej krzywdzą. I jak zaczął się rozwodzić, co by to się nie paliło, ile krwi by pociekło, ile płaczów by płakało, to jakby się świat walił, a nie tylko dwory. Pod dziadkiem nogi zaczęły dygotać i ze strachu się przeżegnał. Wtedy wiatr powiał, tamtemu zerwało cylinder i ujrzał dziadek na jego łbie rogi. – Puść, diable! – krzyknął i w tej samej chwili pusto mu się pod pachą zrobiło. Ale miałbym diabła się bać? Kupiłem tę wierzbę. Zwaliłem ją pod stodołą i leży do dziś. Bo prawdę mówiąc, ani na drzewo ją porąbać, ani z niej coś zrobić. Tyle że ominęła mnie akacja, to niech choć tę wierzbę mam. Ale nie widać, żeby pies się na nią jeżył czy kot żeby ją omijał, a kury to już najlepiej na tej wierzbie lubią wysiadywać. Ano, jest diabeł, to niech wyjdzie, spróbujemy się. A akację chciałem potem t odkupić od Józka Winiarczyka i dawałem mu podwójną cenę. Kupił sześć, to na co ci aż tyle, mówię. A mnie by się na nowy wóz przydała. A nie; wóz, tobym może stół zrobił. Stół mi nawet potrzebniejszy. Ten, co jest, jest jeszcze od frontu i już ledwo zipie. Ni postawić na nim co cięższego, ni się oprzeć. Ruszyć, to się huśta jak na wietrze, popiskuje. Musiałem mu niedawno nogę wprawić. Pies się otarł i odpadła. Przed-; tem deskę ze środka wymienić. Postawiłem miskę z kapustą, a tu miska bęc przez stół na ziemię. Przyrżnąłem kawałek starej latry, też spróchniała, ale nic nie było innego, zabiłem gwoździami, gwoździe wlazły jak w masło. A nogę zrobiłem ze śliwki, co już parę lat uschnięta stała i nie było nigdy czasu jej wykopać. Nie pasuje do tamtych trzech nóg, ale stoi. Bo jak może pasować zwykła śliwka, gdy tamte trzy de-, bowe i rzeźbione. Górą jakby w wieńce każda opleciona, a u dołu cieniutkie jak końskie pęciny i jakimiś dziwnymi łapami stojące na ziemi. Po froncie zaraz, kiedy trochę za fryzjera byłem, to jak naschodziło się chłopów w niedzielę, zawsze się kłócili o te nogi. Szły nawet zakłady, czy to lwów, czy innych potworów. Nikomu nie udało, się zgadnąć, ale niejednego litra się przy tym wypiło. I nie tylko o te nogi, ale kto siadywał wokół, co jedli, co pili. Rozochocili się nieraz, to jak zaczęli zgadywać, uczta się robiła. Śmiechy, krzyki, wiwaty było tylko słychać. A nawet korki jak strzelają, kieliszki jak dzwonią. A od jedzenia stół aż się uginał. I wciąż nowe i nowe potrawy donosili. I od zapachów aż w nosie wierciło. Póki ktoś pierwszy nagle nie otrzeźwiał i nie rzucił ze złością: – Gól nas, Szymek. Choroby będą żarły, a my jak Mojżesze z brodami będziemy chodzili. Ale stół miał wtedy jeszcze wszystkie cztery nogi, a po blacie jakby powoje się plotły. Miał szufladę ze złocony rączką. Było gdzie obcęgi, młotek trzymać, różne śruby, śrubki, gwoździe, przybory do golenia, kwity, różańce po matce, bo aż cztery ich zostało. Jeden nawet z pielgrzymki, gdy zabrała mnie raz matka z sobą. kiedy dzieckiem byłem. Ale wróciłem ze szpitala i szuflada gdzieś znikła. Spodobała się komuś. I stół odtamtąd dziurą zieje, jakby duszy nie miał. Z blatu tak samo połysk dawno zlazł i pełno na nim dziurek od korników niczym piegów na piegatej gębie. Cóż. przychodzi na człowieka czas. przychodzi i na stół. Znalazłem go na drugi dzień, kiedy z partyzantki wróciłem. Ojciec mi kazał pójść popatrzeć, czy pole nasze nie zaminowane, bo wiosna niedługo, trzeba będzie orać. siać. Choć gdzie tam do wiosny było, śnieg jeszcze leżał. I niedaleko już naszego pola rozejrzałem się tak sobie dookoła i widzę, coś na dworskim, w nie skoszonym życie, leży. przyprószone aby śniegiem, trup. nie trup. I to był blat. No, to zacząłem nóg szukać. Jedną znalazłem zaraz niedaleko, a dwie aż prawie pod lasem. A potem czwartą, kiedy dla Staśka za butami chodziłem, w rozwalonej ziemiance. A w szufladzie, gdzieś koło Wielkiejnocy, widzę, razu jednego sąsiad daje świniom jeść. – Karol – mówię – coś mi się wydaje, że by pasowała do mojego stołu. Wziąłbyś se ode mnie korytko. Świniom wszystko jedno, w czym jedzą, a wypilibyśmy jeszcze pół litra. – Ano. czemu nie – powiada. – Ale korytko to mi dasz. żeby świnie moje miały, w czym jeść. A co dasz za szufladę? – Jak to za szufladę? Przecież mówię. – Ano. mówisz. Ale co dasz? – Weźmiesz sobie moje korytko i pół litra wypijemy. – Pół litra możemy wypić. Ale i pół korca żyta dołożysz. Wam się udało zżąć przed frontem, a na moim okopy pokopali. I za rączkę dasz konia na dzień, dwa do orania. To nie taka zwykła rączka. Upa-prana trochę. Ale wyczyścisz popiołem i będzie się lśniła. Klamkę do pokoju dałoby się z niej zrobić. I nie będę ci już liczył, że na moim polu leżała. I min ile było. Chłopak tydzień rozbrajał. Dzień w dzień drżało się, czy go nie rozerwie. Rozbrajał na swoim Szczerbów Bolek i co? Nie było co zbierać. Tu ręka. tam noga. To i tak masz prawie za darmo tę szufladę. No i tak się zebrało stół do kupy. Matka nawet kurę zabiła, nagotowała rosołu. Siedliśmy przy tym stole, ja naprzeciw ojca, Stasiek z Antkiem naprzeciwko matki, przeżegnaliśmy się, zaczynamy jeść. Ojciec powiada: – No, to jemy nareszcie jak ludzie. Matka wzdycha: – Mój Boże, żeby jeszcze tak Michaś był z nami. Tyle lat i ni znaku, ni słowa. Może już nie żyje? – Żyje, żyje – pociesza ją ojciec. A Stasiek. jakby chcąc uwagę matki od Michała odwrócić, wyrwał się: – Niechby tak kto teraz przyszedł. I kura. i stół. I jakby w złą godzinę się wyrwał. Drzwi się otwierają i wchodzi Mateja zza rzeki. – Pochwalony. – Na wieki wieków. – Ale widzę, że jakiś dziwny. Niby się uśmiecha, a lis mu w ślepiach się czai,, aż mu kły widać. – Kurę sobie jecie – powiada. – Dobrze wam. – Ano, stół mamy, to zabiłam – tłumaczy się matka. – Wiem, że macie. Po to tu przyszedłem. – I zaczyna jakby nigdy nic oglądać ten stół z góry, z boków, od spodu, stuka, puka, za nogi tarmosi, czy nie chwieją się, klepie jakby konia po zadzie, a w końcu, że to jego stół. – Masz metrykę? – pytam go się. – Jaką metrykę? – No. że twój. – Przecież widzę. Na.moim polu leżał. – Gdzie na twoim, ty ciulu?! Na dworskim leżał! – Na dworskim, kiedy było dworskie. To i go nie brałem. Ale teraz po nadziale moje. to i stół mój. – Gówno twój! Jakiś ta miały stół przed frontem? Zapomniałeś? Z desek zbity, nawet nie oheblowany. Drzazgi wam właziły wiecznie za pazury. Chodziłyśta z poobwiązywanymi paluchami, aż się ludzie z was śmiali, że jeżyny zbierata. A to pański stół i odpieprz się od niego! Was ile jest w chałupie? Ty. twoja baba, siedmioro dziecek, dziadek. Akurat tyle. co masz palców u rąk. A przy tym stole wiesz, ile siedziało? Tyle, co. o. tych apostołów przy Wieczerzy Pańskiej. To byś nawet nie potrafił zliczyć. A zjawiłby się trzynasty, też by się pomieścił. To jaki to twój stół, dziadu sakramencki?! Patrz, jeszcze znać ślady nakapane po wosku. Jadły, to świece się paliły. A ciebie na naftę nigdy stać nie było. Ślepiamiśta w ciemnościach świecili se, jak wilki. I co byś chciał, kartofle z. żurem jeść na takim stole? A oni kapłony jedli. Wiesz, co to są kapłony? Koguty bez jaj. I jedli, to tyle co noże. widelce o talerze dzwoniły, jak dzwoneczki w czasie podniesienia. A wy siorbieta, aż na drodze słychać. I mieli na szyjach pouwiązywane chusteczki. A co po nich zostało? Tyle co ten stół. Jeszcze trzeba go było do kupy pozbierać, bo go wojna rozrzuciła. Traf chciał, że kiedy tę nową drogę zbudowali, pierwszego we wsi Maleję auto przejechało. Przechodził ze strony na stronę, bo przypomniał sobie, że mu soli kobieta kazała kupić, a sklep był akurat nie po tej stronie. I nie tylko że nie kupił, ale jeszcze się okazało, że to on był winny. W swojej wsi i winny. Po sól szedł i winny. Żył jeszcze trochę. Znieśli go na bok. Cała wieś się zleciała. Poszedłem i ja, choć odtamtąd przez wszystkie te lata gniewaliśmy się o ten stół – Nie pamiętam ci tego stołu- wyszeptał, kiedy mnie zobaczył. – Twój, mój. I tak wszyscy przy jednym siądziemy. Wygłosiłem mowę na jego pogrzebie. I nawet wspomniałem o tym stole, nie płacz, żono, i nie płaczcie, dzieci, bo Wincenty, przy Pańskim stole teraz siedzi. A w jakiś czas po Matei przejechało Pociejkę. Do kościoła szła na sumę i miała- tak samo przejść na drugą stronę drogi, bo i kościół był po tamtej. Ale strasznie się tych aut bała i czekała, aż droga będzie pusta. A tak całkiem pusta nigdy już nie będzie. Czekała, czekała, aż tu słyszy, dzwonią już na podniesienie. Zerwała się i dryp, dryp, a auto gdzie tam jeszcze było. I gdyby nie spojrzała w bok, przeszłaby, bo już niedaleko do drugiego brzegu miała. Ale jak zobaczyła to auto, że nadjeżdża, tak ze strachu wypuściła laskę z ręki. Jedni mówili, że schyliła się po tę laskę, drudzy, że uklękła, żeby nie zabijał. I zabił. Potem Kacperskiemu piec w izbie pękł od tych aut. Inna sprawa, że mu droga po samej ścianie teraz idzie. Jedzą, to łyżki się im w rękach trzęsą, gdy auto jedzie. Jeszcze gęste się jakoś doniesie do gęby, ale rzadkiego pół potrafi się po drodze wylać. Mówi Kacperski, że i na stojąco już próbował jeść, i gębę w talerz wkładał, i do sadu z talerzem wychodził. Jeszcze tylko się naje, kiedy mu kobieta obiad na pole przyniesie. • Potem przejechało Barańskiego psa. Potem Waliszyny cielę. I którejś niedzieli mnie kurę. Pojechałem rano konia do rzeki napoić. Pogoda bez jednej chmurki, rzeka aż się szkliła, ciepło, rześko, ptaszki śpiewały, kto by mógł przypuszczać, że się coś stanie. Dałem krowom, świniom jeść. Zarzuciłem siana koniowi, psu wyniosłem miskę, kotu mleka na spodek nalałem. I zacząłem się golić. Byłem gdzieś w połowie brody, gdy wpada Michalina: – Jezu! Szymek! Zabiło ci kurę!,,, Wyskoczyłem na drogę, z gębą do połowy w mydle, z brzytwą w ręku, w koszuli na wypust… Widzę, stoi kupka ludzi na drodze, a w środku moja przejechana kura. Jeszcze się trochę trzepotała. Biorę ją, podnoszę za nogi. Twoja, pytają mi się? Jak nie moja. Kury