"Kamień Na Kamieniu" - читать интересную книгу автора (Myśliwski Wiesław)

I. CMENTARZ

Wybudować grób. To się tylko tak mówi. A kto nie budował, ten nie wie, co taki grób kosztuje. Prawie tyle co dom. Choć grób, mówią, też dom, tylko że na tamto życie. Bo wieczność nie wieczność, a swój kąt powinien człowiek mieć.

Dali mi odszkodowanie za nogi, nawet sporo tysięcy, poszło. Miałem zegarek, srebrny na dewizce, pamiątka z partyzantki, poszło. Sprzedałem pola kawałek, poszło. I tylko mury postawiłem, a na wykończenie już mi nie starczyło. Inna sprawa, że gdyby Chmiel nie umarł, pewno bym wykończył. Nie na raz, to po trochu. Coś by się uchowało, coś sprzedało. Byłby w każdym razie ktoś, kto by wiercił człowiekowi dziurę w brzuchu i by go przypilał. Bo nie lubił Chmiel rozpaprać roboty i zostawić, jak dzisiejsze rzemieślniki. Co zaczął, musiał skończyć. Tylko że jak skończył murować sklepienie, tak ani już nie przyszedł po zapłatę się upomnieć i tego samego jeszcze dnia położył się do łóżka, a za tydzień było po Chmielu.

Ale cóż, nie dało się znikąd wydrzeć więcej grosza, żeby mógł przed śmiercią mi skończyć. Bo jak nawet coś tam wpadło, to pilniejsze były sprawy, a grób może jeszcze poczekać. Nikt, na szczęście, nie umiera. Do tego podatki, podatki. Tak że jeszcze się zapożyczyłem. A tu przyszło oddać i nie było skąd.

Kubik, sąsiad, prawie co dzień przychodził i od drzwi już, ni pochwalony, ni jak się masz, tylko kiedy oddasz i kiedy oddasz. Miałeś na tamto Boże Narodzenie, a tu drugie tylko patrzyć. Chłopak mi się musi żenić. Bachor w drodze. Garnitur mu trza kupić, koszulę, buty. Muzykę, wódkę. Wszystko to pan młody musi. Myślisz, że teraz to jak dawniej wesele. Po ojcu miałeś ubranie, a koszulę ci matka z płótnianki uszyła. I sami swoi ze wsi, to aby błogosławieństwo było. A teraz i z miasta trza zaprosić. To przecie im bimbru nie postawisz, tylko mus sklepową. I wesele trzy dni, bo jak już przyjadą, to się muszą nażreć, nachlać. Inaczej cię potem obszczekają, że u dziadów byli. Jeszcze, cholery, jakoś tak hulają, że trzeźwieją w trymiga. Jeść, nawet nie zjedzą tyle, co wypiją. I każdemu po pół litra na drogę, żeby dobrze cię wspominał.

No, to pożyczyłem od Maciołka. I oddałem Kubikowi. Liczyłem, Maciołek aż za młynem mieszka, to nie będzie tak co dzień przychodził jak Kubik. Ale Maciołek też zgaga się okazał. Nie przychodził. Za to kiedy tylko mnie na wsi spotkał, z daleka już się darł:

– Hej, pieniądze mi, chorobo, oddej! Pożyczyć to miał kto!

Strach było do spółdzielni po chleb pójść, bo może się go akurat tam spotka. Strach nawet do kościoła w niedzielę, bo nieraz nie poczekał, aż się za mur wyjdzie, tylko od razu przez ludzi na poświęconym jeszcze miejscu.

W końcu pomyślałem, ma mnie byle łajza szarpać. Wziąłem jałówkę na powróz i zaprowadziłem na skup. Na chowanie ją od cielęcia przeznaczyłem, ale co było robić. Patrzyłem tylko, żeby na wsi nikogo nie spotkać, kiedy ją prowadziłem, bo co ma mnie kto żałować, że szkoda takiej jałówki na skup. Na szczęście, pogoda, ludzie byli w polach i tylko stary Błach na ławce przed chałupą grzali się w słonku. Oczy mieli zamknięte, drzemali czy przed słonkiem, to liczyłem, że jakoś się prześlizgnę, jałówka szła miękko, ja też nie dobijałem. Nagle błysło im w tych oczach, jakby się na drugą stronę obróciły.

– Co, do byka ją prowadzisz?

– Nie, na skup.

– Byłoby do byka lepiej.

– Ano, byłoby.

– O, miałbyś z niej krowę. Na sześć cycków byś ją doił. Nie mu-siałybyśta wody pić we żniwa. Siadłe mleko byśta pili. Garnców byś tylko musiał nakupować. Dawniej na jarmarkach były, jakie chciałeś, gliniaki, siwaki i blaszane. Serki mógłbyś warzyć. Na strychu byś se w słomiankach pozawieszał i niech schną. Latami mogą schnąć. A przy-szłaby wojna, to masz serki suszone. Czy z kluskami, czy z chlebem. Czy nawet tak kawałek wziąć w pole, cały dzień można orać, kosić, siać. I nie czuje się głodu. Czy gawronom urypać i rzucić. Byłyby chodziły do wieczora za tobą. A tak zarżną, zeżrą i wysrają.

– Ano, krowa też nie wieczna.

– Nie wieczna, ale mleczna. A co wieczne?

Zagryzłem wargi, żeby nie powiedzieć złego słowa staremu, bo mnie tylko zezłościł. Sam wiedziałem, że miałbym z niej krowę. Nie musiał mi nikt przypominać. Sierść na niej jak strzecha. Głowa nieduziutka, kark szeroki. Nogi w tyle szeroko rozstawione, jakby dwa wymienia miały jej urosnąć. A do tego, gdy poszedłem ją z chlewa wyprowadzić, za nic nie dała sobie powroza na rogi założyć. Nie i nie, z łbem na boki uciekała. Aż ją wziąłem dopiero za pysk, pogłaskałem i mówię:

– Jałoś, jałoś, grób muszę wybudować.

A grób stoi nie wykończony i marnieje. Trzeba by go po wierzchu oszalować. Płytę zrobić do wchodu, żeby za każdą trumną nie zamu-rowywać. Napis wyryć, że grób rodziny Pietruszków. Może nawet ten napis pozłocić. Wszyscy teraz złocą. U Kłoniców nie tylko, że grób rodziny Kłoniców, ale i każde z Kłoniców z osobna wyzłocone, Balta-zar Kłonica, Jędrzej Kłonica, Adelajda Kłonica, Zofia z Cholewków Kłonicowa, urodzili się, pomarli, a prócz tego, Panie, cóż jest człowiek, żeś mu się oznajmił? Będzie tego ze sto liter. No, ale samego lnu sieją Kłonice trzy, cztery hektary co roku, to jest z czego złocić.

Też mnie namawiają, żebym siał len. Len roślina złotodajna, mówią. Lnu morga to z pięć mórg pszenicy, z siedem żyta, a kartofli Bóg wie ile. I roboty nie więcej niż przy życie, pszenicy, kartoflach. Zasiejesz, wyrwiesz, wysuszysz, wymłócisz i wieziesz na skup. Ziarno na siew? Zakontraktujesz, to ci dadzą. Jeszcze pożyczkę ci dadzą, żebyś miał im czym zapłacić. A przyjdzie mokry rok na len? To przyjdzie mokry i na żyto, pszenicę, nie mówiąc o kartoflach. Bo mokry na wszystko jest mokry. Nie wybiera, pszenica, kartofle, len. Moje, twoje pole. Czy kto z nas Bogu milszy. Potop cały świat zalał. Noe się tylko został i po dwie sztuki wziął wszystkiego i po dwa ziarnka ziarnek. A wda się zaraza jakaś? To żyto, pszenica, kartofle nie mają swoich zaraz? Kartofle nawet gorzej, bo mają swoją stonkę. A stonce i bażanty nie dają już rady. O, napuszczały bażantów w pola, miały być na stonkę. Nawet kolorowiej się zaczęło robić. Kosiłeś, a tu bażant czasem spod nóg ci wyskoczył. Ale długo? Polowanie szło za polowaniem i teraz bażanta ani na lekarstwo. Znowu ludzi w pola gonią, żeby stonki szukali. A brukiew, marchew, kapusta nie mają swoich zarazi Bo co ich nie ma?

Tylko patrzeć, a zarazy będą miały swoje zarazy, a zarazy tych zaraz swoje. Bo wszystko się na tym świecie pcha na siebie i będzie się gorzej pchało. A ty siej len, bo len przynajmniej płaci. Może też niedługo. A wróble? Oj, ty głupi, na wsi nie da się bez wróbli. Postawisz stracha na wróble, postawisz dwa albo w każdym rogu postawisz. Wielka sprawa parę krzyży zbić z kijów. Pooblekać to w stare portki, kurtki, koszule, kapelusze. Mało to łachów u każdego, co się do niczego nie nadają? Przez lata się to zbiera, bo szkoda wyrzucić.

Len to i słoma, i ziarno płaci. A żyto, pszenica tylko ziarno. Spójrz po wsi. Od razu widać, gdzie len sieją. Czy pójdziesz na sumę w niedzielę. Papierki z rąk lecą na tacę jak pióra z aniołów. A brzęknie gdzieś żelazny czasem, to się wszyscy oglądają jak na winowajcę. Leżałeś w szpitalu, to było tu dwóch takich, od wiosny do jesieni malowali kościół. Jeden kiedyś pijany z rusztowania zleciał. Ale drugi małował. Sufit teraz cały na niebiesko jak niebo. A na ścianach nowe Męki Pańskie. Dawniej głowa Jezusa w cierniowej koronie, to teraz jedno oko jego. Ludziom lepiej, to i Pan Bóg lepszy. A ten nowy dzwon na wieży to z czego? Ze lnu, bracie. Bije, to go słychać za górami, za lasami. Przychodzą stamtąd ludzie po sól, naftę, zapałki, to mówią. Bim-bam, bim-bam.

Ale jakby tak wszyscy siali len, to kto by siał żyto, pszenicę, z czego byłby chleb? Choć nieraz sobie myślę, mam siedem mórg, może by się zmieściła gdzieś ta morga lnu? Zrobiłoby się trochę grosza, jakby tak przyszedł dobry rok na len. I może bym wreszcie wykończył ten grób, bo już wstyd. Wygląda jak bunkier, ni figury, ni krzyża. Nie mówiąc, że już tyle lat. Stawiał tu jeden u Malinowskiego na grobie krzyż. Chciał i mnie postawić. Ale nie podobał mi się. Jak słupek od płotu, bez Pana Jezusa, to co to za krzyż. Ale i z tych bogatszych nic mi się jakoś na naszym cmentarzu nie podoba. Zajdę czasem popatrzeć, że może by się z któregoś na mój grób nadało, to tylko bogatsze i bogatsze. Kowalików krzyż to gdzie tam jeszcze przed cmentarzem widać. Prawie równy z drzewami. I jakby drzewo obłamane przez wichurę. I jakby z dwóch pni drzew nie okorowanych zbity. Sęczki nawet po nim pościnane niby na prawdziwym drzewie i kora ze starości popękana. A to wszystko w kamieniu wydłubane. Sam Pan Jezus nawet nieduziutki, za to korona cierniowa niczym wronie gniazdo. Staniesz pod nim, to jak pod szubienicą i głowę trza zadzierać jakby na wisielca. I po cóż tak wysoko? Na śmierć w górze nie da się długo patrzeć. Kark zaraz drętwieje. W górę da się tylko patrzeć na pogodę albo gdy bociany odlatują, a śmierć ku dołowi ciągnie. Nawet płakać, gdy się w górę głowę zadrze, nie bardzo się daje. Łzy się w wyciągniętym gardle duszą i zamiast do oczu, do żołądka płyną.

Raz jednego z naszych na takim wysokim krzyżu Niemcy powiesili. To gdy się z dołu na niego patrzyło, wydawało się, jakby się tak z tego śmiał. A gdy na ziemi u stóp naszych już leżał, twarz miał pokurczoną z bólu i język na wierzchu. Można by pomyśleć, że się jakimś słowem udusił, co mu w gardle uwięzło, gdy je chciał wykrzyczeć. Choć w tamtych czasach przeważnie coś krótkiego się krzyczało w takich chwilach i na jedno kopyto. Tyle co od naciśnięcia cyngla do kuli w swoim ciele.

Gdyby zresztą nie w pola uciekał, tylko w drugą stronę, ku rzece, byłby się może uratował. Rzeka niegłęboka, nieszeroka, zwykła rzeka, w każdej wsi taka płynie. Konia poisz, to pyskiem prawie dna sięga. Stare wiadra z niej wystają, a w wiadrach miętusy. Baby, kiedy szmaty płuczą, to na środek wyłażą i woda im ledwo kolana obmywa. A na brzegach wierzby, krzaki. I bliżej miał do rzeki niż do tego krzyża. Choć mogli go akurat w stronę krzyża gonić. A człowiek tam ucieka, gdzie go gonią. Albo mógł mu się ten krzyż wydać brzegiem lasu.

Postrzelili go, ale jakoś dowlókł się do tego krzyża. Objął go rękami z wszystkich sił, miał potem pełno drzazg za paznokciami i skórę na rękach zdartą aż do łokci, bo w żaden sposób nie mogli go oderwać. Musieli mu aż palce wyłamywać. I już prawie nieżywego powiesili go na ramieniu tego krzyża. Nie było go jak zdjąć potem i trzeba było krzyż urąbać.

