"Poszukiwanie przeznaczenia Albo 27 twierdzenie etyki" - читать интересную книгу автора (Strugackij Borys)

Rozdział 8

Oddał rękopis Sieni Mirlinowi i ten zaniósł go do redakcji pisma „Krasnaja Zarja”, gdzie miał swoich ludzi. Gazetka była marna, na poziomie prasy branżowej, częściowo ubezwłasnowolniona przez wydział propagandy komitetu obwodowego, ale po pierwsze, Mirlin miał tam dobrego znajomego, zastępcę działu literatury, człowiek ten, oczywiście (przez swoje stanowisko), był tchórzliwy, ale całkiem porządny. A po drugie, szefa już niedługo mieli awansować do Moskwy, i wszystko mu było — rybka: był obecny w sensie fizycznym i nawet coś tam podpisywał, ale jakby już tu nie służył — jego dusza i obowiązek partyjny były w stolicy, w wydziale kultury KC, a nowego szefa komitet jeszcze nie wyznaczył i nawet, takie krążyły plotki, nie wytypował. „Wczoraj było jeszcze za wcześnie, a jutro będzie już za późno” — podsumował sytuację Sienią i ruszył do walki.

Na początku marzył, cierpiał, miał nadzieję. Codziennie dzwonił do Mirlina, nagabywał, marudził, groził, że „sam pójdzie i wszystkich tam pozałatwia”. Komunikaty z pola walki nadchodziły nieregularnie i były mgliste. Jacyś nikomu nie znani Kołobrodinowie i Okołokajemowowie „brali do czytania”, „trzymali”, „dobrze przetrzepali”, potem okazywali łaskę i zgadzali się niczego nie pisać, albo „pisali po bożemu”… Już już dobrą recenzję miał dać sam Ałsufjew („…znasz Ałsufjewa? To znany poetaprzodownik pracy. Gęba — ot taka! Kawałkami zwisa!”) — już prawie miał zamiar, ale, drań, wyjechał do Baden-Baden i — koniec…

Ale to nic, podsuniemy Kamaninowowi, ten nie zjedzie… Kamanin, bracie, to Kamanin! I nie zjechałby chyba, Kamanin, ale wpadł, łobuz, najpierw w straszny pijacki ciąg, a potem trafił do szpitala miał mikrozawał serca…

I nagle poczuł, że już ma dość tego wszystkiego. A idźcie w cholerą! Na diabła mi wasze recenzje, opinie, poprawki, uzupełnienia i sądy. Nie jestem żadnym poetą. Każdemu — swoje w tym obozie koncentracyjnym. Jedem das Seine! Moja sprawa — to programowanie systemowe. Dialog z maszyną. Informatyka. Moja sprawa, niech was wszystkich diabli, to aforyzmy, jakich nigdy nie potraficie wymyślić, chociaż uważacie się za mistrzów słowa, malarzy życia i inżynierów ludzkich dusz.

Rozważanie — to kolektywne naśladowanie.

Wiara i ciekawość zawsze są ze sobą w niezgodzie.

Zazdrość — to ubranie gustu!

Niezdolność do odczuwania zachwytu — to oznaka wiedzy.

Myśl — to karykatura uczucia.