swojej bym nie poznał. I co warte życie dla takiego auta? – Który to? – pytam się, nie żebym chciał się dowiedzieć, tylko nic tak nie powiedzieć wobec własnej kury? – Pojechał – ktoś mówi. – Taki jeden zielony – ktoś dodaje. – Nie zielony, a niebieski. – Chyba mam oczy, gdzie trzeba! Zielony! – zaczynają się sprzeczać. I co miałem zrobić? Zaniosłem do chałupy i trzeba było zjeść. Nie ma już spokoju w naszej wsi. Tylko te auta, auta, auta. Jakby dla samych aut tę drogę zbudowali, a o ludziach zapomnieli. A czy to już same auta żyją na tym świecie? Może kiedyś przyjdzie taki czas, że nie będzie ludzi, tylko auta. To wtedy między sobą niech się cholery zabijają. Niech nawet wojny prowadzą, i gorsze od ludzkich. Niech się nienawidzą, żrą, przeklinają. Aż się może zjawi jakiś Bóg Auto, którego to zgniewa, i potopi wszystko. A kogo zostawi, ten będzie musiał znów na własnych nogach chodzić. Jak się zjawił Bóg Człowiek na ludzi. Bo dziś kto na własnych nogach chodzi, ten-tym autom tylko zawadza i na drodze, i w ogóle na świecie. Nawet gdy samym skrajem drogi idziesz, czujesz się, jakby każde z tych aut przez ciebie jechało. Toteż idziesz z duszą na ramieniu. Nie dlatego, żebyś bał się śmierci. Tylko że co to za śmierć od auta. Nawet pamięć po takiej śmierci to jakby splunął na drogę. Ano, przejechany. Ale czy to znaczy to samo co umarł? Czy po takiej śmierci też jest jakaś wieczność? Jeszcze trąbią, stukają się w czoła, wymachują przez szyby, a niejeden i szybkę opuści i wyzywa cię, na czym świat stoi. Jakbyś był najgorszy z najgorszych, bo idziesz piechotą. Nic już nogi człowiecze nie znaczą. A dawniej całe armie szły piechotą na wojny. I wygrywały. I mówiło się, że nie ma jak piechota. Albo woda po deszczu niech stoi na drodze, to cię jeden z drugim jeszcze naumyślnie ochłapie. I potem śmieje się zza szyby, ciul. A jedzie z babą, to i baba się śmieje. Z najduchami, to i najdu-chy mają z ciebie uciechę. Ech, gdyby człowiek mógł takiego sukinsyna w swoje ręce dostać, toby takie auto jak snop złapał i pieprznął z drogi w pola. Ale bo zatrzyma się który? W pędzie tylko każdy taki mocny. I gdzie to pędzi? Niebo takie samo wszędzie, a od swojego przeznaczenia i autem nie ucieknie. Nie wiadomo już, jak chodzić. Niby mówią, lewą stroną. Ale w razie czego tyle ci pomoże, że nie plecami, a przodem do śmierci będziesz. Inaczej nie wiadomo by było, że idziesz, tak żeś nisko upadł, człowiecze. Mogą cię widzieć i nie widzieć, jak któremu do woli. Światła aut nie oczy. To huśtasz, głupi, tą latarką przed każdym autem, jakbyś się upraszał, żeby cię nie zabijało. I pomyśleć, że za kawalerskich czasów tą samą drogą, gdy wracało się z zabawy,’ to się całą noc nieraz wracało. Koguty przepiały raz, drugi i trzeci. Głodne krowy w oborach zaczynały porykiwać. Wiadra u studzien podzwaniały. A tu jeszcze się wracało. Nieraz do białego dnia. Do rana. Bo gdzie się człowiek miał spieszyć? W głowie jeszcze mu zabawa wirowała, muzyka mu grała, to sobie i przytupnął o drogę jak o deski w remizie i zaśpiewał, co mu ślina na język przyniosła. „Kamień na kamieniu, na kamieniu kamień!” I droga słowem się nie użaliła, że ją budzisz. I ani śmiała cię pogonić. Szła krok w krok pod twoimi stopami, razem z tobą jak twój wierny pies. Przystanąłeś, to i ona przystawała. Mogłeś iść w tę i w tamtą stronę, i nie wiadomo w którą, i nawet z powrotem na zabawę wrócić, zawracała z tobą. I była od brzegu do brzegu twoja. Jak dziewczyna na sianie, w pierzynie pod tobą. Noc mogła być czarna, że oko wykol, a ty spity jak świnia. Mogłeś mieć raz niebo nad głową, raz ziemię, a raz nic nie miałeś, może nawet Boga, bo gdzie by Bogu chciało się nad pijanym czuwać. A droga cię nie opuściła. Niechby cała ziemia jak ogier wierzgała pod tobą i chciała cię ze swojego grzbietu zrzucić. To cię drzewo czasem przytrzymało, czasem słup czy figura. A nie, to zwaliłeś się, poleżałeś, wstałeś i poszedłeś dalej. Nie na nogach, to na czworakach. Albo wcale nie wstawałeś. Aż cię dopiero ptaszki w przydrożnych akacjach, niczym chóry anielskie, nad ranem budziły. A gdy nie wiedziałeś, gdzie jesteś, sama ta droga do chałupy cię doprowadziła jak twój Anioł Stróż. Chyba że Szmul. gdy odwoził na rano bańki z mlekiem do miasta, zabrał cię i zawiózł. Ale Szmul tak samo do tej drogi należał jak akacje. A nie przepuściłem ani jednej zabawy, i nie tylko w naszej wsi, w całej okolicy. Nieraz szło się na piątą i dziesiątą wieś, gdy się człowiek dowiedział, że gdzieś tam zabawa. A że umiałem się jak mało kto bawić, wszędzie byłem widziany z otwartymi rękami i znany daleko. Hej! przyszedł Szymek Pietruszka, to wiadomo było, że zabawa będzie ogień. W drzwiach się człowiek ukazał, a orkiestra stać! Wszystkie pary stać! Hej, orkiestra, marsza dla Szymka Pietruszki! I orkiestrę jakby na sto koni wsadził. I dopiero w marszu się wchodziło. I od razu szło się do bufetu, środkiem sali. Jak przez kościół nowożeńcy do ołtarza. Wszyscy na bok! A przy bufecie znajomi, nieznajomi, ale wszyscy koledzy. Szymek, Szymuś, przyszedłeś, cześć, kolego, przyjacielu, druhu. Ten nalewa kieliszek, ten podsuwa już nalany, tamten jeszcze większy, ten szklankę, ten kiełbasę z ogórkiem. Pij, Szymuś! Nasze kawalerskie! No, to pobawimy się! Hej, górą nasi! A jak zadyndałem jeszcze dewizką u paska, to aż dreszcz przechodził po zabawie. Ech, będzie zabawa. Bo nosiłem na dewizce nóż. O, słynny był ten mój nóż. Tak to niby sama rączka. I kto nie wiedział, mógł pomyśleć, że na szczęście go tylko noszę, jakby jakąś pamiątkę. Do tego na dewizce, jak zegarek, to prawie niewinny się wydawał. A tu było tylko nacisnąć go z boku i ostrze wyskakiwało jak żądło u osy. Z pałami nieraz na mnie szli. a ja tylko z tym nożem. Całą hurmą i ze wszystkich stron, a ja w środku sam tylko z tym nożem. A i szabla by mu nie dorównała. A nieraz nie musiałem wcale go wyciągać. Wystarczyło rozpiąć marynarkę i poświecić tą dewizką, a strach załatwiał resztę. I tak samo w bufecie przez ten nóż nigdy się prawie grosza nie straciło. Kto chciał, żeby mu pokazać, kosztowało ćwiartkę. A z otwartym ostrzem – ćwiartka i piwo. A do ręki potrzymać – ćwiartka, piwo i zagrycha. A trafił się jaki mądry głupi, co się chciał niby dowiedzieć, która jest godzina, to się mu mówiło, będzie wieczność, jak się dowie. I też wolał ćwiartkę postawić. Cztery wiązki czosnku mnie ten nóż kosztował. Kupiłem go od takiego jednego, co nosił po wsiach igły, nici, agrafki, sabadyl na wszy i inne różności. Ucho Igielne go nazywali, bo mógł cały dzień o tym uchu igielnym opowiadać, kto przeszedł, kto nie przeszedł. Matka potem, że ktoś jej czosnek ukradł i ktoś jej czosnek ukradł spod strzechy. Radziłem, żeby raz jeszcze policzyła, może się przeliczyła. Ale wciąż jej tych czterech wiązek brakowało. Dopiero kiedy umierała, a ja już młody być przestałem i z tych czterech wiązek zrobiły się jakby cztery główki, tak to dawno było, przyznałem się. że to ja. Zresztą i nóż mi dawno gdzieś się podział czy może go ktoś ukradł. Bo niejednemu się oczy aż do niego rwały. Próbowali go niejedni kupić ode mnie. Ale wtedy za żadną cenę nie był do kupienia. Mogłem go i za dziesięć wiązek czosnku sprzedać, i za metr żyta, za krawat, za kamasze, a raz nawet jeden dawał mi zegarek. Nikt nie miał takiego noża w okolicy. Rżnęły się przeważnie zwykłymi, od chleba, czasem ktoś masarskim, a najczęściej kozikami. A taki kozik nadaje się najwyżej, żeby żaby nim miśkować czy fujarki za krowami strugać. Bo już tytoniu nie da się nim pokrajać. Ostrze jak wierzbowy listek, rączka kawałek patyka. Przyszedł który na zabawę w grubszej kurtce, to co taki kozik na niego, do skóry nie przeszedł. I do tego we wsi każdy siurek od ziemi nie odrósł, a już nosił taki kozik. I na każdym odpuście można było taki kozik kupić czy choćby w wędkę czy w wiatrówkę wygrać. Ale iść z takim kozikiem na zabawę, to już lepiej z gołymi rękami. No, a po bufecie szło się w tany. Z początku miło, grzecznie. Jeszcze się pannę brało, co wolna gdzieś na ławce siedziała albo z koleżanką stała. I w pas się człowiek jej kłaniał. I w rączkę całował. I nie przyciskał za mocno, bo co tam miał w czubie, tyle co na pierwszą śmiałość. No i widno jeszcze było, słońce dopiero nad zachodem, świeciło prosto w okna. I starych bab jak wron pełno siedziało na ławkach pod ścianami i świdrowały każdą parę jak korniki. I bachory jeszcze plątały się po sali niczym po ochronce. Jeszcze orkiestra nie była po kolacji i grała same wolne. Jeszcze wszyscy tańczyli, jak wodzirej wodził. Para za parą, kółeczko, para w prawo, para w lewo, koszyczek, dziewczyny do środeczka, dziewczyny wybierają! I strażaki w złotych kaskach jeszcze trzeźwiuteńcy stali u wejścia jak u grobu Chrystusa i pilnowali, czy kto się nie upił. A kto się upił i zwady szukał, to go za dupę i na dwór. To i panna jeszcze mogła ci powiedzieć świnia. To dopiero później. Gdy słońce już zaszło i u sufitu zapalili lampy. Gdy stare baby spod ścian rozeszły się krowy na noc doić. I matki zabrały bachory do spania. Gdy orkiestrze na czoło pierwsza rosa wystąpiła, a zabawa zaczęła dostawać pierwszych drgawek. Wtedy, o, tak, mogłeś już pannę do bufetu zaciągnąć. A w bufecie jeden, drugi, trzeci i jak ci na imię? Zosia, Krysia, Wikcia, Jadwisia. A mnie Szymek. Ech, ty Zosiu, Krysiu, Wikciu, Jadwisiu, nie napijesz się z Szymkiem? A ja chodzę i chodzę po zabawach za tobą jak za swoim szczęściem. No i wreszcie trafiłem. A nie kłamiesz? Co mam kłamać? Chodź, nasz taniec grają. A w tym tańcu i przytulić się już nie broniła. I po hafcie po bluzce z tyłu mogłeś ją pomacać. A miały niektóre te bluzki jak ogrody, strojne w wisienki, różyczki, maliny, jarzębiny. To niektóra aż zęby szczerzyła z uciechy, tak ją te wisienki, różyczki, maliny, jarzębiny mile