Albo córka Barańskiego, trzech lat nawet nie miała, a grób jej Barański wybudował, jakby cały ród Barańskich od dziada pradziada w nim pochował. I Pan Jezus na tym grobie nie dość, że wielkolud, to czy to kamień taki siwy, czy czymś powleczony, że wygląda, jakby ze sto lat żył. A co żył? Trzydzieści trzy. I nie pochylając głowy przed futryną mógłby wejść do każdej chałupy. Sam nie jestem ułomek i za kawalerskich czasów byłem we wsi najwyższy. Nieraz tylko na zabawie w dalszej wsi trafił się ktoś wyższy. A na cały oddział w partyzantce nie było więcej niż dwóch, trzech trochę wyższych, choć chłop w chłopa jak dęby. To gdyby zrobić w dwuszeregu zbiórkę, Pan Jezus wypadłby gdzieś w środku. Mówiłem nawet Barańskiemu, że na takim dziecku lepszy byłby anioł. Ale machnął ręką. Anioł najwyżej się wstawi, ale nie zbawi.

Stoi jakby na pagórze jakimś, ręce splótł na piersiach, głowę spuścił i duma. Ano, jest o czym podumać. Bóg czy człowiek, na każdego przyjść to musi. Jeszcze nad trzyletnim dzieckiem? Można dumać i dumać, co by z niej wyrosło. Barański się chwalił, że byłaby doktorką. Ale czy to można umarłymi się chwalić? Lepiej pacierz za nich zmówić. A Barański zawsze był chwalidup. Kupił kiedyś konia, to się chwalił, że czterolatek. A zajrzeć było w zęby, to co najmniej drugie tyle. Może by została krawcową. Alboby jak inne za mąż wyszła i robiłyby z chłopem aż do śmierci w polu.

Albo Partyka, postawił na swoim grobie Jezusa krzyż dźwigającego na Golgotę. To w barach jakby trzech Partyków, a każda jego stopa prawie trzy ludzkie. Do tego koniec krzyża aż na sąsiedni grób Cie-pieli wystaje i ciągle się z Ciepielą na Wszystkich Świętych kłócą. I tak wielki Pan Jezus, gdy nawet krzyż na Golgotę niesie, nie czuje człowiek, że mu ciężko. Bo gdybyś chciał mu nawet pomóc, to co ty ze swoją siłą przy jego. Bóg powinien być jak i człowiek, żeby widać było, że go boli, co człowieka boli. Żeby można się było i zamartwić, kiedy on zmartwiony. I pożałować go jak samego siebie. I wyrozumieć, gdy tak samo jak człowiek nic nie może. A nawet się pomieniać. Ty daj mi krzyż, poniosę za ciebie, a ty za mnie pomyśl.

Żałuję, że nie byłem lotnikiem, bobym sobie może postawił takie śmigło jak u Jasia Królów na grobie. Strasznie mi się to śmigło podoba. Ale cóż, ni pies, ni wydra człowiek. A Jasiu, kiedy był ostatnim razem we wsi, miał już kapitana. Rozbił się na odrzutowcu, gdy do defilady ćwiczyli. Przywieźli go w metalowej trumnie osobnym samochodem. A w drugim przyjechali kolegi Jasia. Ze dwudziestu ich było i same oficery. Srebrny sznur u każdego przez ramię, medale na piersiach, bagneciki przy bokach. Po sześciu go nieśli od samej chałupy na cmentarz. A nawet na jedną zmianę nie dali go nikomu wziąć, choć i tutaj, we wsi, miał Jasiu kolegów. Krowy razem paśli, do szkoły chodzili.

Szła cała wieś w pogrzebie. Szła straż pożarna. Szły dzieci ze szkoły. A dwóch już siwych pułkowników prowadziło za trumną pod ręce, jeden z jednej strony, drugi z drugiej, Jasia ojców, Króla i Królową. Stary Król niewielkiego wzrostu, a jeszcze jakby się przykurczył, nie wiadomo, od ramienia pułkownika czy od śmierci syna, choć wcale nie płakał. Mówili potem ludzie, że nikt by nie płakał za takie odszkodowanie, jakie Króle dostali od rządu. Ale mogło być i tak, że przy takim pułkowniku i stary Król poczuł się żołnierzem.

Po Królowej też nie było widać, że płakała. Za to na cmentarzu, gdy nad trumną Jasia jeden z tych pułkowników powiedział, że zginął jak bohater, osunęła się temu drugiemu co ją podtrzymywał, na ręce i musieli ją cucić. I zaczęła dopiero płakać na drugi dzień po pogrzebie, kiedy już się wszyscy rozjechali. I dotąd, tyle lat, a wciąż płacze i płacze.

Potem przyjechali jacyś, nazwozili blachy, cięli, gięli, spawali, aż wyszło z tego śmigło. Nie bardzo się niektórym ludziom to śmigło podobało, że ojciec, matka chrześcijanie i Jasiu też był chrzczony, a tu śmigło zamiast Pana Jezusa na grobie. Choć według mnie to śmigło smutniejsze niż niejeden Pan Jezus. Jeszcze zmyślne takie, że kiedy wiatr wieje, to w nim coś takiego słychać, jakby po niebie samolot przelatywał. Może nawet ten sam, co się Jasiu na nim rozbił? I gdy dłużej patrzysz, to wydaje ci się, że się to śmigło nawet kręci. Tylko że tak szybko, aż tego nie widać. Widać tylko smugę świetlistą, która stoi na grobie. A gdyby ktoś chciał, to to śmigło może być za ukrzyżowanie.

Ciekawe, co też takie śmigło mogłoby kosztować? Choćby sama robota. Zwykły blacharz tego nie zrobi. Co innego dach pokryć, a co innego takie śmigło. Ci, co na grobie Jasia to śmigło stawiali, ciągle w jakieś papiery zaglądali i mierzyli wzdłuż, wszerz i z daleka, jakby komasanty przy scalaniu gruntów. Tylko że po urzędowych cenach to pewnie nie tak drogo. Ale to by i umrzeć trzeba urzędowo.

W gminie kiedy pracowałem, to gdy ktoś umarł z urzędników, gmina wieniec darmo choć dawała, z jedliny, parę kwiatków wplecione i na szarfie pisało, od gminy i kolegów. I nad trumną parę słów zawsze ktoś powiedział,, że lubiany był, umiał z ludźmi żyć, żegnaj, niech ci ziemia lekką będzie. Ale człowiek sam, to wszystko musi sam i za swoje pieniądze. Bo nawet jak ci kto pożyczy, toby potem krew z ciebie wyssał, żebyś czasem nie umarł przed oddaniem.

Może by mnie zresztą ten grób tyle nie kosztował. Tylko że zachciało mi się, żeby był i przedsionek. A taki przedsionek to prawie jedna trzecia grobu i kosztów, ma się rozumieć, jedna trzecia więcej. Za to jest jak wejść, jest gdzie się obrócić, kiedy jest przedsionek. Trumnę się wstawia, jak na trumnę przystało, a nie jakby beczkę z kapustą upychał. Nieboszczykiem nie szarpie się, nie przekręca, nie trzęsie. Przez to się i ludzi od żalu nie odrywa. I po samym już chowaniu widać, że to do wieczności.

Tak samo kwatery porobiłem osobne, rozdzielone ściankami, szerokie, bo nie cierpię ciasnoty, nawet w grobie. Nie tak jak u innych, że jedno na drugim jak buraki w dole i tylko na szynach. Potem gniją i spadają na siebie. U mnie nieboszczyka się wsuwa jakby chleb do pieca, zamurowywuje i przynajmniej w tamten świat nikt mu nie zagląda. Bo ho, ho! nie brak i takich, co i tam by zajrzeli, gdyby tylko się dało. Kwater jest osiem, cztery na górze, cztery na dole. Tyle wyliczyłem, że powinno nas być najbliższej rodziny. Matka, ojciec, Antek, Stasiek, ich żony, Michał, no i ja.

Dziadków ani z matki, ani z ojca strony nie liczyłem. Niby dziadki też najbliższa rodzina, ale ile to już lat, jak pochowani. I zwyczajnie, w ziemi, to ich ziemia dawno przetrawiła. A prócz tego wojna wszystkie groby wymieszała na naszym cmentarzu, to nawet trudno by odnaleźć, gdzie były. I pewnie dzisiaj na ich miejscach już ktoś inny leży.

Zresztą ze strony matki dziadka, Łukasza, ani babki, Rozalii, nawet nie znałem. Dziadek jeszcze w zeszłym wieku zabił karbowego i musiał uciekać do Ameryki. I już w tamtej ziemi został. Karbowy był podobno pies i zalecał się do babki, a dziadek i samemu dziedzicowi nie dałby sobie w kaszę napluć. Klepnął raz karbowy babkę w tyłek, jak zbierali w polu, to dziadek złapał karbowego za orzydle i przycisnął do snopków, aż mu ślepia na wierzch wyszły. To za to karbowy nie dopisał dwóch dniówek dziadkowi przy koszeniu jęczmienia. Dziadek liczyć nie umiał, ale każdy dzień pamiętał jak swój, wściekł się, wyrwał karbowemu kij, na którym karbowy zapisywał dniówki, potrzaskał o kolano i wyrzucił. Masz ty, sukinsynie! Myślał dziadek, że się strasznie zemścił. A karbowy śmiał się, aż po polu huczało. A kiedy się wyśmiał, do dziadka won! To dziadek, nie namyślający się, kosą go po szyi, aż się głowa karbowego potoczyła koniom pod kopyta. Konie się spłoszyły, wywaliły wóz ze zbożem, jeden złamał nogę, musieli go dobić. Przyjechali kozaki, zbobrowali chałupę, przetrząsnęli wieś, ale dziadek był już w drodze do Ameryki.

Długo nie dawał stamtąd znaku życia, nawet nikt nie wiedział, że tam jest. Dopiero po paru latach, kiedy wszyscy myśleli, że nie żyje, przysłał babce Rozalii trochę dolarów i list. Pisał, że już nigdy do wsi nie wróci, a tego, co zrobił, nie żałuje, bo przynajmniej jednego drania mniej na świecie i świat przez to kapkę lepszy. Choć nie-lekko mu tam. Całymi dniami przez bezludzia, w skwarze, w kurzu pędzą bydło do miasta na rzeź. Bliżej na wojny tu u nas się chodziło, niż oni tam to bydło pędzą. A zapędzą jedno stado, pędzą drugie. I tak bez końca. Nieraz, jak ich susza złapie, to szczyny swoje piją, bo rzeki wyschnięte, a bydło pada jak muchy. A nawet gdy chmura nadejdzie, to deszcz, zanim do ziemi doleci, w powietrzu wysycha. Ale mógłby drugi raz skosić łeb karbowemu, jakby zbój chciał klepnąć babkę. Kiedyś bufet w tamtejszej karczmie wywrócił, bo nagle zobaczył babkę z karbowym w uściskach. Klęknij przed Panem Jezusem. Rozalciu. przysięgnij na mękę Jego. Może masz gacha jakiego? To niech cię ręka Boska broni, Rozalciu. i niech cię Felek, szwagier, dobrze pilnują. A ty, Felek. szwagrze, pilnuj jej. bo jakby co. spotkamy się na tamtym świecie i się policzymy. I pisał, że za drugim razem napisze, kiedy ma babka przyjechać do niego. A nie tak prędko, bo pięć dolarów go ten list kosztował, a pięć dolarów to ty wiesz, jaki to majątek. Rozalciu?

Krawiec Blume mu ten list do babki napisał, do którego zaszedł, żeby portki mu połatał, jak to bydło pędzili, a okazał się chrześcijanin, choć Żyd.

Ale babka jak i dziadek, w gorącej wodzie była kąpana. I nie czekając, aż jej znów napisze, jak obiecał, oddała moją matkę i jej brata. Sylwestra, który zmarł potem na czerwonkę, siostrze, a oboje byli jeszcze dziećmi, i hajda za dziadkiem do tej Ameryki. Odradzali jej ludzie, że to aż po drugiej stronie świata, że dalej niż słońce zachodzi, że w dół głowami tam chodzą. Wrócił ktoś z Podleśnej i miał wszystko przewrócone, dzień przesypiał, w nocy wstawał i tylko psy bez przerwy na niego szczekały. Orał w nocy, kosił w nocy, kiedyś nawet nocą wybrał się na jarmark, nic nie sprzedał, nic nie kupił i już do chałupy więcej nie wrócił. Rzeka go dopiero gdzieś na brzeg wyniosła. Ale babka za nie miała wszelkie rady, przestrogi.

Mówili potem ludzie, że to Pan Bóg babkę skarał, że dzieci rzuciła, a za chłopem poleciała. Bo gdy była babka już na morzu, zerwała się wielka burza. Naszły ciężkie chmury i ciemno się zrobiło jakby w najciemniejszą noc. Wichry wyć zaczęły niby stada głodnych wilków. Błyskawice raz po raz darły niebo na połowy. A piorunów nikt nie widział jeszcze takich, aż dziury w morzu wybijały do samego dna. I wtedy bałwany huzia na ten statek i prały, ile tylko sił. Ludzie rwali sobie włosy, wzywali Boga, Maryję, wszystkich świętych, nieznajomi z nieznajomymi się żegnali. Był ksiądz na statku, to jedni rzucili się do niego do spowiedzi, a inni od razu w morze. Babka uklękła i zaczęła wołać, Łukasz! Łukasz! Przysięgłam Panu Jezusowi na mękę Jego, jak żeś mi napisał! Ani z tym psem karbowym, ani z nikim! Z tobą tylko. Łukasz! Gdybym mogła ci policzyć, ile łez wylałam! Gdyby ksiądz mógł ci zdradzić przenajświętszą tajemnicę, com mu na spowiedzi wyznała’ A bratu. Felkowi. nie wierz! Zły człowiek, choć brat! Stale się tylko pytał, czyś mu dolarów nie przysłał! I że jak mu nie przyślesz, to ci wszystko napisze i nie będziesz mnie chciał znać. Klucz od chałupy jest nad futryną, nad drzwiami, jakbyś kiedyś chciał wrócić! A dzieci zostawiłam u siostry. Agaty, nie będzie ich krzywdzić. Dałam jej krowę, wszystkie kury i pościel. Powiesz, żeś ich ojciec, i poznają cię. Tyle chciałam ci naopowiadać, jak przyjadę, ale nie przyjadę. Łukasz. Bóg nie chciał. To ci choć posyłam te słowa przez Niego, żebyś wiedział, jak było. W tej samej chwili bałwan jak chałupa walnął w statek i statek nie wytrzymał, pękł na pół i utonął, a ze statkiem babka. Podobno zawsze miała pstro w głowie i lubiła wesołe życie. Żaden odpust się bez niej nie obył. żadne wesele, żadne chrzciny, a przetańcować mogła i trzy noce. Toteż nawet grobu swojego nie dostąpiła, tylko ryby ją zjadły.