Program produkcji aforyzmów pracował jak zakład obronny, sprawnie wydając na świat dwie, trzy perły ludzkiej mądrości tygodniowo. Z tej okazji przyjmował gratulacje kolegów, przyjaciół i nawet jakichś zupełnie nieznajomych ludzi — jego próżność drżała z satysfakcją, i wszelkie inne niepowodzenia widział jakby w różowej usypiającej mgle… Zaprosili go do zespołu Jeżewatowa do projektu „eurazja” — było to już prawdziwe zwycięstwo sił rozumu i postępu, jeszcze rok temu nawet marzyć by o tym nie śmiał. Jeżewatow był w instytucie postacią niemal legendarną. Po pierwsze, był superprofesjonalistą, który o stosowanej informatyce wiedział wszystko „od i do”. Po drugie, nie tylko zajmował się nauką — z wesołą, pijaną wściekłością berseka zwalczał tę całą zjednoczoną instytucką swołocz, „władzę radziecką”, jadowitego węża Gorynycza z trzema głowami: radę zakładową, radę partyjną i administrację. Był też wielkim babiarzem, opowiadał kawały i przeklinał jak dotąd świat nie słyszał. Nienawidzili go, uwielbiali i bali się. Mówili, że trzyma w garści komitet obwodowy. „Nie w garści — stwierdzał, nie wstydząc się dam — mam ich w…” — oznajmiał, jakby potwierdzając w ten wyszukany sposób plotki o swoich bliskich stosunkach z pewną wysoko postawioną lady z Dużego KC. (W jednym z donosów napisano o nim: „… nadużywa niecenzuralnych rosyjskich słów o znaczeniu płciowym”).

Jeżewatow przyjął go osobiście, rzucił słuchawkę na widełki, jeszcze gorący, jeszcze rozpalony po kolejnej telefonicznej walce, i ryknął, błyskając oczami: „K…rwy trzeba pierdolić, czy ja dobrze rozumiem, Stanisławie Zinowiewiczu?!” I dopiero potem przystąpił do rzeczy — określił zakres zadań i sferę oczekiwań. Stanisław miał się zajmować programem „Antyturing”: opracować program, który byłby zdolny obalić dawną ideę Turinga, że maszynę można nazwać myślącą wtedy, gdy dialogu z nią (powiedzmy, wymiany listów) nie można będzie odróżnić od dialogu z człowiekiem. Właściwie taki program był już stworzony, trzeba go było tylko oszlifować do nieskazitelnego blasku i udowodnić definitywnie, że maszyna nie ma i mieć nie może żadnego rozumu, a jest tylko rozum, talent i kwalifikacje programisty… (Wikont mawiał o tym refleksyjnie: „Hmmm…

Tyle, że można również stwierdzić, że człowiek nie ma i mieć nie może rozumu, a istniejąjedynie talent i kwalifikacje nauczyciela…”) I nagle zadzwonili z „Krasnej Zarii” i poprosili, żeby wpadł.

Pilnie. Dzisiaj. A najlepiej — wczoraj. Ale można jutro… Od razu o wszystkim zapomniał — o aforyzmach, Turingu, Jeżewatowie 1 nawet o Łarisce, której właśnie na jutro obiecał „dzień wiejskich przyjemności”… Założył swój najbardziej oficjalny i najnowszy garnitur i zjawił się w redakcji dziesięć minut przed wyznaczonym czasem. Musiał czekać na redaktora tylko czterdzieści dwie minuty.

Redaktor uścisnął mu rękę, poprosił, by usiadł, i od razu zaczął mówić. Mówił szybko, dużo i niewyraźnie — wydawało się, że specjalnie niewyraźnie: jakby chciał, żeby go nie rozumiano.

Przy tym od czasu do czasu bez żadnej potrzeby przerzucał kartki rękopisu, chcąc jakby zilustrować swoje tezy przykładami z tekstu, ale od razu tłumił w sobie taką chęć. Stanisław momentalnie przestał rozumieć, o co chodzi. Zadziwiały go tylko okulary redaktora-jakieś superszkła w supermodemistycznych oprawkach.

Wychwycił najważniejsze: rękopis podobał się redaktorowi, ale trzeba koniecznie wziąć pod uwagę opinie recenzentów. Opinie były dołączone i Stanisław miał nadzieję, że potem, w spokojnych domowych warunkach zapozna się z nimi i, oczywiście, weźmie je pod uwagę.. Gotowość do tego narastała w nim z każdą chwilą, dlatego tylko kiwał głową, znacząco zaciskał usta i uprzejmie się. uśmiechał, kiedy wydawało mu się, że redaktor przybiera żartobliwy ton. Potem w sieczce przemowy wyłowił słówko „skrócić”.