łachotały, a niektóra aż z żalem na ciebie patrzyła, jakbyś je z niej zrywał. A potem znowu do bufetu. I znowu w tany. I już nie kujawiak, walczyk, ale oberek! Hej, oberek, obereczek! I przytup. I kołujesz coraz szybciej. W lewo, w prawo. Hej! I panna już od ziemi oderwana. Już tylko w twoich rękach. I pod sufit ją. Spódnica jej rozwiana, bluzka roztrzęsiona. A warkocz jej sam hula wokół was po sali. Jezusie! Szymek! W głowie mi się kręci! Leci ci w ramiona, zdyszana, zziajana. Już cię sama ściska. Już szatan w jej oczach. Oj, Szymek, już nie mogę. Och, ty Szymek, Szymek. Chodźmy, Zosiu, Krysiu, Wikciu, Jadwisiu, wyjdziemy się przewietrzyć trochę. Albo nawet ona, chodźmy, Szymuś, przewietrzymy się trochę, gorąc tu. A na dworze jak najdalej od zabawy. Nie tu, Szymek, dalej, ktoś jeszcze zobaczy. Będzie potem gadania. A ty przyjdziesz albo i nie przyjdziesz znowu na zabawę. Bo zabawa wszystko rozgrzeszała. I nawet, gdy ci która się spytała, a ożenisz się ze mną? Mogłeś przyobiecać, czemu nie, tylko jeszcze nie po tej zabawie. Chodźmy, wstań, bo grają. A niech ci panna w oko wpadła, to z kim.by nie tańczyła, brało się ją jak swoją i bez odbijania. Chodź, z Szymkiem zatańczysz. Z Szymkiem dopiero zobaczysz, co to tańczyć. A ty won, ciulu! Był pokorny, to szedł na ławkę popatrzeć albo do bufetu się upić. A stawiał się, to mu się dewizką zadyndało w ślepia. A mało, to w ryja.,i się nieraz już od tego bójka zaczynała. Bo ten krzyknął, biją naszych! Panna zapiszczała. Ktoś skoczył. Ktoś się wmieszał, chciał rozdzielać. Ktoś z krzesełkiem leciał. Ktoś po nóż już sięgał. Choć prawdziwe bójki zaczynały się zwykle bez przyczyny. I kiedy już zabawa po połowie była. I kiedy z czubów już wszystkim się kurzyło. I kto miał ustać, to ustał. Kto miał siłę jeszcze śpiewać, śpiewał. A, komu głos już zamarł, taczał się i darł. I kiedy panny po kątach jak myszy piszczały. I kiedy wszystko się zmieszało, wymięło. Suknie i koszule, dusze, ciała, krew, pot, a lampy u sufitu za czarną mgłę zaszły. I kiedy tylko szum i tłum przewalał się od ściany do ściany. I nikt nikogo już nie rozróżniał. I tylko nogi pod ludźmi same hulały, a remizą jakby jabłonią ktoś ze wszystkich sił potrząsał. A kurz się kurzył jakby z drogi polnej. Bo już wtedy szły same siarczyste. Oberek za polką, polka za oberkiem. Muzykanty byli po kolacji, to im wódka w żyłach grała. Kurtki pościągali i w samych koszulach grali. A niektóry i koszulę rozpiął se do pępka i pasek popuścił, zdjął kamasze, bo go piły. A wszystko dla muzyki. Bo teraz dopiero wyłaziły dusze z muzykantów. I grali, że hej! Warg nie czuli, rąk nie czuli, bebechami grali, od pradziada grali. Grali, jakby umierali. Aż pioruny gdzieś biły. I wojsko szło na wojnę. I wesele jechało pijanymi końmi. I cepy w stodole waliły. I ziemia na trumnę spadała. I nie wstyd już było obłapić pannę tu, tam, i nawet za półdupek. I pod bluzkę jej sięgnąć. I nogi w nogi wcisnąć. I panny między kolana same już sfruwały jak kury na żerdzie. I resztkami tchu goniły. I zapominały ojców, matek, sumień. I nawet Boga dziesięciorga przykazań. Bo piekło z niebem było tu na zabawie. I piersi do piersi cisnęły, i brzuchy w brzuchy gniotły. I właziły chichocząc mdlejące do rajów, że aż przez sukienki się czuło, jak z nich płynie. A w orkiestrę diabeł wstępował i smykiem jak kosą po łbach pańskich zacinał. I w klarnet wichrem dmuchał. I harmonią się aż okręcał. I w bęben kamieniami ciskał. A niech jeszcze na dworze noc parna, gorąca, to tylko krwi upuścić. I wtedy już o byle co. W którejś stronie się nagle zatoczyło, jakby salę ktoś przechylił. I od razu piski, krzyki, Jezusy, Maryje, Stasieńki, Jasieńki, pierony, skurwysyny! Nasi do mnie! Biją naszych! A tu nogi z tańca jeszcze się nie wyplątały. I dziewczyna jeszcze przyrośnięta do ciebie jak huba do brzozy. Trzeba by ją nożem odcinać. Nie puszcza, całuje, płacze, błaga: – Szymuś, wyjdźmy! Nie chodź tam! Zgodzę się. Chcę. Szymuś, słyszysz? Chcę już! Chcę! Jezusie Nazareński, zabiją cię! Szymek! A tu już ktoś ławą po łbach kosi. Raz, drugi, zamajtnął i ława jak podcięta pada. Tłum do drzwi, przez okna. Ktoś w lampę butelką. A orkiestra już na cały dech, już nie polki, oberki, ale burza z piorunami. Aby głośno, najgłośniej i głośniej od krzyków, pisków, skurwysynów. A salę znowu ktoś przechylił w drugą stronę. I znowu z powrotem. Nie wiadomo, stoi czy leży. Dziewczyny u kurtek, u koszuli, rąk, za szyję obłapiają, za ramiona, ciągną, skamlą, piszczą, płaczą. Ale co tani dziewczyny, jak już w ruch poszły noże. Gdzieś wodzirej drze się, para za parą! para za parą! kółeczko! wszystkie pary tańczą! Aż tu jęk i tylko kolorowe wstążki fruwają z wodzireja. Ktoś krzesełkiem próbuje wywijać. Raz, drugi wywinął i utonął w tłumie. Bo gdzie z krzesełkiem, jak tu noże na noże. Krew na krew. A sala już się z wielkiej góry toczy. Hurgot, jęki, przekleństwa. Brzęk butelek. Już tylko jedna lampa u sufitu dynda. Zapalili gdzieś drugą. Pewnie przy bufecie. Ale już ją ktoś butelką zdmuchnął. Sypnęło się szkło. I sala znów pod górę się w mroku, w kurzu wspina. Sapanie tylko słychać. I noże chrzęszczące jak kosy we żniwa. I znów z góry. Aż gdzieś pod orkiestrę. Muzykantom ręce mdleją. Grać! Grać! Hej, orkiestra, marsza! Skrzypek marsza zaczyna, a tu go ktoś pod bok. Krew na białej koszuli. Skrzypki lecą jakby z nieba na ziemię. I bęben w pół grzmotu, bo go też ktoś nożem jakby w odsłonięty kałdun. I harmonia rozdarta. I klarnet złamany o łeb klarnecisty. Niech szlag trafi orkiestrę! Z niej się to zaczęło. I nie ma orkiestry. A w oknach ani jednej szyby. I bufet do góry nogami wywrócony. I ze wstążek u sufitu już tylko, kucoty. A z kurtki strzępy na człowieku. To nieraz koszulę z krwi swojej i cudzej można było wyżąć. A jeszcze się ze śpiewem do chałupy wracało. Raz po takiej jednej zabawie chłopy nas furmankami odwozili porzniętych jak świnie. Leżałem wtedy coś ze trzy tygodnie na strychu nad chlewami, bo trup się zdarzył i policja węszyła po wsiach, szukając winnego. Ale to to samo, co by wiatru w polu szukał. Niechby wdał się który w bójkę na zabawie, czyby poznał, kto winny? Na zabawie nie ma winnych i niewinnych. Wszyscy dziabią na okrągło, to jeden drugiego może i na śmierć zadziabać i nie będzie nawet wiedział kogo. Albo jego zadziabią i też nie będzie wiedział kto. To tylko jeden Bóg może wiedzieć, kto winny, nie policja. Miałem w sobie trzy dziury, jedną w boku, dwie w plecach. Mogłem na brzuchu tylko leżeć. Przykładała mi matka różne zioła. Ale coś nie bardzo się chciało goić. Musiał nóż być zardzewiały. Bo krew ciekła i ciekła, a matka płakała: – Szymuś. dziecko moje. Zmiłuj ty się nade mną. Jeszcze cię zabiją kiedy. Chybabym tego nie przeżyła. – Nie zabiją, nie zabiją. Niech matka nie płacze. Nie tak łatwo mnie zabić. O, trzy dziury i co. zabili? Widzi matka. Jeszcze się z nimi policzę. A jak nawet zabiją, to lepiej wcześniej niż później. Nie ma co się tak trzymać tego życia, matko. Od żniw do żniw i od żniw do żniw, co to za życie? A zaczęły się akurat żniwa, to chociaż tyle, że mnie żyto i jęczmień ominęły przez te rany. A żyta i jęczmienia siało się u nas więcej niż pół wszystkiego pola. Jeszcze deszcze tego roku lały i lały, jeden nie ustał, drugi już zaczynał padać, wszystko pokładzione, to ile by to trzeba było się namachać. Jedna morga przy takim powalonym to jak trzy przy prostym. Rąk potem nie czujesz, krzyż ci pęka, głowę jakbyś miał z kamienia, a nogi do chałupy nie chcą cię zanieść. To co tam te trzy rany w tobie. Nieraz namawiałem ojca, żeby kupić żniwiarkę, bo mi już te żniwa bokiem wychodziły. Czy to Pan Bóg tak człowieka skarał. że co roku żniwa? Nie mogłoby się inaczej jakoś rodzić, żeby nie trza kosić, zbierać, zwozić, a potem jeszcze młócić, wiać, zawozić do młyna i dopiero chleb. Mógłby się chleb od razu rodzić, chodziłoby się tylko i bochenki zbierało. Mogłyby być nie większe od główek kapusty. Ale nie aż na takie ziarenka rozdrobnione, żeby tylko cię udręczyć. To nie, bo za co i po kosie słoma prosta, a po żniwiarce mierzwa. Ani dachu potem poszyć, ani sieczki jak narżnąć, ani w łóżko do spania co włożyć. No, i Antek, Stasiek dorastają, co by mieli do roboty. próżnowaliby, jakby była żniwiarka. A gdy zboża pokładzione, to i tak trzeba kosą, bo żniwiarka nie da rady. Wstałem dopiero, jak przyszła pszenica. Ale pszenicy siało się u nas najwyżej pół morgi. Aby na placki na Wielkanoc, Zielone Świątki, Boże Narodzenie, na podbitkę do żuru i od czasu do czasu, przeważnie przy niedzieli, na kluski. Do tego nie bardzo się udała tego roku. Trochę oset ją zżarł, trochę przez deszcze wyległa. Policja też już dała spokój z szukaniem winnego. Bo co to we żniwa szukać winnych. Chłopy pod kosami, krew w każdym gorąca. A zabity już i tak nie wstanie. Zresztą między swymi zabity, co policji do tego. Pokosiłem trochę, ale w oczach ciemno zaczęło mi się robić i matka mi kazała pójść do domu. Jeszcze na ojca powsiadła, że sumienia nie ma, że mnie pędzi do roboty, że jakbym nie syn był jego, ale pasierb albo znajduch. I aż się, biedaczysko, popłakała. Bo ojciec już na trzeci dzień gnał mnie do roboty. Przyszedł do mnie na strych. – Co, nie wstaniesz? Żyto jutro trza zacząć. Kłosy się już sypią. E, tam takie rany. Aby tylko po skórze. Mogłeś nożem, to i kosą mógłbyś. Na zbója wyrośniesz. Jeszcze w kryminale skończysz. Nie było dotąd zbója w rodzie, to będzie. Dziadek Łukasz zabił, ale to za sprawiedliwość. I uciekł do Ameryki. A ty gdzie uciekniesz? Stach Owsianek na jednej nodze i drugim szczudle, a jak kosą wywija. Czy Mielczarek, pokręcony jak korzeń, a weźmie kosę v. ręce i nie poznasz, że pokręcony. Prościuteńko jak sztacheta idzie, a żyto mu się samo kładzie. Bo przy życie zapomina się, czego człowiek nie ma, co go