Choć według mnie. czy w grobie robaki zjedzą, czy w morzu ryby. ta sama wieczność. Na Sąd Ostateczny będą musieli wstać tak samo ci z grobów jak ci z mórz. A ile to mniej zachodu w morzu, niż gdy przyjdzie taki grób wybudować.

Ze strony znów ojca babka. Paulina, umarła, kiedy dzieckiem jeszcze byłem, i tylko trochę ją pamiętam. A dziadek, Kasper, przeżył ją parę lat, ale co to było już za życie. Za potrzebą szedł, to mnie matka wysyłała, żeby iść go popilnować.

– Idź, Szymuś, idź, dziecko, bo mnie się tu gotuje. Zaprowadź dziadka za stodołę. Wyjdą jeszcze gdzie na drogę i wstyd byłby przed ludźmi. I wyrwij mi ze dwie pietruszki!

Aż trudno uwierzyć, że to dziadek podobno kabłąk do kosy pierwszy we wsi wymyślił. Wymyślił czy wypatrzył, różnie ludzie gadali. Niektórzy, że wypatrzył, kiedy z wojny wracał. Gdzieś tak kosili z kabłą-kami na kosach. I kiedy wrócił, tak samo zaczął na swoim kosić. Bo niby co takiego do wymyślania było. Kawałek dębowego pręta, dwie dziurki w stylisku, każdy mógł wymyślić. Zresztą są rzeczy, których nie musi nikt wymyślać, bo są. Taki bat na konia. Jest i się siepie, jak koń nie chce ciągnąć. To pewnie razem z koniem musiał być. Czy dach na chałupie, koła u wozu, podeszwy u butów.

Podobno i straż pożarną dziadek założył. Bo przedtem gdy się paliło u kogoś, zlatywali się ludzie każdy ze swoim wiadrem z wodą i gdy na ogień te wiadra wylali, to im się wydawało, że co mogli, to pomogli. Baby zaczynały lamentować, o Jezu! Jezu! A chłopy wyciągali machorkę i kurzyli. Tu się paliło, a oni dumali, czy Bóg tak chciał, czy ktoś podpalił. Bo jak Bóg tak chciał, to nie pomoże ratować. Inna sprawa, że nie było studzien w podwórzach i po wodę chodziło się do stoku do rzeki. A tu chałupy drewniane i strzechami kryte. To kiedyś się pół wsi spaliło, a z innymi i nasza.

Dostał też dziadek jakieś papiery na ziemię, ze powstańców ratował. Nie pamiętał, ile tego było. ale mówił, że majątek. Dziedzicem mógłby zostać. Tylko że gdzieś zakopał te papiery i nie mógł sobie za nic przypomnieć gdzie. Ale co się dziwić, przez więcej niż pół wieku nie było potrzeby ich nikomu pokazywać ani się do nich przyznawać. Można było jak nic pójść na Sybir, to same mogły się zapomnieć. Jeszcze spaliła się w tym czasie ta połowa wsi, to nie tylko się pamięć w ludziach pomieszała, ale nawet ziemia z ziemią, i szukaj teraz wiatru w polu. jak zakopane były wedle dawnej ziemi.

Zaklinał ojciec dziadka na wszystkie świętości, żeby sobie, przypomniał, bo słychać już było. że Polska powstaje, koniec będzie niewoli, to i ziemię, wiadomo, będą łapać, a kto pierwszy złapie, tego będzie na wieki. Próbowali nawet razem sobie przypominać. Wstawali tylko świt, odmawiali pacierz, po czym wyprowadzał ojciec dziadka na obejście i chodzili krok za krokiem, wolniuteńko, patrząc w ziemię, i za każdym krokiem ojciec pytał się, może tu? Przystawali, dziadek dumał, dumał, ojcu już się nadzieją oczy zaczynały świecić, ale przeważnie dziadek mówił, tu nie. Choć czasem, jakby go coś nawiedzało, odpowiadał, ano, trzeba by pokopać. I ojciec kopał. Kopał, potem zasypywał. Potem złościł się na dziadka, wygadywał, że widać diabeł tak zamulił pamięć w dziadku, że darmozjad z dziadka, bo zjeść nigdy nie zapomni, że gdyby nie pił kiedyś tyle, toby miał i pamięć teraz dobrą, że co nie trza, to pamięta. Sądny dzień się robił nad dziadkową pamięcią. Aż nieraz matka brała dziadka w obronę, że o co się tak ojciec piekli, nie mieliśmy tej ziemi dotąd, to i dalej nie musimy mieć. aby zdrowie było. Może to Bóg nie chce, żeby dziadek pamiętał, to nie ma się co złościć na Boga, bo Bóg wie, co robi. A dziadek jak trusia, przybity tą swoją niepamięcią jakby jakąś wielką winą, bał się choćby oczu podnieść na ojca. Dopiero gdy ojciec sięgał po kapciuch z machorką, co było znakiem, że już się wyzłościł, wtedy i w dziadku słowa się ośmielały:

– Choroba, wszystko pamiętam, a tego nie. Mógłbym ci nawet powiedzieć, kto umarł, jak tu mór był. No, spytaj mi się. Mówili, że to Bolek Koseł do Górek skądś przywlókł. Jak z wojska tylko wrócił, zaczęli coś tak ludzie w Górkach chorować, a w niedługo cała wieś pomarła. A z Górek na inne wsie poszło, choć nie dali chodzić ze wsi do wsi, tylko wszystko wybielili, chałupy, płoty, drzewa, figury. A ile krzyży nastawiali! Z każdej strony świata krzyż. I nie było. jak teraz, cztery. Tylko gdzieś oczy obrócił, krzyż. I na każdym. Panie, zmiłuj się. Panie, zmiłuj się. Panie, zmiłuj się. Naszą wieś na szczęście aby tylko z brzega omacnęło. Wymarły Powiślaki i młynarz Kasperski. Powiślaki chodziły na zbójowanie, to dobrze im tak. A Kasperski domieszywał poślednią mąkę do takiej i nigdy otrąb nie oddał, ile trza. Oszukaniec był jak ciort. Ale młynów tak nie było jak teraz. U nas i w Zawodziu dopiero. Nieraz trzy dni musiałeś zmitrężyć. Ale jeździli i do Zawodzia, choć tam tak samo oszukiwał, ale jakby mniej. Bo bez oszukaństwa nie było świata i nie będzie. Kiedyś tak buty kupiłem na jarmarku. Niby rzemień na oko. Plułeś na podeszew, to nie wsiąkało. Miało być na mokro, na sucho, do kościoła, w pole, a ledwo żem wiosnę przechodził. Pojechałem, żeby mi choroby oddały pieniądze, to już tamtych nie było, co u nich kupiłem. Inne były i tak samo zachwalały, że ich nie oszukane. A wiesz ty. co takie buty kosztowały? No, spytaj mi się. Tylko o te buty. Co ci szkodzi. Trzy ruble. Pamiętam. Mógłbym ci nawet opowiedzieć wszystkie konie po kolei, jakie mieliśmy. Spytaj mi się. Na samym początku tośmy mieli deresza. Zbój się mienił, bo gryzł, jucha, i kopał. Nie szło nim robić i sprzedał go ojciec. Ale kupcowi nie powiedział, że Zbój, tylko Kuba, a my że się nazywamy Kapusty, nie Pietruszki, i że Oleśnica nasza wieś. A do Oleśnicy będzie ze trzy wiorsty i w przeciwnej stronie. No, i jakoś nie przyjechał. Widzisz, pamiętam. To i te papiery se przypomnę. Póki nie przypomnę, to nie umrę. Dasz zakurzyć?

I ojciec, dalej niby zły, dawał dziadkowi zakurzyć. A na drugi dzień znów prowadził dziadka po obejściu. Krok za krokiem i za każdym krokiem, może tu? Zeszli chyba wokół świata, jakby tak policzyć te ich wszystkie kroki, choć obejście nasze nie takie znów wielkie. I po zastodolu, i po sadzie chodzili, i do chlewów, do stodoły zachodzili, a nawet do piwnicy znosił ojciec dziadka, bo piwnica u nas głęboka, schodów ze dwadzieścia, to nie dałby dziadek rady sam zejść. Ale wciąż, tu nie. I tylko czasem, ano trzeba by pokopać. I ojciec kopał. Kopał, potem zasypywał. I od nowa złościł się na dziadka.

Na wszystkie sposoby próbował się ojciec dostać do pamięci dziadka. Kazał sobie z rana opowiadać, co się dziadkowi w nocy śniło. Tylko że na starość nie ma z czego się już śnić, tak że mało kiedy się dziadkowi śniło. To znów się ojciec złościł. Bo żeby tak nic? No, to czasem śniło się dziadkowi, ale nie to, co by ojciec chciał. Bo albo jak po rzece brodzi i miętusy wyciąga z narzucanych wiader, ale woda jak na złość nieprzezroczysta. Czy jak z Karolką Bugajówną hulają na weselu Karolki, a Karolką głaszcze dziadka po gębie i do ucha mu szepce, oj, ty, Kasper, Kasper. Czemuś taki stary, Kasper? Albo że chodzą z ojcem po obejściu i ojciec się pyta, może tu, a dziadek, o, patrz, jaka to glizda wyłazi z ziemi. Chora ziemia, chora, nic z niej już nie będzie.

To prześcielił ojciec łóżko dziadkowi, ze słomy na grochowiny, bo jak ma mu się nic nie śnić, to niech nie śpi przynajmniej tak twardo. Będzie się więcej wiercił, więcej budził, to i więcej myśli zaczną go nachodzić i może sobie przypomni. A dziadkowi wytłumaczył, że pcheł za dużo było i trza było prześcielić, a słomy zostało tylko już na sieczkę. Z początku skarżył się dziadek, że cały drętwieje. Ale powoli się uleżał i było mu jak na słomie.

To dowiedział się skądś ojciec, że podobno piołun pamięć wraca. Zbierał ten piołun całe lato po miedzach, potem suszył, myśleli ludzie, że mu coś z żołądkiem, bo i na żołądek piołun dobry. Nie chciał dziadek pić, że gorzkie. To mu po kryjomu przed matką cukru kupił i słodził. Ale też sobie dziadek nie przypomniał.

To znów kiedyś zaprowadził ojciec dziadka do karczmy i go upił. Liczył, że po pijanemu może dusza w dziadku się otworzy i wyzwierzy się, gdzie zakopał te papiery. Ale dziadek rozweselił się, jakby mu z pięćdziesiąt lat ubyło, i zachciało mu się śpiewać, hulać, a nawet do bitki się rwał. I kto tylko w karczmie był, wszystkim stawiał, ma się rozumieć, na koszt ojca. A próbował go ojciec mitygować, że dosyć, tata, bo z torbami pójdziemy, to go wyprzezywał, głupi synu, o, już ty mi się drugi raz nie urodzisz! Nie!

Musiał potem ojciec cielę sprzedać, żeby karczmarzowi dług oddać. Tyle tylko, że na drugi dzień, gdy dziadek wytrzeźwiał i strasznie głowa go bolała, to obiecał ojcu, że na pewno już sobie przypomni, jak Polska powstanie. Ale jeszcze czas. Dopiero się tam biją. Bo bez Polski i tak nic te papiery niewarte, przez to nawet nie może sobie przypomnieć, gdzie zakopał. Ale Polska powstała i też sobie nie przypomniał.

Wtedy obiecał, że przypomni sobie, jak będzie umierał, bo w godzinie śmierci wszystko się człowiekowi z całego życia przypomina. Staje to życie przy człowieka łóżku z taką wielką księgą i mówi, jam jest Kasper Pietruszka, widzisz, wszystko, coś zapomniał i co nagrzeszyłeś, tu jest. Przygniótł cię kiedyś wóz ze zbożem, zapomniałeś, a tu jest. Nie oddałeś miarki owsa sąsiadowi Dereniowi, a tu jest. Panu Bogu pożałowałeś na tacę w Palmową Niedzielę, a tu jest. I są te papiery, coś zakopał, o, tu, na pierwszej stronie. Najgrubszymi literami w całej księdze zapisane. Ale póki księga była nie otwarta, darmoś próbował se przypomnieć. Przeczytać ci?

Warował ojciec jak pies trzy dni i trzy noce przy śmierci dziadka, nie zmrużywszy oka, bo jakoś nie mógł dziadek skonać. Wydawało się nawet, że może znowu wstanie, bo już raz tak było, że po świętych olejach wstał. Choroba, powiedział, myślałem, że już żem umarły. A to tylko śniło mi się. Aż trzeciego dnia przysnął ojciec aby na chwilkę i wtedy dziadek skonał. A cichutko, jakby mucha z izby wyleciała. Toteż kiedy ojciec się obudził, jeszcze spytał się dziadka:

– No jak, stoi w tej księdze zapisane, gdzieście zakopali?