— Skrócić? — zapytał na wszelki wypadek.

— Tak — powiedział redaktor stanowczo, zamknął teczkę i zaczął zawiązywać tasiemki.

— Do ilu stron? — zapytał Stanisław, już kombinując, że epizod z gazikiem można będzie wyrzucić bez specjalnego uszczerbku.

— Do dwóch — powiedział redaktor i pchnął teczkę w jego stronę.

— Co to znaczy? — oszołomiona wyobraźnia podsunęła Stanisławowi skutek takiego skrócenia: dwie marne kartki rękopisu: pierwsza i ostatnia.

— No, mniej więcej do pięćdziesięciu stron Całość maszynopisu miała dwieście trzydzieści trzy strony.

— O pięćdziesiąt stron? — zapytał Stanisław na wszelki wypadek.

— Nie. Do pięćdziesięciu. Zostawić pięćdziesiąt… — Redaktor wybuchnął nowym potokiem niewyraźnych słów, chyba udowadniał, że Stanisław tak naprawdę napisał nie nowelę i nie powieść, a opowiadanie, i teraz trzeba zmienić formę stosownie do treści. Ponadto, magazyn jest cieniutki i nie mają możliwości…

Stanisław przerwał mu: — Czy dobrze rozumiem: pan chce, żebym skrócił tę nowelą o sto osiemdziesiąt stron?

— To nie nowela — powiedział redaktor ze zmęczeniem i teraz już dość wyraźnie. — To opowiadanie.

Wieczorem postanowili się upić z Wikontem. Wikont pił, słuchał narzekań i przekleństw, i milczał. Potem nagle powiedział: — Zapomniałeś o najważniejszym.

— O niczym nie zapomniałem — zaprotestował groźnie Stanisław. — 1 nigdy nie zapomnę!

— Zapomniałeś. Zapomniałeś, że wszystko… czy prawie wszystko, co napisałeś, to prawda. Zapomniałeś, że wszystko to się działo z tobą. Nie z twoim wymyślonym Józefem, a z tobą Osobiście.

Stanisław wbił w niego wzrok i nagle zrozumiał.

— Tak, ale przecież nie jestem Józefem — powiedział, uśmiechając się krzywo.

— I nie mam Marii. Mam Łariskę.

— Nie udawaj większego osła niż jesteś — poradził Wikont, starannie nalewając spirytus. — Świetnie mnie rozumiesz.

— Nie udaję… — powiedział wolno Stanisław. — Ale przecież rzeczywiście nie znam swojego przeznaczenia. Myślisz, że nie przychodziło mi do głowy, że powieść powieścią, a moje życie to moje życie? Ale nie potrafię znaleźć czegoś w swoim życiu takiego, żeby… No, i nie wierzą w to. Zrozum, to przecież nie powieść i ja nie mogę wymyślać takich rzeczy z głowy… To powinno jakoś samo się znaleźć… Ale niczego nie ma. Niczego takiego w moim życiu nie ma!

— Sz-szukaj — powiedział Wikont, tak samo, jak rok temu. Sz-szukaj: powinno być! Podejrzewam, mój Staku, że każdy człowiek ma swoje przeznaczenie. Każdy! To jest taka moja hipoteza. Niektórzy są swego przeznaczenia świadomi; zazwyczaj ich imiona stają się znane na całym świecie. Niektórzy w swoim przeznaczeniu się mylą. Takich nazywamy grafomanami różnej maści. Ale przytłaczająca większość śmiertelników nawet nie podejrzewa tego, że ma przeznaczenie. Nie dano im znaku! A tobie akurat dano. Jesteś ewenementem. Więc sz-szukaj!