boli. Przecie na śmierć cię nie zabili. A jak co boli, najlepiej rozchodzić. Dziabnęli cię w plecy, w bok, ale ręce masz całe. Nogi całe. A do koszenia tylko ręce i nogi potrzebne. Jeszcze jak kto dobry kosiarz, to się skręcać nie musi. Idzie, jakby szedł za drogą, a ręce same przed nim machają. On osobno, a ręce osobno. I tylko nogi z rękami. Widziałeś, jak ksiądz chodzi i brewiarz odmawia? To tak samo, krok za krokiem, wolniuteńko. Ano, boli, pewnie. Ale przejdziesz jeden pokos i nadstanie. Przejdziesz drugi i zapomnisz, żeś. przebity. Pan Jezus tak samo przebity, a ile to tysięcy lat na krzyżu wisi. I nie goi mu się. I na wszystko zło jeszcze musi patrzeć. Myślisz, że nie wolałby kosić niż wisieć na krzyżu? Ale jak zejdzie, kiedy takie przeznaczenie jego? Najgorzej się rozkosić. Bo nawet jak nie podziabany jesteś, to po pierwszym dniu jakbyś był podziabany. W rękach, w nogach, w bokach, w plecach, wszędzie. Ale jak się rozkosisz, to potem kosa ci odsapnąć nie da. Aby na osełkę tylko. Czy na Anioł Pański się przeżegnać. Będzie cię ciągnęła, i dalej, i dalej. I aż do samego końca. Bo kosa już taka jest. Przy kosie nieraz prędzej się wygoi niż w kościele. I na ciele, co boli i na duszy, i w rodzinie, we wsi i na świecie. Chłopy przez to, że kosiły tyle wieków, to ich pany nie bolały tak, jakby bolały nie koszący. Bo jak człowiek się nakosi, to i znieść drugie tyle potrafi, i przebaczyć dużo więcej. I kto zły czy dobry, skąpy czy fałszywy, poznasz po tym, jak kosi. I nawet śmierć gdy przyjdzie, to jakby ci tylko z garści tę kosę przy żniwie wyjęła, gdyś już podmęczo-ny, i skończyła za ciebie to staje żyta, pszenicy, jęczmienia. Zależy, co się kosi. Czy we wojnę gdy kosisz, to nie taka ona straszna. A ciebie przecie nie na wojnie podźgali, tylko na zabawie. Hulałyśta, nie płakali. Pannyśta ściskali, nie umarłych. Wódkęśta chlali, nie żółć. A choć się dałem wtedy podźgać jak pierwszy lepszy, to przeszły żniwa, pogoiły się rany i znowu latało się na zabawy. Bo lubiłem się bawić, że hej! Świat nie wydawał mi się dobrze urządzony, ale jak człowieka w bójce nawet trochę podrapali, to po zabawie jakoś cieplej na ten świat patrzył i do roboty był chętniejszy. Poszedłem na kolej sypać nasyp pod tory, kupiłem sobie garnitur brązowy w białe prążki. Kopali staw we dworze, płacili pół złotego od kubika. Kupiłem płaszcz gabardynowy, koszulę, krawat, skarpetki. Myślałem nawet, żeby kupić zegarek i papierośnicę, i pewnie bym kupił, gdyby wojna nie wybuchła. Ale bez zegarka i papierośnicy lepiej chodziłem ubrany niż niejeden bogaty. Miałem i chusteczkę do nosa, co niektórzy nie wiedzieli, do czego to jest. Daleko by szukać drugiego takiego kawalera. Toteż nie było panny na zabawie, żeby ze mną nie chciała zatańczyć. Przebierało się jak w ulęgałkach. Zdarzało się, że po takiej zabawie wracałem do domu dopiero wieczorem na drugi dzień, witany przez ojca, jakbym z piekła wracał. Baw się, baw, jucho, to ani się obejrzysz, jak przebawisz życie. I co powiesz Panu Bogu, gdy ci przyjdzie umrzeć, żeś się bawił? Ale co tam ojciec, dla niego aby tylko robota i Pan Bóg. A na bilet nigdy nie dał. To się ćwiartkę żyta ze strychu po kryjomu wyniosło i do Żyda za pół ceny. Albo jajów się podebrało, a matka potem, że jej kury coś nie noszą. Kiedyś gruszkę prawie całą obtrząsłem i zaniosłem robotnikom na kolej, dwa grosze za gruszkę. A raz hycel po wsi jeździł i skupował psy. Odwiązałem z łańcucha naszego Reksa i po zastodolu, po zastodolu, żeby nikt nie widział, wyprowadziłem go aż na koniec wsi i tam sprzedałem hyclowi, kiedy już odjeżdżał. Dobre było psisko, ale miała być zabawa w niedzielę w Boleszycach. Szkoda byłoby nie pójść, choć i psa szkoda. Łasił mi się do nóg, skomlał, jakby czuł. Zacząłem go pocieszać, co tam takie psie życie, Reks, jak twoje. Teraz nikt ci już nie każe na złodzieja szczekać. Będziesz w lepszym świecie służył. Psy też idą do nieba. Chodził potem ojciec kołowaty, rozpytując się po wsi, nie widzieliście naszego Reksa? Bo lubił go jak żadnego psa i pies ze.wszystkich najlepiej lubił ojca. A raz tak nie było akurat zabawy. No i staliśmy w gromadzie chłopaków przed karczmą w niedzielę po południu. Panny jakoś z domów nie powychodziły jeszcze. Musiały pozmywać, posprzątać. Stare baby ciągnęły na nieszpory. Wypiłoby się, ale nikt groszem nie śmierdział. Żyd na borg nie chciał dać. bo każdy i tak miał po parę krech u niego. Słońce się zamgliło, jakby miało padać. A tu do wieczora jeszcze spory kawał. Ech. żeby tak się kto zjawił i choć piwo postawił. Alboby się pobić, tylko że nikt nikomu nawet nie przygadał, chopa-ki jakieś senne. Aż tu nagle daleko, daleko w drodze tuman kurzu i trzy konie, a na koniach jeźdźcy. Któż to może jechać do wsi w niedzielę? Jakby wojskowe mundury. Podjeżdżają pod karczmę, osadzają konie, kapitan, porucznik i panna. Kapitan jak kapitan, porucznik tak samo. a panna, aż mi dech zaparło. W bryczesach, w oficerkach, przy ostrogach, w czarnej mycce z daszkiem na głowic, ze szpicrutą w ręce, nic. tylko anioł przebrany za jeźdźca. Kapitan się odzywa z konia: – No. co, kawalery? W razie czego będzie miał się kto bić za ojczyznę! Jest tu co się napić w tej karczmie? – Jest! Jest! – chłopaki się ożywiły i jeden przez drugiego. – Piwo! Kwas! I lemoniada! A ja wlepiłem wzrok w anioła i patrzyłem jak w obraz. Ładne się zdarzały i dziewczyny we wsi, ale takiej śliczności jeszcze żem nie widział. Czy może tylko przez to. że w tym stroju i na koniu? A musiałem chyba mocno patrzyć, bo anioł też spoglądnął na mnie i uśmiechnął się. Potem kicnął leciutko z konia jakby kot z przypiecka. Zleźli też kapitan i porucznik. – No. to potrzymajcie nam konie, kawalery. pójdziemy się coś napić! – rzekł kapitan. Chłopaki rzucili się hurmą do trzymania. Potrzymać takie konie to nie byle co. Ale hola! Odgarnąłem wszystkich. Szymkowi kazali potrzymać. – No, zjeżdżać! Bo przypieprzę któremu, to gwiazdy zobaczy! Zebrałem wszystkie trzy cugle do kupy. omotałem na ręce. Tamci poszli się napić. Zaniedługo wyszli. Kapitan pierwszy wsiadł na konia. – Dziękujemy kawalerze! Za nim wsiadł porucznik. Potem anioł wsadził nogę w strzemię, ale czy za słabo się odbił. Dość, że raz i drugi, i jakby mu było do siodła za wysoko. I spogląda na mnie. No to prawą ręką chwyciłem ją pod tyłek, lewą trzymałem za cugle jej konia i wsadziłem ją w to siodło. A potem jakby mi to ręka sama ześlizgnęła się po jej udzie i po oficerku, do ostrogi i tam, przy tej ostrodze, uścisnąłem tę nogę. Przymknęła oczy na moment, potem się uśmiechnęła, ale jakoś smutno. W tym momencie ktoś mnie ciął przez głowę. Anioł krzyknął: – Ach! Odwróciłem się, to porucznik szpicrutą. – Z rękami do wideł, ty chamie! – zasyczał wściekły. – A tu masz, żebyś nie czuł się pokrzywdzony. – I rzucił mi pieniądz pod nogi. Trzasnąłem na odlew konia jego w zad, aż podskoczył w siodle. I pojechali. Chłopaki rzucili się podnosić. A ja ruszyłem do domu, bo za takie pieniądze pić? To jakby diabłu duszę sprzedał. Ale złapali mnie i siłą wepchnęli do karczmy. I od razu w szklankę i pij do dna, bo to twoja zasługa. Trza było, żeby jeszcze raz cię walnął i drugiego rzucił. No, i jak popiliśmy, jak zaczęliśmy się bić, tośmy karczmę roznieśli. Ławy, stoły, kutie, szklanki, co pod ręką tylko było, wszystko poszło w ruch. Któryś złapał antałek z piwem, jak kropnął o ziemię, to wszystkich nas piana zalała. Żyd się pod kontuar schował i darł się: – Policja! Policja! Wszystkie szyby w oknach wyleciały. Drzwi wypadły z zawiasów. A ja najlepszego kolegę, Ignasia Magdziarza, jak przez łeb butelką trzasnąłem, to aż klęknął i rozpłakał się: – Za co, Szymuś? Za co? Nie wiedziałem za co i też się rozpłakałem nad nim, bo wyglądał, jakby mu ten łeb ktoś w cebrzyku z świńską krwią umaczał. – Nie wiem, Ignaś. Nie wiem. Może gdybyś ty mnie trzasnął, to nie trzasnąłbym cię ja. Ktoś musiał widać kogoś trzasnąć. Nie płacz. Pójdziemy kiedyś na zabawę, weźmiesz taką samą butelkę i mnie trzaśniesz ty. Słowa ci nie powiem. Jeszcze ci postawię. Ale młody człowiek był. To gdy się weselił, weselił się z całej duszy, ze wszystkich sił, jakby go jutro miało nie być na tym świecie. A we mnie młodości było za dwóch, aż kipiało ze mnie. Nie było nigdy zła czy dobra chwila, była okazja się poweselić, to się człowiek weselił. W środku nieraz nic mu się nie chciało, a na wierzchu weselił się, hulał, pił, że hej! W środku nieraz smutny, a najsmutniejszego potrafił rozweselić. A u panien to już uchodziłem za najweselszego kawalera we wsi. – Ech ty, Szymek, Szymek. Jak ty potrafisz rozweselać. Ani Błażek, ni Łukasz tak nie potrafią. Jakbyś diabła miał w sobie. Hi! hi! hi! Bo dziewczyny lubią, żeby je najpierw rozweselić. Rozweselić to jakby rozgrzeszyć. I potem na resztę już ci łatwiej ją namówić. Spotkało się tę czy tamtą, jak z obiadem w pole szła, odprowadziło się kawałek, trochę się pożartowało, objęło ramieniem i na wieczór już leżałeś przy niej nad rzeką czy w sadzie. I nie bała się, że to grzech, bo w młodości, gdy się grzeszy, to się grzeszy uczciwie. I chciało się to czy tamto zobaczyć, to ci pokazała, dała nawet w ręce jak gołębia potrzymać. Czy w kościele na sumie, przysunął się człowiek aby do dziewczyny i szepnął jej do ucha: – Spij dziś, Wikciu, w stodole. I ani pies na niego nie zaszczekał, wrótnie nie skrzypnęły i drabina na siano była podstawiona. A siano z łąki co dopiero zwiezione, to dziewczyna jakby łąką ścieliła się pod tobą. I jak z łąki nagrzanej buchało z niej słonkiem. I pasikoników jakbyś słuchał z głową na tej łące, krew tak w niej szumiała. Albo wystarczyło pójść w południe nad rzekę, gdzie dziewczyny się kąpały. A przeważnie nago się kąpały, mało która w koszuli. Rzeka czyściuteńka, aż słodziła po ciele, to czego się miały wstydzić. Konie