Nie wypadało ojcu złościć się na nieboszczyka, ale za to sprawił dziadkowi pogrzeb jak nie ojcu. Trumna z sosnowych desek, nawet nie pomalowana, tyle że pokostem pociągnięta. I ksiądz z chałupy zwłok nie wyprowadził, dopiero od kościoła. A na cmentarzu tyle co pokropił trumnę, rodzinę, rzucił bryłkę i poszedł, bo nie życzył sobie ojciec, żeby choć te parę słów powiedział nad dziadkiem, tak się zawziął. I na grób dziadka potem przez lata nie zaglądał, choć leżeli dziadek z babką na tym samym cmentarzu i niedaleko siebie, to na grób babki chodził, a na dziadka tylko my wnuki z matką. Ani za duszę dziadka na mszę nigdy nie dał, musiała matka po kryjomu. Ani też imienia dziadka nigdy głośno nie wymienił. Tylko czasem westchnął sobie, że przydałoby się więcej tej ziemi, niż jest, bo czym was tu będzie, czterech synów, obdzielić.

I kopał dalej. Kopał po omacku, gdzie mu się zwidziało, bo już nie miał nawet mu kto powiedzieć, tu nie. Kopał w stodole, po zapolach i w chlewach pod żłobami, i pod wozownią, i przy progu chałupy, i nawet kiedyś chciał w chałupie kopać, ale matka mu nie dała. A razu jednego przyśniło mu się że pod psią budą są te papiery zakopane, to przestawił budę w drugi koniec obejścia, potem znów ją przestawił, znów gdzie indziej. Przestawiał chyba z dziesięć razy i w każdym z tych miejsc kopał, jakby dziesięć psich bud u nas było i dziesięciu psów. A był tylko jeden. To od tego przestawiania budy już nie wiedział, na kogo ma szczekać. I szczekał na wszystkich, na ludzi, konie, krowy, kury, gęsi, kaczki. I nawet na ojca już szczekał. W końcu którejś nocy zerwał się z łańcucha i przepadł. Podobno widzieli go ludzie gdzieś w polach wściekłego.

A ojciec dalej kopał. Jak go nieraz co napadło, to w pole nie pojechał orać, tylko kopał. Przyszła wojna, samoloty prawie nad strzechami latały, ludzie z bydłem, z pierzynami uciekali w pola, a on jakby zawziętszy się w tym kopaniu zrobił, wywalał coraz głębsze doły.

Kopał też po wojnie, choć jakby już wiarę tracił, bo nieraz chodził, chodził po obejściu, nie wiedząc, gdzie zacząć, i nagle rzucał łopatę, a szedł młócić albo sieczkę rżnąć. I kiedy już się stary zrobił i siły zaczęły go opuszczać, też jeszcze od czasu do czasu szedł pokopać. Wywalił nieraz dół pośrodku obejścia na pół chłopa i trzeba było po nim zasypywać, bo nie było jak w obejście wozem wjechać.

Nie dałem mu w obejściu kopać, to szedł w sad i tam kopał. Od tego kopania uschła mi reneta i śliwka masztanówka. Miała śliwki niczym krowie oczy. Obrodziła nieraz, to się aż gałęźmi o ziemię opierała. Musiałem jej wciąż pilnować, boby mi ją chłopaczyska z liśćmi oberwały. A nie było lepszych śliwek na chamułę.

A kiedy umierał, dał mi znak, że chce mi coś powiedzieć, i wydusił głosem jakby już z tamtego świata, żebym dalej kopał, bo choć jemu się nie udało, to mnie na pewno się uda. O, teraz by już wiedział, gdzie kopać. Ale za późno na niego.

I ojca, i matkę pochowałem zwyczajnie w ziemi i tak leżą czekając, aż ten grób wykończę. Pewnie niewiele z nich zostało, bo długo trzeba, żeby ziemia przerobiła? Ojciec może calszy, bo dużo później pochowany, ale matka, jak tylko Michała przywieźli, z pół roku jeszcze pożyła, to ile to już lat będzie, a chorować zaczęła niedługo po wojnie.

Może nawet sobie myślą, że o nich zapomniałem. Leżą i leżą, i coraz bardziej ziemia ich zabiera, a ja może piję. Ej, Szymek, Szymek, bój ty się Pana Boga. Niedługo, a nie będzie z nich kosteczki. Ale obiecałem sobie, że jak tylko wykończę ten grób, nowe trumny im sprawię i przeniosę, co tam zostało. Będą leżeli obok siebie, po lewej stronie na dole, tak sobie umyśliłem, po prawej ja i Michał, a na górze Antek, Stasiek z żonami. Tak że wszyscy w kupie i żadne nie będzie mogło mi powiedzieć, że na gospodarce zostałem, a nic z tego nie mają. Gdyby nie to, nie budowałbym tego grobu i nie wykosztowywał się, nie szarpał tyle. Bo czy tak znowu dużo lepiej w murowanym niż w ziemi? Jakby o mnie samego chodziło, wolałbym nawet w ziemi. Aby kopczyk łopatą uklepany, kawałek krzyża wetknięty i te trzydzieści lat wieczności, przepisane urzędowo na człowieka, jakoś by się przeleżało. Potem niech kto inny by sobie poleżał na moim miejscu. Po nim inny i inny, i tak aż do końca, póki starczy świata dla ludzi. Bo nie ma się co tak od ziemi murem po śmierci odgradzać. Z ziemi człowiek żyje, to i wieczność swoją powinien ziemi oddać. Jej się też coś od człowieka należy.

Kiedyś w partyzantce trzy dni żywcem siedziałem w takim murowanym grobie i nie powiem, żeby znów tak wygodnie było. A nawet jak wyobraziłem sobie, że nieboszczyk jestem, też mi nie było wygodniej. Jeszcze pewnie z chytrości zrobili przedsionek jak klatkę na króle, że ani jak wstać, ani się obrócić. Dwóch nas było, ja i taki jeden, „Trzmiel” miał pseudonim, a musieliśmy w kucki siedzieć i cały czas przodem do siebie. Nogi mieliśmy ze sobą poplątane, jego u mnie, moje u niego, prawie wspólne, bo na osobne nie starczyłoby miejsca. I wciąż jeden drugiego tylko się pytaliśmy, twoja to czy moja noga? Cholera, jak mi to ścierpła. A myślałem, że to twoja. A chciał się który wyciągnąć, to wsuwał się do pustej kwatery na miejsce dla nieboszczyka. W trzech kwaterach było jeszcze wolne, a w trzech już stały trumny, nawet nie zamurowane, tylko tak wsunięte. Ale i w kwaterze nie dało się długo poleżeć, zaraz człowiek cierpł od ciasnoty i betonu.

Szliśmy wtedy do jednej wsi na zwiad i wpakowaliśmy się akurat na obławę. Nim się obejrzeliśmy, już Niemców wszędzie jak mrówek. A tu ni lasu, ni rzeki i wieś na równinie. I jesień do tego, zboża pokoszone, pola gołe. Trochę tylko sadów na po zastodolach, to wszystko. Na szczęście jakiś dziadek siedział pod chałupą, a ujrzawszy nas, że uciekamy, zaczął krzyczeć:

– Na cmentarz! Na cmentarz! Tam! – I pokazał laską w stronę kępy drzew, jakby wyrosłych na tym równinnym pustkowiu, żeby dać nam schronienie.

Skoczyliśmy w tamtą stronę i od razu do jakiegoś grobu, przywaliliśmy się płytą i siedzimy. Musieli niedawno kogoś w nim pochować, bo na płycie jeszcze wieniec leżał z jedliny i kwiatków kupa już po-deschłych. A nad tym wszystkim najładniejszy chyba, jakiego widziałem, Pan Jezus, jedną ręką trzymał się za serce, a drugą wyciągał przed siebie, jakby patrzył, czy deszcz na świecie nie pada. W środku za to ciemno, smród, ale trudno się mówi. Choć nie bardzo się dało mówić, bo w ustach gorzko się robiło od słów. No, i o czym w grobie mówić. Zaklął człowiek kurwa czy inaczej i co miał powiedzieć, powiedział. A nawet dla zabicia czasu jak próbowaliśmy pogadać, to nam też tylko przekleństwa cisnęły się na wargi, jakbyśmy nie umieli już porządnych słów. Ale są nieraz takie chwile, że porządnych słów trza by nie wiadomo ile powiedzieć, a i tak się nie zrównają choćby z jedną kurwą, bo jakby puste, ślepe i kulawe były. I za głupie na to wszystko, choć porządne. Porządne słowa dobre są, kiedy życie jest porządne. A tu wszy nas gryzły jak zarazy, że trudno było wytrzymać. Bo jak się rozhulały, to nie było miejsca na ciele, żeby nie swędziało. Raj z nas sobie zrobiły w tym grobie. I mieliśmy do tego jakby jedne wspólne i na jednym wspólnym ciele. Zaswędziało gdzieś jego, to i mnie od razu zaczynało swędzić. Podrapałem sieja na brzuchu czy gdzieś za karkiem, to i on w tych samych miejscach zaczynał się drapać. Ale co się dziwić. Skuleni, stłamszeni, to mogły harcować jak po niebie po nas. Zresztą gdybyśmy nie mieli wszów, pewnie też by nas swędziało. Bo gdy się nie mówi. nie myśli, nie rusza, musi przynajmniej coś swędzić.

Ja jeszcze wytrzymalszy byłem, podrapałem się i na jakiś czas mi przechodziło. Ale on z miasta, pewnie nigdy nie miał z wszami do czynienia. Zaczął się czochrać, to tylko siu i siu było słychać, jakby trumnę gdzieś ktoś heblował.

– Przestańże – mówiłem, bo aż mnie bolała jego skóra. Ale gdzie tam, siu i siu, siu i siu.

– Przestań, do cholery, słyszysz?

A ten dalej siu i siu. Zadrapie się na śmierć albo jeszcze kogo tu sprowadzi. Raz już nawet wyciągnąłem z wściekłości pistolet.

– Przestań, bo cię zastrzelę, cholero.

– Strzelaj. Wszystko jedno, od kuli czy od wszów.

Tego samego jeszcze dnia, późnym popołudniem, odwiedził nas ten dziadek, który nam kazał na cmentarz uciekać. Jak nas znalazł, w którym grobie jesteśmy, trudno pojąć. Usłyszeliśmy najpierw lekkie pukanie w sklepienie. Serca nam stanęły, złapałem tamtego za ręce, żeby mu się nie zachciało czochrać. A tu nagle jak coś nie łomotnie raz i drugi, a w takim grobie jak w bębnie słychać.

– Hej, odezwijta się! Wiem, że tam siedzita! To ja. – Odsunąłem trochę płytę, patrzę, a to dziadek spod chałupy. Klęczy na obu kolanach, ręce złożone do pacierza, że niby się modli.

– Musiałem przez was przed tych zbójów, Siewierskich, grobem klęknąć, a to dranie spod ciemnej gwiazdy. Jałówkę mi ten, co tu z wami leży, kiedyś zajął, psia jego mać. Mata. Przyniosłem wam bimbru i chleba ze słoniną. Pożywia się.

– Bóg wam zapłać – powiedziałem. – A co we wsi?

– A nieszczęście. Wieszać będą. Zgonili wszystkich chłopów przed remizę i wybrali dziesięciu, co kontyngentu nie oddali. Cieśle szubienicę stawiają. Jak pojadą, dam wam znać.

Bimber krzepki był, nic a nic nie chrzczony. Spróbowaliśmy po łyku najpierw. Nie chciał pić, że nie pije, ale wymusiłem na nim. Potem znów po łyku. Miało być na rozgrzewkę tylko i przed wszami. Bo kiedy ciało wódką najdzie, wszy tak nie gryzą. Ale bo to najdzie od dwóch łyków? Musi krew być porządnie pijana, żeby ani kropelka się trzeźwa nie ostała. A od dwóch łyków, gdyby dało się wymierzyć, palec najwyżej by się upił. To jeszcze po łyku. Do tego szkoda nam było marnować jedzenia, bo czy wiadomo, czy dziadek znów przyjdzie? I bez zagryzania ciągnęliśmy, aby pod nieboszczyków, na postne żołądki. Wzbraniał się, że już nie może, burakami mu śmierdziało.

– Pij – mówiłem. – Widzisz, wszy cię nie gryzą. A po trzeźwemu już byś się czochrał.

I piliśmy, on łyk, ja łyk, i tak na przemian aż do ostatka, do dna. Nic nas nie gryzło, nic nie swędziało i grób jakby się luźniejszy zrobił. Wydawało się nawet, że- mógłby człowiek wstać, przeciągnąć się, w końcu posnęliśmy.

Tylko że kiedy obudziliśmy się, o, wtedy nam wszy dopiero dały wciry. Jak się zaczął czochrać, myślałem, że już nie wytrzymam. Dałem mu chleba ze słoniną, to jedną ręką jadł, a drugą się czochrał. Jeszcze skamlał, czy nie została choć kropelka tego bimbru. Nie została. Sam bym się napił. Żal mi go było, choć i mnie swędziało, jak wszyscy diabli, ale widać nie tak jak jego. W końcu wyciągnąłem pasek ze spodni:

– Dawaj, zwiążę ci ręce.

Zaczął mnie błagać, że nie i nie, bo jeszcze gorzej będzie go swędziało. Prawda, pomyślałem.

– To się opamiętaj, do jasnej cholery!