Życie potoczyło się dalej, jakby nie było całego roku literackiego szaleństwa, jakby nigdy niczego nie pisał, oprócz bazgraniny z Wikontem i wesołych kupletów: „Ach, dżiewczyna-jegoza— uchwyciła pana za! Uchwyciła i trzymała, aż mu z oczu płynie łza…”

Jeżewatow potrafił wycisnąć z podwładnych ostatnie soki: w głowie, przed snem, pojawiały się mątwy wszystkich kodów maszynowych równocześnie, i kiedy Mirlin tajemniczo napomykał, że „nie wszystko jeszcze stracone z naszą powieścią”, że już niedługo, niby, mają wystrzelić jego, Mirlina, najcięższe działa, Stanisław lekko i z całego serca odsyłał go do najbardziej intymnych miejsc.

Trzeba dodać, że cała historia z powieścią zrobiła, jak się wkrótce wyjaśniło, ogromne wrażenie na Wikoncie. Nie to, oczywiście, że powieści nie udawało się w żaden sposób przepchnąć do druku, ale to, że Stanisławowi w ogóle udało się ją napisać.

Jak to! Przez dwadzieścia lat razem, ramie, w ramię, starannie skrobali papier, pocili się, cierpieli z powodu męczącej twórczej niemocy (samego tylko najczystszego medycznego spirytusu wypili ze sto litrów), byli już w całkowitej rozpaczy, prawie machnęli ręką na tę beznadziejną sprawę — i nagle proszę: ten stary, sprawdzony impotent, sam, bez nikogo, pewną ręką płodzi pełnowartościowe opracowanie na dziesięć arkuszy autorskich!

Gdzie sprawiedliwość? Gdzie równouprawnienie? Gdzie braterstwo? Czy wszyscy ludzie już nie są braćmi? („Nie, nie wszyscy — mawiał Sienią Mirlin. — Co więcej: nawet nie wszyscy bracia to bracia…”) To irytująco-żartobliwe (jednakże nie całkiem i nie po prostu żartobliwe) marudzenie skończyło się tym, że pewnego wieczoru Wikont zjawił się u Stanisława z flaszeczką wody życia w jednej ręce i z cienkim rękopisem — w drugiej. Cienki rękopis nosił tytuł Improwizator i było to opowiadanie na dwanaście stron z życia obcokrajowców. Działo się to w Północnej, rozumiecie, Szkocji, „…świeże oszołamiające powietrze, pełne przenikliwego wiatru, słonej wilgoci, krzyków morskich ptaków, bezkresny pusty brzeg, i wrzosowiska, i kępy suchych, pokręconych wiatrem drzew…”, hotel „Skrzydło Albatrosa”, liryczny bohater malarz (prawdziwy obcokrajowiec: flegma, ironia, fajka), główny bohater — niejaki Eric P. Dowager, w przeszłości znany piłkarz (Eric Stena), a teraz zgarbiony, skrzywiony, zniekształcony strzęp człowieka, siwy, samotnik, nieprzyjemny, ale prawdziwy dżentelmen.

Miał wyjątkowo ciężko okaleczone ręce (tutaj Wikont wyraźnie wykorzystał pewnego ich wspólnego, mało znajomego kierowcę z amatorskim prawem jazdy, który miał obydwie ręce przestrzelone na wylot jeszcze na Newskiej Dubrowce). Odnośnie tych okaleczonych rąk, w opowiadaniu pojawia się kluczowa rozmowa — Eric P. Dowager opowiada lirycznemu bohaterowi dość tajemniczą historię o swoim przyjacielu, który zniknął, rozpłynął się w powietrzu dosłownie na oczach wszystkich: dopiero co się rozstali przy wejściu, Eric nie zdążył zrobić nawet dziesięciu kroków — za jego plecami rozległ się rozpaczliwy krzyk, jatós bezładny szum, i to wszystko — nikt nigdy więcej nie zobaczy’ jego przyjaciela. Bez śladu. Żadnych dowodów winy. Konie”

A kiedy rano Eric szedł na policją złożyć zeznania, potrącił go ogromny samochód, którego numeru nikt nie zdążył zauważyć…

pół roku spędził w szpitalu, na zawsze stracił zdrowie, zamienił sję w strzęp człowieka. Przyjaciela, który zniknął, nie znaleziono, sprawę zamknięto. To wszystko. Taka historia.