się pławiło i żaden nigdy parchów nie dostał. Gęsi, kaczki same szły na wodę, nie trza było ich wyganiać. Ryby prawie że po wierzchu pływały. A po dnie aż mieniło się w oczach od różnych kamyków. Mógł sobie człowiek siąść na brzegu i bez końca patrzeć i patrzeć na tę rzekę, i nawet zadumać się, że płynie jak i jego życie. Taka była czyściuteńka. A pisków, wrzasków! Z daleka było słychać, gdzie dziewczyny się kąpią. Rzeka im po pępek najwyżej sięgała, bo mało która umiała pływać. Toteż więcej ją tłamsiły, niż się w niej kąpały. Bryzgały się, przewracały, topiły jedna drugą, rzucały się pod prąd, z prądem, wgarniając tę rzekę w ramiona, albo kładły się na wznak i dawały się jej sennie nieść. I nawet nie widziały, że stoję na brzegu, za wierzbą czy krzakiem wikliny, i patrzę na ich piersi, brzuchy, uda, tyłki, kłębiące się w tej wodzie, tak ich ta woda tumaniła. Aż się dopiero któraś z tej wody ocknęła i w krzyk: – Kryjta się, dziewczyny! Tam za drzewem Szymek! – Bezwstydnik! Zbereźnik! – Ksiądz ci rozgrzeszenia nie da! – Jakby to nie wiedział, co dziewczyna ma! O, ma, popatrz sobie! – Odejdź, Szymek, odejdź. – Czemu nie, odejdę, tylko z Zosinymi łachami. Przyjdź tu, Zosiu, o, za tę wiklinę, to ci oddam. – Oddaj, Szymek! Powiem mamie, to ożogiem cię wymłóci! Nie spojrzę na ciebie więcej. I nigdy na zabawie z tobą nie zatańczę! Oddaj, Szymuś, oddaj. Choć spódnicę mi zostaw, bo będę płakała. – Idź, Zośka, idź, jak jedną zobaczy, a nie wszystkie, to nie będzie taki grzech. I Zosia dąsała się, złościła, ale szła. A podeszła pod wiklinę, to się dalej odchodziło. – Tu przyjdź, Zosiu, o, pod tę olszynę, to ci oddam. Tam dalej ci oddam. Jeszcze kawałeczek i ci oddam. Tu ci oddam. W tamtym słonku. W tamtym cieniu. Nie wstydź się tak, mnie nie musisz się wstydzić, a dziewczyn już nie widać. Słyszysz, jak się kąpią? I Zosia szła. Coraz bliżej i bliżej. A zimą szło się, gdzie pierze darli, groch łuskali. Zbierały się dziewczyny, chłopaki, starzy. Wieczory długie, nie było co robić, to się człowiek przynajmniej nasłuchał o duchach, diabłach, czarownicach, bo kiedyś pełno tego we wsi było, żyli razem z ludźmi, ze stworzeniem. No, a potem późno, czas się rozejść do domów. A wiadomo, że duchy, diabły, czarownice tylko nocami chodzą i najgorzej na dziewczyny łase. Jeszcze jak która po sąsiedzku mieszkała, to pół biedy. Wyszła gospodyni czy gospodarz z latarką przed sień, poświecili, postali, póki w sąsiedniej chałupie drzwi nie zaskrzypiały. Ale dalsze trzeba było odprowadzać. To się przeważnie wybierało taką, co najgorzej się bała albo najdalej mieszkała. A nawet nie musiało się wybierać. Znali mnie, że mógłbym na kraj świata w najciemniejszą noc iść, bo w żadne duchy, diabły, czarownice nie wierzyłem, choć posłuchać lubiłem, jak się innym zjawiały. To dziewczyna albo sama: – Szymuś, odprowadzisz mnie? Z tobą się nie będą bała. Albo gospodyni: – Odprowadź, Szymek, Magdę, dziewczę aż pod lasem mieszka. Strach iść samej. A że nic tak nie zbliża jak strach czy daleka droga, to nieraz już za progiem dziewczyna wtulała się w ciebie, w bok ci wlazła, głowę gdzieś złożyła, a ty ją ramieniem objąłeś aż na drugą stronę. Śnieg wam pod stopami skrzypiał. Cicho, pusto, nigdzie żywej duszy, to się już po paru krokach dała pocałować. A tu jeszcze gwiazd na niebie jak ulęgałek na gruszce, przystanęło się, w te gwiazdy popatrzyło. Która twoja? Bo ta moja. To bliziutko się mają. I znowu się pocałowało, jakby gwiazda gwiazdę. I tak po tych gwiazdach szło się do samej chałupy. A jak starzy mocno spali, to i pod pierzynę się zaszło. Choć wolałem lato od zimy. Latem świat na oścież otwarty, sady. łąki, pola, las, kopki, sterty, zagajniki. Niepotrzebna ci chałupa, wystarczyło niebo nad głową. Latem krew w dziewczynach gorętsza, bo w polach nagrzane. Latem nie musiałeś się nawet za nimi uganiać, bo ci same w ręce lazły. Czasem ty na swoim polu jęczmień kosą kładłeś, a ona na swoim obok rżnęła sierpem pszenicę, to wystarczyło z twojego jęczmienia przejść na jej pszenicę. – Pomogę ci, Haniu. Albo i sama: – Nie przyszedłbyś, Szymuś? Tyle naszego, póki nie skoszone. A w pszenicy nie trza żadnych umizgów. Pszenica jakby rozebrane łoże. Pszenica gorąca, słońce nad pszenicą. Dziewczyna się słała, a ty ją z kłosami, z ziarnem, jakbyś gołymi rękami chleb z pieca wyjmował. Diabeł widać mnie podkusił, żeby zasiać pszenicę po tamtej stronie drogi. Miałem sadzić kartofle, ale przyszedł Antek Kwiecień pożyczyć łopaty i tak gadu. gadu, co siejesz, co sadzisz i że szkoda takiej ziemi, za drogą, na kartofle. Kartofle byle gdzie posadzisz. A tam ziemia wymarzona na pszenicę. Równiuteńka, nie namachasz się i rok będzie dobry na pszenicę. O, bociany nie myślą jeszcze odlatywać. Siej pszenicę. Pszenica ci się uda. to byś dwa razy musiał tyle kartofli posadzić. I udała się, nie powiem. Słoma na wysokość mnie, kłos w kłos jak mój każdy palec, ziarno grube, tłuste. Kto tylko przechodził, ależ to pszenica, pszenica, będziesz ziarna miał jak złota. Aż przyjemność było kosić. Zresztą i pogoda dopisała, jakby chciała tej pszenicy dorównać. Raz tyłka pokąpało, ale to nie więcej niżby psu na ogon. Zacząłem już liczyć, ile worków trza mi będzie jak wymłócę, ile sobie zostawię, ile pójdzie na sprzedaż. O, wart Antek Kwiecień, żeby mu postawić. Niech tylko skończę zwozić. Zwoziłem caluteńką sobotę aż do późnej nocy i liczyłem, że w poniedziałek dokończę. Koń odpocznie przez niedzielę, poje sobie owsa, będzie chodził w poniedziałek jak maszyna. A i człowiek po niedzieli będzie trochę raźniejszy. W niedzielę był akurat odpust na Matkę Boską Zielną. A że od dzieciństwa lubiłem odpusty, poszedłem. Ale to już nie te odpusty co dawniej. Dwie, trzy furmanki, a tak samochody, motory. I więcej obcych niż swoich. Nie wiadomo, skąd to wszystko przyjeżdża i po co? Obwarzanki bez żadnego smaku, woda, proszki i mąka, a dawniej, jakie chciałeś. I w ogóle do kupienia nie ma połowy tego, co dawniej. Dawniej kramów dwa, trzy rzędy dookoła muru kościelnego i na każdym pełno wszystkiego, a łakoci to już góry. Nie był człowiek dzieckiem, a ślina mu aż nieraz ciekła. I co tylko dusza zapragnęła, można było kupić. I wszystkie stworzenia, jakie tylko są na świecie. I wszystkich świętych. Matki Boskie duże. małe, w chustkach, w wiankach, w koronach, z Dzieciątkiem na ręku i bez. Panów Jezusów na krzyżu i upadłych pod krzyżem, na Golgocie, z barankiem, zmartwychwstałych. Całe wiązki różańców, korali, różnych świecidełek. A już organki, szable, trąbki, fujarki, gwizdki i co tylko dziecko zapragnęło, to na każdym kramie. Mogłeś kupić i maść na odciski, szuwaks do butów, osełki do ostrzenia noży. Można było posłuchać przygód z wojen, z zaraz. z szerokiego świata. Tu śpiewali i grali o zbójach, buntownikach, złych dzieciach, co ojców wygnały, i jeszcze gorszych macochach. Tam przepowiadali, co się zdarzy za rok. dziesięć, sto lat, i nawet niejedno się z tego sprawdziło. Mogłeś pograć w czarno-białe, w kółka, w kości, na wędkę czy postrzelać na strzelnicy. Mogłeś zęba na poczekaniu wyrwać, jak cię bolał. I przyszczypka do buta przybić. I zdjęcie se zrobić na pamiątkę w samolocie, na wielbłądzie, w stroju generała czy z panną w wyciętym sercu. A co dzisiaj? Aby tylko od ludzi pieniądze wyłudzić. A ludzie jak te małpy, byle czym się dają omamić. I kupują, kupują, co im tylko pod rękę się nawinie, aż do kramów trudno się docisnąć. Choć gdybym nawet chciał co kupić, to komu? Kupiłem tylko Matkę Boską w niebieskiej sukience. Stłukłem kiedyś taką samą matce przed laty. Przyniosła ją sobie z pielgrzymki jeszcze za panieńskich czasów. Biłem muchy, bo nalazło ich do izby, że usiedzieć spokojnie nie dały. jeszcze były jakieś takie kąśliwe jak przed burzą. Matka gotowała obiad, a Matka Boska stała na takiej półeczce. I akurat mucha na niej siadła, walnąłem, ale jakoś nieszczęśliwie, że mucha uciekła, a Matka Boska zleciała na ziemię. Zesztywniałem cały, a matka krzyknęła: – Jezusie, zbił! – I spojrzała na mnie takimi oczami, jakbym jej największą krzywdę zrobił. A potem wyjęła z kuferka czystą białą szmatę i zaczęła w nią zbierać te rozbite szczątki. Może i płakała, chociaż nie widziałem, bo miała twarz ku ziemi pochyloną. – Kupię matce taką samą – powiedziałem po chwili. – Już takiej nie kupisz – odrzekła ze smutkiem. – Zawsze do niej się za was modliłam. Ona wszystko wiedziała. Rozglądałem się później na różnych odpustach, ale takiej samej jakoś nie mogłem nigdy spotkać. Później przyszła wojna. A po wojnie coraz mniej się chodziło po odpustach. I odpusty jakby coraz wstydliwsze się robiły, byle jaką Matkę Boską trudno było dostać, a co dopiero taką samą. A choć matka umarła, dalej się rozglądałem bo siedziało to we mnie jak kolec. Potem poszedłem na strzelnicę spróbować, jakie jeszcze mam oko. Od najmłodszych lat lubiłem postrzelać sobie na odpuście. Okazało się, że prościutkie jak za dawnych czasów. Pierwsze pięć strzałów i wszystkie trafione. Drugie pięć tak samo. Prawie że bez celowania, trach, trach, trach, i dawaj pan te kwiatki, bo do kwiatków z bibuły się strzelało, a właściwie to do nitek, co te kwiatki wisiały na nich. Była i tarcza, ale do tarczy, czarne kółko jak spodek w środku, to byle patałach przymierzy się i trafi, do tego nic się nie wygrywało. A każdy zestrzelony kwiatek twój. Ludzie, co się ich przy strzelnicy gromada zebrała, smarki, kawalery, panny, dorośli, aż dech zapierali. A ten od strzelnicy zaczął strzelbę mi wyrywać. – Panie, coś pan, daj się pan młodym pobawić. Ale na złość kazałem mu dać jeszcze pięć. I znów wszystkie pięć trafione. Kwiatki dałem Irce Kwiatkoszczance, bo z najmłodszych panien we wsi najwięcej ona mi się podoba. – Masz, Iruś, bo ten twój kawaler ci tam nie ustrzeli. Takie to i kawalery dzisiaj. – To