– Kiedy nie mogę, tak okropnie mnie swędzi.

– To dłub słonecznik.

– Słonecznik? A skąd go wziąć?

– Nie pytaj się skąd, tylko dłub.

– Podłubałbym, ale jak bez słonecznika?

– Zwyczajnie. Tu i tak ciemno, to nic nie widać. Pomyśl, że trzymasz go na kolanach i dłubiesz. Wsadzasz ziarnka w zęby i tylko ci strzelają. Nie pamiętasz, zerwałeś na początku wsi, przed jedną chałupą? Była na niebiesko bielona, garnki schły na płocie, kot się grzał pod ścianą, kury trzepały się w kurzu. Wskoczyłeś do ogródka i próbowałeś go ukręcić, ale nie dał ci się. Wtedy wyszła z chałupy dziewczyna i powiedziała, przyniosę ci nóż. I przyniosła, ten największy. Zetnij, powiedziała. Albo nawet wszystkie zetnij, jak chcesz. I cała się do ciebie uśmiechała. Albo ten, ten ma grube ziarnka. No, masz go? Tylko pestek nie pluj na mnie.

– A dojrzały, próbowałeś?

– Czemu ma być niedojrzały? Jesień, wszystko teraz dojrzałe.

– Podłubiesz może ze mną?

– Mnie tak wszy nie swędzą.

No i dłubał. Czasem tylko się poczochrał, a tak dłubał. Słychać było, jak trzaskają ziarnka w jego zębach i pestkami pluł raz po raz. Już myślałem, że zapomni o wszach. Bo i mnie jakby mniej swędziały, choć nie dłubałem, gdy nagle przestał i pyta się:

– Na początku wsi, przy tej bielonej na niebiesko chałupie, tam rosły?

– Dłub – powiedziałem. – Czemuś przestał?

– To pójdę, może jeszcze tam rosną? – I zaczął gramolić się do wyjścia.

– Gdzie idziesz? Siedź na dupie, jak ci dobrze.

– Przyniosę, to i ty podłubiesz.

– Zgłupiałeś? Tam są Niemcy.

– To co? Mówił przecież dziadek, że już wybrali tych, co mieli powiesić. To może powiesili.

– Zabiją cię – próbowałem go zatrzymać. – Tam nie było słoneczników. Oszukałem cię. To w innej wsi.

– Nie oszukałeś. Pamiętam. I dziewczynę pamiętam. Wyniosła mi nóż, chciała, żebym ściął ten, co ma grube ziarnka. I ściąłem. Tylko mi się skończył.

Pochowałem go na tym samym cmentarzu, w gołej ziemi, bez trumny, bez pogrzebu. Uklepałem mu kopczyk, zrobiłem krzyż przeniosłem wieniec z tego grobu Siewierskich, gdzie siedzieliśmy, bo skoro dranie, to nie muszą mieć wieńca, i zagrałem mu na organkach, bo zawsze nosiłem organki przy sobie. Oj, ty głupi „Trzmielu”. Dłubałeś, to trza było dłubać.

Tak się przeważnie w partyzantce chowało, tam gdzie człowiek padł. Bez trumny, w gołej ziemi. A na krzyż kawał brzozy się ścięło, nawet z kory się nie obdzierało, aby tylko z gałązek, drutem czy rzemieniem na krzyż, i był krzyż. I żadnego śladu się nie zostawiało, ni imienia, ni nazwiska. Leżał sobie człowiek i nie wiedział, kto on. Nie wiedzieli ci, co przystawali przy nim. Nie wiedział może nawet Pan Bóg. Choć każdemu przecież jakoś było. Grzęda, Sowa, Smardz, Krakowiak, Malinowski, Buda, Gruszka, Mikus, Niecałek, Barcik, Tamtyrynda, Wrzosek, Maj, Szumigaj, Jamroz, Kudła, Wróbel, Karpiel, Guz, Mucha, Warzocha, Czerwonka, Bąk, Zyga, Kozieja, Donda, Zając, Lis, Gałęza, Kołodziej, Jan, Józef, Jędrzej, Jakub, Mikołaj, Marcin, Mateusz. Kalendarza by nie starczyło. A wszyscy się musieli siebie zaprzeć i jak ścierwo gnić.

Czasem się tylko furażerkę na tym krzyżu powiesiło, jak miał który furażerkę. I śpij, kolego, w ciemnym grobie, niech się Polska przyśni tobie. Ale mało który miał furażerkę. Przeważnie mieli kaszkiety, maciejówki, berety, niektórzy narciarki, paru kapelusze, ze dwóch, trzech rogatywki, a zdarzyła się i baranica, i papacha, i różne takie, nie wiadomo nieraz było, jak to nazwać, bo w czym kto z domu przyszedł, to miał, albo gdzie zdobył. Mikus i Łukasik chodzili nawet w wełnianych pilotkach, takich, co to matki dzieciom na zimę zakładają, na uszy i pod brodą na guzik zapinane. No, ale mieli po niecałe szesnaście lat i znaleźliśmy ich śpiących w lesie między jałowcami, bo Niemcy ich wieś spalili, ojców, matki zabili, a tylko im dwom z całej wsi udało się uciec. A kto nie miał w czym, to i w psubrackiej czapce chodził. Musiał tylko taką czapkę przedtem dobrze wyprać, a nie tyle nawet z brudu, co z szatańskich myśli, żeby się i w nim z tej czapki czasem nie zalęgły. I przypiąć orzełka na czubie, a pod orzełkiem kawalątko biało-czerwonej chorągwi.

Po tych czapkach to by mogło się wydawać, że to zbieranina i ła-magi, nie wojsko. Do kopania rowów, do sypania wałów czy w nagonkę, bo pany będą polowanie urządzać, nie wojsko. Ale w środku w każdym diabeł siedział i serce z kamienia. Boga zapomnieli, płakać zapomnieli. I nawet gdyśmy którego z nas chowali, nikt łzy nie uronił. Tylko baczność! Bo łzy lubią nieraz gorzej niż kule dziurawić. A nawet w brzuchu nie śmiało nikomu zaburczyć, choćby trzy dni nic w ustach nie miał i wyposzczony był jak sam Wielki Post. Czy żeby ślinę który głośniej przełknął. Czy nosem choćby siąknął. Ani wargi niczyje nie miały prawa szepnąć amen. I tylko po oczach patrzyłem, czy się któremu nie ślimaczą. Bo u mnie baczność to nie tylko noga do nogi i ręce przy półdupkach. Ale i myśli baczność, i dusza w słup, i wszystko baczność! Głos miałem jak dzwon, śpiewałem basem w kościelnym chórze, to aż nieraz ksiądz mnie prosił, ciszej, synu, ciszej, kościółek nasz nieduży, chcesz, żeby Pan Bóg ogłuchł. Śpiewasz mu przecież do samego ucha. A on nie lubi tak głośno, woli nawet, jak ktoś czuje, niż śpiewa, tak jak woli mniejszych od większych. To jak krzyknąłem baczność!, i garbaty by się wyprostował. No, ale nazywałem się wtedy „Orzeł”, a życie od śmierci różniło się dla mnie tyle co baczność od spocznij. Może się wydać nie do wiary komuś, żeby jedno słowo miało taką moc. Ale ma. Jak moc przeznaczenia, gdy się na kogoś uweźmie. Jak piekła i nieba moc razem wzięta. Na baczność wszystkiemu da człowiek radę, czego tak by mu się nie chciało albo byłoby ponad jego siły. Jak to mówią, i górę wywróci, i rzekę zawróci. Na baczność i serce wolniej bije, i rozum prościej rozumie. A kto wie, czy nawet umrzeć nie dałoby się na baczność bez żalu. Nieraz sobie myślę, skąd tyle siły może się pomieścić w jednym słowie. Musiał znać na wylot życie ten, kto to słowo wymyślił. Bo przychodzą nieraz takie chwile, że nie znajduje człowiek i na siebie innej rady, tylko baczność!

Po mnie mieli tak samo zakazane, gdybym zginął, że nie wolno żadnemu łzy uronić, tylko baczność! Najwyżej na organkach miał mi któryś zagrać. „Kamień na kamieniu, na kamieniu kamień”. Bo gdyby przyszło ze wszystkich melodii jedną wziąć na tamten świat, tę bym z sobą wziął. Z melodii i z życia.

Czasem żałuję, że tak się nie stało. Miałby człowiek to od dawna za sobą, nie musiałby się ze wszystkim tak szarpać. Choćby z tym grobem. Do tego jeszcze wciąż mnie nachodzą, ile mam im zboża sprzedać, ile kartofli, ile buraków, ile tego, tamtego, i co roku więcej, więcej. Sprzedam, ile się urodzi. Suka się nie oszczeni dziesięć razy na rok, tylko dwa najwyżej. To i ziemia tyle rodzi, ile może. A u was tak samo gówno kupi. Zresztą umrę, to se tę ziemię zabierzeta, bo i tak nie miałbym jej komu zostawić. I wtedy sprzedajta se, kupujta choćby dziesięć razy tyle. Ale póki żyję, moja ziemia, a i tak dobrze, że mi chce się na niej robić, boby stała ugorem. Ale przetłumaczysz co takim? Ziemi się to nie tknęło, a lepiej zna się na niej, bo po szkołach. A ziemi od ziemi można tylko się nauczyć i nie z samej roboty.

Tak mnie przed laty nachodzili, żebym strzechę z chałupy zrzucił i dachówką albo papą pokrył, bo jest zarządzenie przeciw strzechom. Kiedy dobra jeszcze, nie leje mi się. Ale wieś paskudzę. Kiedy wedle mnie ta moja strzecha ładniejsza od wszystkich dachówek, pap i nawet od blachy. A prócz tego mam strych. Idźta, cholery, zobaczta, bośta pewnie już zapomnieli, jak wygląda strych. A znajdzieta pod tymi waszymi dachówkami, papami, blachami takie strychy? Pudła, nie strychy. Skrzynie, nie strychy. Kiedy gorąco, to jak w piekle gorąco, a kiedy zimno, to jeszcze gorzej zimno. A u mnie zimą ciepło, latem chłodno. Zboże, mąka, cebula, czosnek, wszystko może leżeć, nie zaprzeje, nie umarznie. Można serki suszyć i ubrania mogą wisieć. Albo choćby przyjść poleżeć, gdy się człowiek narobi jak wół, albo gdy ma już dosyć wszystkiego, to przytulniej niż w izbie, muchy tak nie gryzą i świat jakby się zaczynał dopiero za strzechą. I cóż się tak akurat na te strzechy uwzięliśta? O, drogę do młyna byśta lepiej zrobili, bo wiosną we dwa konie nie daje rady fury z błota wyciągnąć. Kowal by się we wsi przydał, bo trza jeździć kuć konie aż do Boleszyc. A koniom jeszcze długo, zanim i na nich przyjdzie zarządzenie. Albo słyszałyśta, jak deszcz szumi po strzesze? Ani pod dachówką, papą, ani blachą takiego deszczu nie usłyszy, bo jakby żwir się walił. A po strzesze jakby manna bielutka z nieba się osypywała. Można leżeć i leżeć, i tego deszczu słuchać. Myśli zebrać, to nigdzie tak nie zbierzesz jak tutaj, pod strzechą. Ani w polu, ni w sadzie, nad rzeką ni w kościele.

A mam jeszcze pod okapem jaskółki. Małe się wylęgną, to od brzasku już głodne popiskują i razem z nimi się budzę. Coraz mniej jaskółek w naszej wsi, odkąd ludzie zaczęli strzechy zrzucać. Bo nie tak łatwo jaskółka przyjmie się z powrotem, kiedy dach jej zmienisz. I nie każdy dach jej miły. Papy na przykład nie cierpią, blachy tak samo. Od blachy, kiedy gorąc na świecie, żar im gniazda lepi, a znów papa im śmierdzi. Już prędzej bocian przyzwyczai się do innego dachu, aby mu tylko jakieś stare koło od wozu założyć czy patyków trochę upleść. Gołębie też da się z powrotem zwabić, trzeba im tylko grochu podsypać. Nie mówiąc o wróblach, tym jest wszystko jedno, jaki dach, aby tylko żreć co miały. A jaskółka, nawet gdy latami pod jednym dachem z ludźmi mieszka, wieczny strach. Strach boży, ludzki, liść osiki. I bez przerwy fruwający. Bez przerwy w locie. Tu, już tam. Niżej, wyżej. Co dopiero nad ziemią, już pod niebem. Jakby przed czymś ciągle uciekała. I przed czym? Nieraz patrzysz na nią, jak tak lata, to jakby w oku nieba źdźbło łzawiło. Czasem znów ci się wydaje, że za ciasno jej na tym świecie i szamoce się jakby w klatce zatrzaśnięta między niebem a ziemią. Ogłupiała prawie w tym lataniu. Stale goni ją coś i goni. I co? Bo nawet niziutko pośród chałup kiedy przelatuje, śmiga zakosami tak ostrymi, że cię prawie tnie po oczach, jakby chciała, żebyś śladu nawet po niej nie spamiętał. Gdyby nie to, że w połowie jest czarna, mogłoby się wydawać, że to słońce tak skrzy się. Tylko wysoko, już pod niebem, robi się trochę stateczniejsza. Choć gdzie jej tam do stateczności bociana czy gołębia. Na świecie upał, sennie, że nawet psom się nie chce warczeć, leżą w budach otępiałe. Nawet kury przesuwają się w cienie i chowają łby pod skrzydła. Liść na drzewie się nie poruszy. Muchom gryźć się nie chce. Tylko jedne jaskółki drżą wysoko w powietrzu czy ciskają się tuż nad ziemią. Dziwisz się, że też im się chce i po co? A na drugi dzień przychodzi albo nie przychodzi burza. Bo jaskółki nie znają spokoju.