Liryczny bohater jest wstrząśnięty i zaintrygowany, ale najlepsze będzie później! Nazajutrz okazuje się, że Eric P. Dowager szczęśliwie zwiał, zostawiając notatkę, w której bardzo wytwor— nie przepraszał „za tę małą mistyfikację, do której odegrania pobudziła go wczoraj okropna nuda — towarzyszka tak samo okropnej pogody”. Nuda była wielka, przypadek wydawał mu się odpowiedni, no i miał tylko nadzieję, że,historia wyszła całkiem nieźle”. Lirycznemu bohaterowi pozostaje tylko wzruszyć ramionami i roześmiać się.

Ale to jeszcze nie koniec! Bo cały dowcip pomysłu Wikonta polegał właśnie na zakończeniu opowiadania. Postacie spotykają się znowu — za rok, na tym samym bezludnym wybrzeżu, wśród śliskich głazów narzutowych i gnijących po odpływie wodorostów. Mewy krzycząc latają nad falami, prawie dotykając ich skrzydłami, spuszczają się na gruby żwir plaży, zbliża się burza, purpurowe słońce znika za czarną chmurą… I w tym momencie nasz bohater widzi, jak blada, zmęczona twarz Erica P. Dowagera staje się jeszcze bardziej blada („…staje się biaława jak brzuch starca…”). Oczy Dowagera nieruchomieją. Ciężko opiera się o swoją mocną polerowaną laskę i nagle zaczyna mamrotać, niewyraźnie i jakby na siłę: „…Te ptaki nad falami… i ten zachód…

Wybaczcie mi… Przypominają mi jedną historię… Straszną historię… To się zaczęło w Somo…”. Kropka. Koniec opowiadania. Improwizator westchnął i rozpoczęła się nowa historia.

— Dobre zakończenie — przyznał Stanisław uczciwie. Nagle pomyślał, że Wikont rzeczywiście napisał to opowiadanie o sobie. On sam był tym Ericiem P. Dowagerem, który przez całe życie wymyślał wstrząsające historie, bo prawdziwych nie wolno mu opowiadać. W tym jego Dowagerze nie wyczuwało się właściwe żadnego podtekstu, wyszedł z niego po prostu fantassta, improwizator i aktor. I nic więcej w nim nie było. A przecież mógtoby być! Powiedzieć o tym Wikontowi? Czy nie? Po co?

I to wszystko? — dopytywał się Wikont. — To wszystkie twoje zachwyty? 65 — „Niezdolność do odczuwania zachwytu to oznaka wiedzy” — powiedział Stanisław. Nagle postanowił o nic nie pytać i niczego nie mówić.

— Jakiej znowu wiedzy? — zainteresował się. Wikont, wyraźnie coś podejrzewając.

— W ogóle wiedzy. Mam wrażenie, że coś podobnego już czytałem.

— Niestety — powiedział Wikont z westchnieniem. — Ja też.

Nie pamiętam autora. Pamiętam, że czytałem to po angielsku…

I tak mi się spodobał pomysł, że postanowiłem napisać wszystko po swojemu… — Zrobił sobie kanapkę z kilką i powiedział ze smutkiem: — Nic się nie da wymyślić. Wszystko jest już przez kogoś wymyślone… Albo istnieje naprawdę — dodał nagle, i Stanisław zrozumiał, że miał rację co do niego i Dowagera. — To jest koszmarne, mój Staku. Nigdy więcej nie wezmę się za pióro.

— Bzdura — powiedział Stanisław. Czuł się niezręcznie. Coś się nagle skończyło i wyglądało na to, że to była jego wina. To, co się teraz skończyło, skończyło się na zawsze. Jakieś drogi sią rozeszły. To, co dawniej było zawsze obok, nagle się oddaliło i zaczęło odchodzić.

— Wiesz, czym najmamiejszy tubylczy bożek różni się od najbardziej genialnego architekta? — zapytał Wikont. — Bożek zawsze może materializować swój plan, nawet całkiem marny…

We mnie nie ma Boga, mój Staku. A to oznacza, że go w ogóle nie ma.