aż podskoczyła i w policzek mnie pocałowała, bo patrzyli razem z tym swoim Zbyszkiem, jak strzelałem. Na koniec kupiłem dwie wiązki obwarzanków, bo miałem po południu iść na telewizję do Stacha Sobieraja, a jego Darek wujku na mnie woła i kiedy tylko zajdę, wciąż mu o partyzantce opowiadaj, choćby w kółko to samo. Mówię mu nieraz: – Daruś, nie pamiętam już. – To opowiadaj, co pamiętasz. Albo: – Już ci to opowiadałem. – To opowiedz jeszcze raz – i gębę aż otwiera. A przeważnie, czy żem kogo zabił i jak to było. To jak dziecku nie przynieść choć tych obwarzanków. Ugotowałem na obiad kapuśniaku z boczkiem. Dobry był kapuśniak. Zjedliśmy po dwa talerze, osobno kapuśniak, osobno boczek z chlebem. Widziałem, że i Michałowi smakował. – Smakuje ci? – spytałem go. Ale jak zawsze nic nie odpowiedział. Pozmywałem. Obrządziłem stworzenia. I zacząłem się zbierać na tę telewizję. ‘ ( Ale wychodzę na dwór i widzę, coś chłopy zaczynają w pole jechać. Jedzie Stach Partyka, Barański, Socha. Jedzie ten, tamten. – A ty co? – pyta mi się Heniek Maszczyk. – Nie stój tak. Rozbieraj się i w pole. Nie widzisz, chmura idzie, będzie lało. Dobrze i choć jedna, dwie fury. Rozglądam się po niebie, gdzie mu będzie lało? Słońce jaśniuteńkie, niebo jak bławatek. Trochę znad zachodu jakiś ciemny kłąb wystaje, ale to może być i na pogodę. Albo bokiem przejdzie. – Gdzie ci będzie lało – mówię. – Spójrz na niebo. – Co tam niebo, radio gadało. Wio! – I pojechał. Stanąłem, myślę, szkoda by, jakby zmokło. Pszenica jak żadnego roku udana. A tu nie wiadomo, pokropi tylko czy rozpada się. A jak się rozpada, to może padać i padać. A ty patrz wciąż w niebo, wyglądaj przez okno i martw się, że masz pszenicę nie zwiezioną. Już ci się wydaje, że jakby z tamtej strony trochę przejaśniało. Ale znowu kogut u Maszczyka pieje, będzie dalej padało. Kury się trzepierzą, widać się to nie skończy. Kot by na przypiecku tylko siedział, niech to jasny szlag. A twoja pszenica tam moknie i moknie, aż cię serce boli. Do tego niedawno śniła mi się matka. Miesiła ciasto na chleb, ale w jakiejś takiej dzieży jak pół izby, że nie było się gdzie pomieścić, tylkośmy pod ścianami stali. I matka o połowę młodsza, niż kiedy umierała. W nocnej koszuli, boso, a zgrzana, że pot z niej strumieniami spływał, klęczała przy tej dzieży i wpychała raz po raz rękę powyżej łokcia. Ale ciasto nie chciało jej się jakoś zmieszać. Miesiła i miesiła, a woda wciąż osobno i mąka osobno. – Może byśmy tak wszyscy pomiesili – powiedziałem – to by prędzej poszło? – Kiedy to moja kara – powiedziała matka.:Na to odezwał srę ojciec: – Tak już jest na tamtym świecie, że co kto tutaj robił, to i tam robi. Pójdę i ja konia napoić. – I wyszedł. A pod oknem stał ktoś tyłem do izby i wszystkim się wydawało, że to Michał, choć nikt nie widział jego twarzy. Nie wiadomo było, czy jest stary, czy młody. Miał na sobie nowiutki garnitur, na nogach lakierki, a na głowie zmysiały kapelusz, który ojciec do młócenia zakładał, żeby mu plewy we włosy nie właziły. I tylko po tym kapeluszu mogło się wydawać, że to Michak Ale nikt nie śmiał go zapytać, czyś ty Michał? A on tak samo jakby nie wiedział, że jest między nami, i tylko patrzył wciąż w to okno. Aż znów się odezwała matka: – Zdejmij, synku, ten kapelusz z głowy. Nie rań serca matce. Chleb się, widzisz, piecze. Na to Antek przyciszonym głosem: – Matka go się spyta, czy lubi podpłomyk. Michał lubił. Nagle jakieś dziecko w kołysce zakwiliło. Skąd kołyska się wzięła? Nie było kołyski w izbie. Matka wstała znad dzieży i wyjęła to dziecko z kołyski, a to jakby był malutki Michał, choć ten przy oknie dalej stał i gdyby to był Michał, toby może odwrócił głowę na swój płacz. Swój płacz się nawet z dawien dawna pozna. – O, zsiusiało się biedactwo – powiedziała matka i wyjęła spod koszuli pierś młodą jak u panny, wsadzając ją dziecku w usta. A na to wszedł ojciec i powiedział: – No, to mamy Wigilię. Chleb by trza ze strychu przynieść. Skocz no, Szymek. Zaprzęgnąłem konia i wio! Z pierwszą furą nie czekałem nawet długo, żeby się wydostać z pól na drogę. Jedno, drugie, trzecie auto, potem znów jedno, drugie, trzecie, potem dłuższa przerwa i dopiero tam dalej auta. Przyciąłem koniowi, wdrapał się na asfalt, co prawda jak wściekłe psy trąbili, że im drogę zajechałem, ale mam was w dupie, hamujta, droga tak samo dla koni i wozów. Z drugą nie poszło mi tak gładko. Popołudnie już się dobrze przechyliło, aut przybywało, przerwy między nimi coraz mniejsze, a tu wozem ze snopkami i w jednego konia nie wyjedziesz tak raz, dwa z polnej drogi na asfalt. Bo droga wyżej pól idzie i skręt w lewo trza od razu zrobić. Zszedłem z wozu, wziąłem konia za uzdę i ruszyłem przodem. Jakby przez głębinę, krok za krokiem i co krok prrry! Stój! A auta tylko mig, mig przed nami, trąbią, świecą. Koń się naparł, chce iść, fura ściąga go do tyłu, bo tylne koła jeszcze w polach, nisko. A ty trzymaj go, to znów ciągnij, aż się cały zgrzałem. I koniowi piana z pyska aż ciekła. Ale w końcu przejechaliśmy. Choć przy pustej drodze to bym za ten czas z trzecią furą już obracał. Podjeżdżam z trzecią, a tu stary Kuś stoją przed drogą ze snopkami i czekają. A auta już jedno za drugim, jedno za drugim, w tę i w tamtą, ani przerwy między nimi. Jakby się chmura z nimi oberwała i waliła tą drogą. – Co, nie dają przejechać? – pytam się starego. – Ano, nie dają. – Długo już stoicie? – Ano, stoję. – Próbowaliście? – Ano, próbowałem.: – No i co? – Ano, nic. Dalej stoję. – Tak to do usranej śmierci można stać! – Ano, można, co poradzisz? – Jechać! – Ano, jedź. – Niech to jasny szlag! Wyjąć tylko dyszla i młócić! – Jak ich cierpliwością nie przemożesz, to i dyszlem na nic. O, masz różaniec, pomódl się i ci złość minie. Mnie tak zawsze mija. Jak gdzieś idę coś załatwić, do gminy, do geesu, to biorę różaniec, wyciągam i paciorek za paciorkiem, paciorek za paciorkiem, i żeby nie wiem ile trzeba było czekać, to jakbym nie czekał. No, chcesz? – Mam gdzieś wasz różaniec! – Nie bluźnij, bo i Boga od nas odwrócisz. A tylko on nam został. Więcej zły na Kusia byłem niż na te auta. Że też pierwsi musieli do drogi dojechać. Siedzieli teraz jakby nigdy nic na snopkach, bat, lejce wsadzili między nogi, a w rękach przebierali różaniec i pewnie im się wydawało, że na ławce pod chałupą siedzą. A na ławce pod chałupą czas jak pies u nóg człowieka leży i się grzeje czy o tamtym świecie myśli. Zresztą mieli ponad osiemdziesiąt lat. kobieta im dawno pomarła, syny do miasta odeszli, to gdzie się mieli spieszyć. A ja chciałem jeszcze raz obrócić prócz tego razu, a gdyby się dało, to i dwa. Niedzielę już człowiek poświęcił, niechby coś ubyło zwożenia. I na niebie jakby coraz gorzej na deszcz się zanosiło. Znad zachodu drugie tyle kłębów wychynęło. Zaniedługo dojechał do nas Marzec Wicek, też z pełnym wozem snopków. – Stoita? – Stoimy. – Prrry! – Zatrzymał konia, omal że wbijając się dyszlem w moje snopki. – No, to postoimy, zdaje mi się. I gdzie to, cholery, tak jadą? Na dupach usiedzieć już ludzie nie mogą. O, widać nie będzie już z niedzieli pożytku. Trza by jakiś inny dzień na święto wymyślić. – To i inny Bóg musiałby przyjść – obruszył się Kuś. – To niech przyjdzie, jak ma tak być! Potem dojechał Heniek Maszczyk ze swoją Terenią. I to samo: – Stoita? – Stoimy. Podobała mi się ta jego Terenia. Nie mógł to się człowiek te dwadzieścia lat później urodzić? Aż żal mi jej było. że taką urodę przy żniwach marnuje. Widząc nas stojących, zsunęła się ze snopków. – Pójdę, Heniuś, trza dziecko nakarmić. A wam nie wiadomo, jak tu długo przyjdzie stać. – I poszła na przełaj przez pola. A auta bez przerwy. Jeden wielki sznur. Potem dojechali Syta, Barański, Franek Jędrys i każdy to samo: – Stoita? – Stoimy. – Jakby szczęść Boże, a my im Panie Boże zapłać. Zrobiła się w końcu kolejka chyba z dziesięć fur, z Kusiem na przedzie jakby z czujką. – Wypatrujcie, Bartłomieju, wypatrujcie! Jakby tylko co, to od razu konia po dupie i wio! – Adyć wypatruję – zgniewali się. – Ale nie widzisz? Jadą. Moja, panie, wina, że im się w chałupach przykrzy? – A po chwili dobrotliwie: – Hej, Szymek! Nie wiesz, panie, czego te auta tak pofarbowane? Na zielono, czerwono i Bóg wie jak? Niby konie też są różnej maści. Ale konie już się takie rodzą. Choć raz tak, panie, złodzieje ukradli cztery konie we dworze i przemalowali dwa na karę, a dwa na kasztanki. Pojechali na targ i by może sprzedali, bo już kupców mieli. Ale dżdżyć zaczęło. Patrzą ludzie, a tu cud, konie maść zmieniają. Z karych bułanki się robią, a z kasztanów siwki. Tak jak dzisiaj, przy pogodzie, na pewno by sprzedali. Ale jutro już, kto wie. Będzie chyba padać. Choć w takim aucie pada czy nie pada. a im wygodniutko, mięciutko. Jadą sobie w świat. Nie to, co człowiek, był we świecie tyle co na wojnie. Albo na jarmark jak się pojechało. Ale to znów trzeba było czekać, aż ogórki urosną. Ogórków się narwało, baba się wystroiła i wio! do Karasina, bo tam lepiej płacili. A sprzedało się, to do karczmy. O, wielka była pani ta moja Walerka. Żeby ci się kiedy okowity napiła. Rum tylko. Żyd już znał ją i się nawet nie pytał. A kiedy se wypiła, zaczynała śpiewać. Piękny miała głos. Nieraz cały utarg za ogórki poszedł. A kapustę, panie, warzyła jak nikt na świecie. Nakrajała czarnej rzepy, czosnku, cebuli, nasypała kminku, a do tego sadła wrzuciła albo skórek ze słoniny. I jak się to na kuchni już ugotowało, to potem na mróz zimą. I stało całą noc. A na drugi dzień się w piecu rozpaliło i do pieca. Z tydzień się potem jadło. A kiedy umierała, mówi do mnie, masz wszystko poprane i poprasowane, Bartuś. Izbę ci nawet obieliłam. Miałam ci kapusty jeszcze uwarzyć, ale mi już nie dał Pan Bóg. Sam se musisz uwarzyć. – Nie gadajcie tyle, Bartłomieju. Patrzcie – powiedziałem, ale