Gniazdo, dwa się zdarzy u kogoś, a pod moją strzechą jest ich chyba z dziesięć. I tak się z nimi zżyłem, że nawet w szpitalu budziły się razem ze mną. Zaczynało się to zwykle tak, jakby kropla rosy kapła w coś miękkiego. To budziło się pierwsze wygłodniałe pisklę. Otwierałem oczy, spoglądałem w okno. Świt przez okno wydaje się niczym puste wiadro z blachy. I zaraz po tamtej kropli druga kropla, ale jakby już w to wiadro, głodniejsza. Za nią trzecia, czwarta, dziesiąta, a jedna od drugiej coraz gorzej głodniejsza. I tak się świt zaczynał rozjaśniać. Najpierw jakby ktoś popłukał siność tego wiadra. A po jakimś czasie ktoś inny przyniósł mleko w tym wiadrze od udoju i postawił je na środku sali. Zaraz łóżka zaczynały skrzypieć. Ktoś coś rzekł. Ktoś do Boga westchnął. Ktoś bez ręki czy nogi na drugi bok się przekręcił i cała sala się z nim przekręcała. I już dalej nie dało się spać.

Może to nawet któregoś z tych świtów pomyślałem sobie o tym grobie, że może by tak wybudować, mieliby gdzie wszyscy leżeć. Bo myśli po śnie są tak samo wygłodniałe jak jaskółki o świcie. I w szpitalu to przychodzą myśli, jakie chce się i nie chce. I nawet takie, które by nigdy zdrowemu nie przyszły. Bo zdrowemu się myśli tylko po tej stronie świata. A gdy chce pomyśleć i po tamtej, myśli ześlizgują się jak po szkle. Bo tam trzeba by się wybrać duszą i ciałem ze swoimi myślami. I na zawsze.

Ale co się dziwić, leży człowiek przykuty do łóżka, czasu jak much na gównie, nie wiadomo, co z nim zrobić. Spać się nie chce już, bo ile można. Gadać też już nie ma o czym, bo wciąż o tym samym. To godzina niby dzień się dłuży, dzień jak miesiąc, miesiąc jakby rok. Tyle czasu to chyba i w wieczności człowiek miał nie będzie. A taki pusty czas gorszy od choroby. Do tego dwanaście łóżek w sali. I na każdym łóżku jak nie noga ucięta, to ręka zgnieciona, ktoś przez traktor przejechany, ktoś w krzyżu złamany, to znów rurka w grdyce i powietrze aż pieje, tu pół żołądka wycięte, tam cały łeb w bandażach, a tam nawet trudno się dowiedzieć co. I to wszystko wzdycha, charczy, stęka i umiera co dzień. I jeszcze w kółko opowiada, opowiada, opowiada o swoich bólach i o wszystkim. I nie ma gdzie od tego uciec. To się w myśli ucieka, choć i tam nie lepiej.

Za całe życie tyle się nie namyślałem co za te dwa lata w szpitalu. Po wyjściu wydawało mi się, że mam głowę dwa razy cięższą. I jakby ul mi w niej bez przerwy brzęczał. Ale nie dawało się nie myśleć. Gdy się nawet nie chciało, to myśli same się za ciebie myślały. Wypłoszyłeś je z głowy, to nad głową krążyły jak stada wron zgonione z topoli. Krakały, skrzeczały. I nie było siły im zakazać, choć to twoje myśli.

Gdyby ktoś mi przedtem powiedział, że to na mnie wypadnie grób budować, obśmiałbym go. Ja i grób. Ani najmłodszy nie byłem, ani najstarszy. Gospodarzem tak samo nie myślałem być. Ziemia mnie nie ciągnęła. Robiło się, bo ojciec kazał, a myślami byłem zawsze gdzie indziej.

Z czterech nas braci najbardziej to do Staśka pasowało, bo Stasiek od maleńka zapowiadał się na gospodarza. Ojciec nawet czasem sobie snuł, że Stasiek, jak urośnie, pewnie dom nowy postawi. I przekomarzali się ze Śląskiem, bo Stasiek chciał, żeby był murowany, z piwnicami, z werandą, z weneckimi oknami, kryty blachą i wszędzie podłogi. A ojciec, żeby chociaż w kuchni zostawić polepę, bo jak tu chodzić w ubłoconych butach po podłogach, kiedy jesień przyjdzie. A i splunąć czasem trzeba czy przydeptać niedopałka. Stasiek chciał, żeby były trzy pokoje. Dwa na dole, osobny dla niego z żoną, kiedy się ożeni, osobny dla matki z ojcem. Trzeci na poddaszu, że jak który z nas, braci, odwiedzić go przyjedzie, żeby mieszkał tak samo osobno. Prócz tego komora, spiżarnia. I do wszystkich pomieszczeń miało wchodzić się osobno z sieni. Przekonywał ojciec Staśka, żeby chociaż oni z matką mogli wchodzić do siebie przez kuchnię. Całe życie tak wchodzili, trudno będzie się im przyzwyczaić. Ale nie dał Stasiek się przekonać, tylko że od sieni, bo tak widział na plebanii i tak u młynarza, że do wszystkich pomieszczeń osobno. A jeszcze buty miało zzuwać się w sieni i szmacianki zakładać, bo też tak widział na plebanii i tak u młynarza. Chociaż zanimby ten dom postawił, może by go ojciec przekonał, żeby z matką mogli wchodzić przez kuchnię do siebie. Starzy by już byli, nie wchodziliby tak długo. Potem mógłby przerobić. Albo może by mu się odmieniło, gdyby i on się postarzał, i chciałby tak samo przez kuchnię jak ojciec i matka.

A gdyby wybudował dom, wziąłby się pewnie i za grób. Bo prawdziwy gospodarz powinien mieć i grób swój. Dom pień, a grób korzenie, i dopiero dom i grób całe drzewo. Zresztą ojciec, matka by umarli, toby nie pochował ich przecież zwyczajnie w ziemi, bo choćby pójść na cmentarz w dzień zaduszny, to przyjemniej stać nad murowanym grobem, gdzie wszyscy w kupie, niż nad z ziemi mogiłą i każdym z osobna. Przyjemniej się modlić, przyjemniej świeczki palić i nawet żal za zmarłych podnosi na duchu. A gdy jeszcze ten grób okazalszy od innych, to czuje się człowiek nie tylko panem na iluś tam tych swoich morgach, ale jakby się dobry kawał i w tamten świat worał.

Michał, Antek, nie mówiąc już o mnie, nikt by się z nas ze Staśkiem nie mógł równać. Michał zresztą, kiedy Stasiek dopiero do szkoły zaczął chodzić, pojechał już w świat szczęścia szukać. Antek znów był postrzeleniec i nie wiadomo, co by mu mogło przyjść do głowy. A mnie się nigdy nie marzyło, żeby nowy dom kiedy wybudować, a co dopiero grób. Żyć mi się zawsze chciało, nie umierać. Żyć i żyć, aby dalej, aby więcej. Choćby i nie było po co. Zresztą czy to takie ważne, jest czy nie ma po co? Może to nawet wszystko jedno, a tylko człowiek lubi się na próżno dręczyć. Bo kto wie, czy żyć nie jest jedenastym przykazaniem, którego Bóg zapomniał obwieścić. Albo może ma każdy w gwiazdach czy w innej księdze zapisane, że ma żyć i żyć. I powinno wystarczyć. Nie wszystko się musi wiedzieć. Koń nie wie i żyje. A pszczoła, na ten przykład, gdyby tak wiedziała, że to dla człowieka zbiera miód, toby nie zbierała. A cóż lepszego od konia, pszczoły człowiek?

W każdym razie sam już nie wiedziałem, czy tak lubię żyć, czy tak muszę, że nawet umrzeć wydawało mi się dalej niż urodzić się. I śmierć się mało co liczyła dla mnie, tylko życie. Ma się rozumieć, nie raz, nie dwa szarpała mnie i pewnie więcej niż innego. Bywało, szła krok w krok za mną, a nieraz kładła się i na spoczynek przy mnie, bo myślała, że mnie we śnie może weźmie, a nieraz byłem już w jej kościstych objęciach, ale nie miała nigdy na mnie siły. To aż się nieraz popłakała z wściekłości. A płacz, płacz, czarna suko, a ja jeszcze pożyję, bo mi chce się. Nigdy mnie nie weźmiesz, kiedy tobie się będzie chciało, tylko ja sam, gdy się już nażyję, przyjdę i ci powiem, nażyłem się, mogę umrzeć.

Skąd się tyle życia we mnie brało, nie wiem. Czasem bywa, że to przeznaczenie, a czasem urodzi się już człowiek taki, że choćby się wszystko przeciw niemu sprzysięgło, żyje. Jakby go sobie samo życie przeciw śmierci wybrało.

Miałem trzy lata niecałe, gdy jednego razu indor sąsiadów przylazł na nasze obejście. Wielki był jak cielę i cały obwiśnięty czerwonymi koralami, jakby gałąź wiśni zamiast szyi niósł. Od tych korali poczerwieniało wkoło jak od czerwonej łuny. Stodoła, chlew, płot, ziemia, wszystko stało się nagle czerwone. Pies wyskoczył z budy, zaczął na indora ujadać i zalał się czerwoną złością. Kot wylazł z chałupy, kici, kici, był bury, a tu raptem czerwony. Z gęsi jakby ktoś obłoczki pozdejmował i w samych wsypach czerwonych chodziły. I nawet z kosy stojącej pod stodołą czerwona krew zaczęła kapać, kap, kap, kap.

Puściłem się do indora, żeby zerwać mu te korale, co tak świat na czerwono przemieniają, i powiesić je na swojej szyi. A on pewnie myślał, że chcę się z nim pobawić, i z początku zaczął uciekać. Wtem stanął, nasrożył się, zagulgotał i rozkrzewił się, jakby cała wiśnia, a z tych korali krew mu mało nie trysnęła. Sięgnąłem do jego szyi, a ten wtedy dziab mnie w rękę, dziab w głowę. I znowu zagulgotał, i znowu mnie dziab. Ale już złapałem się tej szyi obiema rękami i trzymałem jak sztachety w płocie. Szarpnął się, podskoczył, ale nie puściłem. Zaczął mnie skrzydłami bić, a tym łbem ściśniętym w moich rękach rzucał mną. jakby chciał mi już ten łeb zostawić i bez łba się bodaj wyrwać. Wszystko nadaremno, bo w tych swoich małych rękach czułem siłę jakby czterech rąk dorosłych chłopów. Przewlókł mnie przez całe obejście, w jedną stronę, potem w drugą. W końcu widać uznał, że nie ma na mnie rady. Stanął, rozcapierzył skrzydła jak dwie chmury i spróbował wzlecieć. Machał, machał, miotał się, skręcał, wił, tylko że powietrze nie chciało go jakoś podnieść. Zwaliliśmy się na ziemię. Kurz nas spowił. Nie rozróżniłby, gdzie indor, gdzie ja, jeden kłąb.

Wydawało mi się, że to od tych czerwonych korali tak czerwono zachodzi mi w oczach, i cieszyłem się, że je mam. A to moja krew mi oczy zalewała. Słabość zaczęła mnie nachodzić. Indor też już ledwo zipał, bo tylko jakby od niechcenia poruszał skrzydłami. Próbował mnie jeszcze dziobać, ale co mógł zrobić samym łbem, wystającym jakby z jakiejś dziury z moich zaciśniętych rąk. Dziobał nie mocniej niżby ziarno po ziemi. A zresztą, może już nie widział, co dziobie, bo mu oczy na wierzch wypłynęły i były jak kamyki. Dziób tylko otworzył szeroko i jakiś syk się z tego dzioba zaczął wydobywać jak z przebitej dętki, ale coraz słabszy i słabszy. Straciłem przytomność, on zwalił się na mnie. Wylecieli z chałupy ojciec, matka, myśleli, że już nie żyjemy. A prędzej, że to indor mnie zadziobał, nie że ja indora zadusiłem. Dziecko przecież byłem. A indor już po oskubaniu i bez flaków ważył dziesięć kilo. Niósł mnie ojciec do chałupy, to mu łzy jak groch leciały i cały się krwią moją umazał.

Zleciała się sąsiadów chmara. Posłali na wieś po święconą wodę, żeby mnie pokropić, nim mnie dusza opuści i ciało ochłodnie. Niektórzy zaczęli już odmawiać „Wieczny odpoczynek”, inni pocieszali matkę, że mi Pan Bóg krzywdy nie da zrobić, może nawet weźmie mnie w aniołki, bo przecież nic żem jeszcze światu nie zawinił. I czekali aby na tę wodę święconą. Ale zanim ją przynieśli, sam z siebie ożyłem. Tyle że kiedy zobaczyłem taką chmarę ludzi zebranych nade mną, rozbeczałem się, że mnie matka długo nie mogła w ramionach utulić.