— Dlaczego? — zapytał otępiały Stanisław.

— Dlatego, że Bóg jest w człowieku. Albo nie ma go w ogóle. Zapisz to w swoim notesie.

— Nie mam notesu — powiedział Stanisław, czując się coraz bardziej niezręcznie.

— Wiem. To po prostu taki cytat. Jeszcze jeden cytat… Ale mały. Wypijmy, mój Staku. Czas zabrzęczeć kielichami.

I wypili, żeby załagodzić niezręczność, i zakąsili, żeby przebić jej gorzki posmak. Coś się skończyło, tak, niestety. Ale przecież nie wszystko! Coś jednak jeszcze zostało! Wikont sięgnął po gitarę i wziął najtrudniejszy ze swoich chwytów: Niewielu w świecie takich masz Kapitanów, jak Dżon Krwawe Jajo Ci, co dupę nosorożca znają, Wiedzą, jak wygląda kapitańska twarz!

A potem było lato. I szczęście. I wszystko było zielone, oświetlone słońcem, poruszające się., kołysane wiatrem, piękne pod błękitem. Czerwony zaporożec Łariski, prezent od ojca z okazji ukończenia studiów, wesoło pądził na zachód, na cudowny zachód, do wolności, do nowych miast i wsi, śpiewali i wygłupiali się, i nagle zaczynali się całować, jak szczeniaki, przy prędkości stu kilometrów na godzinę, i śmiali się, pstrykając rymami do drogowych plakatów, licznych i idiotycznych…

PARKUJCIE SAMOCHÓD NA POBOCZU — po proletariacka, po roboczu.

NIEWŁĄCZENIE ŚWIATEŁ PROWADZI DO AWARII skręcisz szyję sobie i Marii.

WYPRZEDZANIE ZABRONIONE — kierowca zachwycony!

SZANUJ ZIELEŃ — a nie będzie z ciebie jeleń.

NIEPRZESTRZEGANIE PRZEPISÓW PROWADZI DO AWARII znowu — zbrodniarze tacy wpadną do rowu.

I ukoronowanie wszystkiego, arcydzieło w stylu programu,Afor”: TRZYMAJ SIĘ PRAWEGO PASA — jesteś w Rosji!

I wspaniałe dialogi, do których nie był zdolny nawet program „Antyturing”: — Znów ten zielony nikczemnik, ale nas wyprzedził!

— Jaki nikczemnik wyprzedził nas jak?

— A ten nałożnik, co nałożył cały bagażnik.

I czastuszki, radosne i głupie. On: Z przerażenia aż się trzęsę, ze zdumienia ścięło mnie: Niby to jechałem drogą, a na drzewie teraz tkwię.

A ona odpowiadała: Oj, nie gniewaj się, kochany, wspomnij mnie bez wściekłości, Napotkałam ci ja brzozę po przekroczeniu szybkości.

I był śmiech. I szczęście. I lato. I cała przyszłość zdawała się Piękna.

A na zewnątrz panowała jakaś dziwna, martwa pogoda.

Plotki pojawiały się niemal codziennie — czasami zabawne, często straszne i zawsze absurdalne.

…Dzieci giną, pięcio-, sześcioletnie. Po miesiącu lub dwóch znajdują je gdzieś na przedmieściu. Są żywe, zdrowe, ale mają zoperowane oczy…

Przeszukano mieszkanie znanego, a nawet bardzo znanego, i chyba dość godnego zaufania pisarza, na dodatek — już nieżyjącego.

Pisarz zmarł, pożegnanie z nim było uroczyste i stosowne do literackiego dorobku, minęło trochę czasu, jeszcze trumna z ciałem stała w domu — nagle zadzwonili do drzwi, zjawiła się brygada w cywilu, z nakazem rewizji, i nie wiadomo dlaczego z wykrywaczem min.