tak, żeby nie urazić starego. Przestali i jakoś się tak dziwnie przykulili, a od tyłu nie było widać, czy się tak zacięli w tym patrzeniu na auta, czy się modlą. – Hej, Bartłomieju?! Spicie?! – Gdzie bym miał tam spać. – Obrócili się ze złością w moją stronę. – Myślisz, panie, że nie stałem na warcie? Ho! ho! Jeszcze ciebie na świecie nie było, jak byłem żołnierzem. Ale już po chwili wskazując batem na drogę, prawie z uciechą zawołali: – Ty, Szymek, popatrz no, jak ten zielony goni tego czerwonego. A ten mu się nie daje. Zuch, jucha. Choć mniejszy. Nagle z tyłu Franek Jędrys krzyknął: – Hej, tam! Uważajta! Za tym czerwonym przerwa! Jak tylko przeleci, niech Kuś ruszają! A ty, Szymek, za nimi! Już nawet widać było od zakrętu większą przerwę między autami. Bo za tym czarnym następne auto w zakręt dopiero wchodziło, a to czarne już na nas nadjeżdżało. Zdarłem konia lejcami, bat uniosłem, tylko przyciąć i wio! za Kusiem wóz w wóz, a staremu rzuciłem: – Uwaga, Bartłomieju! Hej! Teraz! Jedźcie! Wio! Ale zamiast od razu szarpnąć lejcami, to się musieli poprawić, lejce z prawej do lewej garści przełożyć i nawet porządnie nimi nie szarpnęli, tylko aby majtnęli, jakby spod chałupy ruszali, że kobyła się w pierwszej chwili nie spostrzegła, czego od niej chcą. Dopiero na wio! Ale to wio! też było jak gdyby pługiem ziemię napoczynał: wiooo! Toteż tyle, co się naprężyła, wóz drgnął i musieli się zatrzymać, bo za późno było. Tamto auto za przerwą już pod fury nadjeżdżało, a za nim, jak wąż, auta i auta, że końca ich nie było widać. – Niech to krew zaleje! – wściekłem się na Kusia. Tym bardziej że szybciej niż oni ruszyłem i wbiłem się dyszlem w ich snopki, aż łeb mojemu koniowi skręciło. – W dupieście. nie w wojsku byli! Z takim guzdraniem byście dnia nie powojowali! Ziemię byście dawno gryźli! Że też was, cholera, na koniec nie zaniosło, tylko musiało na początek! Wystarczyło, przednimi nogami żeby kobyła na asfalt wylazła! Batem ją trza było. nie lejcami! Przysiepać, nie żałować! – I z tej wściekłości zdarłem swojego konia z wszystkich sił, aż mu naszelnik łba o mało nie urwał i przylałem mu raz i drugi, bo nie tak łatwo cofnąć z pełną furą snopków. Wściekły się i na innych furach chłopy. – Kurwa jego mać! – A niech to piorun jasny! – Poprawiać się musieli! – Trza się było jeszcze przeżegnać! – Staną taki, krucyfiks, i jak słup! Ani ich ominąć, ani przejechać! – Żegnać się z tym światem, a nie zboże zwozić! – Albo synów za dupę z miasta i niech robią! – Życia im zostało jak brudu za pazurem, a się ziemi nawie-rzyć nie mogą! Dosyć jej będziecie mieli, kiedywas przywali! – Zamiast ziemię oddać państwu, to ją męczą! – Wieś ma naprzód iść! Jak ma iść, kiej pełno takich szwańców na jej drodze! Złorzeczenia, klątwy, urągania jak burza przewalały się nad Kusiem. A ten skulili się tylko, wciągnęli głowę, ramiona i tak trwali czekając, aż ta burza minie. Albo może przebierali gdzieś tam, na podołku paciorki różańca, jak gdyby w gminie czy w geesie na swoją kolej czekali. Żal mi się ich w końcu zrobiło, złość mi zresztą już przeszła, bo i co tu się złościć nie na tego, kto winien, i zawołałem: – Hej, Bartłomieju! Może przesiądziecie się na moją furę, a ja waszą poprowadzę?! Nie myślałem, że ich aż tak do żywego dotknę. – Co się będę przesiadał. Bo to źle mi na mojej? Dłużej niż ty jestem gospodarzem. I morgów też mam więcej od ciebie. Nikt za mnie nie orze, nie sieje, to i nie musi moją furą jechać. Osiemdziesiąt dwa lata, to miałem się kiedy ‘nauczyć gospodarzyć. Na to któryś z chłopów: – Osiemdziesiąt dwa lata i życia im szkoda, cholera jasna! A ktoś trzasnął z bata, aż drgawki po koniach przeszły. Kuś wolniutko obrócili się na fury, popatrzyli po nas jakoś dziwnie i rzekli: – Nie życia, a kobyły. I wszystkim nagle wstyd się zrobiło. Nikt się słowem nie odezwał ni w te, ni we wte. Ktoś tam tylko ściągnął konia lejcami cichuteńko prrry! i też nie dlatego, że mu koń stał niespokojnie, tylko że go może lejce zaczęły w ręce parzyć. Nawet zakurzyć nikt nie sięgnął do kieszeni, żeby sobie zakurzyć. A to przecież najlepszy ratunek, gdy mowę odejmie albo sumienie zaboli. A z Kusia jakby żal jakiś zaczął wyłazić. I może nie na chłopów, tylko tak w ogóle: – Osiemnaście roków jej, panie, minęło, to dobrze, że choć ciągnie. Bo to tyle samo, co by psu dziesięć, a człowiekowi zależy, ile kto ma przeznaczone. Kruki tylko żyją dłużej. Ale gdzie masz teraz kruki! Wrony, gawrony, a ludzie na wszystko kruki, kruki. Już mi raz, panie, nie żyła. Kartoflisko orałem i coś mi zaczęła nadstawać, to smyrgnąłem końcem bata i wołam wio! A ta wtedy bęc, panie, na kolana, a z kolan zwaliła się na bok. Podleciałem, że może ją kolka sparła. Złapałem za uzdę i ciągnę, wstań. Myślę, batem ją spróbuję. Przysiepa-łem, ale widzę, panie, że to śmierć, nie kolka. Łeb wygięła, a wstać już nie może. Co tu zrobić? Poradź, Panie Boże, kobyła mi zdycha. Ale z nieba głucho. Tylko wrony, gawrony kra! kra! No, to przykucnąłem, wziąłem jej łeb na kolana, przytuliłem i mówię, wstań, chcesz mnie w połowie kartofliska zostawić? Razem już umrzemy. Długo? Wstań. Tyleśmy się razem napracowali, a umrzeć miałoby każde osobno? Z raz, ze dwa jeszcze na to pole przyjedziemy i koniec. A może tylko to kartoflisko da nam Pan Bóg aby skończyć, nic więcej. Wstań. I wstała. Zasapali się, zakasłali, aż się w piersi bić zaczęli, bo nie mogło im się coś oderwać, wycharczeli się, splunęli i znowu się do fur odchylili, ciągnąc dalej: – A raz, panie, mój dziad, Mikołaj, opowiadał, że kiedyś dawno temu Bóg rozdawał bogactwa. Zwołał wszystkich ludzi, jacy byli na ziemi, bp chciał sprawiedliwie porozdawać. Ale najpierwsze zjechali się książęta, sędzię, kupcy i inni bogacze. Jechali brykami, karetami, wolantami. I do tego na prześcigi, stangrety prali konie, aż biczyska łamali. A chłopy jak to chłopy, miał kto nawet konia, to mu szkoda było, i piechotą szły. A choć to do Pana Boga, ale kawałek drogi. No i kiedy zaszły, to już Pan Bóg wszystko tamtym porozdawał. Zmartwił się bardzo Pan Bóg, że to nie byli jeszcze wszyscy ludzie, bo tamci mu powiedzieli, że oni są wszyscy. A do tego, widzi, chłopy licho odziane. Na nogach łapcie z lipowego łyka, na grzbietach zgrzebne koszule, w pasie powrozami przepasane. Czapek nawet nie mieli, żeby zdjąć przed Panem Bogiem-. I jeszcze gorzej się Pan Bóg zmartwił. – Co by wam tu dać, moi złoci ludkowie? – powiada. – Wszy-stkom porozdawał. Została mi jeno ta cierniowa korona na głowie i ten kawałek szaty Bożej, co ją na mnie widzicie. Jako i wy ubogi jestem. I tak jak siedział, podparł się pod brodę, głowę przechylił i myśli, myśli. Chłopy widzą, że nic z tego, i któryś powiada: – No, to już pójdziemy, Panie Boże. A na to Pan Bóg: – Czekajcie. Dam wam trochę cierpliwości mojej. Weźmijcie ją sobie, a wszystko przetrzymacie. Bo cierpliwość będzie człowiekowi potrzebniejsza niż bogactwa. Zamyślili się Kuś, zapatrzyli na jadące auta. I na furach wszyscy za ich przykładem tak samo zapatrzyli się na jadące auta. I może nawet trochę mniejszy żal do tych aut czuli. Wtem, pokazując batem w stronę drogi, Kuś wykrzyknął: – O, dwieście! – Co dwieście? – zdziwiłem się. – Przejechało ich. – I po co liczycie? Szkoda czasu i niewarci tego. – Ano, jak się co innego nie da, to choć liczyć trzeba. Ojciec mój nieboszczyk, świeć, Panie, nad jego duszą, wciąż mi przykazywał, licz, licz. synu, bo się może przydać. Raz tak, panie, latem leżeliśmy w niedzielę w sadzie pod jabłonką, a kawaler już byłem. Ojciec nic nie mówi, to i ja nic nie mówię. Ojciec zesunął kapelusz na czoło, myślę sobie, śpi pewnie. To i ja przymknąłem oczy. Aż tu nagle powiada: – Trzy tysiące pięćset osiemdziesiąt trzy. – Co trzy tysiące pięćset osiemdziesiąt trzy, tata? – pytam go się, bo myślałem, że mu się coś śni. – Jabłek jest na drzewie – powiada. – Skąd tata wie? – Policzyłem. Zawsze liczę, kiedy mnie coś gniecie. I ty licz. Zacznij od malin. Malin na krzaku niewiele, to się nie namęczysz. Potem spróbuj policzyć tarki na tarninie. Potem rozłup makówkę i policz wszystkie ziarnka. Wyjdź na jakiś wzgórek, policz pola, łąki, miedze. I licz, co tylko ci się przed oczy nawinie, gołębie, chmury, ludzi na pogrzebach, sztachety w płotach, kamienie w rzece. Aby tylko nie próżnuj. A gdyby ci się tak kiedyś udało gwiazdy nocą na niebie policzyć, będziesz mógł powiedzieć, że jesteś cierpliwy i wszystko przemożesz. Mnie się nie udało, ale ty popróbuj, może ci się uda. – Hej! Bartłomieju! – ktoś się z dalszych wozów zadarł. – Jakby przerwa się zrobiła, jedźcie! Choć nie zanosiło się na żadną przerwę. Auta jechały coraz gęściej. Już im ciasno zaczynało się robić, trąbiły na siebie, błyskały światłami, hamowały jedno przed drugim. – Fury zboża po ludzku cholery zwieźć nie dadzą! – krzyknął Wicek Marzec za moimi plecami. – Ale żreć, to by żarły. I wciąż mało i mało! Złość zaczęła od nowa buchać z fur. – Namnożyło się jak gadów! – O, nie gady one, nie gady, Wincenty, to zaraza] – Czy już Boga na nich nie ma?! – Co tu Bóg pomoże?! Bóg stworzył świat bez aut! A ich musiał diabeł. – Zaraz diabeł. A jakim dębem by zawalić drogę i niech się pie-roństwo zabija. Nagle Stach Brożyna, stanąwszy okrakiem na snopkach, zaczął batem w stronę drogi wywijać. – Hej, wy! Zatrzymajta się, cholery! Przejedziemy tylko i jedźta dalej! – Aż konie mu się od tego wywijania spłoszyły. Szarpnęły i zwalił się na snopki jak długi. Wszyscy śmiechem ryknęli. Ale Stach nie dawał za wygraną, znowu podniósł się: – Hej, wy! – Ale widząc, że na nic to przekrzykiwanie się z autami, zaczął judzić chłopów: – Hej, chłopy! Czy to my barany?! Niech no wyjdzie który na drogę i rękami powywija! Może zatrzymają się! – E, tam zatrzymają ci się. Wszyscy jakbyśmy tak wyszli, może by ich zastawił. – A