Tak samo, gdyśmy po kolędzie już jako chłopaki chodzili, nikt nie chciał być królem Herodem, że niby śmierć ścina Herodowi głowę, a każdy wolał być żywy. To zawsze Herodem byłem ja, bo wolałem być królem niż się śmierci bać. Kosę mieliśmy prawdziwą, taką od żniwa, nie robioną z drzewa. To gdy tą prawdziwą kosą śmierć głowę ścinała, czuło się, jakby i śmierć była prawdziwa, a nie Antek Mączka w białej płachcie przebrany za śmierć. Jeszcze za każdą śmiercią ostrze kosy musiało dotknąć mojego karku, nie tylko mi koronę z głowy zrzucić. Ale ani razu nie zadrżałem. Choć ile chałup obeszliśmy jednego wieczora, tyle razy śmierć mi głowę ścinała i po karku. Gospodarze, u których się kolędowało, nieraz patrzeć nie mogli, baby w pisk i oczy dzieciom zasłaniały. Ale gdzie gorzej się bali, to potem i po większym kawałku placka dali, i po kawałku kiełbasy, po kieliszku wódki. A mnie to już zawsze się pytali, napijesz się drugiego? I próbowali, czy kosa klepana, czy kark mam nie zacięty. I nie mogli się wydziwić. Zuch, psiajucha. No, no, no. To ci Herod. Jak prawdziwy. Raz mnie tylko Antek Mączka jakoś tak zajechał, że mi krew pociekła, to mu kosę odebrałem, wykopałem po dupie i więcej śmiercią nie był.

Albo w partyzantce, siedem razy ranny byłem. I raz to mi się wydawało, że już na tamtym świecie jestem. W brzuch dostałem. A kiedy otworzyłem oczy, nawet się zdziwiłem, że taki sam i tam las, takie samo niebo, a w górze gdzieś skowronka było słychać. Skowronek czemu nie, mógłby być i na tamtym świecie. Tylko że niedaleko paliła się wieś, a z jej płomieni ryczały krowy, wyły psy, płakało dziecko, ktoś zawodził Jezuuu! A daleko, daleko, już pod samym niebem, jakiś chłop orał ziemię. Wyglądało, że to nie jest z tego świata chłop, tylko jakaś chłopska dusza, bo nie patrzył, że się pali, nie słyszał ryków, wycia ni zawodzeń, tylko z głową pochyloną nad pługiem orał. Sam już nie wiedziałem, w który świat uwierzyć, w ten czy w tamten. Prawdę mówiąc, nie bardzo mi się chciało na ten wracać. A na tamtym jakby się tylko ten dalej rozciągał. Aż poczułem, że cały we krwi leżę, a ten skowronek nade mną to z ziemi skowronek. Choć się wcale tym nie ucieszyłem. Bo to było tak, jakbym na tamtym nagle umarł i na ten przyszedłem, żeby żyć.

Liczyłem, że gdzieś dopiero pod jesień wyjdę ze szpitala, może uda mi się po kopaniach. Bo wcale mi się nie spieszyło, zresztą do czego? P Michała tylko trochę się martwiłem. Ale pocieszali mnie, że jakoś tam żyje. Raz mu ten jeść przyniesie, raz tamten. Żniwa mieli mi z kółka obrobić, a jakby nie, to sąsiady. A kartofle, buraki, też by się ktoś za jedną trzecią znalazł, bo tyle płaciłem.

Tylko że przyszedł kiedyś doktor, kazał mi wstać, przejść się w jedną, w drugą stronę po sali, z laskami, bez i powiedział, że powinien mnie potrzymać jeszcze do jesieni, ale wie, wie, rozumie, że chciałbym wyjść na żniwa. No i wypisali, trzeba było wracać. Miałem mu powiedzieć, że spieszyć się nie mam tak bardzo do czego, a żniwa obrobi mi kółko, a jak nie, to sąsiady, jak i do tej pory przez te dwa lata. A do kosy i tak bym się od razu nie wziął. Do kosy trzeba tak samo zdrowych nóg jak rąk. Kosiarze nawet mówią, że prawdziwie nogami się kosi i krzyżem, ręce tylko machają. Ale nic nie powiedziałem. Pomyślałem sobie, tyle żniw człowiek przeżył i teraz się ich przed doktorem zaprzeć? Niejeden na sali tylko o tym marzył, żeby wyjść na żniwa, choćby na te ostatnie przed śmiercią, choćby kłosków jeszcze żywą ręką pogłaskać, a może ten pokos jeszcze przejechać, pól się napatrzyć, ziemi nawdychać. Niejednemu i na tamten świat nie byłoby tak ciężko odchodzić, gdyby wiedział, że go tam czekają żniwa. Wiadomo, z ziemi człowiek żyje, to i do żniw powinno go ciągnąć jak psa do suki.

I wróciłem. A na trzeci już dzień wybrałem się na cmentarz rozejrzeć się trochę. Wziąłem metr, kawałek ołówka, kartkę, bo chciałem niektóre groby poobmierzać, żeby zobaczyć, co by mi najlepiej się nadało.

Cmentarz u nas zaraz za wsią. Minie się ostatnie chałupy, potem w lewo trochę i kawałek pod górę. Niesie się trumnę z domu nieboszczyka, to trzy, cztery zmiany się najwyżej przez całą drogę robi. Choćby od najdalszego miejsca się niosło, od szkoły czy od młyna. Nosiłem wiele razy i zawsze w głowach, a w głowach, wiadomo, dużo ciężej niż w nogach, bo, licząc od brzucha, krzyż, bary, głowa, a w nogach co jest do niesienia, uda, łydki i te dziesięć palców. Ale mógłbym całą drogę nieść bez zmiany, gdyby nie to, że wypada się niosącym trumnę zmieniać. I pewnie to mnie tak zmyliło, że blisko jest do cmentarza. A prócz tego zapomniałem, że już nie te same nogi pode mną i każdy krok to dawniejszych sto.

Rozglądałem się, czy czasem ktoś nie jedzie, by mnie podwiózł kawałek. Ale złą porę wybrałem, popołudnie, wszyscy w polach. Ręce mi aż ścierpły od lasek, a tu jeszcze pod górę najgorzej. Toteż ledwo minąłem cmentarną bramę, klapnąłem na pierwszym z brzegu grobie, zmachany, aż mi pot oczy zalewał.

Grób Kozłów, przeczytałem, na czym siedzę. Na oko niewielki. Nikt by nie uwierzył, że więcej się w nim zmieści niż troje, czworo. A tu gdy przed laty starego Kozła chowali, pięcioro już leżało i stary był szósty. Inna sprawa, że ledwo dało się go wcisnąć. Trumna na trumnie jak beczki w piwnicy. Nie było jak wejść, żeby trumnę na szyny naprowadzić. Trza było wybrać najmniejszego chłopa, ale nikt nie chciał być najmniejszy. Jeden na drugiego zganiał, że nie on, a tamten. No i jak dojść, kto najmniejszy w takiej chmarze ludzi? Trza by metrem mierzyć. W końcu znalazł się ktoś, może nie najmniejszy, ale wszedł. To znów nie miał jak wyjść potem, bo go trumna zastawiła i musiało się trumnę z powrotem wyciągać. To znów od spodu ją podnieśli, że może górą łatwiej przejdzie, ale wieko zawadzało. Zdjęli wieko, to wyszło na jaw, że pochowali ojca w żelowanych butach. A poszedłem kiedyś do remizy popatrzyć, jak chłopy w karty grają. I grał Franek Kozłów, a prócz niego Jasiu Bąk, Marciniak, Kwiatkowski. Bąkowi Jasiowi ful akurat przyszedł, Marciniak miał stryta, Kwiatkowski dębowe, a Franek nic nie miał, ale ciął się najgorzej. W końcu za całą pulę przebił. A w puli mogło być takich butów z dziesięć par, garnitur, koszula, krawat, może nawet trumna. I wszystko przegrał, bo Jasiu go sprawdził. Ale żeby mu choć brew drgnęła. Jeszcze wyjął z kieszeni dwie stówki i wysłał Gwoździa po pół litra.

Zmierzyłem chyba z dziesięć grobów. I nie tylko zmierzyłem, ale obejrzałem dokładnie, opukałem. I wyszło mi, że groby, co Chmiel stawiał, gdzie tam solidniejsze od grobów Woźniaków. Do tego w porównaniu z Chmielowymi to Woźniaków klitki, choć na tyle samo trumien. I nawet te najstarsze, przedwojenne groby Chmielą trzymają się dotąd, jakby z ziemią zrośnięte. Bo kiedy tam Chmiel już zaczął stawiać groby! A Woźniaki dopiero w wojnę, gdy Chmiel nie dawał sam rady.

Radzili mi niektórzy wziąć Woźniaków, że Woźniaki dużo młodsi i we dwóch robią, a Chmiel stary i dłubaga. I że z Woźniakami nie będę miał kłopotu ani z wapnem, ni z cementem, bo prosto z wagonów od złodziei kupują. Tylko że nie podobała mi się robota Woźniaków, a prócz tego lubią dobrze zjeść i do każdego obiadu trza im pół litra postawić, bo inaczej pójdą do kogo innego, a twoje zostawią. A Chmiel nie pił. Tak samo zjadł więcej albo tłuściej, to zaraz go pobolewało i musiał choć trochę pokucać ze ściśniętym brzuchem. Mówił, że to w tamtą wojnę zgniłych śledzi się najadł i już tak musi kucać, jak zje więcej albo tłuściej. Ale da się żyć i na kucący.

I Chmielą nie trzeba było pilnować, wszystko sam sprawdził, o wszystkim pamiętał. Kupiłem cement, to nie zadowolił się, że mam, ale przyszedł popatrzeć, jaki. Cholera mnie aż brała, bo jakby w całym dziury szukał. Najpierw umaczał palec w tym cemencie i do języka przyłożył. Potem nabrał garstkę i na dłoń sobie wąską strużką posypując dmuchał, czy lotny, potem jeszcze raz dosypał z worka na tę dłoń. napluł i mazał, mazał. A żeby mu się choć gęba rozjaśniła. Tylko cały czas skrzywiona jak psi ogon.

– Chmielu, co tam patrzeć, wszystko jest na worku napisane.

– Wierz ty, głupi, co jest napisane, to się potem sklepienie na ciebie zawali. Ty tam czuł nie będziesz, a o mnie powiedzą, żem do dupy rzemieślnik.

Pójść zresztą na cmentarz, to gołym okiem widać, które groby Chmielowe. Każdy jak skała. A Woźniaków pazurem podrapać, to się piasek z nich osypuje, bo nigdy cementu nie dadzą, ile trza. Przy niektórych już całe winkle obrypane. A niektóre w bokach zapadnięte. Albo rysa przez pół na płycie i woda leje się na nieboszczyków.

W dzień zaduszny to jeszcze tego nie widać, bo grób w grób taki sam. Cmentarz odstrojony, kwiaty, wieńce, świeczki i od ludzi tłoczno, to żal tylko widać. Ale w zwykły dzień, kiedy do zaduszek daleko, a po Zaduszkach jeszcze dalej i cmentarz jak ugór dawno nie orany, to każde pęknięcie wyłazi na wierzch, każda szczerba jak odbandażowana rana i grób od grobu odstaje jak człowiek od człowieka, a wszystkie razem jakby ludzie, kiedy zmachani posiadają na spoczynek i jedno drugiego nie ma siły się wstydzić. Chłopy gdzieś tam się drapią, baby nogi rozkładają, można nawet im zaglądać, tylko że się nie chce.

Postawił Chmiel przed wojną grób córki nauczycielki, Basia miała na imię, w pierwszej ławce siedziała. Była jak stokrotka i bez przerwy ktoś z chłopaków nie uważał na lekcji i potem w kącie stał. W szóstej klasie gdzieś nagle wyjechała i nie było jej cały rok. A kiedy przyjechała, nie przyszła już więcej do szkoły, tylko po cieniach wciąż siedziała. Lato. słońce, a ona w cieniu, pod murem, pod drzewem, pod parasolką. I coraz bledsza i bledsza, i oczy coraz większe i większe, a miała te oczy jak chabry niebieskie.

Nie bardzo mi szło z polskiego, a suka się akurat u nas oszczeniła. Wziąłem jedno szczenię i zaniosłem jej.

– W cieniu, Basiu, siedzisz, to miej chociaż pieska.

– Piesiu, piesiu. – Zaczęła go tulić, całować, jakby nie wiadomo jakie szczęście ją spotkało.

A co to mogło być za szczęście pies i do tego w biało-czarne łaty. ślepy. Ojciec kazał, żeby, nim owidzą, potopić. Najwyżej jednego zostawić, bo na co nam tyle psów. Porosną i żreć im tylko daj. A zaczną na suki potem ciekać, to będą ich tam tłukli gdzie po wsi kołkami i może jeszcze kaleki przyjdzie trzymać. A powiązać na łańcuchy, to ile to łańcuchów trza by kupić. O, krowie się urwał i nie ma kiedy do kowala zanieść, niechby jakoś spoił. A niech zaczną wyć, tyle psów naraz. Wytrzyma kto? Przyjdzie oka nie zmrużyć całą noc i jak rano do roboty wstać. -Jeszcze myśl, na czyją śmierć tak wyją. Chryste Panie, żeby chociaż nie z rodziny kto. A niechby i do księżyca tylko wyły, to nie zawsze jest księżyc na niebie, a śmierć zawsze.

– Piesiu, piesiu. A jak się nazywa? – spytała.

– Jeszcze się nie nazywa. Przyniosłem ci nie nazwanego, żebyś sama go nazwała.

– To nazwij go ty – powiedziała. – Chcę, żebyś ty go nazwał. Będę tak na niego wołać, jak go nazwiesz.

– Sama sobie nazwij. Dałem ci go, twój jest.

– No, nazwij – prosiła.

– A cóż to psa nazwać. Co ci ślina na język przyniesie i już nazwany.

– To niech się Szymuś nazywa. Chcesz?

– Jego się spytaj, czy chce. Mnie tam wszystko jedno.

– Szymuś, Szymuś. – Znów zaczęła go tulić, a w niebieskich jej oczach niebieskie łzy się zaszkliły. – Szkoda, że niedługo umrę.