Zbadali ściany, podłogę, ramy obrazów. Trumnę też zbadali wykrywaczem min. Byle jak przerzucili strony dziesięciu, na chybił trafił wybranych tomów z ogromnej biblioteki, i odeszli tak samo niespodziewanie, jak się pojawili, wynosząc ze sobą niejasny, całkiem kafkowski zestaw przedmiotów: antyczny czarny kałamarz ze starego brązu, plik papieru z biurka, cztery stołowe noże, wydanie dzid Batiuszkowa… I — żadnych wyjaśnień. I żadnych oskarżeń. Tylko nieoficjalne polecenia: nie wymieniać jego nazwiska w artykułach, ese— [jach, recenzjach i wstępach. [A inny pisarz — Kamanin, porządny człowiek, chociaż pijak, ten sam, któremu Sienią miał zamiar wcisnąć powieść Stanisława, ale w końcu nie zdołał — wedle jednej z plotek, zmarł w jakichś takich dziwnych okolicznościach: niby się zastrzelił po pijaka niby to jego zastrzelili — cały stół był zalany krwią i rozbryzganym mózgiem, służąca, która pierwsza go znalazła, nawet trochę, j zwariowała z przerażenia… Sprawę przejęła Moskwa, ale i tak nie | udało się niczego dokładnie wyjaśnić. Zresztą nikogo to nie zdziwiło. Służącą — i to już naprawdę — wsadzili do szpitala psychiatrycznego: czy dlatego, że gadała za dużo niepotrzebnych rzeczy, czy rzeczywiście potrzebne było leczenie — tu też nie było żadnej jasności.

Redakcję”Krasnej Zarii” ni z tego ni z owego częściowo roz pędzili. Mówią, że przez jakiś wiersz, ale przez jaki konkretnie, nikt nie wiedział. „Licho nie śpi” — znacząco wyjaśnił sytuacji Sienią Mirlin, i najwyraźniej miał rację.

Rozpędzili też Instytut Nadprzewodników. Zanieczyszczeni!

kadry. Cierpliwość naszego komitetu obwodowego nie jest bez graniczna. Rozplenili się, rozumiesz, gniazdo syjonistyczne sobie uwili, rozumiesz…

Pojawiły się nowe kawały o genseku: „Drogi i szanowny towarzyszu sekretarzu generalny KC KPZR Leonidzie Iljiczu Breżniew!…

— Po co tak oficjalnie? Mówcie do mnie po prostu Iljicz.

Prawdę mówiąc, nazywali go jeszcze prościej — Lońką.

„Patrzy Lońka do lusterka i mówi: Oj, star ja, star. Każetsja, czto ja superstar”.

Zbliżały się wybory do Rady Najwyższej. Wszyscy podliczali z gazet, ile kolektywów proponuje tego czy innego członka Biura Politycznego. Uważano, że w ten sposób można ustalić rzeczywisty stopień wpływu tych działaczy. Stanisław policzył: Breżniewa zaproponowali pięćdziesiąt sześć razy, Kosygina i Podgórnego — po dwadzieścia pięć, Susłowa i Kirilenkę — po dziesięć.

Potem szedł Kułaków — pięć. Sienią Mirlin z cholernym skupieniem i bardzo, bardzo przekonująco komentował otrzymane wyniki, a Wikont krzywił swoje afrykańskie usta i marudził: „Bzdurami się zajmujecie. Za dziesięć lat nikt o nich nawet pamiętać nie będzie…”

Nagle nadchodziła fala plotek o przybyszach z Kosmosu, o latających talerzach, o lekarzach z Filipin… Pojawiały się nerwowe, podobne do pospiesznych swarów (szybciej, szybciej, póki nie zabronili) dyskusje w popularnych gazetach. Wikont wymyślił fraszkę Aleksandra Siergieicza: „Przybysze są!” — uczony rzeki brodaty.

„Być może chodzą między nami”.

„Przybyszów nie ma!” — odparli kandydaci, I doktorowie kiwnęli im głowami.