czy to woda, żeby ich zastawiać?! Na takich tylko kosy, widły, kłonice! Z nimi zawsze tak, panie! – Albo kamieniami po szybach! Gniew przetaczał się po furach. Nawet Kusia ten gniew porwał i krzyczeli: – Na nich tylko krzyż! Krzyż by ich zatrzymał! O, na krzyż nie ma mocnych! Skoczyć, panie, do kościoła! Daleko? Przynieść krzyż i z krzyżem wyjść! Ksiądz by nie odmówił. Powiedzieć, że się drogi ze zbożem przejechać nie może. – Pieprzycie! Na nich krzyż to jakby splunąć im pod koła. – Tfu, zaraza, bezbożnik. Krzyż mu pieprzę – aż w głosie im zachrypiało. – Jeszcze ci ten krzyż przyjdzie błagać, jucho. A po co się przy drogach krzyże stawia, kapliczki, figury? Żeby cię nic złego nie spotkało, jakbyś szedł czy jechał. Albo na rozstajach? Żebyś wiedział, w którą stronę iść, jak zbłądzisz! W tamtą wojnęśmy, panie, szli raz drogą jak ta. I wojskośmy byli, nie cywile. I gdzie tam węziej było. I nie było asfaltów jak teraz, tylko kurz. A z drugiej strony szedł pogrzeb i krzyż na przedzie. Ledwo my usłyszeli „Wieczne odpoczywanie”, a dowódca, nie kurzyć! Nogi wyżej! .W tym momencie Stach Brożyna, który stał przy swojej furze i sikał, podleciał do fury Kusia, zapinając jeszcze po drodze rozporek. • – Spieprzajcie! Sakramencka! – I tak jak trzymał bat, przysiepał Kusiowej kobyle raz i drugi. – To przez was. przez was tu stoimy! Wio! Wio! Kobyła naprężyła się, szarpnęła. Kuś zaparli się całym sobą na lejcach, aż jej łeb skrzywiło, i nie puszczali. – Prrry! Stój! Co ci ona winna, ty zbóju! A Stach rozwścieczony przełożył bat do prawej ręki i siepał kobyłę po grzbiecie, po bokach, po nogach. – Wio! Wio! Ty taka owaka! Naprzód! Hej! I pewnie by musiała ruszyć z tego bicia na auta. bo nie miała wyjścia, ale Kuś się położyli plecami na snopkach, nie puszczając lejców z rąk, i trzymali, ile tylko sił w ich starym ciele. I kobyła rzucała zdartym łbem, napierała na dyszel, w lewo, w prawo, aż zadem przysiadała na ziemi, ale stała w miejscu. – Zostaw ją, Stachu! – krzyknąłem. Ale ten jakby szału dostał. Czapka z głowy mu zleciała. Koszula mu się z portek wysunęła. I prał. Nagle kobyła rzuciła się w bok, coś strzeliło w rozworze, dyszel poszedł w górę, wydawało się, że się fura przewali. Zsunąłem się ze snopków, chwyciłem Stacha za ramiona i odrzuciłem go w pole. Wtedy odwinął się i mnie tym batem w głowę, chciał drugi raz, ale uchyliłem się, złapałem go za gardło. Oczy mu stanęły, język na wierzch wywalił i aż klęknął. A ludzie na wozach: – Jezusie! Zadusi go! Puść! Szymek! – I ledwo zipiącego dopiero puściłem. – Więcej ręki nie podnoś – powiedziałem. – Bo drugi raz nie puszczę. Kuś zleźli ze snopków, wyprostowali dyszel, poprawili uprząż na kobyle i klepiąc ją, głaszcząc, żalili się jakby sami do siebie: – Jak to ją sprał. No. jak to ją sprał. Aż skóra na niej drży. I za co? Za co? No, już, już, nie drzyj. – Bartłomieju – powiedziałem. – Wyłaźcie już na snopki, nie niańczcie tej kobyły. Trzeba będzie ruszać i znowu nie zdążymy. Dosyć już stoimy i stoimy. – A skąd wiesz, może to Pan Bóg nas za karę tu postawił, że stoimy i stoimy. A oni jadą i jadą. Nie ma co się spieszyć, panie. Niedziela. I tak się każdą furą przeciw Panu Bogu grzeszy. A mniej fur to mniej grzechów. Siódmego dnia. powiedziane jest. odpoczywaj. I Pan Bóg to powiedział, nie człowiek. A on wszystko rachuje. Jak nie sam, to ma swoich rachmistrzów. A to takie same pieski jak ziemskie. Szkoda, że reptucha kobyle nie wziąłem. Byłaby sobie choć pojadła za ten czas. Zaczęli się gramolić z powrotem na snopki. Szło im z trudem. – Może zejść i pomóc wam – powiedziałem. – Co mi masz, panie, pomagać. Też nie jesteś młodzik. Kiedyś się śmigiem na topolę wyłaziło. I bez niczyjej pomocy. W końcu jakoś się wgramolili. Usiedli, wzięli bat i lejce w ręce. – No. widzisz, jeszcze by się i dzisiaj wylazło. – Uważajcie – powiedziałem. – Przecie nic innego nie robię. Cicho znów się na furach zrobiło, nawet zakląć nikomu się nie chciało i tylko te auta przed nami szumiały, piszczały, trąbiły i czasem koń czyjś parsknął. – Nic jakoś nie mówicie. Bartłomieju? – powiedziałem, bo coś mi się za cicho wydało. Tyle fur wściekłych i nikt ani słowa. – Ano kazałeś mi uważać, to uważam. I gdzie te juchy tak jadą? Uciekają czy co? l przed czym? Ale wiecznie jechać nie będą. Prędzej im się sprzykrzy to jechanie niż nam stanie. Pewnie, że by lepiej było nie stać. Ale złościć się też nic nie pomoże. Ile to gorszych rzeczy od takiego stania człowiek musi znieść. I znosi. Nieraz mu się wydaje, że nie zniesie. I znosi. I nigdy nie może powiedzieć, że gorszego nie zniesie. Bo gorsze od gorszego nie ma końca na tym świecie. A człowiek na to wszystko ma tylko cierpliwość. To i musi stać, aż swoje wystoi. Takie drzewo. Stoi i stoi. Latami, wiekami. Tam, gdzie posadzone czy wiatr zasiał. Nie wybiera sobie miejsca, od poczęcia stoi. A najdłużej dąb ze wszystkich drzew. A najkrócej topola. To i gówno z niej, nie drzewo. Nawet styliska nie zrobisz. A dąb, skała, panie. I na wszystko się nadaje. Na próg, na piastę, na beczkę, na krzyż i na co chcesz. A to przez to. że nie złości się, nie przeklina, stoi. Nieraz krzykiem nie pomoże, płaczem nie pomoże, kosą nie pomoże. Nie pomoże ci Bóg ni ludzie, tylko ta twoja cierpliwość. I nawet umrzeć gdy ci przyjdzie, nie wyda ci się to takie straszne, bo śmierć, panie, też cierpliwość. To i przeczekamy ich, przeczekamy. Niejednośmy przeczekali, nie mając nic, prócz cierpliwości naszej. Nie myślałem, co robię. Tylko jakby mnie ktoś nożem w bok dźgnął. Zeskoczyłem ze snopków na ziemię. – Cofnijta się, chłopy! – krzyknąłem. – Jadę! Trwogą powiało po furach: – Nie waryjuj, Szymek! – Co cię znów napadło? – Nie przejedziesz! – Auto za autem, auto za autem! – W imię Ojca i Syna, opamiętaj się! Poprawiłem koniowi naszelnik, uzdę, poklepałem go po karku, sprawdziłem postronki. Nie czułem się ani rozdrażniony, ani na nikogo zły. – Szymek, bój się Jezusa Chrystusa! – Kuś aż się wychylił całym ciałem ze snopków. – To już by, panie, wypadało mnie. Pierwszy ze wszystkich stoję. I do śmierci mi jak przez próg. I kobyła też by chciała już umrzeć. Wziąłem bat, lejce w garście, ale widzę, że chłopy stoją, jakby ich zamurowało. – No, cofnijta się! Inaczej zza Kusia nie wyjadę! I nagle jakby strach wszystkich obleciał, zaczęli się jeden przez drugiego cofać, zdzierali na sztorc koniom łby, siepali po grzbietach, pokrzykując prrry! nazad! Trzeszczały rozwory, osie, leciały cholery, bo nie tak łatwo się przecież cofnąć furom pełnym snopków. Odbiłem do tyłu, ściągnąłem konia w prawo i zjechałem najpierw w pole. A potem objeżdżając furę Kusia, przyciąłem koniowi i wio! ku drodze. – Jezusie Nazareński, na śmierć jedzie! Stań! Zatrzymaj się! Szymeeek! Niebem przetoczył się ochrypły głos Kusia: – Przeżegnaj się chociaż! Przywarłem ramieniem do fury, bat w garści aż mnie palił. Koń szedł raźno, może czuł, jaką mu przyjdzie wziąć przeszkodę. Już początek dyszla podchodził pod drogę, gdy nagle zawahał się, rzucił łbem. A było akurat pod górkę. Przyciąłem mu przez grzbiet, po nogach. Naprężył się aż po tylne kopyta, zapierając się w ziemię. Wio! Wio! Już wyłaził na jadące auta. Wtem fura szarpnęła go do tyłu czy się może zląkł tych aut. Podparłem się ze wszystkich sił ramieniem pod snopki i znowu go batem po nogach, raz, drugi, aż się przygiął. Poszedł. Już przednimi kopytami zastukał o asfalt. Już i przednie koła sięgnęły asfaltu. Odmachnąłem się i jeszcze go raz batem, jakbym te auta przed jego łbem roztrącał. Już i moje nogi właziły na asfalt. Nagle coś błysnęło mi w oczy. Zatrąbiło przeraźliwie tuż, tuż. Usłyszałem pisk kół. Coś trzasnęło z hukiem i ścięło mnie jak drzewo. Nie widziałem w pierwszej chwili nic, jakby mgła mnie opadła, nic nie czułem, tylko jakieś głosy, krzyki gdzieś daleko. Potem z wolna mgła zaczęła się przerzedzać i zobaczyłem tuż po lewej stronie wielką dziurę, a w tej dziurze czyjąś jasną głowę złożoną jak we śnie, całą zakrwawioną. Chciałem wstać. Ale jakbym nie miał ciała, tylko samą wolę. Tuż przede mną na asfalcie leżały moje nogi, poskręcane jak korzenie, też całe we krwi. I krew jakby gdzieś z nich ode mnie płynęła, rozlewała się szeroko. Choć nie czułem, żeby mnie bolały. Coś mi zaświtało, że to widać nie moje. I ten bat, co w prawej garści trzymałem, też mi się wydał nie mój razem z garścią. Bo skąd bat? Nie mogłem sobie przypomnieć, na co był mi potrzebny. Wszystko jakby mi się śniło. Tylko drogę poznałem, że nie śni mi się, bo nie rosły już przy niej akacje. Jacyś ludzie zbierali się nade mną. Nie mogłem zrozumieć, po co? Coś krzyczeli, a głowy skakały im na szyjach jak indorom, machali rękami i coraz więcej i więcej ich nade mną było. I coraz głośniej krzyczeli, coraz szybciej machali i wszyscy z wściekłością we mnie wpatrzeni. Któryś kopnął te leżące na asfalcie moje nogi. Ale wcale mnie nie zabolało. A inny nachylił się nade mną, miał koszulę w kratę i oczka rybie. – Żyje – usłyszałem, bo mi tym swoim krzykiem jakby uszy przewiercił. Zaczął mnie szarpać za ramiona. I musiał mnie obudzić z tego snu, bo zobaczyłem, że siedzę wgnieciony we snopki, a ludzie nade mną są prawdziwi. Tuż obok stał mój koń zaplątany w postronki, a dyszel mu głowę aż do nieba zadzierał. – I taki cham żyje. I wtedy poczułem, że to moja garść bat trzyma i w tym bacie wezbraną jakąś wielką, wściekłą siłę. I zacząłem prać tym batem na oślep przed siebie, po tych rozkrzyczanych gębach, oczach, koszulach. – Wy skurwysyny! – Zdawało mi się, że na cały świat krzyknąłem, choć ten krzyk może nie przeszedł mi wcale przez gardło. Bo znowu mgłą się wszystko zaciągnęło. Jakbym znowu nie miał ciała. Ktoś mi bat wyszarpnął z garści. A gdy mgła po chwili opadła, ujrzałem nad sobą klęczącego Kusia. – Żyjesz. Dzięki Bogu, żyjesz. |
||
|