No i przeszedłem do następnej klasy. A ona po tych cieniach jeszcze z pół roku umierała. Biały anioł na jej grobie już cały posiwiał i grób się spierzchł niczym stara strzecha, a nigdzie choćby śladu rysy. Z napisów też już złoto wywietrzało, a litery wciąż jak w elementarzu. „Wielkieś mi uczyniła pustki w domu moim, moja droga Basieńko, tym zniknieniem swoim. Matka”. Niby co tam miała, ze dwanaście lat, a czyta się to, to jakby świat umarł. Pytałem się Chmielą, czy sam z siebie to wymyślił, czy mu ktoś wymyślił.

– A kto by wymyślał – rzekł. – Z grobu na grób się przenosi i tak idzie.

A u Woźniaków wszystko na jedno kopyto, urodził się, umarł, w Bogu niech spoczywa.

Albo grób młodego dziedzica. Tak samo sprzed wojny. Chyba nawet przed Baśką nauczycielki. Na automobilu się zabił. Jeździł na tym automobilu po wsiach, po polach, straszył ludzi, stworzenia, a kurzył podobno! Przejechał, to nieraz i pół dnia mgła stała nad wsią, a ludzie dychali, jakby ich suchoty napadły. Trzeba było okna w chałupach zamykać, kury, gęsi zganiać z drogi, a kto w pole jechał, czym prędzej zawracał. Bo najgorzej konie go się bały. Ledwo usłyszały, że gdzieś buczy w oddali, od razu dęba stawały. Musiały chłopy z wozów złazić i trzymać ich za uzdy. Ale jak który narwańszy, to i tak na nic się zdało, połamał dyszel, pozrywał postronki, wywalił wóz i poszedł gdzieś w bok. Przepowiadali niektórzy, że to widać początek zarazy. Do tego ubrany w skórzaną pilotkę, w wielkich jak szklanki okularach na oczach wyglądał jak Lucyper. I też tak wołali na niego. Lucy-per jedzie! Lucyper jedzie! I kto żyw na drodze, z daleka uciekał. A starzy żegnali się po trzy razy krzyżem i spluwali za siebie, zgiń, przepadnij, siło nieczysta.

No i razu jednego wracały krowy z łąk pod wieczór. I jak to krowy w tamtych czasach, cała droga ich. Jeszcze najedzone po grzbiety, to szły wolno, sennie, kijem by ich nawet nie popędził. Furmanki by nie przepuściły, a co dopiero jakiś tam automobil. To nie to, co dzisiaj krowy, idą, to uszy nastroszone i skóra na nich bez przerwy dygoce. Ledwo jakiś szum za nimi, przed nimi, a same ustępują. I nawet lewą stroną nauczyły się chodzić. A dawniej krowy były jaśnie panie dróg. Tylko że wydawało mu się, że on jest nad wszystkim jaśnie pan. I zamiast stanąć, poczekać, aż przejdą, zaczął trąbić, światłami migotać i nawet nie przyhamował. A krowy tylko ciaśniej się zbiły. Jedną roztrzaskał, drugiej nogi połamał i sam trup.

Przejechałem palcem po napisie, to jak rów, imię i nazwisko, i zginął tragicznie, wszystko da się przeczytać, i przed nazwiskiem hr. Dwory nie przetrwały, choć się wydawało, że gdzie tam dwory mocniejsze od grobów.

W czasie frontu też groby Chmielą ze wszystkich grobów najlepiej wytrzymały. A przecież nie ma gorszej próby dla grobów niż wojna. Przez sześć tygodni stały na cmentarzu dwie baterie niemieckich dział i waliły dzień i noc na wschód. A działo w działo smoki. Jeszcze do połowy zakopane w ziemię, że tylko im paszcze spomiędzy grobów wystawały, to za każdym wystrzałem góra z cmentarzem aż podskakiwała, a obsługa przy tych działach gęby tylko otwierała, żeby nie ogłuchnąć. A ile drzew nacięli, żeby miejsce dla tych dział zrobić.

Ze wschodu znów ruskie działa tak samo dzień i noc przez sześć tygodni. To wydawało się, że góra, co na niej cmentarz leży, zamieni się w dolinę. I nawet robaki tego piekła nie przetrzymają, nie mówiąc o umarłych. Ziemię na nice jakby obróciło i wywaliło na wierzch całą wieczność.

Szkielety, ciała, trumny leżały porozrzucane po całym cmentarzu, jakby śmierć się sama z siebie tak rozhulała, że już jej mało żywych było i nieboszczyków z grobów powywlekała, żeby ich na nowo uśmiercić. I niby umarli, niektórzy z ziemią już zrośnięci, niektórzy zgnili i prochy z niektórych, a musieli po raz drugi umierać. I to nawet nie wiedząc, ze umierają. A gdy front minął, trzeba ich było drugi raz chować. jak prawdziwych umarłych. I cmentarz przez lata jeszcze przypominał pobojowisko.

Poszło się, to kikuty, ruiny, pusto, głucho i tylko gdzieniegdzie jakiś ocalały grób i ocalałe drzewo. A ptaki jakby wymiotło, naj-marniejszego wróbla nie spotkałeś. I jeszcze długo potem, choć im już przecież nic nie groziło, omijały cmentarz jak zapowietrzony. Żeby choć w przelocie przysiadł któryś i zaćwierkał. Żeby zabłądził kiedy jakiś. Czy, jak to ptak. żeby odwiedził swoje dawne gniazdo.

A przedtem ptasi raj był na cmentarzu. Kukułki, kosy, szczygły, sikorki, wilgi, gile, jemiołuszki, dzięcioły, wrony, synogarlice. Kto by zresztą wszystkie zliczył. Trzęsło się aż w drzewach. Prześpiewywa-ły się, przećwierkiwały, kukały, krakały. Wchodziło się na cmentarz, to się w ptasią wrzawę najsampierw wchodziło, a dopiero potem między groby. A modlił się człowiek, to słowa pacierza nieraz mu się w tej wrzawie gubiły. Kościelny Franciszek od czasu do czasu wyłaził na niektóre drzewa i zrzucał co krzykliwsze gniazda, bo mu za mało smutno było na cmentarzu. Nie tylko w drzewach się gnieździły, ale i na krzyżach, i w Panach Jezusach, i w trawach na ziemi. A po froncie, gdy jakiś ptak przypadkiem przelatywał nad cmentarzem, to się wyżej wzbijał, nieraz tak wysoko, jak go tylko skrzydła poradziły wznieść. Jakby coś go nagle osaczyło i nie miał gdzie uciekać, tylko wyżej i wyżej.

Kościelny Franciszek, co mu przedtem za mało smutno było na cmentarzu przez te ptaki, teraz zbijał karmniki i rozwieszał tu, tam, gdzie tylko jakie drzewo ocalałe czy choćby gałąź, a nawet na krzyżach, na Panach Jezusach, aniołach, aby tylko zaczepić o co było. Patrzysz, krzyż na grobie, a na jego ramionach dwa karmniki wiszące, jakby to Pan Jezus je w ukrzyżowanych rękach trzymał i wabił do siebie ptaki. Albo w miejscu głowy anioła, co ją pocisk utrącił, karmnik jako ta anielska głowa. Narozwieszał tych karmników, że jak człowiek patrzył, mogło się wydawać, że aż tyle ptaków na cmentarzu jest. A tu ani jednego, bo i od karmników stroniły.

Ponastawiał też między grobami puszek z wodą po wojennych tuszonkach, żeby miały co pić, jak przylecą. Ludzie mu te puszki z wodą ciągle zabierali na kwiatki na groby, to nowe stawiał, bo na szczęście puszek po tuszonkach było dosyć. Front stał miesiącami, to żołnierze zjedli tych tuszonek całe kupy. Walały się po drogach, po rowach, po ziemiankach, okopach. Robiło się z tych puszek naczynia na cukier, sól, a od biedy mógł być z takiej puszki i talerz, i kubek.

Chłopaki w te puszki grali nawet do bramek. Czy choćby przeczytał sobie człowiek, swinskaja tuszonka, i mu za jedzenie musiała wystarczyć. Czasem spotkać można było Franciszka na cmentarzu już o pierwszym świcie, jak łaził niczym dusza z kieszeniami pełnymi prosa, siemienia, pszenicy, maku. okruchów chleba i siał między grobami, nawołując do pustego nieba cirli-cirli, cirli-cirli. I co parę kroków wzrok z nieba na ziemię przenosząc, przystawał i patrzył, czy gdzieś tam jakiś szpak, gil czy jemiołuszka, zwabieni tym jego wołaniem, nie dziobią sobie ziarna, wesoło kicając. Po czym ruszał dalej jakby krokiem siewcy, cirli-cirli. cirli-cirli.

Posądzali niektórzy Franciszka, że piach, nie ziarno sypie, a ptaki niegłupie i na piach nie dadzą się zwabić. Bo ile by to ziarna trzeba na taki cmentarz jak u nas. Ludzie chleba nie mieli z czego upiec. Pola zryte, stratowane, i kto tam mógł co zebrać pod kulami? To tak samo u ptaków musiało być głodno. A głodny i na piach się zwabi. Zresztą kiedy jest się ptakiem i po niebie się leci, to z nieba nie widać, co kto w dole sieje. Piach czy ziarno. Jeszcze woła cirli-cirli i w to niebo patrzy, czemuż by mu nie uwierzyć?

Uczył Franciszek nowych ministrantów do mszy służyć. Bo starzy przez wojnę już podorośleli i woleli niewypały i miny rozbrajać. Ale kto chciał wciągnąć się na ministranta, musiał zbić pułapkę na szpaki. I prowadził Franciszek tych swoich ministrantów na wzgórza pod lasem. I tam całymi dniami łapali te szpaki. A co złapali, przynosili i puszczali na cmentarz.

Bywało, że leżąc w trawach i zaroślach, z końcami sznurków od pułapek w rękach, a ministranty wokół niego, zapominał Franciszek nieraz o kościele. Bo ze szpakami nie tak łatwo. Można dzień zmi-trężyć i nie złapać żadnego. Wystarczy szepnąć jeden do drugiego, gdy szpak akurat nadlatuje, czy westchnąć głośniej i od razu się spłoszy. A ministranty jak to ministranty, zobaczyły, że nadlatuje, to serce buch, buch, a szpak i serce potrafi usłyszeć, jak za głośno bije. Ale kto raz spłoszył ptaka, ten przestawał być ministrantem.

– Wynoś mi się, jucho. Szpak cię zniecierpliwił, a chcesz Panu Bogu służyć?

I nie pomagał płacz ani przepraszanie, ani że w domu zleją. Bo srogi był czasem Franciszek. Ale tak był dobry człowiek. Jeszcze kiedy mnie na ministranta uczył, przeważnieśmy z wosku lichtarze skrobali. A było go się spytać, co znaczy saecula saeculorum czy Dominus vobiscum, to zasłaniał się, że tajemnica Boża.

– Abyś wiedział, kiedy mszał ze strony na stronę przenieść. Kiedy wino i wodę do kielicha nalać. Kiedy dzwonkami zadzwonić. A resztę abyś umiał mamrotać.

Przyszli nieraz ludzie na mszę, a tu zaduch w kościele jak w świętej oborze, bo nie było komu przewietrzyć kościoła. Dopiero ksiądz brał tyczkę i otwierał okna, bo Franciszek na szpakach. Albo schodzą się już ludzie do kościoła, a tu drzwi nie otwarte, bo Franciszek z samiutkiego rana poleciał na szpaki i jeszcze nie wrócił. Albo msza się już powinna zacząć, ludzi pełny kościół, ksiądz w ornacie co chwila z zakrystii wygląda, a tu świece nie pozapalane, ołtarz nie nakryty, organista tylko gra i gra. a Franciszka nie ma.

To czasem ktoś z parafian, kto tam jeszcze coś z ministrantury ‘pamiętał, przywdziewał na siebie komżę i wynosił mszał za księdzem. Ksiądz kielich podnosi, a Franciszek się dopiero zjawia. Jeszcze tymi szpakami cały rozogniony. Włos nie dość, że siwy, to pełno w nim źdźbeł trawy. Buty, spodnie uszargane w rosie. I żeby choć, skruszony, cichutko uklęknął. Ale gdzie tam, na kolana się wali, aż dudni. T tego, kto w służeniu do mszy go zastąpił, wypycha ze złością, że mu jego miejsce zajął. A zadarł się et cum spiritu Tuo czy choćby amen, to jakby od samego początku przed ołtarzem klęczał.

Ale nie ma co się dziwić. Szpaki się najlepiej z rana łapią i w niedzielę, kiedy wygłodniałe po nocy i cisza w polach. No i ze wzgórza pod lasem było do kościoła ze dwa kilometry, a Franciszek był już stary i może tylko te szpaki przy życiu go trzymały. Albo może Pan Bóg mu powiedział, nałap szpaków, Franciszku, nim umrzesz. Dlatego i ksiądz był taki wyrozumiały dla Franciszka, że nigdy go nie skarcił. Jeszcze go się pytał, kiedy Franciszek z ornatu po mszy go w zakrystii rozbierał:

– No i jak tam dzisiaj szpaki, Franciszku? Przybyło nam coś na cmentarzu?

Nie nadawał się zresztą Franciszek już do cięższych robót przy kościele. Ot, szpaki chodzić łapać na wzgórza pod lasem i znosić je na cmentarz to było w sam raz dla Franciszka.

Razu jednego przyniósł gniazdo sikorek z małymi i posadził je na drzewie. Stare by może uciekły, ale małe dorosły i zostały. Potem ktoś mu przyniósł z lasu wiewiórkę, też ją puścił między groby. Ktoś inny dzięcioła. Ktoś kosa. Ktoś synogarlicę. I tak powoli życie wróciło na cmentarz.