Sienią Mirlin też wymyślił epigramat — o radzieckich pisarzach: Radzieccy satyrycy schowali się w piwnicy W piwnicy satyrycy spędzają swój czas mile A pisarze: „Pisać — czy Czekać na odpowiednią chwilę? „

I Żydzi wyjeżdżali, jeden po drugim — dalsi znajomi, blisc znajomi, rodziny bliskich znajomych. Już dwóch kolegów z klasy wyjechało, jeden — rodowity Rosjanin — specjalnie po to ożenił się z Żydówką. „Żyd to nie narodowość, Żyd to środek transportu..” Temat do żartów był wdzięczny i wszyscy żartowali ni całego, ale wierszyki, które nie wiadomo skąd przyniósł Żeka Małachow, nie były już chyba śmieszne.

Jutro jak zawsze wcześnie rano Pożegnać Żydów muszę pójść, Żydów wciąż w Rosji mniej, kochany, Rosjanin nie ma dokąd iść.

I wszyscy chciwie czytali samizdat — jakby Koniec Świata ą zbliżał. A być może naprawdę się zbliżał. Trwały rewizje. Konfi skowano teksty Sołżenicyna i Almarika. Za Oddział chorych m raka nie wsadzali — było to traktowane tylko jako „dekadencki literatura”. Zawiadamiali pracodawcę, a tam już wedle uznania, kto miał jakie szczęście. Natomiast za Archipelag GUŁAG wsa dzali bez żadnych wyjaśnień — artykuł siedemdziesiąty Kodeksu Karnego RFSRR: przetrzymywanie i rozpowszechnianie. Sędziowie śledczy (zgodnie z plotkami) nazywali tę książkę Archip, nit było nic gorszego od Archipa — nawet Technologia władzy w porównaniu z Archipem była czymś w rodzaju lekkiego kataru. Mówili, że Andropow przysięgał, że zniszczy samizdat z korzeniami, „Bezpłodność środków policyjnych ujawniała złą metodę rządzę nią — tępiąc skutki zła, wzmacniała jego przyczyny”. Nastąpiły ina czasy. O odwilży zaczęto już zapominać. Najmądrzejsi rozumie!

że tym razem na zawsze. Lepiej było o tym nie myśleć.

Pijany Mirlin cytował Machiavellego: „…bo lud/ie zawsa są głupi, póki konieczność nie zmusi ich do dobrego”.

A trzeźwy Wikont, jak zwykle udając supermana, cytował Toma: „Poznanie nie zawsze będzie obietnicą sukcesu czy przeżycia; może również prowadzić do przekonania o naszym końcu”.

A Jeżewatow z masochistyczną rozkoszą cytował swojej!

ulubionego Michaiła Jewgrafowicza: „Tylko te nauki rozprawa dzają światło, które sprzyjają wykonaniu zaleceń kierownictwa”

A mama ostrzegała: „Głową muru nie przebijesz. Siła nami słomę łamie”.

Ale przecież oni wszyscy byli młodzi i pełni sił! Poczucie hańl męczyło ich i gnębiło jak zła choroba. Chropowaty bas Galie: parzył ich sumienia tak, że zapierało im dech. Trzeba iść na pla Ale nie było sensu iść na plac! Byli gotowi cierpieć, przyjąć mej dla uspokojenia sumienia, ale dla dobra sprawy, a nie dla dumn frazy czy ładnego gestu. Nie byli całkiem pozbawieni pojęcia hi noru, choć to pojęcie stało się dla nich wtórne: dwudziesty wie stworzył ich i wykarmił, natomiast dziewiętnasty tylko lekko di tknął ich duszy złotym skrzydłem literatury i losami bohaterce Byt mocno określał ich świadomość. Czyn! Nade wszystko czy W gruncie rzeczy, z wychowania i w samej swojej istocie byli bo szewikami. Komisarzami w zakurzonych bębnach. Rycerzan świętej sprawy. Przestali tylko rozumieć jakiej.